Dalaj-Lama/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dalaj-Lama | |
Podtytuł | Powieść | |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
ZBIOROWE
Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.
Na progu niedużego chińskiego domu, krytego ciężkim zielonym dachem z wywiniętemi zalotnie ku górze okapami, stanął rosyjski oficer w polowym mundurze koloru khaki, w czapce z zielonym lampasem i ze skórzaną teczką w ręku. Miał szarą, ołowianą twarz i szare ołowiane oczy w czerwonej, króliczej oprawie. Obwiódł uważnie spojrzeniem podwórze i zatrzymał je z wyrazem zniecierpliwienia na rozbitych w głębi dworu trzech jurtach mongolskich, krytych pięknym granatowym wojłokiem. W dwóch dalszych przez otwarte drzwi widać było migające postacie ludzkie i dochodziły stamtąd głosy. Zasłona wejściowa trzeciej była opuszczona, wylot dymnika zakryty, a z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk, choć już zbliżało się południe. Jedynie wojenny sztandar mongolski z żółtego jedwabiu z czarną swastyką Dżingisidów pośrodku cicho trzepotał się ponad nią, mienił złotem w podmuchach ciepłego wietrzyka i blaskach słońca. Oficer zmierzył pogardliwem spojrzeniem sztandar i przeniósł wzrok na przeciwległe wzgórze, gdzie wśród zieleni ogrodów, za białym mus rem lśniły się krzywe dachy świątyń, widać było skupiska domów: szarych, białych, rudych, czerwonych. Wyżej, wśród zieleni parku bielały pasiaste mury ogrodzenia i spiczaste, niebieskawe dachy pałacu urgińskiego Dalaj-Lamy. Okrągłe brunatne kopuły niezliczonych jurt mongolskich otaczały miasto półkolem. Nad wszystkiem zaś wznosiła się ciężko w błękity szkarłatna wieża głównej twierdzy, kryjącej wewnątrz olbrzymi złocony posąg dobrotliwego Buddy. Nad budowlami, namiotami, wieżami trzepotały się roje flag, chorągwi, barwnych wstążek, różnokolorowych znaków mongolskich książąt i dostojników, chińskich kupców, burjackich, tybetańskich, sojockich i tanguckich gości, wreszcie sztandary cudzoziemskich konsulatów, wśród których na naczelnem miejscu powiewał Gwiaździsty Błękit Stanów Zjednoczonych, Lew brytyjski oraz Wschodzące Słońce Japonji.
Oficer chwilę popatrzał na te cokolwiek na uboczu falujące chorągwie, wsłuchał się w szum miasta głucho dolatujący tutaj i jakby tam nagle coś szczególnego usłyszał, wstrząsnął głową i ruszył krokiem stanowczym ku zamkniętej furcie. Odsunął wojłok, otworzył drzwi i znalazł się w głębokim zmroku zamkniętej jurty, ledwie rozświetlonym bladym płomykiem lampy, palącym się w głębi na domowym: ołtarzu przed złotym posążkiem Buddy.
— Ekscelencjo!... szepnął — Ekscelencjo!... Pilne sprawy!
Nikt nie odpowiadał; wtedy postąpił jeszcze parę kroków ku leżącej na niskiem łożu, odwróconej plecami do wejścia postaci w żółtym jedwabnym chałacie i, nachyliwszy się nad nią, powtórzył:
— Pilne sprawy!...
— Do djabła!... Ani chwili nie zostawiacie mię w spokoju! — mruknęła postać, nie ruszając się i nie odwracając głowy.
— Przyprowadzono z nad granicy jeńców bolszewickich!...
— Zatłuc!... Sam wiesz...
— Możeby jednak... wybadać!
— Zatłuc!... — powtórzył ostrzej.
— Jest wśród nich dwóch komisarzy!
— Do licha! Choćby trzech!... Zatłuc!... powiedziałem.
— Rozkaz!... — zakończył oficer. — Więc wybadać i zatłuc.
Postać w jedwabiach nie odpowiadała i nie ruszyła się.
Oficer przygryzł wargi, pomyślał chwilkę, poczem przysiadł w nogach śpiącego na krawędzi łóżka, wyjął papierosa i zapalił.
— Widzę baronie, że znowu... humorek!... Jakoś coraz częściej! Na szczęście dziś na wieczór... wszystko... gotowe. Będzie dobrze!... — zaczął cichym, łaszącym się głosem.
Baron trwał dalej nieruchomo na swojem łożu z odwróconą twarzą.
— Tym razem inteligentka...
— Wynoś się!... — mruknął baron...
— Dobrze, dobrze!... Już idę! Ale, ale: Dordżi Nojon od rana czeka, powiada, że ma niezmiernie ważne nowiny. Pytałem jakie, ale Mongoł zaciął się tym razem i nie chce powiedzieć... Mówi, że powie tylko tobie, baronie!... Pewnie znowu bzdury o tej „Świętej Dziewczynie“. Myślę, że i na nią przyjdzie kolej, ale nie zaraz! — roześmiał się oficer.
Usunął się pospiesznie na koniec łóżka, gdyż baron nagle ruszył się i, siadając, nogi na ziemię opuścił.
— Jesteś, Wołkow, kanalja! Wołaj Mongoła! I każ... otworzyć dymnik.
— Ha, cóż robić! Kanalją każdy wcześniej czy później zostaje na wojnie, gdzie cenią jedynie łotrów i zabijaczy ludzi. Jestem o tyle lepszy, że jestem szczery i... cenię prócz tego rozkosz życia! — żartował już na progu Wołkow.
Za chwilę zsunięto ze szczytu jurty pokrowiec i łagodne światło wraz z falą świeżego, ciepłego powietrza zalało wnętrze. Na progu ukazał się Mongoł, średniego wzrostu, tęgi, prawie kwadratowy, w pięknym jedwabnym, szafirowym chałacie z czerwonem obszyciem, w czerwonych safjanowych butach z ostremi końcami i czarnej aksamitnej czapce z czerwonem dnem, na której czubie błyszczała wspaniała ametystowa gałka. Zbliżył się, kiwając uniżenie głową i składając powitalnie dłonie. Sępia, ogorzała i chuda twarz barona, upiększona dwoma wiechciami rudych wąsów, rozjaśniła się sztucznym uśmiechem.
— Witaj, Dordżi Nojon — rzekł łaskawie dość płynnie po mongolsku. — Co powiesz? Jakże tam mają się twoje stada i twoje zdrowie! Siadaj, proszę, o, tu! — wskazał poduszkę, leżącą na kobiercu, niedaleko ołtarza.
Dordżi Nojon zerknął na poduszkę, a widząc, że jest jedwabna i żółta, uśmiechnął się dumnie i usiadł, podwinąwszy nogi.
— Dzięki Dobrotliwemu, mamy się wszyscy dobrze — począł spokojnie. — Niepokoję cię, miłościwy chanie nasz i wodzu, gdyż otrzymałem list od żony i synowca, w którym piszą jakieś dziwne rzeczy, że przyleciało dwóch ludzi na żelaznym ptaku..., że ptak spadł na drodze moich stad..., że jeden z tych ludzi zabił się, a drugi żyje... Nie wiedzą co robić, więc zatrzymali się przy tym ptaku całym taborem i pchnęli gońca... Czekają na rozkaz... Ta „Biała Darichu“, którą kazałeś niezwłocznie tu dostawić, została z nimi... Lud mówi, że ten żelazny ptak przyleciał do niej... Wszyscy zjeżdżają się, żeby zobaczyć ptaka i oddać boskiej „Darichu“ pokłon... Wielkie poruszenie w ułusach... Mówiono mi, że doszły wieści już do Diurbiutów i że chcą wysłać swoich lamów i książąt do ciebie Panie i prosić o zwrot Białej Dziewicy, gdyż twierdzą, że „Biała Darichu“ im się należy, że ma od wieków swój klasztor wśród nich, koło gór Gelbyn-oła...
— Czy to prawda? — spytał żywo baron, powstając z łóżka.
— Prawda! — odpowiedział po chwili wahania książę...
— Ale ona pojawiła się na naszej ziemi, na ziemi Chał-cha... w moim „choszumie“, ptak też spadł u nas!... — Taka już widać wola Wysokiego Nieba! — dodał z naciskiem.
— Mówisz, że jeden z tych ludzi, co przylecieli, żyje?
— Tak, żyje... pisze o tem synowiec mój Szag-dur, a on zawsze dobrze pisze...
— Wołkow!... — zwrócił się baron do oficera po rosyjsku. — Jedziemy!... każ przygotować automobil!...
— Nie dziś, baronie, nie dziś — jutro!... Dziś nie można! — Wszystko przygotowane!... — odkładać niepodobna!... — odszepnął tajemniczo Wołkow.
Baron milczał chwilkę, zachmurzony. Mongoł, który coś nie coś rozumiał po rosyjsku, wstawił prosząco:
— Jutro, wtedy i jabym zdążył!...
— Książę pojedzie z nami automobilem!?... A to co nowego?... Nie boi się? W takim razie zgoda! Niech będzie jutro!... Wszak już dobiega południe... Nie bylibyśmy na miejscu wcześniej jak w nocy... — dodał po rosyjsku baron.
— I nawet dość późno w nocy! Nicbyśmy nie mogli obejrzeć... Lepiej jutro raniutko! — podchwycił skwapliwie Wołkow.
— Gdzież ci bolszewicy? — przerwał niecierpliwie baron.
— Są przed bramą na ulicy. Każę ich przyprowadzić! — odpowiedział Wołkow, kierując się ku drzwiom.
Niemiec i Mongoł zostali sami w jurcie. Baron przysunął się nagle do Dordżi Nojona i przesiadł na sąsiednią obok niego poduszkę.
— A co będzie, książę, — zagadał, opierając poufale rękę na ramieniu Mongoła — co będzie, jeżeli Oloty skorzystają z okazji z powodu tej Białej Darichu, podburzą Diurbiutów i razem z nimi rzucą się na was?!... Dawno mają na to ochotę!...
— O tak!... Oloty zawsze żyli zdradą... Jak daleko myśl ludzka sięga w przeszłość, skłaniali się ku Chińczykom. Są wrogami Mongolji i... Twoimi, Panie! Wola Twoja, wodzu, ale radzę, uprzedź ich, skończ z nimi!...
— Teraz byłoby trudno! Pora niedogodna... Mam i tak zbyt dużo kłopotu z Ulassutajem!... — ciągnął baron, zerkając na wejście. W tej chwili we drzwiach ukazał się Wołkow.
— Już są, ekscelencjo! — raportował wyciągnięty przy progu. Baron i Dordżi podnieśli się jednocześnie.
Przed jurtą, pod strażą kilku żołnierzy mongolskich stał szereg bolszewickich jeńców, brudnych, oberwanych i ponurych. Baron z progu jurty przyglądał im się dłuższy czas uważnie. W powietrzu wiało grozą; po twarzach jeńców przepływały z trudem wstrzymywane drgania nerwowe, podczas gdy bronzowe oblicza pilnujących ich, uzbrojonych w karabiny i szable Mongołów miały wyraz kamiennej obojętności.
— Tego, tego i tego obszukać dobrze... i zatłuc! — wycedził wreszcie przez zęby baron. — Resztę wcielić do mojej tybetańskiej piechoty.
— Rozkaz!... — odwarknął ochoczo Wołkow, salutując.
— Pomyślności i zdrowia życzymy Waszej Wysokiej Ekscelencji! Będziem wiernie służyć!... — krzyknęli chórem ułaskawieni bolszewicy.
Baron znikł w głębi jurty, uprowadzając ze sobą Dordżi Nojona.
Mongoł usiadł znowu na tej samej żółtej poduszce, obok niego znowu usadowił się baron. Ordynans postawił przed księciem niewielki, niziuchny hebanowy, ślicznie rzeźbiony stoliczek, na nim mosiężny imbryk z grzaną chińską wódką, a przed baronem taki sam stoliczek ze szklanką mleka. Baron zaczął się szczegółowo wypytywać o spadły aeroplan i musiał mu Dordżi drugi raz odczytywać zdanie po zdaniu otrzymany list, przyczem baron, choć czytać po mongolsku nie umiał, śledził pilnie gruby palec koczownika, wodzony po papierze od znaku do znaku.
Przerwał im to zajęcie nagły telefon, którego baron długo słuchał, ale krótko nań odpowiedział. Potem zaczęli wchodzić jeden po drugim z raportami oficerowie z sąsiednich namiotów, zajętych przez sztab i poczekalnię. Mówili po rosyjsku, w pewnych jednak momentach baron bez ceremonji przechodził na niemiecki lub francuski. Dordżi zdawał się na nic nie zważać, palił swą króciuchną fajeczkę i ciągnął małemi łykami wódkę z srebrnej czareczki. Ale małe jego, bystre, skośne oczka obrzucały każdego wchodzącego uważnem spojrzeniem.
Naraz na progu pojawił się tęgi, siwy krajowiec w żółtej szacie lamy wyższego rzędu. Baron przerwał natychmiast posłuchanie i pospieszył naprzeciw niemu. Dordżi Nojon wstał i pochylił się przed dygnitarzem do samej ziemi. Wśród powitań i grzeczności baron poprowadził gościa na honorowe miejsce pod ołtarz Buddy i posadził na dwóch ślicznie haftowanych poduszkach. Natychmiast pojawił się przed nim niski hebanowy stoliczek, zastawiony słodyczami i ordynans zaczął roznosić obecnym na tacy filiżanki z herbatą. Na znak barona ostatni oficer sztabowy zabrał papiery, włożył je z powrotem do teki i wycofał się dyskretnie. Baron i dwaj dygnitarze mongolscy pozostali sami.
— Diurbiuci przysłali delegację!... — zaczął ostrożnie lama.
— Już mówiłem o tem Dziań-dziu-niowi, Błogosławiony Chań-Cy! — oznajmił pospiesznie Dordżi z niskim ukłonem.
— Aha! Więc jakże?... — zwrócił się lama do barona.
Ten milczał chwilę, nie podnosząc oczu.
— To się da zrobić!... Naradzimy się, rozważymy — odrzekł wreszcie wolno. — Na razie pilniejsze mam sprawy. Wiadomo wam pewnie, czcigodny Dżał-Chań-Cy — zwrócił się do lamy — że w choszumie Dordżi Nojona spadł aeroplan. Już wielokroć zwracałem uwagę Radzie Najwyższej, jak ważną, jak konieczną dla nas rzeczą jest posiadanie aeroplanów!...
Dżał-Chań-Cy kiwnął głową.
— Dopóki tej rzeczy nie załatwimy, nie chcę o niczem myśleć i radzić! Jutro rano wyjeżdżamy z Dordżi Nojonem, aby aeroplan obejrzeć i lotnika wybadać. Zobaczę, jak to wszystko wygląda, raport i projekt swój przedstawię Radzie Ministrów!... — zakończył szybko i stanowczo baron.
Dżał-Chań-Cy słuchał uważnie i przebierał paciorki różańca.
— Dambo Bog-do Ge-gen interesuje się bardzo sprawą „Białej Darichu“... Diurbiuci trafili już do niego... do Bog-do Ge-gen. Najświątobliwszy uważa, że byłoby rzeczą bardzo niepożądaną wzniecać obecnie jakiekolwiek religijne waśnie!...
— Sam to myślę!... — przerwał żywo baron. — I przypuszczam, że mi uda się przekonać Dor-dżi Nojona...
Rzucił z ukosa spojrzenie na księcia, którego nieruchoma figura i kamienna twarz z grubemi powiekami, opuszczonemi na małe ukośne oczka, wyrażała obecnie czujną wstrzemięźliwość.
— Naród Chał-cha jest liczny, jak gwiazdy na niebie... Każdy tam ma swoją myśl i język... Dordżi Nojon, choć książę, jest jeden... Ale stanie się, co postanowi Najświątobliwszy Pan nasz, Dżep-sun Dam-bo Bog-do Ge-gen!... — zakończył uroczyście.
Dżab-Chań-Cy skłonił pobożnie głowę. Czas jakiś rozmawiał jeszcze z baronem o rozmaitych drobiazgach, wreszcie podniósł się, a z nim razem wstał i zaczął z gospodarzem również żegnać się Dordżi Nojon.
Stary dom chiński, na którego podwórzu stał namiot barona, miał grube mury i podzielony był wewnątrz na dziesiątki małych pokoików, połączonych zgodnie ze zwyczajem miejscowym krętemi korytarzykami i przemyślnemi przejściami. Dawniej służył za chiński „jamyń“[1], obecnie mieściły się w nim biura Ministerjum Wojny Niepodległej Mongolji.
W jednym z bardziej ustronnych pokoików tego budynku, w blasku światła zwisającej z niskiego pułapu elektrycznej lampy z czerwonym abażurem, stał europejski stół, powleczony białym europejskim obrusem i zastawiony bogatą europejską zastawą. Pośrodku w ślicznym chińskim wazonie żółcił się, ziejąc duszący aromat, wielki bukiet herbacianych róż. Obok, z dwóch stron stały szklane czary z owocami. Nakryć, lśniących srebrem sztućców, śniegiem porcelany, opalami różnokształtnych kieliszków, było zaledwie trzy. Troje poręczy niskich, obszernych jak sofy, wykładanych skórą foteli, czerniało za każdem z nich. Nietylko zawarte okiennicami okna, ale i ściany zawieszone były ciemnemi turkmeńskiemi kobiercami z krwawemi wzorami. Gruby, perski dywan zaścielał całą podłogę. Szczelne zamknięcie stwarzało duszną atmosferę, którą z trudem odświeżał świegocący w górze wentylator. Zapach kwiatów mieszał się z zapachem wina, potraw i jakichś mdłych, drażniących, wschodnich perfum. Pokój był pusty, lecz gdzieś obok, za ścianą rozlegały się kroki żołnierzy, stukały kolby karabinów i zgrzytały zasuwane rygle. Nagle wszystko ucichło; jednocześnie niskie drzwi z tej strony otwarły się i do pokoju wszedł Wołkow. Miał na sobie elegancki biały kitel oficerski i granatowe, długie spodnie z wąziutkim czerwonym lampasem. Obejrzał bystrem okiem liczne przekąski, stojące na osobnym stoliczku pod ścianą, poczem nachylił się do wielkiego srebrnego wiadra umieszczonego na podłodze, gdzie z brył lodu wystawały szyjki butelek szampana.
Potworna jego czukocka głowa wypłynęła nagle w tym ruchu z cienia abażuru i zalśniła łysiną w jaskrawem świetle elektrycznem, jak czerep kościotrupa. Zadowolony był z przeglądu, zmrużył oczy i uśmiechnął się; spróbował nawet zagwizdać zcicha wesołą aryjkę, gdy wtem drzwi otwarły się powtórnie i na progu ukazał się baron. Miał na sobie żółty, złotem tkany chałat, przewiązany w pasie błękitnym, jedwabnym „chadakiem“[2]. Nim wszedł, obszukał pokój bystrem, podejrzliwem spojrzeniem. Wołkow już go zauważył i obrócił się ku niemu żołnierskim ruchem.
— Wszystko w porządku: butelka czystej-ojczystej, koniaku dwie, burgundu dwie, szampana pięć... nie licząc likierów... — meldował żartobliwie.
— Napewno jakie lichom znowu kogoś przyniesie!... — mruknął posępnie baron.
— Niema obawy! Asekurowałem się!... „Ekscelencja już wyjechał“... Samochód ostentacyjnie przedefilował przez miasto z podniesioną budą, a wewnątrz siedział... Dordżi... Będą czekali za miastem!... Ha, ha!... Co? sztuka — roześmiał się Wołkow śmiechem podobnym do krakania wrony.
Baron wykrzywił usta i opadł ciężko na fotel.
— Przedewszystkiem posilimy się sami. Nieprawda?... Co? Wódki czy koniaku? — pytał Wołkow, wyciągając rękę do butelek. — Wspaniały kawior... polecam... I cytrynę mam!... Więc co: czystej-ojczystej, czy koniaku?
— Wszystko jedno. Dawaj wódki!... — odmruknął baron.
Wychylił kieliszek wódki i wziął bułkę z kawiorem, podaną mu przez Wołkowa na talerzyku. — A może... baron... nie w usposobieniu?... Może odłożymy na później „divertissement“, a przedewszystkiem powieczerzamy, nabierzemy sił?... — drażnił pytaniami Wołkow, wpatrując się badawczo w chudą, ogorzałą, pomarszczoną twarz Niemca z blado niebieskiemi, kaprawemi oczyma.
Baron żuł wolno bułkę, nie patrzał na oficera i nie odpowiadał.
— A niczego sobie!... Dość zgrabna. Kazałem ją wykąpać!... — ciągnął cichym, wpełzliwym głosem oficer.
— Daj jeszcze wódki!... — szepnął baron.
— No, jakże?... Czy zaraz?... kurtyna do góry, czy potem?... Czasu mamy niewiele... Musimy wyjechać przed świtem dopóki ciemno, a nie wiemy, jak z nią pójdzie... W każdej babie inne drzemie licho...
Baron wypił kieliszek wódki i kiwnął wreszcie przyzwalająco głową.
— Doskonale!... Raz, dwa, trzy... Trzeci i ostatni dzwonek!... — krzyknął radośnie Wołkow.
Kto piękną Wenus czci,
Ten nie zna, co to łzy!
nucił cichutko, przeglądając się w wielkiem, wiszącem między oknami lustrze. Pogładził łysinę, obciągnął mundur i kociemi krokami podszedł do małych drzwi, ukrytych w rogu za kotarą.
Otworzył je i przez chwilę nasłuchiwał, patrząc w ciemną głębię.
— Dlaczego pani nie zapaliła światła? — spytał nagle głosem uprzejmym.
Dłuższy czas nikt mu nie odpowiadał; wreszcie w oddali zaszemrał cicho głos kobiecy:
— Nie wiedziałam, że jest!...
— Ależ tak! Nawet elektryczne! — odrzekł wesoło, znikając za progiem.
Baron utkwił posępne spojrzenie w fałdy zasłony, poza którą rozbłysła seledynowa łuna.
— Widzi pani — przekładał miodowo głos Wołkowa. — Zupełnie niepotrzebnie pani męczyła się...
— Wszystko jedno!... Wszak zaraz mam umrzeć... Dobrze, dobrze!... Ale pamiętajcie, że mnie pomszczą, pomszczą... — odszepnął głucho głos kobiecy.
— Skąd taka pewność, że pani zaraz umrze?... Ja o tem nie wiem!... Następnie: któż to ma być ten mściciel? Jeżeli narzeczony, to pani bardzo się myli, — dawno go już niema!... Wysłaliśmy do niego tę kartkę, co ją pani dała dozorcy... On przybył posłusznie... My go „cap“!... Wbiliśmy go na pal... i... po kłopocie!...
— Łotry, łotry!... zajęczała kobieta... — Nie wierzę, umyślnie mówicie, żeby mię dręczyć!...
— „Łotry“ i „nie wierzę“!... Gdzież tu logika?... Och, kobiety, kobiety!... Przypuśćmy zresztą, że tym razem nie jesteśmy łotrami, nie wbiliśmy go na pal, na co on zupełnie zasłużył, lecz że on bohatersko zabił znowu jednego z naszych... Co z tego?... Czy sytuacja pani przez to polepsza się?!... Bynajmniej!... Przeciwnie, mamy więcej jeszcze powodów trzymać panią... Niech więc pani lepiej porzuci dąsy i spojrzy na rzeczy trzeźwo... Albo dobry pani znajomy, pan Włodzimierz Kalenkin, nie żyje, więc mu już nic nie zaszkodzi, albo żyje, to znaczy nie jest w naszych rękach... W obu wypadkach może pani bez najmniejszych wyrzutów sumienia powiedzieć nam o nim całą prawdę...
— Kiedy ja nic nie wiem!... Nie pojmuję nawet, czego ode mnie chcecie!... Nie rozumiem, jak to się stało?... Trzymaliśmy się zupełnie nauboczu, unikaliśmy nawet pozorów... — tłumaczyła się gorączkowo i bezładnie kobieta.
— Właśnie, właśnie!... I to was zdradziło... Oho, my na wszystko mamy oko!... A co znaczy ten szyfr, który znaleźliśmy wszyty w rąbek stanika pani?...
— Nie wiem nic, nie mam pojęcia!... Ubranie było nie moje, pożyczyłam je od koleżanki... Mówiłam już...
— Od tej, która uciekła!... Właśnie!... Ja też pani już mówiłem, że ona była bolszewicką ajentką i kierowała tutaj wywiadem...
— Nie wiem, może była, może kierowała... Cóż to ma do mnie!?... Ja tego nie robiłam... Tyle mej winy, że z nią mieszkałam... Nie domyślałam się nawet... Dopiero od panów dowiedziałam się po aresztowaniu... Włodzimierz to samo... Przesięgam panu, że tak jest!... Przysięgam!... Nienawidzę polityki...
— Nienawidzić polityki też nie wolno!... To sabotaż. Pani powinna była kochać naszą politykę!... Ale mniejsza o to... To się da jeszcze naprawić!...
— Pragnęłam jedynie na ustroniu przeczekać całą tę burzę... Dlatego uciekliśmy z Włodzimierzem aż tu, do Mongolji...
— Chętnie temu wierzę!... Ale pani, Tatjano Markowno, rozumie, że my musimy mieć dowody... Pani musi dowieść, że pani nas woli...
— Jakże ja tego mogę dowieść?... Nie rozumiem!...
— Rzecz bardzo prosta: w tym tylko celu sprowadziliśmy panią tutaj, żeby pani wykazała... złożyła dowody namacalne, że pani nie jest naszym wrogiem...
— Nie jestem niczyim wrogiem!... Polityka mię nie obchodzi!... — powtarzała uparcie.
— Tem lepiej, tem lepiej!... Narazie chodzi nam o drobnostkę: Naczelny Wódz bardzo zainteresował się sprawą pani i pani osobą. Chce panią poznać osobiście i pomówić. Najzręczniej to zrobić... przy kolacji... Prosimy więc panią o wzięcie udziału w naszym skromnym posiłku...
Zapanowało dość długie milczenie.
— No, jakżeż? — spytał wreszcie Wołkow.
— Gdzież to ma być?... — odpowiedział zdławiony głos kobiecy.
— Tutaj obok.
— I wtedy... skoro przekonacie się, że jestem niewinna... puścicie mię, pozwolicie odjechać do Charbina... do brata... — ciągnęła rwącym głosem.
— Ależ tak!... Skoro tylko przekonamy się, że pani niewinna!... — przerwał z naciskiem Wołkow. — Odwiozę panią choćby jutro własnym samochodem do granicy... Nietylko pani będzie wolna, ale przestaniemy ścigać pani narzeczonego... Jeden warunek: musi pani być zupełnie powolną... zupełnie!... Rozumie pani?...
Znowu zapanowało milczenie, następnie rozległy się ciche kroki kobiety, chodzącej wielokrotnie tam i napowrót, tam i napowrót po małym pokoiku.
— Pani się namyśla?... Dziwaczka z pani. Przecież pani jest całkowicie w naszej mocy, przecież my możemy w każdej chwili oddać panią żołnierzom?!... Jeżeli nie robimy tego, to znaczy, że wyróżniamy panią, że pragniemy istotnie ulżyć doli pani!... Baron bardzo się zainteresował panią...
— Baron to ten... ten... Unger... — zabrzmiało ciche pytanie.
— Tak, tak!... Krwawy Unger von Sternberg... Słyszała pewnie pani o nim... On oswobodził Mongolję od chińskiego jarzma!...
— O tak, słyszałam!... przerwała nerwowo kobieta.
— Nie jest to więc żaden azjata... — przekładał dalej Wołkow, — ale Europejczyk, arystokrata, magnat, potomek dawnych Rycerzy Mieczowych... Już widzę, że pani ustąpi. Zje pani z nami spokojnie kolację, będzie wesoło i nikt się nie dowie!... Odleci pani od nas o świcie wolna, jak ptaszek!...
Znowu milczenie i ciche kroki.
— Słowo oficerskie?... — zaszemrało wreszcie cichutkie pytanie.
— Słowo, słowo!... Tysiąc słów, tysiąc przysiąg... Nawet na piśmie... Ile tylko sobie pani życzy... Jaki interes mielibyśmy zatrzymywać panią lub robić jakieś wstręty, jeżeli wszystko pójdzie gładko... A to od pani zależy...
Wesoła noc, szalona noc
Przemknie jak błyskawica burzy.
Oddamy się w rozkoszy moc,
Całując listki róży...
— zadeklamował.
— Jestem przekonany, że rozstaniemy się jako wielcy przyjaciele... Baron bardzo miły i... bardzo przystojny... A ja, choć niepozorny, ale mam też... ukryte zalety... Przekona się pani... Zresztą pani mię zna: pułkownik...
— O tak, znam!... — westchnęła.
— Kawaler, lat trzydzieści sześć!... Do usług!... Ha, ha!
— Więc to baron pana przysłał? Pan mówi w jego imieniu?
— On już czeka na panią. Ot, tam!... Raz, dwa, trzy... Tylko śmiało!... Przejdźmy Rubikon!... O tak, doskonale... — gadał Wolkow coraz bliżej portjery.
Zaszeleściły suknie kobiece, zachwiała się kotara, biała ręka podniosła jej kraj. Światło w pokoiku zgasło. Jednocześnie w ciemnej ramie drzwi ukazała się młoda kobieta, średniego wzrostu, o zgrabnej kibici, obciągniętej w skromną czarną suknię. Jej świeża, okrągła twarz, otoczona puklami przystrzyżonych ciemno-blond włosów, była blada, duże szafirowe oczy patrzały z przerażeniem przed siebie.
— Niech pani postara się tylko nas oczarować, co dla pani nie będzie trudno z pani urodą... — szeptał z tyłu za nią Wolkow, popychając zlekka dziewczynę przed sobą.
Baron ukłonił się wchodzącej, nie wstając z miejsca.
— Tatjana Markowna, Nowikowa!... — przedstawiał dziewczynę Wolkow.
— Proszę, niech pani siada!... — rzekł głucho baron, wskazując na fotel w końcu stołu. Chłodne, spokojne przyjęcie dodało dziewczynie otuchy. Usiadła dość swobodnie na wskazanem miejscu.
— Tak, tak! Tu będzie doskonale!... Między mną i baronem. Żaden z nas nie będzie skrzywdzony. Co pani życzy sobie: wódeczki czy koniaku?... — gadał Wołkow, uwijając się przy butelkach.
— Dziękuję. Nie będę piła! Nie piję!...
— O, tak nie wolno!... Przed chwilą obiecywała pani: wiarę, miłość i posłuszeństwo... Musi pani przypieczętować umowę i trącić się z nami. Prawda, baronie?... Tylko do świtu... Potem wolna pani jak ptak!... Sam odwiozę do granicy!...
— Radzę koniak!... — rzucił baron, rozpierając się w fotelu. — Wołkow, mnie też daj koniaku!...
— Służę, służę! Ale pani musi nas dopędzić!... My już piliśmy... Pani musi wypić dwa!... — nastawał Wołkow, nalewając w kieliszki złoty napój.
— Nie spiesz się, pułkowniku!... Chyba, że pani ma mocną głowę!... — zauważył baron.
— Mówiła przed chwilą, że nie pije. Takie świeże, nieprzepite głowy są najmocniejsze!
— Już dobrze!... — przerwała młoda kobieta, — Skoro ma być, co ma być, niech będzie jak najprędzej! Niech pan naleje dwa!...
Porwała drżącą ręką podane kieliszki i wychyliła jeden za drugim.
— Ee-e!... Tak, to na nic!... Nie trąciła się pani z nami... Musi się pani trącić!... Pijemy bruderszaft!... Bez tego ani rusz!... Nalewam pani trzeci!... — nastawał Wołkow.
Dziewczyna po krótkiem wahaniu trąciła się z nim i wypiła trzeci kieliszek, marszcząc się i krztusząc.
Wołkow robił honory gospodarza, podawał talerze, podsuwał przekąski, zalecał potrawy, nalewał wino, wciąż dogadując, śmiejąc się, klecąc naprędce coraz śmielsze dwuznaczniki. Baron oczu nie spuszczał z dziewczyny, ale milczał i ciągnął małemi łykami naprzemian wódkę i wino.
Młoda kobieta w miarę, jak trunek uderzał jej do głowy, stawała się coraz śmielsza.
— Baronie!... — mówiła, przewracając oczami. — Ty jesteś ryczerzem... minnesängerem!... Ty mnie zrozumiesz!... Przysięgam ci, że jestem niewinna!...
— Tem lepiej, tem lepiej!... Ale tymczasem niech pani je!... Te kurczęta są wyborne!... Może sałaty?... Co, nie wydaje się pani, że pani jest w Europie... I to dzięki nam!...
— Nie przeszkadzaj pan!... Chcę baronowi wyjaśnić...
— Po co wyjaśniać!... niech pani mu... pokaże!
— Milcz pan! Pan tu niczem nie jest! Lepiej nalej mi szampana... Jak pić, to pić!... Już mi się w głowie kręci!... Bałam się, że się nie upiję!... Teraz niczego się nie boję!
— Za prędko, za prędko!... — ostrzegał baron.
— Szampan panią otrzeźwi!... Boski trunek... Zawsze daje człowiekowi, czego mu potrzeba!... Musi pani wypić ze mną jeszcze raz bruderszaft szampanem!... — dowodził Wołkow.
— Mogę wypić! Wszak... będę... wolna niedługo jak ptak i nikt się nie dowie!... Jak daleko stąd do granicy?... Uf, jak gorąco!...
— Niech pani zdejmie... bluzkę!...
— Nie, nic nie zdejmę!...
— A... posłuszeństwo!... — cedził miodowo Wołkow. — — Czy mamy panią rozebrać, czy się pani sama rozbierze?
— Co?! Co?! Nigdy!... Zresztą dajcie mi... zamiast bluzki... jakie... kimono!...
— Kimona niema, ale jest muślinowa firanka!... — odrzekł Wołkow, spoglądając na okno.
— Dajcie firankę... Niech będzie!... Zgoda!... Ale... rano będę wolna jak ptak... I... pamiętajcie: tajemnica i... nikogo nie prześladować... Obiecujecie?!
— Obiecujemy...
— Więc pamiętajcie: nikomu ani słowa! ani słowa... do końca życia... Pójdę przebrać się do tamtego pokoju... Byle prędzej!... — gadała, podnosząc się i chwiejąc na nogach, dziewczyna. — Ach, jakże się mi w głowie kręci... Nie trafię!...
— Pomogę pani!... — ofiarował się Wołkow.
Wstał i zerwał po drodze firankę. Nowikowa z trudem odsuwała nogą ciężki fotel, wciąż nie mogąc znaleźć równowagi. Wołkow chciał ją podtrzymać za kibić, lecz odepchnęła go i sama zrobiła parę kroków ku drzwiom. Wtem za jej plecami w przeciwległym rogu pokoju rozległo się ciche skomlenie i drapanie do drzwi.
— Co to? — spytała się dziewczyna, obracając się i trzeźwiejąc nagle.
— Nic, nic!... To nie baron, to jego pies!...
— A, pies?... Gdzie są te drzwi?... Tu niema żadnych drzwi... Same dywany!... — mruczała dziewczyna, macając ścianę obok portjery.
— Niech pani da mi rękę!... Ach, rączka...
Jaka rączka — gorączka!
Rączki, nóżki — jak kwiatuszki!
— szeptał czule Wołkow, uprowadzając dziewczynę za portjerę.
— Ja sama... Ręce precz!... Poskarżę się baronowi!... Nie zapalaj pan światła! — wołała Nowikowa już w drugim pokoju.
Baron wyjął ze złotej cygarnicy grube cygaro i zapalił je benzynową zapalniczką. Za drzwiami w przeciwległym końcu pokoju znowu rozległo się drapanie połączone ze skomleniem. Baron spojrzał w tę stronę i podniósł się cokolwiek, gdy nagle za portjerą rozległy się gniewne wyrazy:
— Wyjdź pan! Wychodź zaraz!... Sama przyjdę, sama...
— Dobrze. Już idę!... Choć pani napewno nie trafi!... — przekomarzał się Wołkow.
Baron wstał i, przeszedłszy wolno pokój, wpuścił dobijającego się wciąż do drzwi psa.
Wpadł w nerwowych podskokach wielki buro-żółty buldog. Przypadł do nóg barona i podniósł ku górze potworny, rozcięty na krzyż pysk z wyszczerzonemi kłami. Nalane krwią ślepia wpatrywały się w pana z tępą wiernością. W tej chwili wyszedł z za portjery Wołkow, z wypiekami na twarzy, z rozgorzałemi wilczo oczyma.
— Zaraz będzie — mruknął do barona!... — Acha, Kaligula już jest!... Doskonale... Zaraz wszystko przygotuję!...
Odsunął od ściany szeroką sofę skórzaną i skoczył do okna, gdzie stało kilka flaszeczek i leżała zawczasu przygotowana chusteczka. Mdły zapach eteru rozszedł się w powietrzu.
— Jestem... jestem!... Tylko nie patrzcie na mnie!... Przyćmijcie lampę... Baronie, dałeś słowo!... O świcie... wolna jak ptak... I nikogo nie będziecie już prześladować, nikogo!... Obiecaliście!... — rozległ się nerwowy szept u proga.
— Żadnego słowa nie dawałem!... — mruknął baron.
— Jakto?... Pułkowniku, jesteś świadkiem... Co to za pies?... Co to za pies obrzydliwy... Nie było go... Boję się... Zabierzcie go... Inaczej... Zabierzcie...
Cofała się ku drzwiom, tuląc na nagich piersiach przejrzysty muślin firanek. Buldog cłapał ciężko i groźnie za nią z podniesioną mordą.
— Co wy chcecie ze mną zrobić?... Boję się!... Weźcie tego potwora!... — krzyczała.
Wołkow skoczył ku niej, pchnął ku sofie. Upadła na wznak, rozrzuciwszy nagie ręce i nogi, biała jak wykuta z marmuru w czarnych jedynie, jedwabnych pończochach do kolan... Zwinęła się i próbowała zerwać, lecz Wołkow przydusił ją jedną ręką do sofy, a drugą przyłożył do jej ust i nosa namaczaną eterem chusteczkę.
— Byle nie za dużo!... — mruknął baron.
— O nie!... Aby straciła na chwilę prżytomność!... Będzie czuć!... Nie po raz pierwszy!... śmiał się Wołkow.
Ułożył omdlałe ciało w lubieżnej pozie i pociągnął ku niemu za obrożę buldoga.
Baron siedział wyprostowany na swoim fotelu, zgasłe cygaro wypadło mu z palców. Wlepił rozszerzone oczy w psa i kobietę, a po suchej, sępiej, pomarszczonej jego szyi przepłynęła nagle ku głowie, aż do rudych roztrzepanych wąsów fala ceglastego rumieńca...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny potem przez śpiące miasto pędził automobil Wołkowa, uwożąc barona i zawiniętego w prześcieradło trupa młodej kobiety. Wyrzucili go za ostatnią jurtą przedmieścia i natychmiast stada dzikich, kosmatych, parszywych psów zaczęły w to miejsce zbiegać się ze stepu.
Z łatwością odnaleźli niedaleko stamtąd samochód barona, rysujący się ostrą kanciastą sylwetką na tle bledniejącego już wschodu. W podniesionej budzie Dordżi Nojon i szofer zgodnie chrapali, otuleni w baranie szuby. Baron rozbudził ich i rozkazał natychmiast szykować się do jazdy. Wołkow już dawno mknął z powrotem do miasta.
Nad dalekim, płasko i nisko roztaczającym się widnokręgiem mleczny świt przebijał się przez gęsty mrok nocy i srebrzył ziemię.
Ryk syreny samochodu barona wywołał niesłychane zamieszanie w „stawce“ Dordżi Nojona. Krowy, cielęta, jałówki, nawet dzikie buhaje stepowe pędem rzuciły się do ucieczki przed niewidzianym nigdy potworem: końskie tabuny z tętentem rozpierzchły się na wszystkie strony, nawet owce wyłamały się z pod straży owczarek i runiastą falą rwały wprost przed siebie.
Czabanowie, koniuchy, krowiarze z przejmującem „gikaniem“ pędzili za stadami, próbując opanować je i zawrócić w step, gdyż jurtom, namiotom i wozom stawki groziło, w razie przejścia przez nie fali bydlęcej, zniszczenie i stratowanie.
Ale ludzie byli niemniej przerażeni niż bydlęta, widokiem wozu niesionego siłą djabelską. Gdyby nie Szag-dur, Hanna, Władek i lotnik, którzy wybiegli natychmiast przed jurtę i uspokoili mieszkańców, ci drapnęliby w dal z równą ochotą, jak ich stada. Nawet dumna Geril-tu Chanum nie mogła wstrzymać drżenia pobladłych ust na widok nadlatującego potwora. Dopiero widok męża, siedzącego w jego wnętrzu, oprzytomnił ją i wywołał uśmiech zadowolenia. Cofnęła się zaraz z Tu-sziur i służebnemi w głąb namiotu, aby przygotować się na przyjęcie gości. Dordżi Nojon już wyskoczył z samochodu i czekał na barona, odpowiadając kiwnięciem głowy na głębokie ukłony cisnących się ku niemu domowników. Szag-dur opowiadał mu szybko po mongolsku najpilniejsze nowiny.
— Czy to są ci... Rosjanie? — spytał baron, kiwając mimochodem głową w stronę Hanki, Władka, Maćka i lotnika, stojących trochę na uboczu.
— Oni są Polacy, ekscelencjo! — odrzekł z uszanowaniem Szag-dur po rosyjsku.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— A wy? — Ja jestem Burjat, syn twego wiernego sługi, Abaszaj Bad-maj Chana!...
— Acha!... Pamiętam, pamiętam... Ojciec też tutaj?...
— Ojciec walczy na froncie ze swoim pułkiem...
— Aa?...
Baron spojrzał znacząco na młodzieńca.
— Byłem ranny. Niedawno dopiero wstałem!... — odszepnął chłopak, rumieniąc się.
— Aa!... Dobrze, dobrze!... — powtórzył znowu baron.
Dordżi Nojon osobiście otworzył drzwi baronowi i, kłaniając się zapraszał go do wejścia. Nikt więcej nie ośmielił się przestąpić za nimi progu. Ale baron znał obyczaje Mongołów i kazał prosić domowników. Podano herbatę z chińskiemi łakociami, baron poprosił jednak o przysmaki mongolskie, o sery „pisłych“ i „bou“, o suszoną śmietankę „urjum“.
Wiadomość o tem lotem błyskawicy rozeszła się i wywołała życzliwą sensację wśród zebranego na zewnątrz gminu, który momentalnie napłynął z sąsiednich ułusów, powiadomiony o przybyciu chana, niewiadomo jak i przez kogo. Co chwila nadjeżdżali galopem jeźdźcy i rozmaici „tajdżi“, zaglądali do jurty w nadziei, że ich też spostrzegą i zaproszą...
Baron tymczasem, popijając herbatę, rozmawiał grzecznie po francusku z Hanką i Władkiem, rozpytywał się o ich rodzinne stosunki, o przeszłość, o przygody, które ich zaprowadziły aż tutaj. Rozumie się, że zaraz zauważył bliznę na twarzy Korczaka i zapytał o jej pochodzenie.
Dordżi Nojon był cokolwiek zaniepokojony tą „cudzoziemską“, niezrozumiałą dla nikogo rozmową, która wydała mu się zbyt długą. Ze swej strony również zauważył bliznę na twarzy Korczaka i, dowiedziawszy się o jej pochodzeniu od Szag-dura, oraz o zachowaniu się w tej przygodzie Hanki, obrzucił dziewczynę dziwnem, niepoikojącem ją mocno spojrzeniem. Podobne błyski zauważyła Hanka i w oczach barona, co ją onieśmieliło do reszty. Odpowiadała już nie po francusku, lecz po rosyjsku, wreszcie umilkła. Musiał ją brat, a nawet Szag-dur w odpowiedziach często wyręczać.
Baron urwał nagle i odwrócił się wyniośle do Dordżi Nojona.
— Tego lotnika chciałbym wybadać na osobności...
— Zaraz każę ludziom wyjść...
— Nie trzeba. Pójdziemy obejrzeć samolot, a gdy wrócimy, wtedy...
Książę ukłonił się i potrząsł na wysokości pochylonej głowy obiema pięściami z wielkim palcem wzniesionym do góry.
Oględzinom towarzyszyły całe chmary Mongołów. Trwały one niedługo. Samolot leżał tam, gdzie spadł, nakryty starannie wojłokami.
— Nieuszkodzony?... — spytał baron.
— Bardzo mało!... — odpowiedział idący tuż za nim lotnik.
Baron odwrócił się i zmierzył młodzieńca ostrym, przykrym wzrokiem.
— Jak się pan nazywa?
— Jan Domicki.
— Polak?
— Polak.
— Służył pan bolszewikom?...
— Pod przymusem.
— Dobrze. O tem pomówimy później. Obserwator czy pilot?
— Do woli: jeden i drugi!
— Mógłby pan poprawić samolot?
— Owszem, o ile znalazłbym majstrów.
— W Urdze mamy warsztaty wojskowe... Po samolot przyślę „truck“.
— Można go rozebrać i doskonale przewieźć wołami na arbach...
— Zastanowimy się nad tem, a teraz Wracajmy. A to kto?... — spytał nagle, wskazując kiwnięciem głowy na przyglądającego mu się z otwartą gębą Maćka.
— To nasz... towarzysz... niedoli... — odpowiedział pospiesznie Władek, dostrzegłszy na twarzy barona błysk posępny przy słowie „towarzysz“.
— Żołnierz?...
— II-go pułku polskiej piechoty...
— Dobrze! Obu was każę zaliczyć do mojej przybocznej kompanji!... — rzucił Władkowi łaskawie.
Odwrócił się i poszedł z powrotem ku namiotowi. Ożywienie i rozmowność opuściły go nagle. Nie zwracał już uwagi na Hankę, wogóle nie zwracał uwagi na nikogo, szedł nachmurzony z oczami utkwionemi w ziemię.
Dordżi Nojon dreptał za nim stropiony, cały orszak trzymał się w przyzwoitej odległości.
— Straszny on jednak, straszny!... Niedarmo natzywają go „krwawym“ — szepnęła Hanka do Domickiego.
— Dobry wódz!... — wstawił ten pojednawczo.
Baron wszedł do jurty z księciem i drzwi kazał zamknąć.
— Więc jakże?... Jaka wola Wasza, panie!?... — spytał po długiem milczeniu Dordżi.
— „Darichu“ zostanie w twoim ułusie... — zaczął z rozmysłem baron.
Oczy Mongoła zabłysły radośnie.
— A co, mówiłem, że „darichu“!... Zupełnie nawet wygląda jak „darichu“ z obrazka!... Twarz jak księżyc, oczy jak gwiazdy!...
— Jej brata i tego drugiego Polaka dziś jeszcze wyślesz do Urgi, Szag-dura również, a lotnika każ zawołać! — ciągnął dalej posępnie baron.
Dordżi wyszedł z jurty. Kiedy po chwili wrócił z Domickim, baron dał Mongołowi znak, żeby się wyniósł.
Domicki zatrzymał się nieopodal wejścia. Baron siedział z podwiniętemi nogami na poduszce i przyglądał się młodzieńcowi z podełba. Żółta jego szata, ogorzała twarz czyniły go podobnym do złotego posągu Buddy, jaki migotał za jego plecami w chwiejnym blasku palącej się „lampady“. — Podejdź bliżej, młodzieńcze, i mów prawdę... Wiesz pewnie, że mię oszukać niewolno i... nie można!
— Nie mam zamiaru!.... — odrzekł lotnik.
— Pocoś tu przyleciał?...
— Chciałem przedostać się do Chin...
— Poco?... Wiozłeś jakie papiery?
— Nie. Nam kazano zlustrować linję wojsk pańskich.
— Pilot, który wiózł pana, też był Polakiem?
— Nie. Ale on również chciał uciec z bolszewji.
— Do Polski?...
— Nie wiem. Ale ja, rozumie się, że do Polski...
— Więc świadomie oszukaliście waszych przełożonych, dowódców?...
— Sami uczynili się mymi „przełożonymi“... Nie jestem „bolszewikiem“.
— Czy powiedziałeś im to?...
— Nie, nic im nie mówiłem. Potrzebowali lotników, zgłosiłem się w nadziei, że ucieknę... Zresztą postępowanie ich z ludźmi uprawnia względem nich wszelkie podejście...
— Kto je uprawnia?... Czy nie ty sam?... — przerwał surowo baron, przechodząc nagle na ty.
Domicki zmarszczył się i przygryzł wargi.
— Słuchaj, potrzebuję wyćwiczonych lotników i mechaników... Jeżeli pomożesz mi założyć warsztat i szkołę lotniczą, nietylko puszczę cię do Polski, ale jeszcze nagrodzę... Musisz jednak wiernie służyć, będziesz pod pilnym nadzorem... Zgadzasz się, co?
Domicki milczał czas dłuższy i wpatrywał się w twarz barona. Ten również mierzył go wzrokiem.
— Jak długo to potrwa? — spytał wreszcie lotnik.
— Od ciebie w znacznej mierze zależy.
— Rok?...
— Nie stawiam terminu. Może dłużej, może krócej... Kiedy będę miał zbudowane warsztaty i dość wyćwiczonych pilotów...
— Bez terminu... trudno!...
— Ha, ha!... Ty mi stawiasz, widzę, warunki?...
— Bo chcę je spełnić...
— Dobrze więc, niech będzie rok... Lecz biada ci, jeżeli złamiesz obietnicę...
— Zgoda. Nie złamię.
— Zostaniesz tymczasem tutaj. Przyślę ci majstrów do rozbiórki aeroplanu, przywieziesz go do Urgi. Możesz odejść!... Zawołaj księcia. Niech szykują samochód. Powiedz, że wyjeżdżamy niezwłocznie!...
Gdy Domicki pojawił się na zewnątrz jurty, obstąpili go zaraz czekający z niepokojem przyjaciele.
— No cóż, no cóż!... — pytali.
— Tęgi człowiek!... W całem znaczeniu wódz!... Siła!... Żelazo!... Zaciągnąłem się na służbę... — opowiadał im z podnieceniem przebieg rozmowy i swoje wrażenia.
Pierwszą rzeczą, która przykro uderzyła Korczaka, gdy wraz z Maćkiem wszedł do Urzędu Policyjnego w Urdze, była obecność tam Iwana Iwanowicza Biełkina, siedzącego poważnie za jednym ze stołów z okularami zsuniętemi na koniec nosa i piórem w ręku.
Stary również zaraz ich zauważył w tłumie Chińczyków, Mongołów i rosyjskich oberwańców, jacy wypełniali salę. Popatrzał na nich badawczo powyżej szkieł, wyczekując, co będą robili. Gdy zobaczył, że nie wiedzą dokąd się skierować, położył pióro i podszedł ku balaskom, oddzielającym urzędników od publiczności.
— A co tam?... Jak się macie, Władysławie Walentinowiczu? A gdzie siostra?... Czego wy tu szukacie?...
— Kazano nam tu przyjść!... My do wojska!... — odpowiedział niechętnie Władysław.
— Acha!... Więc skończyło się wasze wśród pastuchów królowanie?... Macie jaki papier?...
— Żadnego papieru nie mamy...
— To to, a no to! Bez papieru to źle!... Długa będzie sprawa... Pójdę do naczelnika, zamelduję... Jakże was nazwać?... Jak dawniej, czy inaczej?...
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda...
— To to, a no to!... Więc coś nowego — a? Pójdę do naczelnika, wstawię się za wami, przecież starzy jesteśmy znajomi... przyjaciele!... — cedził słodziuchnym głosem, błyskając dwuznacznie oczami.
— Głównodowodzący powiedział, że mamy być zaliczeni do jego przybocznej straży...
— Toście go widzieli?... Dobrze, dobrze, wszystko należycie zamelduję!... Zaczekajcie tam pod ścianą! — syczał, odchodząc z notatką w ręku.
Znikł za drzwiami w odległym końcu sali. Korczak z Maćkiem usunęli się pod ścianę i jęli przyglądać się tłumowi interesantów. Większość należała do ubogich warstw Chińczyków, Rosjan i Mongołów, nieskończenie brudnych, cuchnących, odzianych w łachmany najrozmaitszego pochodzenia, poczynając od chińskich jedwabnych „kurm“ oraz baranich „tułupów“, a kończąc na europejskich spodniach i wojskowych frenczach.
Były tam i kobiety, przeważnie Rosjanki, przerażająco wychudłe z żółtemi, jak wosk, dziećmi na ręku. Od czasu do czasu wchodził jakiś bogaty Mongoł w szafirowym chałacie, lub chiński kupiec w szarym „bałachonie“ i czarnej kurcie. Szli pewnym krokiem przez rozstępujący się tłum ku dalekim drzwiom, które otwierały się przed nimi dość szybko. Korczak i Maciek czekali z dobrą godzinę. Biełkin nie wracał. Nagle, gdy już stracili cierpliwość i chcieli rozpocząć ponowne starania, stary wynurzył się z drzwi tuż obok nich w towarzystwie uzbrojonego Mongoła i krzyknął głośno:
— Korczak i Przygoda!...
Wszyscy obrócili ku nim głowy.
— Chodźcie!...
Na progu oddał zapisaną kartkę mongolskiemu strażnikowi, wskazał ruchem ręki na korytarz, poczem drzwi z trzaskiem za sobą zamknął. Korczak nie zdążył go nawet o nic zapytać.
Mongoł popychał ich zlekka kolbą karabina, dając znak, żeby szli przed siebie. W ten sposób wyszli na dwór, przebyli jedno podwórze, potem drugie i znaleźli się przed maluchnemi drzwiami, zamkniętemi na wielką kłódkę. Natychmiast podbiegł gruby, niski klucznik chiński i drzwi im otworzył.
Po chwili Korczak i Maciek zostali wepchnięci przez zgodny wysiłek klucznika i mongolskiego żołnierza za próg i natychmiast drzwi za nimi się zatrzasnęły. Znaleźli się pośrodku niedużego brukowanego dziedzińca, otoczonego wysokim murem. W jednym jego końcu stał niski budyneczek, podobny do chlewa, w którym zewnętrzną ścianę tworzyła krata z grubych poczerniałych dyli. Przed progiem stała lub siedziała na ziemi gromadka nędzarzy, z za krat wyglądały wychudłe i sczerniałe twarze. Na nogach i rękach niektórych brzęczały łańcuchy. Korczak i Przygoda zrozumieli, że są w więzieniu.
— Co u licha?... — szepnął Władek, podchodząc i spoglądając na zawartą furtę, a następnie na wysokie mury.
— To sztuka tego, psiakrew, Biełkina... Już ja mu kości połamię!... Trzeba stukać, trzeba się nie dać, zawołać stróża... Powiedzieć mu, że to omyłka, że my z samym Chanem rozmawiali! — gorączkował się Maciek.
Zbliżył się i uderzył swą potężną nogą w okute żelazem drzwi. Głuchem echem rozbrzmiało uderzenie i zamarło, jakby wsiąkło nagle w grube mury.
— Stukanie nic nie pomoże. Jutro rano przyjdą sami rachować... Wtedy można, jeżeli macie pieniądze... — objaśnił jeden z więźniów ochrypłym głosem po rosyjsku.
Był to straszny osobnik z wybitem okiem i pokiereszowaną gębą; strzępy watowanego czarnego paltota pokrywały jego tęgie bary i nagie piersi; krzywe, włochate nogi były zupełnie gołe.
— Kto jesteście? — pytał.
— Żołnierze!... — odrzekł niechętnie Władek.
— Rozbój czy dezercja?...
— Bez żadnej przyczyny...
— Acha, rozumiem, rozumiem... Ja też jestem bez żadnej przyczyny posądzony o komunizm!... — dodał z pewną przechwałką. — Tu nas po głowie nie gładzą!... Oj nie! Może tytoń macie, co?
— Mam trochę!... — odrzekł Maciek.
— Dajcie ździebko! Każdemu dajcie! Taki tu zwyczaj: każdy, co się za te drzwi dostaje, wkupuje się do naszego bractwa...
— Dobrze! Dam... Podzielcie się!... — mruknął Maciek i wysypał część tytoniu z kapciucha na szeroką, brudną, jak ziemia dłoń więźnia, reszta obecnych podeszła natychmiast i otoczyła obdarowanego, kłócąc się i szturchając.
Ten dzielił skrupulatnie datek między wszystkich. Niektórzy nieśli szczypty do sinych, zjedzonych szkorbutem ust, inni nabijali maluchne fajeczki, wydłubane w przedziurawionych drewienkach.
Korczak, stojąc na uboczu, patrzał na nich z odrazą i litością.
— Jeżeli chcecie dać znać na zewnątrz, to napiszcie kartkę, przygotujcie kubana i dajcie jutro, gdy przyjdzie, klucznikowi!... Pewna rzecz!... Nie oszuka!... Z tego żyje!... — pouczał Macieja „komunista“. — Macie ołówek?... Nie macie?... To ja wam dam, ale za to też trzeba zapłacić!... Jakie macie pieniądze: chińskie, japońskie?... A może macie dolary?... Każdy pieniądz tu ma obrót!...
Maciek nic nie odpowiedział, miał jeszcze trochę przedwojennej srebrnej monety rosyjskiej, ale postanowił wydostać ją z cholewy buta dopiero w nocy.
Pod wieczór rozpadał się deszcz i zawyła przejmująca wichura.
Szag-dur mocno się zaniepokoił, gdy ani Władysław, ani Maciej nie ukazali się więcej w jurcie Dordżia Nojona na przedmieściu, gdzie zatrzymali się wszyscy po przybyciu do miasta. Wyszli rano i przepadli bez śladu, a mieli zaraz wracać.
Aby rozpocząć poszukiwania przyjaciół, czekał poczciwy Burjat niecierpliwie na księcia, którego zaraz popołudniu wezwano do pałacu „Świątobliwego“. Już minęła północ, a książę nie wracał. Wreszcie zaczłapały kopyta końskie po błocie i wkrótce potem na progu namiotu pojawił się Namyń Dordżi Nojon, znużony, chmurny i mokry od deszczu. Opowieści siostrzeńca wysłuchał dość obojętnie.
— Poszli, mówisz, do koszar?... Więc pewnie ich zatrzymali tam!... — mruknął, zrzucając przemoczone ubranie na ręce służby.
— Albo spotkali znajomych i zanocowali u nich w obawie przed ciemnością i psami!... — wstawił Czi-rin, zabierając obłocone buty ojca.
— Odpowiadamy za nich przed baronem... Mogli zabłądzić, nie znają miasta i mówią bardzo źle po mongolsku... — przekładał Szag-dur.
— Więc co?... Zabłądzili?... Jutro się znajdą!... Dajcie mi kumysu!... — kazał książę, siadając na pościeli.
Szag-dur zrozumiał, że wuj nie chce dziś więcej o niczem mówić, odszedł markotny i wyciągnął się na swoim wojłoku.
Nazajutrz, gdy nawet po śniadaniu obaj Polacy nie zjawili się, Szag-dur wziął się sam energicznie do poszukiwania. Poszedł do koszar, lecz tam powiedziano mu, że tacy nie zjawiali się i o niczem tam nie wiedzą. Wtedy Szag-dur rozpoczął wędrówkę po cudzoziemskich konsulatach, kupcach, bardziej znanych emigrantach. Nie trafił jednak na najmniejszy ślad zaginionych.
Zrozpaczony Bur jat zwrócił się wreszcie do policji, choć czuł do niej nieprzezwyciężoną odrazę. Wskazano mu na grubego siwego jegomościa z ospowatą, czerwoną twarzą, w srebrnych okularach na końcu kartoflanego nosa.
— Jak pan mówi?... Jak się nazywają?... — spytał urzędnik, patrząc na młodzieńca powyżej okularów.
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda!... Jeden młody z szramą na policzku, drugi starszy, rosły, barczysty z jasnemi włosami...
— Dużo tu bywa rozmaitych, ale takich, jak pan mówi... Władysławów Korczaków?... Takich nie było!... Nie pamiętam?... Co oni, żołnierze, czy „bieżeńcy“?...
— Żołnierze, z przybocznej straży barona...
— No to pewnie są w koszarach?...
— Niema.
— Ha, jak niema, to może... uciekli!... Zdarza się... dezerterują...
Patrzał uważnie na zmartwioną i zmieszaną twarz Burjata.
— Jak więc nazwiska?... My zanotujemy i każemy szukać... Gdzie mamy uwiadomić, jeżeli na coś trafimy?... — spytał urzędowo.
— Stawka Namyń Dordżi Nojana, księcia Chał-cha, choszuna Na-łaj-cha! na wschodniej stronie miasta... — odrzekł z naciskiem Szag-dur.
— Słyszałem, słyszałem... Owszem, zaraz przyślemy wieść... A możeby pan sam zajrzał, bo z tymi gońcami, to rzecz niepewna?!
— Dobrze, przyjdę niedługo, a tymczasem raz jeszcze pójdę do koszar, może tam już są...
— Tak, tak!... Najlepiej do koszar!... — przytaknął stary.
Jeszcze Szag-dur nie zdążył wyjść z sali, już Biełkin pędził do Wołkowa.
— Są na tropie... Trzeba ich co prędzej przenieść z naszego więzienia. Najlepiej wysłać z Urgi... — raportował naczelnikowi.
Wołkow pogładził swoją czukocką, stożkowatą łysinę i zamyślił się:
— Czy nie lepiej wypuścić tych włóczęgów?... Baron się wścieknie, jak się dowie!...
— Po co ma się dowiedzieć?... Przecież oni tu inne nazwiska podali, a my wiemy, że mają inne... Dowie się, jak już będzie po wszystkiem... A wtedy: złoto, drogie kamienie ze zdobyczy przebłagają go... Dużo ich oni z tego spalonego miasteczka wynieśli... Sami się przyznali... Zakopali je na naszym „priisku“... Już jabym ich wyśledził, gdyby nie te Mongoły, co nas przed czasem zabrały... Teraz ich, hultajów, tu przycisnąć; dobrze przygrzać, żeby się przyznali bez utajki... Potem ich na smycz i na miejsce... Niech przejdą, jak my szli, przytroczeni do końskich ogonów... Sam z nimi pojadę... Wyśpiewają!... Tam z nimi będziemy my tylko i las... Są sposoby... Moja już w tem głowa... Gdyby jeszcze siostrunię zahaczyć za zioberko...
— Co to za siostrunia?...
— A no ta „święta mongolska“!... A ładna, szelma, przyznać trzeba!... Ha, ha!... — roześmiał się stary, obrzucając nieznacznie badawczem spojrzeniem rozgorzałą nagłą wewnętrzną łuną twarz naczelnika.
— A jeżeli ty wszystko łżesz?... Pamiętaj stary, że ty wtedy zaśpiewasz nie swoim głosem, oj, zaśpiewasz... — rzucił Wołkow groźnie.
— Ja łżę?... Poco mam łgać?... Niby to ja nie wiem, co to znaczy łgać Waszej Dostojności... Jak Boga Ojca, jak Carja Batiuszkę kocham!... Świadków postawię: Mikitę, Wasyla... całe nasze towarzystwo!... Wszyscy w jeden głos zaświadczą, że skarby przynieśli i zakopali...
— Już dobrze!... Każ uwięzionych, jak noc zapadnie, przeprowadzić tu do policji i umieścić w ciemnicy... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Słucham!...
Wyprostował się, zasalutował niezgrabnie po wojskowemu i odszedł pospiesznie. Wołkow zagłębił się natychmiast w papierach i zadzwonił na dyżurnego, który z trudem wstrzymywał cisnących się za drzwiami interesantów.
— Któż tam teraz?...
— Teraz konsul japoński...
— Proś!...
Wstał, czekał, niby to zajęty czytaniem, napuszony, wyniosły, pełen poczucia swej władzy i łaskawości...
Japończyk wszedł, spojrzał nań swemi bystremi oczkami i uśmiechnął się krzywo.
Po chwili Japończyk wychodził dumny i zadowolony, a Wołkow, nisko kłaniając się, odprowadzał go do drzwi.
Szag-dur w towarzystwie zaufanego sługi, Bain Dżirgila, krewnego Dordżi Nojona, przeszukał całe miasto, był w każdej dzielnicy, nie wyłączając najnędzniejszej, gdzie mieszkali w brudnych, oberwanych jurtach trędowaci żebracy, handlarze wódką, i mongolskie prostytutki i dokąd szanujący się obywatele zachodzili tylko pod osłoną ciemnej nocy. Rozpytywał się wszystkich spotkanych na drodze Mongołów, lecz nie otrzymał żadnych wskazówek, oprócz niejasnej wzmianki, że podobnych „orosów“ widziano w towarzystwie uzbrojonych mongolskich żołnierzy. Przeprowadzano jednak wówczas tylu jeńców rosyjskich po ulicach Urgi, że Szag-dur nie zwrócił na wiadomość uwagi, pewny, że zaginieni nie mogli być zaaresztowani ani przez wojsko, ani przez policję.
— Ktoby śmiał?... — uspokajał go Bain Dżirgil — aresztować ich, wiedząc, że są pod opieką samego „Dziań-dziunia“!
Tajemniczość wypadku trwożyła coraz bardziej Szag-dura, choć nic nie mówił.
— Może ich zabito, obrabowano i ciała wywleczono w step... Ale to niemożliwe we dnie!... I nie daliby się tak łatwo... Nie tacy!... — rozważał. — Chyba, że istotnie uciekli... Nie zechcieli służyć w wojsku mongolskiem... Mają wojny dosyć... Ale w takim razie... nie porzuciliby przecie Hanki... Może do niej poszli?...
Po sprawdzeniu jeszcze raz w policji, czy ich czasem nie znaleziono, po zapytaniu ponownem w koszarach, wracał do stawki Dordżi Nojona z zamiarem udania się natychmiast z powrotem do stawki Geril-tu Chanum, gdzie Hanka została wraz z lotnikiem. Posłał Bain Dżirgila po konia i ze słodkiem biciem serca rozmyślał, że po paru godzinach szalonej jazdy zobaczy ukochaną dziewczynę, gdy zbliżył się do niego obdarty Chińczyk, wręczył skręcony w kulkę papierek i oddalił się pospiesznie. Szag-dur rozwinął kartkę i z trudem odczytał blady napis ołówkiem: „Jesteśmy osadzeni w więzieniu policyjnem, nie wiemy za co... Władysław — Maciej“...
— W jakiem więzieniu? Gdzie, co?... — krzyknął, czerwieniąc się z gniewu, Burjat. Chciał rozpytać Chińczyka, pobiegł za nim, lecz ten znikł w wąskich krętych przejściach między domami i jurtami. Wracając, Szag-dur namyślił się i nic nie powiedział o kartce Bain Dżirgilowi, kazał mu tylko konia z powrotem do słupa przywiązać.
— Nie pojedziesz?...
— Nie pojadę. Słuchaj, gdzie mieszka Un-cyń Dordżi?...
— Un-cyń Dordżi, rzecz prosta, mieszka w klasztorze. Gdzież może mieszkać znakomity lama?... Ale go tam pewnie teraz niema, gdyż jest sekretarzem Dżał-chań-cy Chutuchty i siedzi przeważnie w jego namiocie...
— Pójdziemy tam!...
— Racja... Sam chciałem ci to poradzić, widząc, jak się martwisz... Dżał-chań-cy... Wszystko może, co on chce, to się staje... Każe lamom szukać i wlot znajdą... Przed lamami w całym kraju proszek piasku się nie ukryje... Jastrzębie mają oczy i są wszędzie... — gadał stary, idąc obok Szag-dura.
Ten nie słuchał go, zajęty nowemi myślami... Dlaczego ich aresztowano? Kto miał w tem interes?... Piszą, że policja?... Poco? naco? Ale widocznie policja chce utrzymać wszystko w tajemnicy, inaczej daliby mi znać... Władka nie można nie poznać z tą jego blizną, a Maciek zupełnie do innych niepodobny... Ale skoro nie chcą powiedzieć, to mają w tem interes, żeby ich nie znaleziono!... Co w tem jest?... Co się w tem kryje?... Może i Hankę porwali?... Trzeba się spieszyć!...
— Chodźmy, chodźmy!... — przynaglał starego.
— Podróżujemy jak zając z jeżem!... — śmiał się Mongoł. — Teraz wszędzie i zawsze wszyscy chodzą piechotą. Za moich młodych lat w tej samej stawce z jurty do jurty konno jeżdżono!... Były czasy i były konie!... Miałem takiego wierzchowca, co bez znaku mnie rozumiał, wprost myśli zgadywał... — gadał stary.
Szag-dur słyszał to już wielekroć razy i głowę miał czem innem zajętą, przez grzeczność jednak pomrukiwał od czasu do czasu, wyrażając przeważnie zdziwienie lub pochwałę.
— Tak, tak!... Były czasy... Już jesteśmy niedaleko... I Namyń Dordżi Nojon tam jest... Widzę jego konia!...
Szag-dur nie ośmielił się wejść do namiotu Chutuchty, gdzie odbywała się jakaś ważna narada. Polecił słudze, który tam nosił herbatę i kumys z sąsiedniej kuchni, aby wywołał Uń-cy. Uściskał kuzyna i, ponieważ ten nie miał czasu, gdyż właśnie sekretarzował, powiedział mu jedynie, że Władysław Korczak jest tu w Urdze i prosił o uwiadomienie Dordżi Nojona, że przybył umyślnie do niego w sprawie niecierpiącej zwłoki. Uń-cy ubrany w żółtą lamajską szatę, ogolony „po zakonnemu“, czuł się trochę dotknięty pospiechem Szag-dura.
— Nawet mi nie powinszujesz awansu... — zauważył, gładząc dłonią fałdy swojej szaty bogatej.
— Ach, bardzo się spieszę... Już drugi dzień niema Korczaka!
— To ten Polak, kolega z gimnazjum... A gdzież jego siostra?... Rodzice?...
— Siostra w stepie, ale oni tutaj!... Wyobraź sobie, uwięzili ich!...
— Kto? Wołkow?...
— Nie wiem. Pewnie!...
— Jeżeli Wołkow, to źle... Zły człowiek, zły duch barona... Ale opowiedz, co i jak?
— Właściwie sam nic nie wiem. Zresztą długoby opowiadać... Potem... Przyjdziemy umyślnie do ciebie, albo ty do nas... A teraz wywołaj co prędzej Dordżi Nojona... wywołaj zaraz... Czuję, że każda chwila droga... Cały dzień dzisiaj ich szukam, już niedługo wieczór...
— Tak, tak... Jeżeli to Wołkow, to trzeba się spieszyć... Trudno będzie od niego człowieka wydostać!... On szybko się załatwia!... Ciach i koniec.
Pokazał ręką uderzenie miecza. Szag-dur spochmurniał.
— Idź więc zaraz, idź!...
Uń-cy kiwnął mu głową i skoczył z powrotem do namiotu. Po chwili wyszedł Dordżi Nojon, wysłuchał opowiadania i głową parę razy potrząsł.
— Z Wołkowym ciężka sprawa. Co chce, to robi! Ma u barona posłuch... Nie chciałbym z nim zadzierać... szczególniej teraz, kiedy baron szykuje się do wojny.
— Ale nie możemy przecież dopuścić, żeby ich skrzywdzili!... Ja ich znam, ja za nich ręczę... Pewnie ich oskarżają, że są bolszewikami, szpiegami... Tymczasem wuj wie doskonale...
— Wiem, wiem!... Ale tu się dużo rzeczy robi takich, o których wszyscy wiedzą, że są niesprawiedliwe... Może się jednak da coś zrobić... Można spróbować!... tylko ostrożnie!... Baron bardzo się zainteresował tą „darichu“, a to przecież siostra tego Korczaka... Może to nawet z jej powodu go wzięli... Może Diurbiutcy dali łapówkę Wołkowowi, żeby „darichu“ wciągnąć w tę awanturę, że skoro nam jej odebrać nie mogą, bo ona jest naszą zdobyczą, to ją chcą zniesławić, splugawić, żeby nikt jej nie miał...
— Co ty mówisz!... Co za podlecy!... Właśnie słyszałem dziś w mieście, że wybierają się do twojej „stawki“, Nojonie, całe tłumy, żeby zobaczyć „Niebieską Dziewczynę“ i żelaznego ptaka, co do niej przyleciał!... — wstawił Bain Dżirgil.
— Tego brakowało!... Chodźmy poradzić się Chutuchty!... — rzekł nagle stanowczo Dordżi Nojon, wchodząc zpowrotem do namiotu.
Szag-dur udał się za nim, Bain Dżirgil pozostał z innymi sługami na dworze.
Książęta i znamienici Mongołowie, którzy, siedząc w kole na poduszkach, raczyli się herbatą i palili fajki, udali, że nie zauważyli ani zniknięcia i powrotu Dordżi Nojona, ani cichej jego rozmowy z gospodarzem. Gawędzili dalej o rozmaitych sprawach, łakomie nasłuchując, czy nie dobiegnie ich jaka nowa, niesłychana plotka lub wiadomość. Rozmowa obracała się głównie koło projektowanej przez barona wyprawy na bolszewików i „żelaznego ptaka“, który spadł u nóg „Białej Darichu“ i miał zostać niedługo przewieziony do Urgi.
— Baron zwołuje wielką naradę w sprawie tego ptaka!... — zauważył jakiś wysoki lama w czerwonej chlamidzie.
— Wszystko to drogo kosztuje... I ta wyprawa na bolszewików też będzie drogo kosztowała, a jaka z niej będzie korzyść, niewiadomo!... — odparł otyły Mongoł w jedwabnym granatowym chałacie.
W tej chwili Dżał-chań-cy niepostrzeżenie zrobił znak Dordżi Nojonowi, aby obaj z synowcem synowcem wyszli. Po chwili podążył za nimi i sam Chu-tuch-ta.
Wysłuchawszy opowiadania Szag-dura, długo milczał.
— Istotnie, coś w tem jest niezrozumiałego, że ich zatrzymali i teraz ukrywają... Niema rady, trzeba iść do barona... Nikt inny nic tu nie poradzi... Może nawet lepiej, może na tej sprawie właśnie Wołkow się potknie i Dziań-dziuń się przekona nareszcie, jaki to z niego... przyjaciel!... Ale trzeba działać ostrożnie... Zaraz po „subiłganie“ (naradzie) pojadę do barona... Dobrze będzie, jeżeli pojedziesz ze mną!... — zwrócił się do Dordżi Nojona.
Ten miął w palcach guzik swego chałata.
— Skoro wasza wielmożność tam będzie, to co znaczy moja obecność?... — odrzekł ostrożnie.
Dżał-chań-cy uśmiechnął się dobrotliwie.
— Dobrze. Pojedzie ze mną Szag-dur. Muszę mieć kogoś pod ręką, kto dokładnie zna szczegóły sprawy...
— Bardzo chętnie!... — zgodził się Szag-dur.
Dordżi Nojon spojrzał na siostrzeńca ciekawie, z większym niż dotąd szacunkiem.
Gdy Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta przedstawił sprawę zaginionych baronowi, ten się wściekł, twarz mu pobladła, oczy wyszły z orbit, rude wąsy nastroszyły się jak u pantery. Wysłał kozaków, aby sprowadzili mu natychmiast Wołkowa, gdziekolwiek go znajdą. W oczekiwaniu na winowajcę wyskoczył przed jurtę i, chodząc wielkiemi krokami tam i napowrót z rękami w kieszeni, mruczał przez zęby:
— Wszystko się wciąż rozpada!... Mieć takich pomocników!... Dokoła zdrajcy, łotry, oszuści... Co można począć z takimi ludźmi?... Świat przebudowywać?! Ha, ha, ha?... Ja ich jednak nauczę, ja ich nauczę!... Złamię, zegnę... Na nikogo i na nic nie będę zważał... Albo, albo!... Jeżeli ma być tak jak jest, niech giną, niech się wali!...
Przewielebny Dżał-chań-cy z Szag-durem pozostali w jurcie i, siedząc w głębi w milczeniu, spoglądali z ciekawością i niepokojem na migającą w otworze drzwi figurę Dziań-dziunia. Rosyjscy oficerowie cofnęli się ostrożnie do namiotów sztabowych. Na zewnątrz pozostało jedynie paru żołnierzy i podoficer ze straży przybocznej Dziań-dziunia, opiętych w granatowe nowiutkie mundury, doskonale uzbrojonych, nieruchomych, wyciągniętych jak struny i śledzących posłusznemi oczami żołnierzy ruchy rozgniewanego naczelnika. Gdy wreszcie pojawił się Wołkow, baron rzucił się ku niemu z zaciśniętemi pięściami i zdawało się, że go uderzy:
— Kanaljo... rozstrzelam... dość tego... Śmiesz... — padało ze spienionych ust Niemca.
Twarz Wolkowa pożółkła jak wosk, wyciągnął się nieruchomo z ręką przy daszku, lecz w oczach grały mu zielonawe, cokolwiek ironiczne ogniki. Milczał i dopiero, kiedy zmęczony baron znowu zaczął chodzić szerokiemi krokami tam i napowrót, zapytał głosem zimnym:
— W każdej chwili, ekscelencjo, gotów jestem oddać życie w dowód mojej wiernej służby... Ale przedtem niechże się dowiem przynajmniej, za co mam zginąć?...
— Aresztowałeś ludzi, których kazałem zaliczyć do mojej gwardji i otoczyć opieką... Psujesz mi wciąż plany... Robisz wszystko według swego widzimisię, jakby na przekór... To się nie pierwszy raz zdarza!... Kanaljo. Mam tego dość... Koniec!... — znowu zaczął gorączkować się baron.
— Policja aresztuje codzień dziesiątki ludzi. Nie wiem, o co chodzi...
— No ten... ten!... Brat tej Polki...
— Ach, brat Polki!... — przeciągnął Wołkow z krzywym uśmiechem. — Istotnie zatrzymano go, gdyż podał fałszywe nazwisko... Tu są tacy, co znają prawdziwe jego nazwisko, więc kazałem go zatrzymać do wyjaśnienia... Oni przyszli od bolszewików... Dużo tu takich!...
Baron uspokoił się nagle, wszedł do jurty, zawołał na Wołkowa i kazał mu powtórzyć oskarżenie.
— Cóż w takim razie to znaczy?... Dlaczego ukryli swe nazwiska? Ręczyliście za nich!... — zwrócił się do Dżał-chań-cy.
Ten zmieszany spojrzał na Szag-dura.
— Nazywają się Korczakowie, ojciec ich był sędzią w mieście, gdzie uczyłem się w gimnazjum... Znam ich dobrze... Uczciwi i zacni... Rodziców im zabili „bolszewicy“, cała rodzina walczyła z nimi... Nie może być mowy o jakiejkolwiek zdradzie... Ręczę jak za siebie!... — powtórzył młodzieniec, drżącym od wzruszenia głosem.
Baron cały czas świdrował go oczami.
— Uwolnić!... — burknął wreszcie do Wołkowa.
— Zostawić w mieście, czy wysłać do ułusów? — spytał ten.
— Zaliczyć do mojej straży przybocznej!... Powiedziałem już!... — huknął znowu baron i odwrócił się plecami do Wolkowa.
— Daruje, Wasza Przewielebność, moje uniesienie... — zagadał już zupełnie spokojnie do Dżał-chań-cy. — Ale na każdym kroku trafiam na podobne przeszkody... Ludzie nie umieją słuchać, nie umieją wykonywać rozkazów... Muszę mieszać się do każdego drobiazgu i te drobiazgi zabijają mię, duszą, gubią... Nie mam czasu na rzeczy wielkie, a te płyną, nabiegają jak chmury burzliwe... Trzeba je uprzedzić... tymczasem muszę tracić godziny na rzeczy, których być nie powinno... muszę tracić siły... Wszędzie sam, zawsze sam!... Wasza Przewielebność widzi... Takie głupstwa! Zwykła omyłka, zbytnia służbistość... — roześmiał się.
Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta kiwał uprzejmie głową.
— Tak, tak!... Stała się omyłka... Nic wielkiego!... Szag-dur, idź z oficerem i dopilnuj, żeby znowu co nie zaszło!... — zwrócił się łagodnie kapłan do Burjata.
Ten czekał tylko na ten rozkaz, zerwał się i, kłaniając nisko wielekroć dostojnikom, wycofał tyłem z jurty. Wtedy baron przysiadł się bliżej do Chu-tuch-ty.
— Cała ta awantura... — zaczął głosem cichym i wnikliwym — wcale nie jest tak błahą, jak się na pozór wydaje... Przedewszystkiem, jakby to wyglądało, gdyby rozeszło się wśród krajowców, że aresztowany został przez naszą policję brat dziewczyny, dokoła której zaczyna narastać korzystna dla nas legenda. Bez egzaltacji, bez religijnego podniecenia nie wytrzymamy tej walki... Jużeśmy o tem mówili...
Chu-tuch-ta kiwnął głową.
— Musi wzrosnąć pobożność i cnota!... — szepnął, poruszając różańcem. Jego Świątobliwość Bogdo-Gegen codzień to powtarza i wciąż zasyłamy o to modły do Dobrotliwego...
— I on właśnie przybywa nam z pomocą, przyjąwszy obraz tej złotowłosej dziewczyny... Z dwóch stron napływają chmury: z Rosji i Chin. Gdy złączą się, padnie piorun, który zniszczy wszystko w górach i stepach ojczyzny twojej, Przewielebny... Wszak ich znasz?!... Nic przed nimi nie ujdzie, nie ukryje się, zostanie jeno piasek, ruiny klasztorów, kości bydląt i trupy czarnogłowych pasterzy... Czy tak już nie bywało?...
— Bywało!... Zostało ledwie tyle, co na nasienia dla wieków...
— Teraz będzie gorzej, bo świat cały zatrząsł się w swoich posadach... Zło i Dobro po raz ostatni walczą o Władzę nad światem... Czy nie giną państwa?... Czy głód, śmierć, choroby, pożoga nie lecą z wichrami?... — Czy ludzie nie jedzą już własnych trupów i nie wyją na polach, jak wilki?... Nadchodzi dzień, kiedy Wschód i Zachód zewrą się z sobą, jak dwa oszalałe byki... Kto wtedy uratuje Duszę świata?... Kto poniesie naukę miłości między nieszczęśliwe narody, jeżeli wyznawcy Dobrotliwego zostaną przez szatana starci z oblicza ziemi?... Kto sprzymierzy się z siłami błogosławionej Aharty i utrwali panowanie Wielkiego Nieznanego?... Czyż mamy wszyscy skryć się w pieczarach Goro, a w krajach słonecznych pozwolić rządzić złu lub zostawić je niemym cmentarzem?... Czy nie szkoda ci lśniących śniegami gór i zielonych dolin Twojej ojczyzny, których nikt już z żyjących więcej oglądać nie będzie... Nikt już przenigdy nie poczuje tu zapachu kwiatów i nie roześmieje się śmiechem radości życia?...
— Wszystko to napisano w księgach!... — odrzekł z przejęciem lama.
— Wiem, że wiesz wszystko, Świątobliwy. Chciałem ci to tylko przypomnieć, abyś zrozumiał słowa moje i myśli moje... Pochodzę z krajów umarłych dla ducha, lecz przeznaczenie chciało, abym poznał naukę Dobrotliwego i stał się narzędziem jego celów. Otóż znam ja siły, które idą na nas i wiem, że zniszczenie jest ich istotą... Czekać na nie, znaczy zginąć... Trzeba uprzedzić je i uderzyć na nie w ich gnieździe w imię powszechnej Błogości i Zgody... Będzie to ostatnia wojna, po której zapanuje wieczna Szczęśliwość i Pokój...
— Tak napisano w księgach!... — przyznał żarliwie Chu-tuch-ta, potrząsając trzymanym w ręku różańcem.
— Dlatego wszystko dozwolone i przebaczone jest w tej walce... Ale muszą iść na nią ludzie olśnieni Wiarą i Nadzieją, Wiedzą Najwyższą i Ofiarą... Dlatego potrzebna nam jest ta Święta Dziewczyna, w obrazie której zstępuje do nas sam promień Najwyższego Ducha... Dokoła niej skupią się plemiona Mongolji, a potem narody Azji, a potem państwa świata... A zacznie się to od Rosji... Tyś nie dostrzegł tego, Świątobliwy, gdyż nie wiedziałeś, że pojawienie się jej nastąpiło niedługo po wymordowaniu rodziny Cara Białego, mego Cara... którego ja znałem... Widziałem złoty dyplom przyniesiony mu jeszcze przed wojną od Najwyższego Dalaj-Lamy z Lhasy... Przyniósł go twój krewny Chamby Akwan Dordżi...
— Tak, tak!... Tak było!... — przyznał Chu-tuch-ta.
— Wcielenie po wieki wieków przyznawało się tem pismem świętem rodzinie carskiej... Czyż mogła zginąć?... Nie!... Uważ jak bardzo ta niby to Polka podobna jest do córki zabitego Cara... Ocalona uszła śmierci, bezwiednie uniesiona przez ducha Aharty... W tem jest tajemnica nieznana nawet jej samej!... Teraz rozumiesz, dlaczego chcę uderzyć przedewszystkiem na Rosję...
— Niezupełnie. Pamiętam tylko, że potężni chanowie i wodzowie nasi zawsze uderzali przedewszystkiem na Chiny i, utrwaliwszy się tam, czerpali ze skarbów i ludów chińskich moc na zdobycie reszty świata...
— Tak było, ale teraz musi być inaczej. Chiny nie dadzą nam tego uzbrojenia, tych środków, tych maszyn, bez których zdobycie świata jest dziś niemożliwe... Wszystko to znaleźć możemy jedynie w miastach rosyjskich... A zdobyć je będzie nietrudno... Tam mają dosyć rzezi i głodu... Tam czekają wszyscy słowa wybawienia... Gdy dowiedzą się, że córka ich prawego władcy, cara Mikołaja, cudownie ocalała, idzie zdobywać tron swój dziedziczny na czele zwycięskich wojsk, wszyscy przejdą z radością na naszą stronę... Poddadzą się miasta, przyłączą armje, uznają chłopi i robotnicy, gdyż wszyscy oni mają i mieć będą po wieki wieków miłość do „Białej Dari-chu“, zasianą w ich sercach przez Dobrotliwego... Rozumiesz mię, Świątobliwy?...
— Rozumiem, lecz uważam, że trudno będzie do tych wielkich planów skłonić Bogdo-Gegena... Znasz go, jak stał się ostrożny od czasu chińskiej niewoli...
— Z której go wybawiłem!... — przerwał z dumą baron.
— On to pamięta i dlatego ty jeden przekonać go możesz...
— Nie, Przewielebny Dżał-Chań-cy!... Ja go przekonać mogę w sprawach ziemskich, w planach wojskowych, lecz w rzeczach ducha ty jeden masz tam głos...
Dżał-Chań-cy westchnął.
— Słowa są jak bąble wody, a czyny, jak krople złota!... Postaram się zrobić, co można i przygotować Świątobliwego — dodał, wstając.
— Musicie postanowić co rychlej, co zrobić z dziewczyną. Nie można zostawić jej na stawce Dordżi Nojona, gdzie każdy głupiec z łatwością ogląda jej oblicze...
— Dobrze, dobrze!... Zastanowimy się!... Postaraj się być na następnej Radzie!...
— Postaram się!... Pobłogosław mię, Świątobliwy!... — prosił baron, pochylając swoją, krótko ostrzyżoną głowę pod rozpostartą, ozdobioną różańcem dłoń kapłana.
— Jest list, list od Szag-dura!... — wołała Hanka, biegnąc pospiesznie ku Domickiemu, który pracował koło swojego aparatu, przygotowując go do rozbiórki i przewózki.
Otaczała go gromadka Mongołów i parę starych bab, przyglądających się z natężoną uwagą każdemu ruchowi „powietrznego czarownika“.
Na głos Hanki wszyscy zwrócili się w jej stronę. Domicki położył narzędzia i zrobił krok ku niej.
— Cóż pisze?...
— Wyobraź pan sobie, Władek i Maciej zostali aresztowani i przesiedzieli w więzieniu razem z „chunchuzami“ i złodziejami półtorej doby... Z trudnością ich odszukano, gdyż nikczemny Biełkin zapisał ich pod innem nazwiskiem...
— Któż to Biełkin? — To ten zarządzający kopalniami złota, o którym opowiadaliśmy panu...
— Acha, przypominam sobie. Ale wszystko skończyło się pomyślnie?...
— Narazie tak. Szag-dur pisze jednak, że nie uspokoi się, dopóki nie będę z nimi w Urdze... Niezupełnie rozumiem... co to znaczy. Pewnie, że pragnęłabym jaknajprędzej zobaczyć się z bratem i już nie rozłączać... Mieli o to robić starania... Mieli wrócić... Co znaczy dwadzieścia wiorst dla jeźdźców... Mają przecież konie... Mieli tu być przed ostatecznem zapisaniem się do wojska... Mieliśmy się naradzić co do dalszych wspólnych projektów... Czy nie prawda? Tymczasem ten list z życzeniem, żebym jak najprędzej przyjechała i... wyrażony nawet z tego powodu niepokój... Doprawdy nie rozumiem... Czy nie lepiej, żeby oni tu przyjechali?... Czas taki cudny, chłodno, pogodnie, zielono... I tak cicho, tak niezmiernie cicho... Od czasu jak większość stad odpędzono w góry... senność jakaś zapanowała... Nawet Geril-tu Chanum dłużej sypia i mniej krzyczy na służebne... Dawno nie czułam się tak dobrze, tak swobodnie... Brak mi tylko brata i Szag-dura...
Lotnik spojrzał uważnie na dziewczynę.
— Widzę, że pani bardzo lubi spokój, ale w takim razie... poco pani wybiera się do Polski?...
— Jakto?... — spytała z pewnem zmieszaniem.
— A tak, w Polsce wszystko wre, kipi, tętni... Ścierają się poglądy, partje, walczą interesy i ideały... Buduje się nowe życie... Tak przynajmniej sobie to wyobrażam i dlatego spieszę się tam... Chcę wziąć w tem udział... Boli mię, że tam się to robi beze mnie... Przecież należałem do tych, którzy pierwsi podjęli orężną walkę o tę niepodległość...
— Widzi pan, widzi pan!... A myśmy tu nic nie wiedzieli, nic!... Żyliśmy jak w zaświecie, aż nagle przyszła ta burza... Nie chcę jej, ach, nie chcę... Okropna, okropna!...
— Przez tę burzę naród nasz zmartwychwstał!... Niech będzie błogosławiona!...
Hanka umilkła, ale Domicki na jej ślicznej twarzyczce wyczytał głęboką urazę i było to mu jednocześnie nieskończenie miłe i przykre.
— Panno Hanno!... — rzekł. — Pani jest pacyfistka, a to dla Polski zbyt drogi i przedwczesny smakołyk... Mamy doń prawo ostatni... Niech ta filozofja rozkwitnie przedewszystkiem u naszych sąsiadów...
— Rozumiem. Wyznaję jednak, że marzyłam o cichym jakimś kącie, o domku, tonącym wśród róż i jaśminów, jakie mi opisywała matka. Mam dosyć przygód i Azji...
— Cóż robić, kiedy ta nie chce nas wypuścić!... Bies jakiś wszystko poplątał... Naprzykład ze mną... Jeszcze dwie godziny lotu, a byłbym za granicą chińską, może nawet w Charbinie... Nie obliczyłem, że w tem suchem powietrzu woda z chłodników będzie się tak szybko ulatniać... Groziła nam poprostu katastrofa, musiałem się opuścić... Liczyłem, że weźmiemy wody z rzeczki i natychmiast polecimy dalej, gdyż gazoliny mieliśmy dosyć... Licho nadało z tą wysoką trawą... No i nieboszczyk Bystrin zbyt gwałtownie osadził... Trzeba było jeszcze trochę nad ziemią polecieć... Cóż, kiedy nic widać nie było... W dodatku nastraszyliście go swemi harcami... Szkoda biedaka!
— Myśmy się sami gorzej od niego przelękli!... — zauważyła Hania. — Krajowcy dotychczas nie mogą się z wami oswoić... Często widzę, jak wyciągają mały i wskazujący palec ręki, żeby się od waszych uroków zabezpieczyć!...
— Tem lepiej!... — roześmiał się Domicki. — Wcale nie mam zamiaru ich przekonywać, że jest inaczej. Owszem skorzystam z tego przy lada sposobności...
— Ucieknie pan?...
— Ucieknę.
— A obietnica, dana baronowi?
— Mógłbym jej nie dotrzymać ze spokojnem sumieniem, tyle wiarołomstwa spotykałem zawsze z tamtej strony... Nie zrobię jednak tego... Będę czekał wypadku, który mię ze słowa zwolni... Pewny jestem, że przyjdzie... Takie są czasy, że żadne zobowiązania na dłuższy okres nie mają najmniejszej wartości... Wszystko się zmienia, wali lub pojawia z zawrotną, nieobliczalną szybkością... I dlatego wszystko ma tak wielki urok, taką barwę, takie napięcie... Każde zderzenie, każde spotkanie, zamiar lub uczucie... Trzeba je realizować natychmiast lub ich się zrzec... Wypadki pędzą jak wicher, często tchu nie staje... Niema czasu nawet na pożegnanie spotkanych, na żal po miłych... Jest coś upajającego w tym szalonym biegu, w tem skoncentrowanem życiu chwili, życiu pełnem radości, ruchu, zapału, gdzie niema wprost czasu na smutek...
Wracali do jurt, dokąd już szły z mierzchnących stepów stada bydła i owiec, pędzonych na nocny wypoczynek. Dojne krowy z wymionami pełnemi mleka, pomrukując, przyspieszały kroku, posłyszawszy żałosny bek oczekujących w zagrodach cieląt. Kierdele owiec pchały się za idącymi przodem pastuchami, oganiane z boku przez wielkie siwe, jak wilki, owczarki. Kozły i kozy, machając rogatemi i brodatemi główkami, podążały w małych grupach za stadami. A w dali czerniały w czerwonym blasku szybko dogorywającej zorzy tabuny koni i wyolbrzymiałe sylwetki wielbłądów, również zwolna zbliżających się na noc ku ludzkim ogniskom.
Geril-tu Chanum stała przed książęcym namiotem i, przysłoniwszy oczy ręką, przyglądała się stadom, których pierwsze szeregi już wtargnęły w rzemienne ogrodzenia cielętnika, gdzie czekały na nich dójki z naczyniami, starsi nie, odpowiedni do służby w stepach parobcy oraz dzieci. Szybko wiązano wybrane zwierzęta do sznurów z pętlicami, a inne odpędzano na stronę. Zwykły gwałt, stukot kopyt, pomruki i stękania bydląt, krzyki ludzi, chrzęst wozów i naczyń potrącanych przez rozbrykane jałowice, byków, kozłów, baranów, hałas bójek, wszczynanych przez podniecone zwierzęta — zwykłe wieczorne głosy, dźwięki, ruch koczowiska wraz z ostrym zapachem bydlęcego potu i nawozu — ogarnął Hannę i Domickiego, skoro tylko znaleźli się w obrębie „stawki“. Omijając tłoczące się lub kładące na ziemi ociężałe, stare krowy i pociągowe woły, kierowali się ku wejściu do namiotu, przed którym stała księżna. Ta wciąż nie odejmowała rąk od oczu i patrzała wdal. Etykieta nie pozwalała jej ominąć i wejść do namiotu, a pobyt wśród napływających stad nie był przyjemny. Stanęła więc Hanka z lotnikiem obok Geril-tu Chanum i spojrzeli w stronę, w którą patrzyła. Tam po płaskim łęgu wzgórz zjeżdżał, nie spiesząc się, nieduży oddział jeźdźców.
— Kto to może być?... Jacyś obcy!... — rzekła księżna z pewnym niepokojem do starej, stojącej obok Mongołki, Czi-kej.
— Istotnie. Nie nasi... Nie Chał-cha!... Ani też Darchaty, ani Buruty... ani ludzie Dżasakta Nojona, ani Saj-Nojona... Nie nasze czapki i nie po naszemu siedzą na siodłach... Może Urjanchowie, może Oloty, a może nawet dzikie Cha-chary od chińskiego muru... kto ich wie? W pobliżu stolicy Świątobliwego kręcą się narody całego świata, szukając ulgi w grzechach... — szemrała stara Mongołka pod bokiem księżny.
— Trzeba skrzyknąć pastuchów!... — rozkazała ta energicznie.
— Już spostrzegli, już sami idą! — uspokoiła księżnę Czi-kej. Geril-tu obrzuciła badawczym wzrokiem dosiadających koni pastuchów i weszła do namiotu. Za nią weszła Hanna i Domicki, którzy niebardzo rozumieli, o co chodzi, a którym dość już dokuczyły te nieustanne tłumne odwiedziny bliższych i dalszych sąsiadów, te oznaki niezwykłego zaciekawienia i religijnej czci, jaką okazywano „białej dziewczynie“.
Drażniło to bardzo nietylko ich, lecz i księżnę, która, o ile mogła, miarkowała kult dla „przybyszki“. Niebardzo sama zdawała się wierzyć w jej „boskie“ pochodzenie, choć nie zwalczała legendy, kierując się wskazówkami, otrzymanemi od męża.
Domyśliwszy się więc, o co chodzi, księżna usiadła pod ołtarzem Buddy i, wyciągnąwszy srebrną fajeczkę, zagłębiła się w paleniu tytoniu. Widocznem było z gniewnego zmarszczenia brwi, że czeka na niemiłych jej natrętów. Niedługo wpadł wysłany naprzód wywiadowca i doniósł z pewnem podnieceniem:
— Ludzie z daleka, z Zachodu... Szukają zaginionych koni.... Proszą o nocleg...
— Tajdżi...[3] czy prości?...
— Na czele jakiś znakomity... Chce mówić z tobą, księżno!
— Co ja mu powiem?... — zawahała się księżna. — Męża niema...
— Właśnie dlatego...
Geril-tu Chanum namyślała się chwilkę, ssąc fajeczkę i marszcząc jeszcze chmurniej brwi.
— Proś!... — rzekła wreszcie, wytrząsając popiół „lulki“ do fajerki. — Zapal świece!... — zwróciła się do Czi-kej.
Niewyraźny, zgiełkliwy szmer, połączony zwykle z przyjazdem kilku mężczyzn i wejściem ich do jurty — rozległ się nazewnątrz. Drzwi otwarły się szeroko i przez próg przeszedł zamaszyście, poczem ukłonił się nisko wielki, tęgi Mongoł w czapce futrzanej z płaskiem dnem czerwonem, za nim szło jakby w ordynku pięciu towarzyszy. Wykonawszy wymagane ukłony i powitania, wszyscy oni usiedli i puścili ciekawe, badawcze spojrzenia w obieg po jurcie. Nagle dostrzegli Hankę, znieruchomieli, mówić przestali i jakby na komendę wyrwali z pod siebie pospiesznie podwinięte prawe nogi, wystawili je, przyklękając, oparli na nich łokcie i pochylili czoła, przyciskając do nich pięści.
Tak czynią przed Chanem poddani. Zdziwiona Hanka uniosła się z lekka z poduszki, a Geril-tu Chanum szepnęła porywczo do Czi-kej:
— Zaprowadź ją zaraz, zaraz zaprowadź za zasłonę... Taki mam rozkaz... To Diurbiutcy... Niech Gu-nyn pędzi do sąsiednich ułusów o pomoc... A to bezczelnicy!...
Stara Czikej podeszła uniżenie do Hanki i gestami oraz słowami dała jej znać, że ma zaraz iść za nią.
Dziewczyna, cokolwiek zdumiona i poruszona widokiem nadzwyczajnego obrzędu, skierowanego ku niej, chętnie usłuchała wezwania.
Gdy obie znikły za zasłoną, przyjezdni usiedli znów „po sąsiedzku“ i, wyciągnąwszy fajeczki, zaczęli palić, częstować obecnych, nie odpowiadając zresztą na żadne pytania, tyczące się celu ich przyjazdu oraz Hanki...
— Zginęły nam konie... Szukamy swoich tabunów... — mówili dyplomatycznie.
— Czyż mogłyby zajść aż tutaj... z waszego kraju...
— Nie osiągniesz celu pragnień, jeżeli nie przejdziesz koniecznej drogi... Konie mają długie nogi i ruchome grzywy!... — odpowiedział mglisto naczelnik przyjezdnych.
Nazewnątrz do stękań, szmerów i westchnień układających się do snu stad, przyłączyły się tętenty nadlatującej z oddala konnicy. Jeden z przyjezdnych wyszedł; pozostali dalej rozmawiali spokojnie, wypytując się o urodzaje traw, o posiewy zbóż i zdrowie bydła oraz ludzi, jak każe obyczaj, nie dając najmniejszego pozoru, że obchodzą ich choć cokolwiek, dobiegające z zewnątrz hałasy. Geril-tu Chanum podtrzymywała rozmowę, lecz z trudem ukrywała nurtujący ją niepokój. Węże czarnych jej brwi co chwila drgały i falowały się, a górna warga, ocieniona lekkim puszkiem, unosiła się drapieżnie nad białemi zębami.
— A gdzie jest „Wysłannik Niebios“ i „Pocałunek Tygrysa“? — spytał niespodzianie naczelnik Diurbiutczyków.
Księżna drgnęła na tak bezczelne według miejscowych zwyczajów pytanie, rozumiejąc, że to jest wyzwanie i już chciała hardo odpowiedzieć, gdy głosy na dworze ucichły i do jurty wszedł Diurbiutczyk, ten co niedawno był wyszedł, a za nim dwóch kniaziów chałchaskich strojnych i zbrojnych.
Księżna odrazu odzyskała dobry humor i odrzekła łagodnie:
— „Wysłannik Niebios“ oto tam stoi, ale zabiera go Prześwietny Dziań-Dziuń, a, „Pocałunek Trygrysa“ już zabrał do swej gwardji.
Mongołowie skłonili się, przykładając ręce do czoła.
Domicki przyglądał się bardzo uważnie rozgrywającej się scenie i choć nie rozumiał ani słowa po mongolsku i nie miał kogo zapytać o wyjaśnienia, domyślił się, że jest świadkiem jakiegoś zatargu, którego przedmiotem jest Hania. Wyciągnął więc ostrożnie brauning ze swego worka podróżnego i schował go do kieszeni.
Nieporozumienie, choć niezałatwione, widocznie jednak łagodniało. Rozmowa stała się ogólną, fajeczki krążyły z ust do ust, podano herbatę i Geril-tu Chanum kazała zarżnąć na wieczerzę barana.
Mongołki zatrzymały jednak za zasłoną cały czas grzecznie, ale stanowczo Hankę, a w czasie wieczerzy, niepostrzeżenie przykrywszy ją mongolskim chałatem, uprowadziły z jurty. Wybiegł za nimi Domicki i spytał z widoczną trwogą:
— Co to znaczy?...
— Nie wiem! — odparła Hania. — Jakiś zabobon; pana też pewnie mają za którego z niebiańskich zesłańców i... być może, że to wszystko przez... pana, a raczej przez pańskiego... latawca!...
Roześmiała się, lecz, spostrzegłszy na jego twarzy lęk i wzruszenie, dodała:
— Niech pan się nie obawia!... Dobrzy są dla mnie i panu też krzywdy nie zrobią... Czuwa nad nami dobry genjusz Szag-dura!...
Służebne pociągnęły Hankę łagodnie za sobą, gdyż z jurty książęcej znowu ktoś wyszedł i patrzał w ich stronę.
Domicki błądził czas jakiś na dworze, rozglądając się pilnie, gdyż zauważył znaczną ilość posiodłanych wierzchowców, stojących grupkami w cieniach nocy, a wśród leżącego na ziemi sennego bydła spali tu i tam ukryci ludzie.
Noc minęła jednak spokojnie. Wczesnym rankiem goście odjechali, odprowadzeni uprzejmie przez paru jezdnych do granic koczowiska. Geril-tu Chanum była mimo to w dalszym ciągu stroskana, podrażniona i wysłała w krótkich odstępach czasu do męża dwóch gońców.
Zamiast odpowiedzi przybyli nazajutrz chińscy robotnicy z wojennych warsztatów z Urgi z wozami i narzędziami, potrzebnemi do rozbiórki i przewiezienia samolotu.
— Więc do widzenia w Urdze!... — mówiła Hanka, ściskając mocno rękę lotnika.
Ten stał przed nią zupełnie gotowy do drogi w skórzanej kurcie, przepasanej szerokim rzemieniem i trzymał za powód osiodłanego konia. Poza nim stało dwóch konnych i zbrojnych Mongołów, którzy mu towarzyszyli. Wozy ze skrzydłami i kadłubem samolotu, ciągnione przez dwanaście par wołów, otoczone szwargocącymi chińskimi robotnikami i krajowymi poganiaczami, skrzypiąc, odchodziły w dal.
— Czy nie odprowadzi mię pani kawałeczek? pytał Domicki, rzucając proszące spojrzenie na twarz dziewczyny.
— Owszem, przejdę się, ale muszę uwiadomić księżnę, gdyż prosiła, żebym kroku nie robiła poza „stawkę“, bez jej wiedzy...
— Widzi pani, pilnują panią!...
— Pilnują. Cóż z tego?... Większa pewność, że nie zginę... — odrzekła wesoło. — Tu-sziur, powiedz księżnie, że przejdziemy się trochę... — rzuciła po mongolsku towarzyszce.
— Mamy teraz wysoką w Urdze protekcję. Nie mówiłam panu, gdyż był pan cały czas tak bardzo zajęty. Wczoraj odebrałam list od Szag-dura. Pisze, że Władek wstąpił do wojska, zaliczony został do przybocznej gwardji barona, gdzie sami prawie Polacy, że mieszka w koszarach, że bardzo jest zajęty ćwiczeniami, więc rzadko się widują z Szag-durem, który również ma moc pracy. Władek jest zdrów, dobrej myśli i czeka na mnie i na pana. Szuka dla mnie mieszkania i nawet ma na oku mały pokoik przy rodzinie polskich zbiegów z Czyty. — Widzi pan, nie jest tak źle! Szag-dur sam również chciał wstąpić do wojska i iść na front, ale jego powinowaty Dżał-chań-cy Lama, prezes Rady Ministrów, nie zgodził się. „Machać szablą i uwijać się na koniu każdy pastuch potrafi... Ty dużo umiesz, uczyłeś się w szkołach zamorskich, znasz chiński i rosyjski... Takich bardzo potrzebujemy na urzędach“.... — powiedział mu i zatrzymał go przy sobie jako przybocznego sekretarza... Szag-dur uspokaja mię, żebym się niczego nie obawiała, że tu wciąż o mnie pamiętają, ale nastaje, żebym się nie śpieszyła do Urgi, że lepiej mi pozostać tu z Geril-tu Chanum, a nawet odkoczować gdzieś dalej...
Roześmiała się i spojrzała śmiało i wesoło w oczy Domickiemu.
— Cóż pan na to?
— Niech pani się nie śmieje... To nie są rzeczy takie proste... Na nieszczęście ja nie rozumiem po mongolsku, ale czuję, że się tu coś dokoła pani knuje... I dlatego nietylko nie radzę odkoczowywać, lecz, przeciwnie, nastaję, żeby pani corychlej starała się dostać do Urgi. Zawsze tam — gdzie będziemy my, będzie bezpieczniej... I niech pani zaraz napisze do tego Szag-dura, żeby o to się starał, że pani tego żąda... My ze swej strony też będziemy nacisk wywierać... Nie uspokoję się, dopóki pani w Urdze nie zobaczę...
— Niewiadomo jeszcze, czy pan tam będzie...
— O, ja będę napewno. Fabryka, o której mówił baron, nie tak prędko stanie... Dla mnie to są rzeczy niezmiernie ważne... Przysiągłem sobie, że odlecimy stąd... Wszakże pani się zgodziła?... Dziewczyna przykryła oczy długiemi rzęsami i tak szła chwilkę, nie odpowiadając. Nagle, idąca po drugiej stronie Tu-sziur pociągnęła ją za rękaw.
— Dalej nie możemy iść... Geril-tu Chanum powiedziała, że tylko do końca doliny... szepnęła.
Zatrzymali się. Domicki przybladł ze wzruszenia, wyciągnął rękę i szukał wzrokiem oczów Hanki, ale dziewczyna umykała mu ich teraz, choć widział, że wargi drżeć jej zaczęły i piersi zafalowały mocniej.
— Do widzenia!...
— Do widzenia... Pani pozwoli...
Schylił się i pocałował rękę dziewczyny, ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu Tu-sziur.
— Co on zrobił? Czy powiedział ci, że cię kocha?... — spytała Hanki, gdy lotnik wsiadł wreszcie na konia i pogonił galopem za swoją karawaną.
— Nie. Nic mi nie mówił!...
— Och, jakże długo to się u was robi!... Jakże długo... Kiedyż więc u was chłopiec mówi dziewczynie, że ją kocha?... Czy koniecznie musi przedtem ją w rękę pocałować i tak oczyma przewracać, jak ten „powietrzny goniec“... Ładny on jest i powinnaś mu była coś słodkiego powiedzieć!... Żal mi go!... — gwarzyła Tu-sziur, zaglądając w oczy przyjaciółce.
Po twarzy Hanki przeszedł wyraz smutku, rychło jednak znikł w twardem skupieniu.
— Przestań, Tu-sziur. Ty tego nie zrozumiesz... Ty jesteś tu u siebie, a ja przysięgłam, że nie otworzę serca nikomu aż w kraju. Poco mam zamykać sobie drogę?...
— W twoim kraju?...
— Tak!
Na twarzy Mongołki rozbłysła radość.
— Pewnie, że tu niema takich, którychbyś ty kochać mogła, święta dziewczyno!...
— Znów mię nazywasz „świętą“?!... Prosiłam cię, żebyś tego nie robiła!...
— Dobrze, dobrze!... Prosiłaś!... Będę parmiętała... Chociaż wszyscy cię tak nazywają, nawet ci Diurbiuci, co tu byli...
Już blisko namiotów Tu-sziur przerwała nagle gawędę i, pochyliwszy głowę, nadstawiła uszu w stronę stepu, gdzie zniknął Domicki.
— Wraca, słyszysz, wraca... Tym swoim ptakiem... Pewnie do ciebie!... — szepnęła, chwytając Hankę za rękę. Z końca doliny leciał głuchy, wciąż rosnący szum i nagle jęknęła daleko syrena.
— Nie, to samochód!... — odrzekła Hanka, zatrzymując spojrzenie na czarnym punkcie, wyłaniającym się z za niskiego wzgórza.
— Uciekajmy; pewnie znowu „Dziań-dziuń!...“ — zawołała Tu-sziur i pociągnęła Hankę w głąb jurty.
Opowiedziała pospiesznie o nadjeżdżającym „żelaznym smoku“ księżnie, która zaniepokojona wyszła przed próg i, wydawszy rozporządzenia wartownikom, wróciła co prędzej do namiotu. Hankę znowu ukryto starannie za zasłoną.
Do jurty weszło kilku starszych Mongołów i usiedli obok księżny; na dworze słychać było tupot koni, szmer kroków i gwar przyciszonych rozmów. Nagle wszystko pokryło głośne sapanie nadjeżdżającego samochodu i przerywany ryk syreny.
Księżna wyprostowała się i nie spuszczała już oczów z wejścia. Drzwi otwarły się szeroko i, zgrabnie przekroczywszy wysoki próg, wszedł do jurty oficer w sztylpach, w czapce z zielonym lampasem, ze skórzaną teczką pod pachą. Czapkę zdjął, i, błyskając łysiną stożkowatej głowy, ukłonił się nisko księżnej.
— Sajn!... — przywitał się po mongolsku, obszukując szybko jurtę szaremi, kociemi oczami w czerwonych, zaognionych, bezrzęsych powiekach.
— Sajn bajna! — odrzekła z godnością Geril-tu, wskazując gościowi poduszkę na prawo od siebie.
— Tłumacz, hej! Gdzieś się podział?... Parmenow!... — zwrócił się szorstko oficer do gromady krajowców, żołnierzy i kozaków, jacy wtłoczyli się za nim do namiotu.
— Jestem!... — odrzekł służbiście kozak o ciemnej twarzy Mongoła, wysuwając się naprzód.
— Powiedz księżnej, że ja przyjeżdżam z rozkazu barona Ungerna... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Oto rozkaz!... — dodał, wyciągając z teczki papier z wielkiemi pieczęciami... — Mam zabrać stąd pewną białą „Darichu“, której tu nie widzę... Gdzie ona?...
Kozak wolno tłumaczył przemówienie, a oficer wciąż stał pośrodku jurty i oglądał jej kąty podejrzliwym wzrokiem. Geril-tu Chanum słuchała uważnie i spoglądała na papier, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
— Niech będzie błogosławiony Dziań-dziuń, obrońca Mongolji i przyjaciel Świątobliwego... Niech gość nasz, a Jego wysłaniec spocznie... Musimy naradzić się w tak ważnej sprawie ze starszyzną... — odrzekła stanowczo Geril-tu. Jej gęste brwi zlekka zadrgały nad rozgorzałemi oczyma, któremi mierzyła wciąż stojącego, wbrew obyczajom, pośrodku jurty przybysza.
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność siądzie... Gospodyni gniewa się!... — szepnął zmieszany tłumacz.
— A niech się gniewa... Na te ich gniewy przywiozłem karabin maszynowy... — roześmiał się oficer. — Powiedziałeś im, kto jestem?... Kapitan Wołkow, krwawy Wołkow, komendant Urgi i zastępca barona... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Powiedziałem, wszystko powiedziałem...
— Powtórz!...
Tłumacz powtórzył. Wołkow rozsiadł się na poduszce i śledził z krzywym uśmiechem wrażenie swych słów na otoczeniu. Geril-tu Chanum przykryła oczy długiemi rzęsami, nie ruszając się i nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Wszystko uczynimy, co tu rozkazane!... — odpowiedziała, wskazując na papier, — ale musimy się przedtem naradzić...
— Co za narady?... Rozkaz musicie niezwłocznie spełnić!... Dziś jeszcze wracam do Urgi!... Gdzie jest dziewczyna, gadajcie!...
— Dziewczyna jest. Zanim przygotujemy ją do drogi, starszyzna się zbierze... Gońców już posłałam w okolicę... Tymczasem jesteś naszym gościem, wojowniku, i nie odmówisz spożycia posiłku...
— Nie mam czasu... Jakich gońców, co za gońców?... Co ona gada?... — zwrócił się Wołkow zgryźliwie do tłumacza. — Powiedz jej raz jeszcze, żeby zaraz wydali dziewczynę, inaczej sam jej poszukam, choćby pod spódnicą tej ich Chanum!...
Tłumacz zawahał się.
— Ona księżna, wielka pani!... — zauważył ostrożnie.
— Rób, co ci kazałem, durniu!... — krzyknął Wołkow. — Hej, chłopcy, wziąć tę babę!... — zwrócił się do żołnierzy.
Ci ruszyli naprzód po krótkiem wahaniu, wlokąc karabiny przy nogach. Wtem zasłona odchyliła się i wyszła stamtąd wyprostowana i blada jak śmierć Hanka.
— Jestem tutaj! Niech pan nie robi gwałtu. Chętnie pojadę do Urgi. Tam jest mój brat w przybocznej straży...
— Wiem, wiem!... — mruknął Wołkow, zlekka powstając z poduszki. — Acha, więc to pani?... Dobrowolnie... bardzo dobrze... O to chodzi!... Za dwie godziny będziemy w Urdze... Niech pani się zabiera... Czy pani ma jakie okrycie, bo w nocy w samochodzie będzie zimno... Wiatr w stepie... — gadał, uśmiechając się przypochlebnie i nie spuszczając rozgorzałych oczów z dziewczyny.
— Zaraz będę gotowa. Rzeczy mam bardzo niewiele. Lecz muszę pożegnać się z tymi ludźmi, którzy byli dla mnie bardzo dobrzy...
— Owszem, owszem. Rozumiem, że byli dobrzy... Któż może być obojętny dla takiej piękności?...
Hanka potrząsnęła głową, jakby odpędzając przykrego owada, i zbliżyła się do Geril-tu Chanum, widocznie rozgniewanej i rozżalonej na nią. Dziewczyna opuściła się obok księżnej na ziemię i, głaszcząc pieszczotliwie jej rękę, przekładała pocichu przy pomocy Tu-sziur swoje powody:
— Kazał żołnierzom szukać... Znalazłby, a wtedy byłoby gorzej...
— Co za zbój!... — oburzyła się księżna. — Ale jego rozkaz dla mnie nie rozkaz i on dla mnie nie pan!... Mąż zabronił wydawać ciebie komukolwiek bez wyraźnego rozkazu samego Bogdo-Gegena!... A on takiego rozkazu nie ma!...
— On ma broń!... — uśmiechnęła się smutno Hania. — Ja również... boję się go... jemu z oczu źle patrzy, ale nie chcę rozlewu krwi z mego powodu... Pojadę!... Tam, w Urdze, obroni mię brat i... Szag-dur!...
— Biali ludzie nie szanują religji!... Zaraz gwałt, na wszystko gwałt!... Ja usłucham, ja muszę usłuchać!... Lecz... poza moją „stawką“ jest wolny step!... Tam za nic nie odpowiadam!... — mruczała Geril-tu Chanum, błyskając czarnemi oczami.
Częstowała dalej napozór spokojnie herbatą i słodyczami Wołkowa, pykała miarowo srebrną trzymaną w ustach fajeczkę, ale jednocześnie przez zaciśnięte zęby rzucała krótkie ciche rozkazy otaczającym dziewczętom, po których te nikły niepostrzeżenie z namiotu, aby niezadługo równie niepostrzeżenie wrócić z cichą odpowiedzią.
Wołkow podejrzliwe śledził za temi manewrami i nastawał na pospiech.
— Musi się przecież „Chanum“ przystojnie odziać i zabrać rzeczy... Coby o nas powiedziano, gdybyśmy ją stąd wypuścili niezaopatrzoną?... Mieszkała tyle miesięcy, jest jakby dziecięciem naszego „choszunu“... — przekładała mu grzecznie księżna.
— Ale już dość!... Dostanie w Urdze wszystkiego, co trzeba!... Dziań-dziuń bierze ją w swoją opiekę!
— Tak, to tak!... Ale bierze ją od nas. Coby o nas sobie pomyślał, gdybyśmy oddali mu... dziadównę!...
— Późno już!... Muszę przed nocą być w Urdze!... — nastawał Wołkow.
Tak się przekomarzali przez tłomacza, ku wielkiemu zgorszeniu Mongołów, napływających coraz tłumniej do namiotu. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, zamieniwszy jeden wyraz, często spojrzenie z rozgniewaną, ale nie tracącą zimnej krwi księżną. Wołkow, a szczególniej jego tłomacz, niepokoił się coraz więcej; zbierało się na groźny wybuch.
— Jedziemy!... — krzyknął wreszcie Wołkow, zrywając się z miejsca...
Hania chciała przejść do „kobiecej“ jurty, żeby tam pożegnać się swobodnie z księżną, z Tu-sziur oraz innemi dziewczętami, lecz Wołkow wstrzymał ją ostrym okrzykiem:
— Ani kroku!... Pani daruje, ale nie mogę pozwolić, żeby pani odchodziła niewiadomo gdzie w towarzystwie tych kobylich mord... tak rozgniewanych... Gotowi jeszcze pani co zrobić, a ja odpowiadam za pani całość i bezpieczeństwo... — złagodził swój ton.
— Upewniam pana... — zaczęła Hanka.
— To było dawniej! — przerwał jej stanówczo. — Obecnie jest co innego!... Wiem, co robię!...
Musiała Hanka zostać. Cofnęła się za zasłonę, dokąd wsunęła się niedługo księżna z resztą kobiet, wyrażających głośne niezadowolenie. Pożegnanie było pośpieszne, ale bardzo serdeczne.
— Bywaj zdrowa! Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece!... — powiedziała nadspodziewanie ciepło, chłodna zwykle dla Hani, Geril-tu Chanum.
— Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece! — powtórzyły chórem zebrane wokoło kobiety.
Hanka odziana w cenne jedwabie i futro, zaopatrzona w prowizję i rozmaite podróżne potrzeby, siadła nareszcie do automobilu, gdzie już dawno oczekiwał na nią Wołkow, podniecony, usiłując być przyjemnym i dowcipnym.
— Wiatr w stepie silny... Pęd automobilu zwiększa zimno... Niech się pani do mnie przytuła, będzie pani cieplej... Czy pani jeździła przedtem automobilem? — Konwój zostawimy... Pojedzie ztyłu za nami... Tu niema niebezpieczeństwa!... — gadał wesoło, otulając derką nogi dziewczyny.
Pomknęli. Wieczór zbliżał się. Miedziane blaski zachodu mierzchły na zboczach gór, sinawy zmrok powlekał wgłębienia dolin. Stada bydła wracały do „stawek“, wznosząc kłęby kurzawy. Szofer co chwila musiał trąbić i zwalniać, żeby dać czas pastuchom spędzić bydło z drogi. Ale na jednym z zakrętów dość wąskiej doliny, pojawiło się stado większe, niesforne, które parło gwałtownie przed siebie, tworząc groźną zaporę rogatych łbów, obwisłych podgardli i guzowatych potężnych nóg... Daremnie trąbił, krzyczał i wymyślał szofer, daremnie potrząsał karabinem siedzący obok niego żołnierz, daremnie Wołkow rzucał groźne rozkazy wychyliwszy z okna karocy głowę — samochód musiał się zatrzymać. Opłynęła go natychmiast rzeka ryczących, stękających, pachnących krowieńcem ciał i gęste kłęby duszącego kurzu wdarły się do karety i zakryły zupełnie widok z okna.
— Strzelać do tych „czabanów“ i do tego bydła!... — wściekał się Wołkow.
— Nic nie pomoże, nie przejedziemy!... Gorzej będzie, jak się martwe ścierwo zwali na kupę!... Tu wąsko... Rzeczka... Niema gdzie ominąć... Trzeba zaczekać!... — uspokajał go szofer...
Nie skończył jednak, gdyż nagle z pośród bydła wynurzyli się jeźdźcy, zarzucili w jednej chwili stryczki na żołnierza i szofera w pół ciała tak, że obezwładnili ich zupełnie, poczem, nachyliwszy się z koni do okien samochodu, jęli coś krzyczeć po mongolsku...
— Napad!... — szepnęła Hania, nie wiedząc co robić...
Wołkow wysunął rękę z rewolwerem, kierując broń prosto w łeb zaglądającego z jego strony Mongoła, lecz w mgnieniu oka ramię jego zostało oplątane rzemieniem. Jednocześnie drzwi od strony Hani otwarły się, silne ręce chwyciły ją za dłonie i pociągnęły na zewnątrz...
— Nic się nie bój Święta Dziewico!... Przyjaciele!... — zaszeptał głuchy głos po mongolsku.
W jednej chwili znalazła się na łęku siodła i mocny, zwinny konik mongolski poniósł ją ku rzece, przewijając się zręcznie wśród rozpędzanego przez „czabanów“ uderzeniami batów bydła. Obok niej jechał Mongoł, który prowadził w powódku jej wierzchowca. Nie widziała go nigdy przedtem, lecz po ubiorze, po uzbrojeniu i mowie poznała, że należy do „Chał-cha“ i uspokoiła się. Ale nie zrobili jeszcze i dwóch stajań, kiedy nagle z za garbu góry wyskoczyła gromada jeźdźców i pędem skierowała się ku nim. Przewodnik — Mongoł, zmieszany nieoczekiwanym napadem, zatrzymał konia i powtórzył kilkakroć nadciągającym wstrzymujący ruch ręką; ci jednak nie usłuchali go, otoczyli ich, część natarła na Mongoła, podczas gdy inni uchwycili za uzdę konia Hani i uprowadzili ją galopem w stronę przeciwną...
Kiedy konwój, podążający za Wolkowem, dotarł do miejsca napadu, oczom jego przywódcy, podoficera Charłampiewa, przedstawił się żałosny widok wywróconego samochodu i miotających się dokoła niego trzech figur. Straszliwe przekleństwa Wołkowa ostrzegły podoficera i żołnierzy, że dowódca ich jest w najgorszym ze swoich humorów. To też zbliżali się ostrożnie, tak że Wołkow krzyknął na nich wreszcie całą potęgą swego głosu:
— Prędzej, hultaje!... Pewno byliście z nimi w zmowie, że was widać tak długo nie było... Dawajcie mi konia i zaraz z powrotem... Ja i im i wam pokażę!... Widzieliście stado bydła?... W którą poszło stronę?!
— Nie widzieliśmy wcale bydła, Wasza wysoka szlachetność!... — raportował podoficer, salutując.
— Jak to?... Przed chwilą tu przeszło!...
— Nie widzieliśmy nic, tylko górami przemknął oddział, ale w kierunku na Urgę...
— Jaki oddział?... Co takiego?
— Nie wiemy. Ciemno, ledwie — ledwie majaczył!... I pędzili szalenie, jak to „mungały“...
Wołkow zastanowił się chwilkę.
— Z powrotem do „stawki“!... — rozkazał wreszcie, gramoląc się na siodło. — Zreparujesz samochód i przyjedziesz po mnie!... — zwrócił się do szofera.
Już była głęboka noc i niebo gwiaździste nakrywało pustynię, kiedy oddział Wołkowa stanął przed „stawką“. Nikt z namiotów nie wyszedł, nigdzie nie było widać światła i nie słychać innych głosów prócz szczekania psów i sapania przeżuwających sennie żwaczkę bydląt, rozrzuconych ciemnym wiankiem wokoło. — Daremnie hukali żołnierze, klął i wymyślał Wołkow. W namiotach panowała cisza, jakby tam wszystko wymarło.
Zniecierpliwiony Wołkow spieszył żołnierzy i sam z rewolwerem w ręku poprowadził ich ku jurtom. Gdy już był zupełnie blisko, skórzane pokrycie jednych drzwi podniosło się, ciemna kobieca postać zapytała:
— Kto tam?...
— Gdzie księżna?... — ryknął Wołkow.
— Księżny niema, wyjechała...
— Dokąd?...
— Nie wiem...
— Ja ci pokażę... Zaraz się dowiesz!... Hej, chłopcy, wziąć ją... Rozpalić ogień!... Żeby było widno!... Przejrzyjcie całą „stawkę“! Żywo!
Wkrótce zapłonęło ognisko z porąbanych, wozów, naczyń oraz części drewnianych jurt. Żołnierze uwijali się po „stawce“, spędzając wszystko co żyło, przeważnie kobiety oraz gromadki rozbudzonych, wystraszonych, płaczących dzieci. Wołkow siedział na zwojach dywanów w pobliżu ogniska i groźnie spoglądał na drżącą gromadkę:
— Gdzie księżna?... Gdzie mężczyźni!? — pytał.
Stare baby przeważnie nic nie odpowiadały, ale jedna z młodszych dójek, gruba i czerwona dziewka, jęknęła żałośnie:
— Księżna jest naszą panią i nigdy nam nie mówi, co robi!...
— Bierzcie je!... Zaczynajcie od młodszych, od tej tłustej!... Zedrzeć z niej szmaty i wsypać pięćdziesiąt!...
Żołnierze skoczyli do Mongołki, która za* częła piszczeć niemiłosiernie, broniąc się rękami i zębami. Towarzyszki chciały jej pomagać, lecz rozproszono je uderzeniami kolb. Wkrótce nieszczęśliwa ofiara leżała naga rozpostarta na ziemi i rzemienne nahajki ze świstem spadały na jej drgające w czerwonych blaskach ognia ciało. Przeraźliwe krzyki dręczonej, płacz dzieci, wycie staruch, szczekanie psów, ryki rozbudzo* nego bydła, mieszały się z przekleństwami Wołkowa i sprośnemi żartami żołnierzy, gdy wtem jeden z postawionych na straży wynurzył się z ciemności i, salutując zameldował:
— Wasza Wysoka Szlachetność... Jacyś jeźdźcy w ciemnościach idą...
— Dokąd?
— Na nas niby!...
— Skierować karabin maszynowy z samochodu i zapytać co zacz są, a jak nie odpowiedzą — walić!...
Wściekłość jednak ominęła nagle Wolkowa, zaprzestał egzekucji, dziewczynę kazał puścić, konie swoim strzelcom polecił siodłać, a sam udał się do samochodu.
Ziemia w ciemnościach głucho dudniła pod kopytami szybko zbliżającego się oddziału konnicy.
— To ja — Geril-tu Chanum!... Kto jesteście i co tu po nocy robicie w mojej „stawce“?... Co za krzyki?!...
— Jestem kapitan Wołkow, zastępca Dziań-dziunia. Wróciliśmy, aby odebrać białą dziewczynę, którąście nam ukradli... Oddajcie ją, inaczej zacznę do was strzelać!...
— Białej Dziewczyny nie mamy... Wracamy z jej poszukiwania!... Niezgrabiarze, pozwoliliście ją uprowadzić... oddając losy nasze w ręce niewiadome... Co odpowiem mężowi memu i panu?...
— A idźcie do djabła i ty, i mąż twój!... Odpowiadaj sobie, co ci się żywnie spodoba!... Należałoby cię ochłostać, jak twoją dziewkę, za nieposłuszeństwo rozkazom Dziań-dziunia!...
— Przecież wydałam wam dziewczynę!...
— A jakże, a jakże!... Znamy się na tem!... Ale co się odwlecze, to nie uciecze!... Jeszcze się dobierzemy do twojej białej skóry!... — krzyczał Wołkow.
Wściekał się, gdyż był pewny, że tłomacz nie powtarza nawet połowy jego gróźb i przekleństw.
— Odejdźcie w spokoju, inaczej żywej duszy stąd nie puścimy... Jesteście zewsząd otoczeni!... Jedynie przez wzgląd na Dziań-dziunia puszczamy was wolno... Zaniesiemy skargę na gwałty wasze przed samego Świątobliwego!... A teraz odejdźcie!... A teraz odejdźcie!... — zabrzmiał z ciemności ten sam władny głos kobiecy.
Dłuższą chwilę panowało milczenie, poczem zawarczał szykowany do drogi automobil, błysnęły reflektory i oświetliły w dali liczne szeregi konnych wojowników, zbrojnych w łuki i karabiny z Geril-tu Chanum na czele.
Wołkow siadł do automobilu i wycofał się ostrożnie wraz ze swym wystraszonym konwojem.
Oszołomienie, jakie ogarnęło Hankę w pierwszej chwili porwania, zwolna mijało. Zrozumiała, że jest w mocy jakiejś nowej siły, która wmieszała się nagle do dziwnej, niepokojącej gry, jakiej przedmiotem czuła się od niedawna. Nie było jednak nic wrogiego w zachowaniu się tych, co ją porwali i uwozili teraz na koniu, popędzanym uderzeniami nahajek i gardłowemi okrzykami. Pędzili obok i ztyłu poza nią na zdyszanych, rozhukanych koniach, nisko pochyleni nad łękami wysokich siodeł, nie zwracając uwagi na jej prośby i groźby, lecz skoro tylko koń jej się potknął, lub ona sama zachwiała na siodle, natychmiast z ciemności wysuwała się ręka troskliwa i korna, która chroniła ją od upadku, pomagała W odzyskaniu równowagi. Daremnie jednak prosiła, jak umiała po mongolsku, aby się zatrzymali.
— Niedługo! — burknął wreszcie jeden z nich.
Pędzili tak co koń wyskoczy dobrą jeszcze godzinę. Wzgórza znikły, rzeczka odeszła gdzieś wbok; step, porosły wysoką trawą, pokryty jednostajnym mrokiem nocy, rozpostarł się aż po kraniec widnokręgu, oparty o gwiaździste niebo. Po tych gwiazdach poznała Hanka, że wiozą ją na południe.
— Czyżby do Chin? — pomyślała z trwogą. Zatrzymali się. Na cichy krzyk, podobny do skomlenia psa, odpowiedział z ciemności podobny dźwięk i wyłoniła się z tej strony grupa ludzi, prowadzących w powodach konie. Towarzyszący Hance Mongołowie zeskoczyli natychmiast z wierzchowców, pomogli pieczołowicie dziewczynie również zsiąść z siodła i, gdy ta znużona opuściła się na ziemię, rozłożyli obok niej mały dywanik i poprosili, aby się nań przeniosła. Po krótkiej na uboczu rozmowie jeden z nich wrócił, niosąc bakłak skórzany pełen kumysu i, podając go dziewczynie, zachęcał życzliwie.
— Pij, Chanum! Będziesz mocna! Droga daleka!...
— Dokąd mię wieziecie?...
— My nie wiemy. Nam kazali tutaj przywieźć... Dalej inni...
— Kto kazał?... — Dziań-dziuń!...
— Ten Rosjanin, któremu zabraliście mię, też mówił, że Dziań-dziuń!...
— My nie wiemy. My nic nie wiemy... Prości jesteśmy Mongołowie!...
Poza tem byli uprzedzająco troskliwi, z odcieniem prostaczej czci. Postanowiła więc nie opierać się im. Co zresztą miała zrobić, sama wśród nieznanego stepu?... Wypiła kumys i wsiadła na koń. Poprosiła jedynie, by nie pędzili dalej tak na łeb na szyję. Zgodzili się, lecz Mongołowie wogóle jeżdżą szybko i konie ich przyzwyczajone są do nieustannego galopa. Jeszcze raz w ciągu nocy zmienili konie. O świcie znaleźli się na skraju piaszczystej, jałowej pustyni. Tu zatrzymali się na dłużej. Dwóch jeźdźców po krótkiej naradzie rozjechało się w dwie przeciwne strony, reszta spętała konie i puściła je na skąpą paszę, inni nazbierali suchej karagany, rozpalili mały ogieniek i zawiesili nad nim czajniki. Hanka, wyciągnięta na piasku odpoczywała, czuła się bardzo zmęczona, kości i mięśnie wstrząśnięte szybką jazdą, bolały ją do tego stopnia, że nie mogła długo uleżeć w jednej pozycji, przewracała się więc z boku na bok i rozmyślała o tem, co się stało, próbowała odgadnąć, co się dalej stać może? Rozumiała, że jest ofiarą jakiegoś zabobonu, który jednocześnie jest jej ochroną i oparciem; instynkt wszakże szeptał jej, że do jej życia wdzierać się zaczyna coś więcej, coś bardziej groźnego i niezrozumiałego...
— Czego chce ode mnie ten Dziań-dziuń!?... — zapytywała z niepokojem, wspominając bezwstydne spojrzenia i obraźliwe dwuznaczniki Wołkowa.
— Bądź co bądź ze strony Mongołów nic mi nie grozi! Może nawet dobrze, że mię porwali... Cała rzecz w tem, jak uwiadomić Szag-dura gdzie jestem!... Są dobrzy dla mnie, nie będę się im opierała, lecz czekać będę sposobności... Będę i ja dla nich dobra!...
Uspokojona, po wypiciu paru kubków górącej, pożywnej mongolskiej herbaty, zdrzemnęła się na chwilkę, ogrzana ciepłem ogniska. Obudziły ją dziwne jakieś głosy i brzęk dzwoneczków. Od wschodu, brzegiem piaszczystej kotliny zbliżała się karawana jucznych wielbłądów. Na czele kroczył olbrzymi biały samiec, przybrany w upiększony srebrem i paciorkami rząd i niosący na grzbiecie mały namiot, nakryty ślicznym pstrym kobiercem. Karawana zatrzymała się tuż przy ognisku, wielbłąd z namiotem, postękując, ukląkł na rozkaz swego wielbłądnika, brzegi namiotu rozchyliły się, wyskoczyła stamtąd młoda Mongołka i, podbiegłszy do Hanki, padła przed nią na twarz.
— Pobłogosław nas, Darichu Chanum!... I siądź do namiotu, który przysłał po ciebie Świątobliwy Szammar Gom-po!... A to jest To-noj, służebnica, którą ci przysyła!... — przekładał Hance ze czcią dowódca jej dotychczasowego orszaku.
— Któż to jest ten Szammar Gom-po?... — pytała, podnosząc się Hanka.
— Świętobliwy i uczony mąż, który w starych księgach czyta przeszłość i przyszłość... I którego pyta o radę sam Nieprzebrany Skarbiec Potęgi Lhassy.
— Czegóż on chce ode mnie!?...
— Tego my nie wiemy. On prosi, abyś odwiedziła go!... Siądź do namiotu, a będziesz mogła, nie męcząc się, dosięgnąć celu swego przeznaczenia...
Wszystko to zostało wygłoszone z tylu czołobitnemi ukłonami, z takiem pokornem wstrząsaniem pięści i układaniem dłoni w łódeczkę, że Hania z trudem wstrzymywała śmiech. Spojrzała życzliwie na schyloną u jej nóg służebnicę, która wydała się jej bardzo podobna do Tu-sziur, potem wiadomym już sobie ruchem pobłogosławiła schylonych przed nią pobożnie Mongołów i po małej drabince weszła na grzbiet wielbłąda do wyłożonego jedwabnemi poduszkami wnętrza namiotu. To-noj podążyła za nią.
Dwa dni trwała podróż. Wciąż szli przez piaszczystą, jałową pustynię ku widniejącym wdali górom. Hania z początku cierpiała cokolwiek od kołysania idącego zamaszystym skroczem wielbłąda, lecz wkrótce przyzwyczaiła się, wyspała i wypoczęła doskonale na miękkiej pościeli, rozciągniętej na przytwierdzonej do garbu zwierzęcia desce. To-noj usługiwała jej z żarliwem oddaniem.
— Dokąd mię wiozą? — próbowała wybadać ją Hania.
— Ja nie wiem. Ja jestem mniszka i nie znam świata. Od szóstego roku życia jestem w klasztorze... Rodzice nie mieli syna, same córki. Ponieważ kogoś chcieli oddać na służbę Nieba, przeznaczyli mnie, najmłodszą...
— I cóż... zadowolona jesteś?... Nie tęsknisz?...
— Nie, nie tęsknię... Nie znam życia naszych koczowisk... I za nic nie rzuciłabym naszego pięknego klasztoru... Pragnę tylko dostąpić łaski... Już dostąpiłam, bo widzę Ciebie, o Darichu!...
— Nie jestem Darichu, jestem biedną dziewczyną, którą porwano przyjaciołom...
Mongołka długo milczała, patrząc na rozłożone na kolanach modlitewnie dłonie.
— Ty nie wiesz, błogosławiona!... Nie widzisz jak promienne są oczy Twoje, jak dobrotliwy Twój uśmiech!... — szepnęła wreszcie.
— Czy czasem nie do tego waszego klasztoru mię wiozą?!
— O, jakby to było dobrze... Łaska spłynęłaby na wszystkich!...
— A cóż wy tam robicie w tym klasztorze?...
— Modlimy się za grzechy własne, potem za grzechy najbliższej rodziny, potem rodu całego, potem plemienia... nareszcie za grzechy całego świata!...
— Oho, to ciężka sprawa!... — roześmiała się Hania.
— Zapewne!... westchnęła To-noj. — Szczególniej teraz, kiedy zaczęły się, powiadają, takie straszne wojny... Ale u nas w górach spokojnie...
— Słuchaj, To-noj, a gdybym ja, Darichu, zechciała pójść do tych walczących ludzi, aby ich pogodzić i zmiękczyć świętą nauką... Czy ty, To-noj, pomogłabyś mi?... — spytała niespodzianie Hanka, ale już pożałowała nieostrożnego pytania, gdyż wylękła Mongołka cofnęła się trwożnym ruchem i szepnęła:
— Tego ja... nie... To może wiedzieć tylko przeorysza! Chcesz, zapytam ją?!...
— Nie, nie! Nie trzeba!... Ja sama zapytam ją, kiedy nastanie czas!... — pośpieszyła uspokoić towarzyszkę Hania.
Nie wracały więcej do tego przedmiotu. Hania przestała nawet rozpytywać się o życie w klasztorze, bojąc się rozbudzić jeszcze więcej podejrzliwość mniszki.
Na trzeci dzień pod wieczór zbliżyli się do gór i znaleźli u wejścia do skalistego wąwozu. Spiętrzone z obu stron skały wydawały się w czerwonych promieniach zachodu jak złomy bronzu albo miedzi. Mały strumyk płynął po kamienistem dnie; wąska niewygodna ścieżyna wiła się wśród olbrzymich głazów i górskiego rumowiska. Nigdzie ani trawki, ani drzewiny, — dzikie, posępne odludzie. Serce Hanki ścisnęło się boleśnie:
— Gdzie oni mię wiozą?... powtórzyła w duchu, tłumiąc drżenie. Spojrzała na To-noj, która wychylała obok niej głowę z namiotu.
— Tak, to nasz klasztor!... — szepnęła uradowana mniszka.
— Gdzie?...
Nie zdążyła jednak Mongołka odpowiedzieć, gdyż nagle gdzieś w górze zabrzmiały przejmujące dźwięki trąb, które echo rozniosło i powtórzyło wielokroć, potem rozległ się łagodny monotonny śpiew, przerywany co chwila uderzeniami w bębny, grą pieszczałek, grzechotem kastanietów i potężnym rykiem miedzi.
— To na twoją cześć!... — szepnęła To-noj, składając modlitewnie ręce.
W tej chwili Hania dostrzegła za zrębem opoki na małym tarasie, przed wysokim ciemnym, w skale wykutym, portalem olbrzymich purpurowych drzwi, świetny orszak kapłanów w purpurowych szatach, dzierzganych złotem i srebrem, w błyszczących od szkieł i kamieni kołpakach, ze złoconemi berłami w ręku. Poniżej nich wzdłuż wielkich kamiennych stopni schodów stali w powłóczystych szatach, również purpurowych, mnisi i dęli w długie jak dawne muszkiety trąby mosiężne. Dokoła kupił się cały tłum mnichów, mniszek i pobożnych. — Hanka ze zdziwieniem zauważyła, że wszędzie przeważał kolor czerwony.
— Bo my trzymamy się prastarego czerwonego obrządku, a nie żółtego!... — odpowiedziała na jej zapytanie z odcieniem dumy To-noj. — Tego samego obrządku, co Nieprzebrany Skarbiec Potęgi w świętej Lhassie!
Wąskie, szczelinowe, tybetańskiego stylu okna, przepuszczały tak mało światła do obszernej, mrocznej sali, że wypływały z jej mroku wyraźnie jedynie złote zarysy wielkiego tronu wyłożonego złotogłowiem, otoczonego parawanami ze złoto-żółtego jedwabiu w ciężkich ramach hebanowych. Tron był pusty, leżące na nim żółte jedwabne poduszki dawno nie były tykane i „święty“ kurz ćmił blask metaliczny ich tkanin.
Przed niskim stojącym u stóp tronu stołem, siedziało kilkunastu ludzi w żółtych i czerwonych szatach lam oraz w szafirowych chałatach świeckich dostojników. Nagie, ogolone łby duchownych blado świeciły w różańcu urzędowych czapek żółtych, czerwonych, granatowych, ozdobionych kolorowemi wstążkami, pękami pawich piór i świecącemi gałkami z kryształu, ametystu, korali...
Na środkowem miejscu po drugiej stronie stołu, naprzeciw tronu, widać było wielką, kanciastą łysinę świątobliwego Dżał-chań-cy, prezesa Rady Najwyższej; ztyłu za nim z jednej strony ledwie wyłaniał się z cienia Szag-dur, sekretarz osobisty ministra, a z drugiej — Senge Dordża Lama — sekretarz główny i tłumacz przysięgły Rady. Tuż obok Dżał-chań-cy siedział nieruchomo, milczący i chmurny — Namyń Dordżi Nojon. Dżał-chań-cy spoglądał od czasu do czasu na krewniaka niespokojnie, ale nie odzywał się doń ani słowa.
Inni rozmawiali półgłosem, palili fajeczki, przeglądali notatki, rzucając co chwila wyczekujące spojrzenie na zamknięte wielkie drzwi rzeźbione, prowadzące do wnętrza pałacu Bogdo-Gegena. Miejsce po prawej ręce świątobliwego Dżał-chań-cy było niezajęte.
Srebrny dźwięk europejskiego zegara, bijącego godzinę dziesiątą rano, rozbrzmiał niespodzianie na jednej z serwantek, których kilka mieściło się pod ścianą, po obu stronach tronu, błyskając kryształowemi szkłami i mnóstwem rozmieszczonych w nich cacek.
Kilku z obecnych obejrzało się trwożnie na zegar, wszyscy podnieśli ożywione cokolwiek twarze. W tej chwili drzwi z przedsionka otwarły się i do sali wszedł pospiesznym krokiem baron Ungern von Sternberg. Miał na sobie zwykły złocisty chałat chana, przepasany niebieskim jedwabnym „chadatem“, a na głowie rosyjską oficerską czapkę z żółtym lampasem.
Powitał głośno obecnych, którzy odpowiedzieli mu chórem, pochylając się na swych poduszkach w czołobitnym ukłonie. Baron zajął porywczo swe miejsce i zwrócił się zaraz do Dżał-chań-cy.
— Bałem się, że się spóźnię... Przybył goniec z nad Bajkału... Chciałem dowiedzieć się, co przywiózł...
— No i cóż?...
— Opowiem potem. Czy Bog-do będzie?...
— Będzie, obiecał. Wczoraj miał znowu jasnowidzenie w sprawie twojej wyprawy...
— No i co?... — żywo przerwał baron. — Jakież rezultaty?...
— „Kam-po“[4] zajęci są właśnie wyjaśnieniami!... — odpowiedział ostrożnie minister. — Cicho, idzie już...
Wielkie podwoje rzeźbione rozwarły się bezdźwięcznie i w ciemnym otworze ukazała się wysoka postać starca, odziana w żółte, powłóczyste szaty, żólto-lica, majestatyczna, jak złoty posąg starożytnego „burchana“. Dwóch „gelungów“[5], równie żółto odzianych podtrzymywało go pod łokcie. Posuwał się wolno, z opuszczonemi na oczy powiekami i ruchem ślepców macał przed sobą podłogę wielkim pastorałem z kości słoniowej. Cały czas, dopóki nie siadł na trawie, obecni leżeli twarzami na stole, nie wyłączając barona. Dopiero, gdy Żywy Budda opadł na swe złociste poduszki i pobłogosławił obecnych mistycznym znakiem, ministrowie wyprostowali się i Dżał-chań-cy otworzył obrady.
— Zebraliśmy się na życzenie naszego niezwalczonego Dziań-dziunia, Chana „Un, nowego wcielenia samego Boga Wojny... Zapragnął on przedstawić nam swe mądro-przewidujące plany obrony państwa, chce na to uzyskać naszą zgodę i potrzebne pieniądze... Baron Ungern ma głos!... — zakończył swoje krótkie przemówienie Dżał-chań-cy.
— Darujcie, świętobliwi i mądrzy Członkowie Rady Najwyższej, iż będę mówił po rosyjsku, gdyż mongolski język znam zbyt słabo, aby wam jasno przedstawić me myśli!... — zaczął po rosyjsku baron.
Senge Dordżi tłumaczył zdanie po zdaniu, a obecni słuchali z zapartym oddechem.
— A więc wiecie pewnie ze starych ksiąg, z waszych kronik, jak zawojował Azję i mógł zawojować świat cały, prawdziwy Bóg Wojny, Wielki Wasz Wódz i Pasterz ludów — Dżingis-Chan!... Państwa, które pokonał, miały potężne wojska, świetnie wyszkolone, lepiej uzbrojone, niż jego właśni żołnierze... Miały narody te wielkie bogactwa w swem rozporządzeniu, niezliczone wsie i miasta, gdzie mieszkały miljony ludzi, tłumy wojowników, o wiele liczniejsze od tych, które prowadził Dżingis... Bo on miał tylko was, wierne i nieulękłe serca mongolskie, a wiodła go wielka myśl. I oto dzięki tej myśli i tym nieulękłym, ufającym mu sercom, zwyciężył Chiny, największe naówczas Państwo Świata, podbił Indje — najbogatszy i najludniejszy kraj na ziemi... Poszedł jak przypływ morza daleko, na Zachód, zagarnął Syberję, Rosję, Kaukaz i oparł się dopiero o żelazne szeregi moich rodaków, Niemców... Wielki Dżingis pokonywał wszystkich nie dlatego, że słuchały go i zwyciężały na jego rozkaz wierne pokolenia mongolskie, gdyż powtarzam: było ich stokroć mniej niż wrogów jego, lecz zwyciężał dlatego, że znał duszę łudzką, wiedział, jak ją można osłabiać przerażeniem lub nieufnością, albo wzmacniać zapałem i pewnością zwycięstwa... Łuna i trwoga szły przed jego wojskami. Kraje nieznane i bogactwa niezmierne były ich zdobyczą... A wszędzie nieśli równość i sprawiedliwość... W starych księgach opowiedziano, jak wygrał tysiąc bitew... Narody jego szły wciąż naprzód, jako wielki, żywy wał powodzi, pędząc wraz z sobą niezliczone trzody, wioząc ze sobą namioty i cały swój dobytek... Tam, gdzie zatrzymywali się, żyli szczęśliwie, bez troski, jak żyli w Mongolji, gwarnie, wesoło, dopóki starczyło traw na pokarm stadom... Tymczasem wybiegały daleko naprzód lekkie oddziały ich doborowych konnych wojowników, które zachodziły na tyły nieprzyjacielskich wojsk, przeciskając się przez ich szeregi jak woda przez sito, dręczyły armje, niszczyły miasta i wioski, pozbawiały żywności i oparcia wojowników, wyrzynając ludność, rzucając na wszystkich śmierć, głód i przerażenie.... Wtedy dopiero na rozbite i pozbawione obrońców obszary napływała fala główna zdobywców... Zabierała ziemie i skarby, zmuszała zabranych niewolników czynić swą wolę i pracować na siebie. Utrwalała się, aby znowu wypuścić daleko przed siebie zwycięskie kolumny wywiadowcze. Tak trzeba czynić i dzisiaj. Lecz kolumny konne, choćby najwaleczniejsze, nie wystarczają już dziś przeciw ludom Wschodu i Zachodu. Nawet Chiny mają już dziś szybsze od najszybszego rumaka żelazne ptaki, na których rycerze przelecieć mogą wysoko ponad głowami najliczniejszych wojsk... niedosięgli dla ich pocisków...
Jeżeli chcemy spełnić przeznaczenie, jeżeli chcemy iść drogą przodków naszych, jeżeli nie chcemy stać się znowu niewolnikami sąsiadów, musimy mieć ptaki żelazne i śmiałych na nich jeźdźców...
Między potężnemi Chinami i drapieżną, krwawą Rosją, które znacie dobrze, nie ostoi się mała Mongolja, gdyby nawet każdy jej syn stał się nieulękłym bohaterem, samym Gesser-chanem... W krwawym odmęcie, jaki ogarnął świat, nikt nie może liczyć na trwały spokój... Jeżeli nie będziecie służyć sobie, będziecie musieli dla innych pracować, albo, jak cudzy żołnierz, dla innych umierać i zdobywać... Pomyślcie więc Czarnogłowi, dzieci Wielkiego Dżingisa, jaką wybrać wam dolę?...
Urwał zmęczony i łyknął zimnej herbaty ze stojącej przed nim filiżanki.
— Jakże zdobędziemy ptaki żelazne, my, którzy nie mamy dość żelaza na podkowy dla naszych koni?... — rozbrzmiał chmurny głos Namyń Dordżi Nojona.
I natychmiast wszczął się gwar; wszyscy zaczęli mówić naraz, urywane niezrozumiałe wyrazy latały chmurą dokoła barona, jak pierzaste strzały. Nie słuchał jednak nawet tych, które mu Dordżi tłumaczył. Gdy burza trochę ucichła, pochylił się do Dżał-chań-cy i poprosił znowu o głos:
— Nie przyszedłem straszyć was, przyszedłem radzić z wami! — zaczął wśród ponownie skupionej ciszy. — Chcę właśnie mówić o tem, jak zdobyć ptaki żelazne, albowiem wszystko jest możliwe dla tego, kto chce żyć wolny!... Ani Rosja, ani Chiny nie napadną nas teraz. Rosja jeszcze długo będzie się krwawiła i żarła wewnątrz; w Chinach również szumi burza, wywołana przez wojnę narodów... Japończyk czuwa nad nimi... Mamy więc kilka, może kilkanaście lat, a to wiele, to bardzo wiele, dla tych, co umieją działać... Słuchajcie więc, co wam powiem: wiecie, iż oddawna ćwiczę waszych młodzieńców w sztuce wojennej współczesnej, że sprowadziłem chińskich i rosyjskich majstrów i kazałem im wyrabiać amunicję, reparować broń, że broni tej sprowadzam wciąż nowe transporty przez chciwych zarobku kupców japońskich... Mamy jej dosyć!... Ale dla wyrobu żelaznych ptaków trzeba kopalni węgla, nafty, żelaza; trzeba maszyn i warsztatów takich, jakich my nie stworzymy przez wieki... Dlatego musimy zdobyć na początek kraj bogaty w ludzi zręcznych i w potrzebny materjał... Musimy zdobyć ponadto dostęp do innych ludów — brzeg morza... Dżingis w swoim czasie założył początek swojej potęgi na podboju Chin. Stamtąd potem brał broń, żywność, odzież, wszystko potrzebne dla wojsk, idących na zdobycie świata oraz urzędników dla rządzenia nim... My do Chin nie pójdziemy teraz, gdyż Chiny nie mają ani potrzebnych nam fabryk, ani potrzebnych nam ludzi... Chiny są jeszcze silne i mają przyjaciół. Zagarniając Chiny, mielibyśmy kłopot z Ameryką i co gorzej z Japonją... Nie, my teraz rzucimy się na Rosję, która sama wciąż rzuca się na nas i rabuje nasze stada... My pójdziemy aż za Bajkał, aż do Irkucka, gdzie są potrzebne nam fabryki i kopalnie. Zajmując rzekę Amur aż po ujście, otworzymy sobie dostęp do innych ludów... A wśród tych ludów bratem waszej mongolskiej niedoli i najwierniejszym sprzymierzeńcem waszym będzie mój lud, będą dalekie, nieszczęśliwe, szlachetne Niemcy, Niemcy, które was niegdyś zwyciężyły!... One, same pokrzywdzone, dostarczą wam, Czarnogłowi, jako swoim mścicielom, przemyślnych majstrów, potrzebne maszyny, uczonych nauczycieli... Albowiem one pragną tego, co wy — panawania jednego Prawa na Ziemi — wiecznego Pokoju i Sprawiedliwości... Dlatego są one znienawidzone przez Siły Zła, jakie książę ciemności wypuścił dziś na świat, narówni z wami, łagodni pasterze!... Wszędzie rozruchy, zabójstwa, chciwość... Głód i Trwoga... Brat bratu wilkiem... Syn mordercą ojca... Matka pożera swe dzieci... Czas już, aby przyszedł z karzącym biczem Syn Nieba i przywiódł do opamiętania zbłąkane Narody... Przez wieki czeka na chwilę tę Dobrotliwy na liściu lotusu z pobłażliwym uśmiechem... Wy umiłowane dzieci jego... stać się musicie jego narzędziami... Czeka was tu na ziemi wielka radość i sława, a po śmierci przeistoczenie w duchy czyste i doskonałe, albowiem spełnicie wyrok Nieba...
Znów przerwał i popił herbaty.
— Aby nauczyć naszych chłopców dosiadać żelaznego ptaka, dużo trzeba lat!...
— Czy nie lepiej zawierzyć koniom wzorem przodków! — zauważył Namyn Dordżi Nojon.
— Wcale nie. Kierownikami będą cudzoziemcy... — przerwał Dżał-chań-cy.
— Inni, którzy już mają żelazne ptaki, uprzedzą nas i napadną na nas... — upierał się Dordżi Nojon.
— Owszem, owszem! Dordżi Nojon ma słuszność! My jednak mamy nad narodami całego świata tę wyższość — zaczął znowu baron — że posiadamy najliczniejszą na ziemi konnicę... Samoloty mogą zniszczyć wojska, nieprzyjacielskie, popalić wsie i miasta, rzucić nieprzezwyciężoną grozę i trwogę na wrogów, lecz ziemi objąć w posiadanie nie mogą i nie mogą uczynić mieszkańców niewolnikami... To może uczynić jedynie wielka ilość wojsk i urzędników... A muszą pojawić się szybko po zwycięstwie samolotów, aby kraj zdobyty nie przyszedł do siebie i nie zorganizował znów życia i oporu. To może zrobić tylko konnica, za którą po dłuższym już czasie może przyjść piechota...
— Tak, tak!... Ale skąd wziąć na to wszystko pieniędzy?... — zabrzmiało ciche pytanie.
— Właśnie poto przyszedłem do was...
Nastało milczenie.
— Naród wyniszczony wojną i podatkami... — zauważył ostrożnie Dżał-chań-cy.
— Więc czekajcie, aż przyjdą czerwoni zbóje z północy, albo wrócą chińscy ambaniowie i zabiorą wam to, co jeszcze pozostało!... Czy nie lepiej raz wysilić się i, dawszy trochę, utrwalić los swój na wieki wieczne?... Kto z was żyć będzie dłużej niż jego pieniądze?... Stada, których żałujecie, czyż nie mogą paść jutro od zarazy?... Władca Zła, który rzucił na świat swe sługi i oblał go krwią, skłócił spokojnych, powaśnił przyjaciół, cnotę i życzliwość zastąpił nienawiścią i zbrodnią — czyż nie czyha na waszą słabość?... A zamiast wcielić się wyżej, czyż dusza lękliwych nie przechodzi w psa i zająca?...
— Om!... — zabrzmiał nagle cichy głos na tronie.
Wszyscy zwrócili w tę stronę oczy i pochylili modlitewnie głowy...
— Stanie się, jak zapragnąłeś... Pieniądze się znaijdą... Skarby klasztorów naszych są nieprzebrane... Dusza moja błądziła dziś w ciemnościach, aż usłyszałem głos twój... Unosił ją wielki ptak Ga-ru-na!... Stanie się, jakeś powiedział... Przyjdzie Jedno Prawo, Sprawiedliwość i Pokój wieczny, na który czeka cierpliwie Dobrotliwy na liściu lotusu!... — mówił wolno, jakby z wysiłkiem ślepy starzec, siedzący w złotogłowiu na złotym tronie, stukając zlekka kościanym pastorałem po stopniach, pokrytych dywanem.
Radość błysnęła w chabrowych oczach Niemca — zrozumiał, że zwyciężył.
Dalaj-Lama powstał z poduszek.
— Sprawiedliwości!... Żądam sprawiedliwości, po tysiąckroć Świątobliwy! Zanim odejdziesz i wyślesz nas, abyśmy umierali pod wodzą tego tu cudzoziemca, wysłuchaj mię!... — zaczął głuchym głosem Namyń Dordżi Nojon.
Wszyscy poruszyli się i zwrócili oczy na mówiącego, po twarzy barona przeleciał przykry skurcz. Dalaj-Lama zatrzymał się:
— Czy to ty mówisz, Dordżi Nojonie, wierny mój sługo z Chałcha?...
— Tak, to ja, Świątobliwy z Najświątobliwszych, Źrenico Buddy!...
— Mów więc, o co ci chodzi!
Zebrani przezornie odsunęli się od oskarżyciela, tak że znalazł się on sam oko w oko z baronem Ungernem. Niemiec przeszywał go zimnem spojrzeniem blado-niebieskich oczu. Ale Mongoł nie uląkł się i ciągnął spokojnie.
— Niebo zesłało plemieniu memu jako znak swej łaski i zapowiedź powodzenia Białą Darichu. Istotnie od chwili jej pojawienia ustały wypadki wśród mego bydła i ludzi i szczęśliwość zapanowała wśród nas... Kazałeś jednak, Świątobliwy, abym ją odesłał pod potężną Twoją opiekę, gdyż taki był wyrok starych ksiąg według słów „kampo“. Gotów byłem wykonać rozkaz i sam miałem zamiar sprowadzić ją tutaj, gdy oto parę dni temu zjawił się w mej „stawce“ adjutant Dziań-dziunia Wołkow i rzekomo z jego rozkazu zabrał Białą Darichu... Mało tego... Wrócił potem, bił moją czeladź i znieważył moją żonę... A gdzie Darichu, nikt nie wie... Zapewne sprzedał ją innym ludom, udawszy, że mu ją porwali... Nikt jej odtąd nie widział i śladów jej nie było w stanie wykryć oko najbystrzejszych z mych wywiadowców... Służebna moja obnażona i pobita przez żołnierzy Wołkowa do tej pory chora leży... Żądam sprawiedliwości, Świątobliwy!... — powtarzał z rosnącą zaciętością.
Dalaj-Lama zwrócił swe ślepe, nakryte powiekami oczy w stronę, gdzie siedział baron Ungern.
Wasza Świątobliwość!... — odrzekł ten, cedząc wyrazy z namysłem. — Prawdą jest, co powiedział czcigodny i waleczny Namyn Dordżi Nojon. Kazałem zbadać swawolę żołnierzy moich i surowo winnych ukarzę... Lecz czyż błahe nieporozumienie może powaśnić wojowników, idących na zdobycie świata?...
— Sprawiedliwość trzeba zacząć od siebie!... — mruknął Dordżi Nojon...
Dalaj-Lama stuknął niecierpliwie pastorałem.
— Wiem wszystko!... Widziałem oczyma duszy!... To nie był sługa mojego sługi u ciebie Dordżi Nojonie, lecz sam Jerlik-chan, który przyjął kształty cudzoziemca, żeby wnieść niezgodę w szeregi wojsk ciągnących na jego zgubę... Wojując z nim pomścimy i ciebie, wierny sługo!... Powiedziałem!... — zakończył, wstając Świątobliwy.
„Gelungowie“ podtrzymali go pod łokcie, gdy schodził po stopniach i odprowadzili ku hebanowym drzwiom, które cicho otwarły się same. Baron podszedł i podał rękę Dordżi Nojonowi, lecz ten przyjął ją niechętnie i nie rozchmurzył się bynajmniej.
W klasztorze przeznaczono Hani na mieszkanie niedużą celę na piętrze z wąskiem oknem wychodzącem na wąwóz z rzeczułką. Widok z okna był posępny; ciemne, nagie skały wznosiły się tak wysoko, że wzrok chwytał ponad nimi ledwie maluchny kawałek błękitu, a słońce nie zaglądało tu nigdy i mówiły o niem jedynie złote plamy i strzałki blasku, zjawiające się w pogodne popołudnia na złomach opok. Srebrny szum potoku naruszał i krasił cokolwiek ciszę pustkowia. — Ubogie rośliny i blade kwiaty górskie strzelały tu i owdzie ze szpar kamienistych; drobne szare ptaszęta zalatywały czasami, lecz uciekały natychmiast, jakby wystraszone panującą wokoło martwotą...
A jednak Hania długie nieraz godziny wystawała przed tem oknem, starając się zbadać, ile się tylko dało okolicę, łowiąc chciwie każdy dźwięk, każdy ruch, każdą zmianę, dochodzące ją przez ten otwór ze świata zewnętrznego. Od To-noj, którą pozostawiono jej w dalszym ciągu do usług, dowiedziała się, że klasztor jest mały, że zaludnia go zaledwie 50 mniszek, że stanowi właściwie żeńską filję wielkiego męskiego klasztoru Cho-chun Chita, leżącego o ćwierć przebiegu konia w pięknej miejscowości nad rzeką On-gin.
— Przeor Cjulkum Chombo jest i naszym przeorem, i nasza matka przeorysza musi go we wszystkiem słuchać... Zresztą my od nich mamy wszystko: jedzenie, odzież, opał... Przecież nikt nic nie da nędznym mniszkom, które tylko przez życie posłuszne i cnotliwe mogą zczasem po śmierci uzyskać wcielenie się w istoty męskie!... — tłomaczyła Hani To-noj.
— A dlaczego mnie oddajecie taką cześć?... Przecież jestem kobietą!?... — oburzała się Hania.
— O, to co innego!... Ty jesteś Bodisata Awalokita, ty jesteś Darichu — Tara... Dwie są Tary: jedna Zielona w dalekim kraju południa, druga Biała u nas na północy...
— Już to słyszałam. Ale co wy tu robicie?... Komu jesteście potrzebne, jeżeli nie macie duszy?...
— My... tobie służyć będziemy!
— A przedtem?...
— A przedtem... przedtem?... My obsługujemy... za życia pogrzebionych!
— Co to jest?... Żywcem pogrzebionych?... — porwała się z miejsca Hania.
Mongołka odsunęła się od niej z przerażeniem.
— Ja nie wiem!... Nie wiem nic!... Mnie nie wolno mówić!... Błagam cię, nie powiedz nikomu, że wiesz ode mnie... Mnie wypędzą do trędowatych i będę pohańbiona!... prosiła dziewczyna, upadłszy na twarz ze łkaniem.
Hania podniosła ją i, gładząc po głowie i ramionach, uspokajała...
— Słuchaj, nie powiem, ale musisz mi opowiedzieć wszystko, wszystko... inaczej spytam się przeoryszy...
— O Darichu! Nie czyń tego, ona zaraz domyśli się, że wiesz ode mnie...
— Ja mogę wiedzieć wszystko od mego ducha Aju!...
— Tak, tak!... Ty wiesz wszystko! Lecz nie mów lepiej nikomu, nie pytaj... Ja ci wszystko opowiem... Tutaj w górze, ponad naszym klasztorem są pieczary, dużo pieczar... Były od wieków i tam chronią się ludzie, którzy dążą do doskonałości... Nie chcą widzieć ani słońca, ani wody, ani zieleni lasów, ani oblicza ludzi, aby móc patrzeć wyłącznie w swoją duszę i zbawić ją od tysiąca złych wcieleń... Ich tam zamurowują... Im nosimy codzień wodę i żebracze jedzenie, ale nikt ich już nie ogląda i oni nikogo... Nawet ręce, któremi biorą pokarm, pokrywają rękawicami, aby promień słońca nie tknął ich ciała i nie pobudził do grzechu... Tak pędzą w świętem rozmodleniu i rozmyślaniu dnie, miesiące, lata... Nie mówią nic nigdy i o tem, że pomarli, dowiadujemy się stąd, że z otworu nie wyciąga się ich dłoń po strawę... — opowiadała z przejęciem To-noj.
Hania była niemniej wzruszona od niej.
— Boże, co za dziwny świat!... Jestem w ich mocy! — rozmyślała, nie podnosząc oczu, aby nie wydać swego niepokoju.
— Słuchaj To-noj, musisz mię tam zaprowadzić!... — powiedziała wreszcie surowo...
— Chanum, to niepodobna! Ciebie nawet za mury klasztoru wypuszczać nie kazano. I choć ty, świątobliwa Pani nasza, my musimy słuchać tych co nas żywią!...
— No, jeżeli nie teraz, to potem!... Ale musisz mi ich pokazać, aby... abym... mogła ich zbawić... — zakończyła, rumieniąc się zlekka.
Postanowiła poznać dokładnie granice i siłę chroniącego ją zabobonu, gdyż nie widziała innej drogi dla swego ratunku. Zresztą nie było jej tu źle, otoczono ją możliwemi wygodami... Jej „khan“[6] już był ogrzewany, chociaż w innych celach jeszcze nie palono. Jedzenie, choć bezmięsne, było dobre i obfite, składało się z ryżu, serów, suszonej śmietanki, chińskich owoców, sucharów i ciastek, miodu, masła, herbaty z mlekiem i innych przysmaków tutejszych...
Obejście pełne było czci, grzeczne, nacechowane najwyższą troskliwością o zdrowie i wygodę... Wolno jej było chodzić wszędzie w obrębie murów klasztornych, ale wciąż czuła i spostrzegała, że śledzą ją gdzieś z ukrycia bystre oczy. Niekiedy dostrzegała nagle postacie mniszek, ukryte za filarem, albo w krzewach przydrożnych... Najczęściej jednak była to „siostrzyczka“ nieśmiało, ale jawnie, idąca za nią zdaleka i niknąca, skoro tylko Hania próbowała się do niej zbliżyć. To-noj znikła od pamiętnej rozmowy, którą czy ktoś podsłuchał, czy sama „grzesznica“ w chwili skruchy wyznała przed przeoryszą. Hania nie mogła się nawet domyślić, czy wiedzą, gdyż nic nie zmieniło się w obejściu z nią samą. O To-noj nie pytała się, aby nie pogorszyć jej położenia, choć serce ją mocno z powodu dziewczyny bolało. Co z nią zrobili ci straszni ludzie? Służebne, które przychodziły teraz sprzątać jej pokój oraz przynosiły posiłek, nie mówiły nigdy ani słowa, może należały do innego plemienia i nie rozumiały narzecza „Chał-cha“, którego nauczyła się Hanka od Tu-sziur...
Obcowała z nią bliżej jedynie przeorysza, surowa, wyniosła kobieta, przed którą drżały wszystkie mniszki w klasztorze.
Przeorysza próbowała początkowo skłonić Hankę, aby ta poddała się w zupełności klasztornemu rygorowi, wstawała na dźwięk trąby o wschodzie słońca, brała udział w pięciokrotnych modlitwach dziennych przed złoconym na ołtarzu posągiem Boga Wojny, porywającego Boginię Miłosierdzia — patronem tego klasztoru.
Raz, zdjęta ciekawością, Hanka dała się skusić i ubrana w purpurową, jedwabną „chlamidę“, ze złotą tiarą na głowie, zasiadła na wskazanym sobie tronie wśród chóralnych pieśni, brzęczenia dzwonków, przyklękań i padań na twarz wszystkich obecnych w świątyni. Ołtarz zawieszony był długą do ziemi czerwoną zasłoną. Przed nim płonął szereg czerwonych i żółtych grubych świec woskowych w wysokich bronzowych kandelabrach, a z pod stropu zwieszał się las wstążek różnobarwnych, „chadatów“, buńczuków włosiennych, papierowych chińskich latarni... Trzęch lamów w złotem szytych ornatach, w wysokich infułach siedziało na poduszkach na stopniach ołtarza. Każdy miał długi różaniec w ręku i księgę rozwartą na małym pulpicie przed sobą. Ich monotonne mruczenie przerywane było co jakiś czas chóralnym przyśpiewem zakonnic, niezmiernie podobnym do naszych godzinek, oraz przejmującym dźwiękiem wielkich trąb.
Hanka pilnie przyglądała się wszystkiemu i dostrzegła, że dużo z tych ceremonij, ukłonów i wykrzykników skierowane jest do niej... Przykry rumieniec pokrył jej twarzyczkę. Ale zmieszanie jej o wiele wzrosło, gdy wśród burzy dzwonienia, stukania w wielką pustą tykwę i śpiewnych wykrzyków czerwona zasłona rozsunęła się na dwie strony i ze zmroku ołtarzowej wnęki wyjrzała nań straszna figura złotego bożka z wytrzeszczonemi przeraźliwie oczyma, z twarzą wykrzywioną okrutnie i z błyskającemi z otwartej paszczy kiami... Trzymał w objęciu w pozie namiętnej i bezwstydnej nagą kobietę z potrójną koroną na głowie...
Hanka ledwie dosiedziała do końca nabożeństwa, nie podnosząc oczu i więcej już nigdy nie dawała się namówić na odwiedzenie świątyni.
— Poczekamy, aż Duch łaski Dobrotliwego zejdzie na ciebie!... Będę się za ciebie modlić, aby to nastąpiło jak najprędzej!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — westchnęła przeorysza, nie mogąc przełamać oporu Hanki.
— Lepiej przyślij mi, matko, jaką zakonnicę, żeby nauczyła mię czytać wasze znaki święte... — poprosiła w końcu Hanka.
— Sama uczyć cię będę!... — oświadczyła przeorysza.
Hanka podziękowała, ale miała kwaśną minę. Liczyła, że te lekcje wyprowadzą ją z tego koła świętobliwego osamotnienia, jakiem ją otoczono. Myśl o ucieczce kiełkowała w jej głowie od pierwszego dnia, lecz aby ją uplanować, potrzebne jej były stosunki i wiadomości. Gdzie leży, jak daleko i w której stronie jest Urga?... Co się w tej Urdze dzieje?... Jak się tam można dostać i jak tam odszukać Szag-dura lub brata?... Nie miała pojęcia o tem, poco ją tu przywieziono i co z nią mają zrobić, a musiała się tego wszystkiego przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków dowiedzieć. Często w wyobraźni jej rysowały się straszliwe pieczary z zamkniętemi w nich szkieletami żywemi, o których opowiadała To-noj. — Ucieknę, a gdy dostanę się do ludzi, opowiem wszystko Szag-durowi!... Musi uwolnić To-noj!... — dowodziła sobie, gdy pełne niepokoju serce wyrzucało jej, że inne dziewczęta naraża. Wysoki mur, z niepalonej cegły, otaczający klasztor, ją nie przerażał. Pewna była, że znajdzie jakiś sposób przedostania się przezeń. Lecz wiadomości o drodze i okolicach, choćby bardzo powierzchowne, musiała zdobyć i dlatego wymyśliła naukę czytania świętych znaków tybetańskich.
— Ty ucz mię, matko, najpierw po mongolsku... — prosiła przeoryszy, która z wielką gorliwością zabrała się do nauczania.
— Poco po mongolsku? Co ci z tego? Czy będziesz urzędnikiem u ambania albo pomocnikiem kupca?... Najświętsze nasze księgi i najgłębsze tajemnice boskiej wiedzy spisane w znakach tan-gu!... Tybet jest siedzibą Wielkiego Ducha i szczytem świata!... — dowodziła gorliwie stara.
— Ależ ja nie umiem po tybetańsku! — broniła się Hania.
— To nic, my też nie umiemy, lecz dla skutecznej modlitwy niepotrzebne jest jej rozumienie. Dosyć spoglądać na święte znaki i powtarzać wiernie błogosławione dźwięki, a łaska Dobrotliwego spłynie na pobożnych!...
Poczęści, aby uśpić czujność przeoryszy, poczęści z nudów, Hanka nie przerywała wykładów. Jednocześnie wszakże próbowała dalej nawiązać poufalsze stosunki z unikającemi jej zakonnicami, widocznie nastraszonemi losem To-noj. Obserwowała pilnie życie zakonne ze swego okna strzelniczego oraz w czasie codziennych przechadzek po ogrodzie i dziedzińcach klasztornych.
Zauważyła, że istnieje tam surowy podział hierarchiczny, że praca i wypoczynek, nawet pożywienie, nie są równomiernie dzielone, że są uprzywilejowani oraz poddani, jak wszędzie na świecie. Wśród tych ostatnich zauważyła kilka młodych dziewcząt o typie, przypominającym twarze „chałcha“.
Zdybawszy raz na ustroniu, w ogrodzie nowicjuszkę, również bardzo podobną do Tu-sziur, zapatrzoną tęsknie na szczyt muru, zagadała do niej śmiało:
— Skąd jesteś, siostro?... Z jakiego choszunu? Czy nie jesteś „chałcha“?...
— „Chałcha“ jestem!... — odszepnęła zmieszana dziewczyna, próbując uciec, ale Hanka schwyciła ją za rękę.
— Puść mię, chotun, boję się!
— Nie bój się! Niczego się nie bój!... Mieszkałam długo wśród „chałcha“. Znam Dordżijów... Oni są potężni!... Wyratują nas!... Tylko mi pomóż... Może chcesz się coś o nich dowiedzieć?!... Dawno tu jesteś?...
— Dawno, więcej niż dwadzieścia razy zmieniał się całkowicie księżyc... Nic nie wiem o swoich...
— Biedna. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się teraz Udul, ale w domu zwano mię Czon-czu, a jestem z chaszunu Sumein-bułak, co nad Ononem...
— Słyszałam, słyszałam!... To już niedaleko chińskiej granicy... — wypytywała dalej Hanka.
— Muszę już iść... Słyszysz, ktoś nadchodzi... Ukarzą mię... Nam z tobą niewolno rozmawiać!... Tyś „święta“!...
Wyrwała się i uciekła. W końcu alei ukazały się dwie starsze mniszki. Hanka poszła im na spotkanie, powitała kiwnięciem głowy i obowiązkowem:
— Mendu!...
Serce jej mocno biło, czuła, że wyłom był znowu zrobiony i bała się go zdradzić. Dużo jednak czasu minęło, zanim znowu udało się jej upolować Czon-czu na osobności. Podarowała jej srebrną szpilkę, jaką dostała niegdyś od Geril-tu Chanum do przypinania wstążki na czapce. Opowiedziała jej trochę nowin z życia wschodnich „ajmaków“, opisała w krótkości przebieg wojny z Chińczykami oraz pogłoski o nowej wojnie z „orosami“.
— To ja słyszałam! O tem mówią w klasztorze!... Mówią nawet, że może będziemy zmuszeni uciekać, jeżeli szczęście opuści Mongołów...
Dokąd uciekać?...
— Dalej na południe... Może do samego Dalaj Nor...
— A to daleko?
— Daleko.
— Dalej, niż stąd do Urgi?...
— Nie, Urga blisko... Do Urgi tylko pięć dni drogi na dobrym koniu...
— Aha, zapomniałam... A w której to stronie?...
— Co? Dalaj Nor?...
— Nie... Urga!...
— Co ty mówisz?... Urga nie jest w żadnej stronie... lecz iść trzeba drogą wprost przed siebie, wtedy się trafi na wielką drogę, co prowadzi z Urgi do Ning-Sia... Tędy chodzą od nas do świętych klasztorów Tybetu. — To ty nie z Urgi? Nie od „Orosów“?
— Nie, ja z Kentaju...
— Z Kentaju?... To po drodze do nas... Ach, jakbym chciała choć na mgnienie oka spojrzeć, co się tam, u nas, w ułusach dzieje... ale nie można, nie puszczą... Nas wypuszczają za mur dopiero, kiedy się zestarzejemy... Muszę już iść!... — westchnęła i odeszła.
Bardzo powoli posuwała się Hanka w swoich wywiadach. Chwilami zdawało się jej, że nie wytrzyma gniotącej ją tęsknoty i niepokoju, że głowę o mur rozbije lub legnie i zamorzy się głodem.
— Wypuszczają nas za mur, kiedy się zestarzejemy!... — przychodziło jej na pamięć. I znowu widziała straszne postacie żywcem zamurowanych. Choćby nawet wydostała się na wolność, co pocznie sama w dzikim kraju, którego nie zna, pełnym włóczących się wszędzie koczowników, którzy ją zaraz zabiją!... To nie to, co podróż przedtem, z bronią na plecach, w dodatku miała tam obok siebie Władka!...
— Władku, Władku, gdzie jesteś?!... — gotowa była krzyczeć i płakać. Obok Władka szeptała niekiedy i inne imię, ale zupełnie już beznadziejnie...
— Pewnie już odleciał i buja gdzieś na wolności wśród ludzi ucywilizowanych, może w Polsce?!
Pewnego dnia przeorysza była w czasie lekcji bardzo roztargniona, często wzdychała, wreszcie rzekła nabożnie:
— Dobrotliwy doświadcza swe dzieci! Podobno Czerwone Djabły rozbiły wojska Swiątobliwego!...
— Co poczniemy, jak tu przyjdą? — spytała gorączkowo Hanka.
Przeorysza zamyśliła się.
— Nie wiem. Może odejdziemy w góry, a może zostaniemy, ażeby umrzeć, jeżeli taka będzie wola Nieba i przepowiednia!...
Aby zawyrokować co robić, miał przyjechać specjalny lama z sąsiedniego, męskiego klasztoru. Wśród zakonnic zapanował niepokój oczekiwania. W kuchni często wróżono z palonej łopatki baraniej i Czon-czu pocichutku dzieliła się zebranemi wiadomościami z Hanią:
— Banz-dan (rączka) pękła... Ogień złych ludzi i złodziei!... Przepowiednia spełni się, bo rzucona łopatka trafiła we drzwi.... Mówią, że już idą!... Wszystko palą przed sobą, a żywych — mordują!...
— Więc uciekamy...
— Niewiadomo, rozkaz nie przyszedł!
— W takim razie będziemy się bronić!... — zawołała Hanka.
Gdy przeorysza przyszła na lekcję, Hanka wyłożyła jej wszystkie swoje wiadomości, nawet o złej wróżbie i łopatce.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytała stara podejrzliwie.
— Czerwono»głowy Duch Topy-gyr-chan Ola przyszedł w nocy i powiedział mi!... — odrzekła Hanka, przypomniawszy sobie tajemnicze nazwisko góry z jakiegoś opowiadania Szag-dura.
Oczy starej szeroko się rozwarły i twarz zbielała z przerażenia.
— Topy-gyr-chan Oła!... — powtórzyła wolno. — W takim razie przyjdą napewno!...
— Będziemy się bronić!... — nastawała Hanka.
— Będziemy się bronić... ale jak? — powtórzyła stara.
— Poślij jutro do męskiego klasztoru, niech przyjdą do nas i przyniosą z sobą broń... Ja was nauczę!
— Może lepiej, żebyśmy poszły do nich. Tam klasztor większy i obronniejszy!... — rozważała głośno przeorysza.
— Przedtem trzeba wysłać kogoś na wywiad... My do nich, czy oni do nas, wszystko jedno.... Chodzi o broń...
— Umiesz strzelać?...
— Zabiłam tygrysa!... — powiedziała Hanka, błyskając oczami.
Mongołka odsunęła się od niej.
— Om-Mani-Phadme-Chum!...
— Więc poślesz jutro?...
— Poślę... Wszystko stanie się według twej woli, pani!... Każesz, zostaniemy tu, każesz — pójdziemy do Urgi — albo uciekniemy w góry!...
— Więc dobrze: jutro wyślesz po broń kilka sióstr... Niech przywiozą broń i prochu, ile uradzi koń!...
Stara kiwnęła głową, wznosząc do góry pięść z wyciągniętym palcem i pobożnie wycofała się tyłem za drzwi...
Nazajutrz zawrzało w klasztorze; przyleciało na koniach spienionych kilku jeźdźców mongolskich i przywieźli wieści, że „czerwone djabły“ już idą na Urgę, że „Świątobliwy“ uciekł w góry, że w mieście popłoch, że obronę stolicy polecono Dordżi Nojonowi, który ściąga najlepsze pułki Chałchasów i ludzi Sain-nojona, ale, że nie mają ducha, bo nie mają amunicji...
— Skąd te wieści?... — dopytywała się Hania.
— Przybył jakiś lama czcigodny zdaleka, mówią, że z samej Lhassy i on opowiada... Mają tu być niedługo wraz z naszym przeorem z Cho-chun...
— Dobrze, niech przyjdą! Zobaczymy!... — postanowiła Hania.
— Niech przyjdą!... Zobaczymy!... — powtórzyła przeorysza.
Wobec ogólnego popłochu i rozstroju władza zwolna przechodziła w ręce Hani. Nietylko wszystkie mniszki latały do niej wciąż z wiadomościami, ale i sama przeorysza nic nie robiła bez jej porady. Już Hania układała śmiałe plany wydostania się stąd i odkoczowania wraz z pobliskimi mieszkańcami narazie ku pograniczu Chin czy Tybetu, aby stamtąd dać znać bratu oraz Domickiemu, gdzie się znajduje.
— Mogą wtedy umknąć i połączyć się ze mną. Szag-dur im pomoże!... — marzyła.
Po południu przybył przeor z Chochun w towarzystwie tybetańskiego lamy i paru zbrojnych mnichów. Przeor był to tęgi, krwisty, dobroduszny Mongoł, łatwo wpadający w gniew, w przeciwieństwie do wysokiego, chudego jak szczapa tybetańczyka z gorejącemi oczami fanatyka. Długo naradzali się na osobności z przeoryszą, zanim poprosili Hanię, żeby ich przyjęła. Posadzili ją na tronowem siedzeniu kaplicy, a sami usiedli poniżej na poduszkach.
— Świątobliwa Darichu!... — zaczął przeor, oddawszy dziewczynie przepisany rytuałem ukłon. — Nieprawdą jest jakoby wojska Świątobliwego zostały rozbite, natomiast prawdą jest, że podąża ku nam jakiś oddział zbrojnych, przed którym ukryć musimy wszystkie nasze skarby, a przedewszystkiem nasz skarb największy, Ciebie, o Świątobliwa!...
— Po co się mam ukrywać?... Jeżeli to są Mongołowie, to wiedzą, że miłuję ich i nic mi od nich nie grozi!... Jeżeli to są „orosi“, tem mniej lękać się ich potrzebuję! — broniła się Hanka.
— Są rozmaici „orosi“: są biali, są czerwoni?... Czyż wszystko ci jedno, kto przyjdzie?... — spytał nagle tybetańczyk, nie spuszczając na chwilę oczów z pobladłej od wzruszenia twarzyczki Hanki.
— Skądby mogli się tu wziąć „czerwoni“, skoro wojska Świątobliwego nie są rozbite... Słyszałam, że Dziań-dziuń Ungern jest w przyjaźni z Białymi...
— Ench! — mruknął tybetańczyk i już nie wtrącał się więcej do rozmowy, którą przeor wprowadził nagle na religijne tory. Przedewszystkiem wzniósł ręce i modlił się:
— O Bohdi Satwy dziesięciu stron świata, wysłuchajcie moich błagań pokornych!... Jestem tylko zakonnikiem i jedyne moje pragnienie poświęcić się dla szczęścia żyjących... Ciało i duszę składam w ofierze cnocie i przysięgam, że celem moim błogostan świata!...
— Ench!... — przytaknął tybetańczyk, dotykając dłonią czoła i chyląc się ku ziemi.
— Ty jesteś naczyniem błogości świata, o Darichu! Tron twój i królestwo twoje ponad śniegami! Om!... Sambhara Sammaha jaba hum!... czego więc chcesz nas opuścić, lud twój, który dla ciebie gotów zawojować ziemię!?... Ukryj się, gdyż nie przyszedł jeszcze czas, a skoro przyjdzie, znaki przepowiedziane w starych księgach oznajmią nam!...
Wszystko to było tak zabawne, że gdyby nie budzący trwogę, utkwiony w nią posępny wzrok tybetańskiego mnicha, dziewczyna parsknęłaby śmiechem. Wstrzymała się i odrzekła świętą cytatą, którą już zdążyła wyuczyć się od przeoryszy:
— Gdybym została rzucona na ostrza mieczów, nie uszkodziłyby mię! Gdybym wpadła w jezioro ogniste, nie spaliłoby mię! Otoczona duchami głodnych ludojadów pozostanę nietknięta!... Bies nie ośmieli się mi szkodzić i nawet wcielona w zwierzę dostanę się na niebiosa... Albowiem łaska Miłosiernego Buddy jest ze mną!...
— Om!... — powtórzyli jej obaj mnisi, chyląc się ku ziemi.
Hania wstała z tronu i odeszła, a za nią zdumiona i onieśmielona przeorysza.
— Co czynić?... spytał przeor tybetańczyka.
— Mam rozkaz od Panczen Taszi Lumpo, abyście nie walczyli z „czerwonymi“. Oni „czerwoni“ i wy „czerwoni“!... Znaleziono niedawno w starych rękopisach proroctwo, że koniec idzie panowania „żółtych“, którzy upokorzyli się przed cudzoziemcami... Uwolniona zostanie ziemia od „zamorskich rozbójników“ od śniegów Baj-Maja aż po lodowce „Dachu Świata“ i od Wielkiego Morza po Morze Ciepłe!....
— A cóż zrobimy z nią?
— Ją schowamy, albowiem nie wiemy, co los niesie... Mądra i... zbyt wielu ją szuka... zbyt wielu...
Tejże nocy Hankę posadzono do lektyki i poniesiono po stromych, skalistych ścieżkach w góry. Było zimno, wiatr przejmujący przenikał przez szczeliny starego pudła, w którem Hanka była zamknięta i ziębił jej lekko odziane ciało. Kołysanie się i nachylanie lektyki, przybierało niekiedy takie rozmiary, że dziewczyna mimo» woli wydawała okrzyki trwogi, na które z zewnątrz odpowiadały jej przeciągłe i groźne sykania:
— Szszyn!... Chu!...
Wreszcie zatrzymano się na wąskim skalnym gzymsie. Silne męskie ręce schwyciły Hankę, wyciągnęły z lektyki, poniosły i wepchnęły w jakiś ciemny otwór, który natychmiast zaczęto zakładać kamieniami. Wtedy dopiero dziewczyna zrozumiała, co się dzieje i z okrzykiem grozy rzuciła się ku malejącemu szybko otworowi, ale po drodze otoczyły ją i powstrzymały miękkie, ciepłe ręce...
— O Świątobliwa Darichu, nie sprzeciwiaj się przeznaczeniu, albowiem nic nie dzieje się bez woli Dobrotliwego... — rozległ się szept żałosny, w którym Hania bez trudu poznała głos To-noj.
— Co tu robisz, To-noj?...
— Jestem tu już od tygodnia, od rozmowy z tobą, Świątobliwa!...
— Zamurowana?...
— Zamurowana!...
Ostatnie głazy z łoskotem zatoczyły się i opadły na otwór. Wkrótce głosy i kroki nazewnątrz przycichły i oddaliły się.
Hania bezsilnie opuściła się na łoże z suchych liści, ale trwało to krótko, natychmiast zerwała się i podeszła do wyjścia. Zasłaniały go ogromne, kanciaste i niezmiernie ciężkie głazy, widniały jednak między niemi jasne szczelinki powietrza. Hania każdy z kolei próbowała rękami i z radością przekonała się, że niektóre z nich ruszają się.
— Co chcesz robić? — pytała To-noj, chwytając ją za rąbek sukni.
— Chcę wyjść stąd!...
— Zabiją, zabiją!... Ulituj się, Świątobliwa!... — jęknęła Mongołka.
Pieczara była dość obszerna i sucha, ale ciemna. Słabe światło przenikało do niej jedynie przez mały otwór, pozostawiony wśród głazów, zaściełających wejście. Przez ten otwór, co rano, podawano im dzbanek wody, misę ryżu i parę jęczmiennych placuszków. Kiedy Hanka przeziąbłszy w czasie nocy, zażądała odzieży, przez ten sam otwór wepchnięto im parę ciepłych kożuszków i gruby koc. Nie udało się jednak Hani nawiązać rozmowy; tajemnicze ręce spełniały swoją robotę i znikały... Co się nazewnątrz dzieje, mogły uwięzione odgadywać jedynie z dźwięków, jakie dobiegały do nich odbite wielokroć przez nagie skały wąwozu. Z ryku trąb modlitewnych i innych głosów poznawały godziny, stłumiony śpiew powiadamiał je o odbywanych nabożeństwach, stuk kopyt na kamienistej drodze, zbliżając lub oddalając się, mówił im o nieustającej łączności żyjącego pod nimi kiasztoru z dalekim światem. — Czasem ptaszek usiadł na szarym głazie okienka, zwabiony kruszynką pozostawionego tam ryżu. Z trudem udało się Hani namówić swoją towarzyszkę do próby poruszania i rozepchnięcia głazów. — Wysiłki nie dały rezultatów; słabe ich dłonie zaledwie cokolwiek rozszerzyły jedną z bocznych szpar, przez którą uzyskały widok na drogę i dolinę.
— A co?... Nic!... Wiem, że nic nie będzie: oni są silni!... — mruknęła niechętnie To-noj, wracając do swego barłogu.
Ale Hania nie traciła nadziei. Co dzień stukała odłupanem w głębi pieczary kamieniem w te wierzchnie głazy, z poza których przeświecały żyłeczki światłości.... I stuk ten uparty i monotonny, jak kucie dzięcioła, roznosił się słabem echem po dolinie i był pewnie słyszany w klasztorze, gdyż pewnego dnia w skalnem okienku pojawiła się lufa strzelby, a poza nią krwista twarz przeora.
— Nie stukaj, bo cię zastrzelę... Czego chcesz?...
— Wypuśćcie mię!...
— Wypuścimy, gdy przyjdzie czas...
— Kiedy staniesz się naprawdę Czerwoną Darichu!... — zabrzmiał drugi głos.
— Tak, tak! Kiedy staniesz się Czerwoną Darichu!... — powtórzył przeor.
— Nie rozumiem!
— Poczekaj, a łaska Dobrotliwego zstąpi na ciebie i zrozumiesz. W swoim czasie damy ci znać, a teraz siedź cicho!... — objaśnił drugi głos, po którym Hanka poznała tybetańczyka.
— Cofnęła się mimowoli, a oni odeszli.
— A co, nie mówiłam! Ich nie przebłagasz, bo oni również posłuszni są rozkazom losu, zapisanym w wielkich, starych księgach... Om! Czerwona Darichu musi zostać żoną Wielkiego Kapłana, gdyż „czerwoni“ uznają kobiety, zaco ich nienawidzą „żółci“! Om! Khrekara ganaya hrihri swaha!... — modliła się pokornie To-noj, przykląkłszy na swojem posłaniu.
Hania przestała stukać ze względu na trwogę i błagania To-noj, ale w dalszym ciągu cały czas spędzała przy okienku, gdzie i powietrze było świeższe i widziała bądź co bądź czasami coś nie coś.
— Idą mnisi do naszego klasztoru, niosą jakieś paki... Jeździec przemknął ku dolinie... Jakiś duży ptak, orzeł czy sęp, polatuje nad urwiskiem, coś dziobie i szarpie!... Chodź, zobacz!... Powiedz, co to znaczy!... — wołała co chwila na towarzyszkę.
— Om!... Khrekara ganaya... — powtarzała ta bezmyślnie, nie ruszając się z miejsca.
O ile nie modliła się, to spała zwinięta w kółko pod grubym kocem, na posłaniu ze zbutwiałych liści. Hania czuła się zupełnie osamotniona w swem pragnieniu wydostania się stąd za wszelką cenę...
— Pewnie mię szukają, ale jak im dać znać, że tu jestem... — będę krzyczała, będę stukała, jak tylko ich zobaczę!... — rozmyślała, nie odrywając oczu od świetlistych szczelin. Źrenice jej, wyczulone w ciemnościach pieczary, chciwie wchłaniały: błękit nieba, złoto słońca, srebro wody, zieleń dalekich łąk... A wszystko to od przeczystego górskiego powietrza, przenikając w głąb opoki przez wąziutkie szczeliny, nabierało czarodziejskiej wprost wyrazistości... I zdawało się Hani chwilami, że to nie ona, lecz skalne urwisko patrzy na dolinę zmrużonemi przez wieki oczami... Naówczas przejmował ją zaiste kamienny strach, odchodziła od okienka, i opuściwszy się obok To-noj na posłanie, obejmowała ciepłemi rękami szyję towarzyszki...
— Powiedz cokolwiek!... — prosiła.
— Co mam mówić?... Módl się, gdyż w modlitwie tylko pociecha... Powtarzaj za mną: Om-Mani-Phadme-Chum... Khrekara ganaya...
— Co to znaczy?...
— Nie wiem, ale czy nie wszystko jedno, jeżeli stąd płynie spokój zbawienia!?...
Raz gdy tak siedziały przytulone do siebie, straszliwe wycie, podobne do wycia głodnego, zdychającego wilka, rozległo się w pobliżu. Było tak dzikie i wstrząsające w swej rozpaczliwej niemocy, że nietylko Hanka, ale i To-noj zerwała się i skoczyła do okienka. Wycie powtórzyło się jeszcze parę razy, poczem oddaliło się, głuchnąc, jakby tonąc w miąższu skały.
— To on, jeden z świętych za życia pogrzebionych... Tak ryczy, powiadają, kiedy się zbliża nieszczęście... Ale my nie potrzebujemy się bać, nas to nie dotyczy, bo my jesteśmy... na dnie!... Czasem dobrze jest być na dnie...
— Jednak nieszczęście tamtych i nas dotknie... Co poczniemy, jeżeli przestaną nam dostarczać pokarmu...
— Pomrzemy!... — odpowiedziała cicho Mongołka. — Już zdarzało się... w czasie wojny, kiedy klasztor rozpraszał się — że umierali!...
— Dużo ich?...
— Mówiono, że teraz jest dziesięciu... Ale oni... dobrowolnie. W rodzinach pobożnych, dla przebłagania bogów i demonów, dla ukrócenia nieszczęść rodzinnych, albo zarazy na ludzi czy bydło, przeznaczają zwykle jednego syna... Kiedy jest jeszcze małym chłopcem, „mandżik“, zamykają go poraz pierwszy, aby przyzwyczaił się... Po trzech latach wypuszczają i mieszka wśród świata czas jakiś... Poczem zamykają go znowu na lat pięć... Za trzecim razem, jeżeli się zgodzi, zamykają go z wielką uroczystością i nabożeństwem już na całe życie... Zwykle zgadzają się, bo jak się nie zgodzą, potępienie i niesława ich czeka... Nawet rodzice wypierają się ich i nigdzie nie dostaną ani pracy, ani jałmużny... A jeżeli się zgodzą — wielka łaska i odkupienie... do dziesięciu tysięcy wcieleń... spada na rodzinę, na wieś, na ród, na cały kraj... — Jakże więc mogą się nie zgodzić?... Ja jestem sama, jestem sierota podjęta w polu przez mnichów, nawet nie mam kraju... Nie mam za kogo cierpieć, ale ty, ty jesteś bogata i wszystko miałaś... Ty jesteś więcej niż człowiek i cierpienia twe, wyrzeczenia się twoje odkupią setki i tysiące tysięcy wcieleń...
Hanka z dreszczem zgrozy słuchała tych opowieści. W ciemne noce, gdy leżała bez ruchu obok śpiącej Mongołki, słuch jej, napięty jak struna, łowił już nietylko dźwięki, dochodzące z zewnątrz: wycie wichru, szum śnieżnej zamieci, siekącej wiszary, grzmot kamiennych obwałów, — lecz w chwilach ciszy wdrążał się w samą opokę, silił się uchwycić szmer jej kamiennego życia, ruchu niedosłyszalnego drobinek, a co najważniejsza, rozpoznać poprzez te tajemnicze głosy skał ciche jęki i westchnienia wszczepionych w nie ludzi.
Raz o świtaniu uderzył ją i zwabił do okienka niesłyszany dotychczas hałas. Przyłożyła oko do szczeliny i spostrzegła, że pochodzi on od stuku kopyt licznego oddziału jeźdźców, kierujących się stromą drożyną ku ich klasztorowi. Serce jej drgnęło; już chciała krzyczeć, wołać — poznała wojskowych w rosyjskich mundurach, gdy nagle jadący na przedzie obrócił się twarzą ku niej i wołanie zamarło jej na ustach... Poznała go, poznałaby go wśród tysięcy, choć widziała go tak krótko, gdyż... był to Wołkow. Radość i lęk przejęły ją jednocześnie.
— To po mnie... To po mnie!... — powtarzała w uniesieniu, pilnie szukając wśród brodatych twarzy kozaków znajomych rysów. Zdawało się jej przez krótką chwilkę, że mignęła postać Szag-dur, ale rychło przekonała się, że się myli. — Wszyscy byli nieznani i jacyś... wstrętni! Hałas, dzikie okrzyki, zuchwałe ruchy, a następnie gwałty, bicie, rabunki i to, co wyrabiali z młodszemi mniszkami, napełniło ją gniewem i przerażeniem. Z oczami, przywartemi do szpary „wyzioru“, trwała, przypatrując się wszystkim okropnościom bezkarnej przemocy, nie mając siły odejść... Nie wydała jednak najsłabszego okrzyku, choć napastnicy byli tak blisko, iż obawiała się nawet, że usłyszą monotonną modlitwę To-noj — Om-Mani-Phadme-Chum!... Khrekara ganaya... Zdziwienie i trwoga Hani wzrosły jeszcze, kiedy dostrzegła wkońcu, że Wołkow rozmawia dość poufale z tybetańskim lamą, że wstrzymał na jego prośby rabunek i że lama odjechał razem z jego oddziałem na dolinę...
Jesienny, pochmurny świt otulał ołowianym cieniem Urgę i okoliczne wzgórza. Dymy, snujące się o tej porze z tysięcy przyziemnych mongolskich kibitek, okalające pierścieniem miasto, zwiększały jeszcze mglistość powietrza. Sylwetka miasta wśród tych tumanów rysowała się niewyraźnie, jak pociągnięcie chińskim tuszem na mokrem i brudnem płótnisku. Jedynie purpura i złocenie wyniosłego pałacu Chutuchty przebijały się żywszym kolorem wśród powszechnej szarości, choć ćmiła je żałobna koronka bezlistych już drzew jesiennego parku. W klasztorze grały właśnie trąby, wzywające do porannej modlitwy...
Ale nie Święty Przybytek był tym razem ośrodkiem ruchu, już kłębiącego się pomimo wczesnej godziny na targowiskach i ulicach miasta. Z dalekich widnokręgów ciągnęły teraz przez nie, nie przestając i w dzień, i w nocy, długie sznury ciężkich dwukołowych arb, zaprzężonych w woły lub wielbłądy, naładowane skrzynkami, worami, nakryte szmatami wojłoku i mocno przytroczone rzemieniami do dna wozów. Bronzowi, płasko-licy poganiacze w brudnych, porwanych tułupach siedzieli apatycznie na obsadach grubych hołobli lub szli obok swych pociągowych zwierząt, przewalając się niezgrabnie na krzywych nogach. Od czasu do czasu, zatrzymując ruch powszechny i wypierając gawiedź w boczne zaułki, przechodził oddział piechoty lub przejeżdżała szybkim skroczem kawalerja na dobrych koniach dostatnio odziana i uzbrojona.
Wszystko ciągnęło na północ, skąd właśnie dął zimny, przejmujący wiatr i płynęły szare, skłębione, obciążone pluchotą i śniegami obłoki.
W dziedzińcu starego chińskiego „jamynia“, gdzie stały granatowe namioty z żółtemi sztandarami Niepodległej Mongolji, snuli się oficerowie, a przed bramą stały dziesiątki osiodłanych wierzchowców; obok, pod ścianami siedzieli na piętach zbrojni Mongołowie i, paląc maluchne fajeczki, czekali na rozkazy. Co chwila wołano któregoś do „jamynia“. Gdy wychodził stamtąd, miał na twarzy troskę a w ruchach pośpiech. Przepychał się w milczeniu do swego wierzchowca, wskakiwał na siodło a koń tymczasem już się pod nim zwijał, już ruszał; wymachując nahajką i pokrzykując na rozstępujących się ludzi, jeździec omijał zręcznie wozy, przeskakiwał pomniejsze przeszkody i pędził w dal...
W zamkniętym namiocie, w smudze bladego światła, lejącego się przez otwarty dymnik, siedział na niskim karle baron Ungern i słuchał raportu Wołkowa. Miał na sobie żółty jedwabny chałat i żółte miękkie papucie na nogach, ale z pod chałatu wyglądał rosyjski mundur i generalskie spodnie z czerwonym lampasem.
— A jednak ja mam z najpewniejszego źródła wiadomości, że ona tam była!... — przerwał niecierpliwie baron opowiadanie Wołkowa.
— Nie było jej!... Ręczę głową, że jej nie było!... Przewróciliśmy do góry nogami nietylko klasztor męski ale i żeński... Wszystkie mniszki wywlekliśmy z ich nor... Zaglądaliśmy do każdej szczeliny... Badałem pod nahajami okolicznych mieszkańców... Wszyscy powtarzali zgodnie: „żadna europejska kobieta tu nie przyjeżdżała... Nie widzieliśmy... Nigdy nie było w tej okolicy białej „chanum!“... Kłamali, ekscelencjo ci, co tę miejscowość tobie wskazali... Na fałszywy ślad chcieli cię sprowadzić... Głowę daję, że chowają ją tutaj niedaleko, ci, Chałcha!...
— Głupstwo!... Nie mają żadnego w tem interesu. Przeciwnie, ujawnienie jej bardzo im jest potrzebne. — Lamowie chałcha są wyłącznie „żółci“ a mówiono mi, że dawni ich przeciwnicy mnisi „czerwoni“, podwładni Lumpo, rozpoczęli agitację w zachodnich „choszunach“ w imię właśnie tej niby „darichu“...
— Być może... Mnie też to mówiono; ale w takim razie pocóż wtedy napadli na mnie? — Wiozłem przecież dziewczynę do Chutuchty z waszego, ekscelencjo, rozkazu... Nie! Wszyscy oni łżą!... Znam ja dobrze tych azjatów!... Napadli na mnie, a potem napadli sami na siebie, żeby zapewnić sobie bezkarność i końce schować do wody!... Ekscelencja zbyt jest szlachetny, żeby przejrzeć wszystkie ich podłości... Ekscelencja jest zbyt dobry i wspaniałomyślny... Eksceleneja im wszystko przebacza... Ekscelencja pozwolił, słyszałem, Domickiemu przenieść do swoich warsztatów Korczaka i Przygodę, a przecież to ta sama szajka...
— Głupstwo! Tam są mniej niebezpieczni, niż gdziekolwiek. Daleko od wszystkich i wciąż na oczach... Twoja rzecz ich pilnować a przyznaj, że tam to łatwiej za miastem, na ustroniu i wszystkich razem...
— Nie o to chodzi. Ale taki ważny rodzaj broni znów całkowicie oddany w ręce Polaków!...
— Kto ich zastąpi?... Domicki potrzebuje inteligentnych, wykształconych pomocników...
— A Filipow?...
— Blagier i leń!...
— Ale też lata...
— Cóż z tego, że lata... Lata, ale i kradnie. Ładniebym wyglądał, gdyby on tu gospodarował... A ci, bądź co bądź, zrobili coś: wybudowali warsztaty, wyreparowali parę zepsutych samolotów, prowadzą szkołę pilotów...
— Biorą samych Polaków i Mongołów...
— Mongołów ja brać kazałem... A Polacy?... Daremnie na nich gadasz. — Są najlepszymi moimi żołnierzami. Są mi wierni, bo myślą, że moje zwycięstwo otworzy im drogę do ojczyzny. Każdemu będą wierni, kto będzie umiał wyczarować przed nimi ten miraż... Byli wierni Kołczakowi, teraz są wierni mnie. Ufam im i nie pomogą twoje nagadywania...
— Moje nagadywania płyną też z wierności dla waszej ekscelencji i troski o jego powodzenie...
— I dlatego to chcesz, żebym przepędził Polaków, aresztował Dordżi Nojona i t. d.
— Dordżi Nojon zwąchał się z Chińczykami...
— Dowody?...
— Będą!...
Baron zamyślił się posępnie.
— Ładnie będę wyglądał!... — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Jeżeli Chałcha odpadnie, na kim się oprę?... A wszystko przez ciebie!... Zachodnie „choszumy“ się chwieją. — Japonja nietylko zwleka z dostawą obiecanej amunicji, ale wstrzymuje nawet dostawy nasze własne, niemieckie... Ameryka odmawia pieniędzy... Anglja żąda, żebym zaprzestał walki z Chinami a zwrócił się wyłącznie przeciw „bolszewikom“... Z kim? Z czem?... Z tą garścią twoich przyjaciół, rosyjskich emigrantów?... A czy oni są pewni?... Żrą się między sobą, plotkują, intrygują. I co ich łączy, pytam się, między sobą, co ich łączy ze mną?... Nienawiść do „bolszewików“ — to mało!... Pozatem: żołd, pensje, dochody, łapówki, słowem — koryto!... Każdy myśli o sobie!... Nie! Aby przeprowadzić ten plan, który ja mam, potrzebny wielki wstrząs moralny, potrzebna wielka idea, któraby otoczyła niezwykłym blaskiem i mnie, i cały przeze mnie stworzony ruch, wstrząs, któryby połączył Rosję i Mongolję, sięgnął do serca Tybetu, wzburzył i odrodził duszę sławnej niegdyś naszej monarchji, stróża bezpieczeństwa i porządku, porwał i zjednoczył w ofiarnym wysiłku chłopów, żołnierzy, urzędników, kupców... wszystkich, jak Ruś szeroka, jak szerokie jest pragnienie spokoju! — Cudownym zbiegiem okoliczności to jest możliwe, zupełnie możliwe! — Ale potrzebna mi jest ta dziewczyna. — Zamiast drażnić i odpychać potężnych „Chałcha“, znajdź mi ją, boś ty ją przecież stracił przez swoją niezręczność. — Nazajutrz po pojawieniu się jej w pałacu Bogdo Gegena, pogodzą się wschodnie i zachodnie „choszuny“ i oprzemy się na nich jak na opoce... Ocknie się Rosja i poruszy, gdy na głowie zwycięskiego wodza zabłyśnie jednocześnie dziedziczna carska korona, a u boku jego stanie, jako małżonka, córa okrutnie zamordowanego Męczennika...
Urwał nagle i spojrzał podejrzliwie na rozgorzałe ciekawością ślepia Wołkowa.
— Idź już sobie!... Dosyć... I każ wprowadzić Dżał-chań-cy... Dawno już czeka!...
Ale Wołkow nie ruszał się, przeciwnie postąpił krok naprzód i, pochylając się, cicho zaszeptał...
— Ekscelencjo, czy koniecznie musi być... ta sama., dziewczyna?
— Jakto ta sama?... Rozumie się, że ta sama!...
— Kto ją zna?... Byleby była... blondynka! Właśnie mam taką. Nabyłem ją od mandżurskich chunchuzów, dla innych wprawdzie celów, ale... to się da pogodzić!... — uśmiechnął się Wołkow.
Baron podniósł głowę.
— Co?... — Angielka porwana z jakiejś tam misji... Dość młoda i wcale ładna... Możeby ją, ekscelencja, zechciał... obejrzeć?
Na szarą twarz barona wypłynęły ceglaste rumieńce.
— Jakże tak?... — Obejrzelibyśmy... ją... z bliska i gdyby... odpowiadała warunkom, odesłalibyśmy ją Bogdo Gegenowi!... W każdym razie zabawilibyśmy się... Ekscelencja potrzebuje gwałtownie rozrywki... Dawno to czuję...
Ceglaste rumieńce rozpływały się baronowi na czoło i szyję.
— Nie chcę zabójstwa!... — mruknął ochryple.
— I ja nie chcę. Wtedy stało się nieszczęście, przeliczyłem się z jej siłami... Mam cudowny pomysł zapożyczony z chińskich obrazków i zupełnie... bezpieczny!
— Angielki są dumne. Strzeż się!
— Tem będzie słodziej! Taka zemsta nad wrogiem Rosji i Niemiec... O jedenastej wszystko będzie gotowe. Może ekscelencja znajdzie chwilkę czasu... Czy mogę odejść?...
Baron kiwnął w milczeniu głową. Wołkow stuknął obcasami, zrobił zwrot na lewo i wyszedł.
Baron wytarł czoło i oczy chustką, ciężko odetchnął i zadzwonił na ordynansa.
— Zimno i ciemno. Zakryć dymnik! Dlaczego światło elektryczne jeszcze się nie pali? Niech puszczą prąd!... Kto tam czeka?... Prosić!....
Do namiotu wszedł, kłaniając się po mongolsku od proga, Dżał-chań-cy.
— Ach, to Wasza Świątobliwość!... — zawołał baron, udając zdziwienie i ożywienie. Zerwał się z siedzenia i postąpił uprzejmie na spotkanie gościa. Tuż przed nim wyciągnął złożone w łódeczkę dłonie po błogosławieństwo, poczem ująwszy ostrożnie pod łokieć duchownego, prowadził go ku najwspanialszym poduszkom...
— Co powiesz, Ojcze?... Co cię sprowadza do twego młodszego syna?...
Dżał—chań—cy opuścił się wolno na poduszki i poprawił drogocenny bursztynowy różaniec, okręcony dookoła prawej jego dłoni.
— Smutne wieści przynoszę, smutne, panie mój i obrońco Mongolji! — Wysłany przez Ciebie Wołkow, tysiące krzywd rozsiał na swojej drodze. Wszędzie gdzie tylko zajrzał, obkładał nieprawną daniną ułusy...
— Ściągał tylko zaległe podatki... — przerwał baron. — Pozwoliłem mu. Sami winni, dlaczego nie płacili... Potrzebujemy pieniędzy, dużo pieniędzy... Wszystko zwróci się z lichwą, jeżeli zwyciężymy...
— Zwróci się, ale nie tym, od których teraz biorą... Nie sarkaliby jednak, gdyż wszyscy rozumieją potrzebę ofiar, gdyby wierzyli, że wszystko pójdzie do Twoich cnotliwych rąk, panie!... Lecz Wołkow zabierał konie i natychmiast je w sąsiednich ułusach sprzedawał, uprowadzał bydło, aby oddać je za srebrne „ljany“ chińskim przekupniom... Żołnierze jego rabowali domowe sprzęty nawet najbiedniejszym... Hańbili dziewczęta i kobiety, nie szczędząc nawet świętych mniszek...
— Są dowody?...
— Cała gromada świadków i delegatów czeka u Twego progu, o Sprawiedliwy, abyś ich wysłuchał...
— Święty Sługo Dobrotliwego, otoczony jestem całą gromadą łotrów i zbrodniarzy, ale co robić, kiedy innych niema, gdyż słaby jest człowiek! Widocznie Niebo chce, aby rękami złych uczynić tem świetniejsze zwycięstwo Sprawiedliwości!...
— Gdyby choć tak!... — zaczął łagodniej już Dżał-chań-cy. — Ale Wołkow cię oszukuje. Był w klasztorze, gdzie wiemy, że ukryta jest Darichu, a nie zabrał jej... Wziął napewno kubana od tego „czerwonego“ wysłańca z Lum-po. W Tybecie rozdrażnieni są bardzo, że sięgasz po skarby klasztorne na budowę „żelaznych ptaków“. Rychło patrzeć, jak, podburzeni przez zbuntowanych mnichów, ruszą hordy Diurbiutców, Darchatów, Urjanchów i innych ludów Zachodu, aby ją, Białą naszą Gołębicę, osadzić na tronie w Ulassuntaju i ogłosić wbrew prawu Nieskończoną Światłością Amitagby, samodzielnym Bogdo Gegenem; ją, która powinna była zostać, jak sam mówiłeś, podporą władzy naszego Bogdo Gegena i znakiem twego zwycięstwa nad „czerwonemi djabłami“. Teraz siłę jej zwrócą przeciw nam!... Czerwone mnichy wzmocnią się i pogodzą się z czerwonymi „orasami“!... O tem jawnie mówią na Zachodzie!... „Poco nam wojna!... Stada nasze paść się będą spokojnie pod władzą Czerwonej Darichu na stepach nieprzedzielonych granicami, gdyż nasza Darichu jest przecież również Panią Orosów“...
— Tak mówią?... — spytał gwałtownie baron.
— Tak mówią! Powtarzam słowa delegatów!...
— Cóż więc począć?...
— Dać oddział żołnierzy Badmajewowi, siostrzeńcowi Dordżi Nojona i rozkaz na piśmie, a on Świątobliwą przywiezie.
— Napewno?
— Napewno!... Tylko do czasu... tajemnica! — Nikomu nic! — Niech zostanie między nami, Niezwyciężony! — Sam zrobię wszystko... Daj tylko rozkaz na piśmie z wielką pieczęcią...
— Jaka szkoda, że sam jechać nie mogę! — powiedział baron i zamyślił się.
— Ha, dobrze!... — rzekł wreszcie. — Dam rozkaz na piśmie i przyłożę wielką pieczęć, ale jeżeli zwiedziecie mię, jeżeli nie przyprowadzicie tej Darichu, zginą wszyscy ciężką śmiercią, nie oszczędzę nikogo...
— Sprawa jest tak ważna, że nie żal mi śmierci swojej i cudzej!... — szepnął, kłaniając się duchowny.
— Niech Badmajew przyjdzie za godzinę, dostanie papier i dwudziestu mongolskich żołnierzy...
— Których sam sobie wybierze... — dodał Dżał-chań-cy.
— Baron zawahał się chwilkę.
— Niech będzie: których sam sobie wybierze!... — powtórzył, powstając. Wstał również Dżał-chań-cy i zaraz wyszedł ku wielkiemu zdumieniu ordynansa, który, patrząc za nim, wymruczał:
— Nawet herbaty nie wypił! Świat się kończy!...
Szag-dur postanowił wyruszyć tej jeszcze nocy. Przedtem jednak musiał zobaczyć się z Korczakiem i Domickim, którzy mieszkali za miastem przy warsztatach lotniczych. Wyruszył więc natychmiast do nich, jak zwykle konno. Radość go ponosiła. Puścił cugle koniowi, który żwawym skroczem przecinał ciemne, opustoszało zaułki przedmieścia, dążąc w dobrze znanym mu kierunku. Szag-dur nie wątpił w powodzenie. Wiedział o buntach, jakie wszczynali pognębieni od wieków przez „żółtych“ „czerwoni“ i domyślał się, że wiadomości, podane mu przez Dżał-chań-cy pochodzą z bardzo pewnego źródła. Hania napewno była tam, gdzie wskazywali żółci lamowie: zbyt wielką jeszcze byli potęgą i zbyt ścisłą i posłuszną mieli w całym kraju organizację, aby cokolwiek mogło się przed nimi ukryć. O losy i bezpieczeństwo Hani był również spokojny, gdyż chroniła ją potężna i rozgłośna już wszędzie legenda, w którą sam w głębi ducha wierzył.
— Czyż nie jest to wszystko, co się dzieje, wyraźnym cudem? Począwszy od mojej z nią znajomości, która odrazu natchnęła mię takiem świętem, przejmującem uczuciem!? Następnie jej cudowne wybawienie z wojennego piekła, jej ucieczka, jej nagłe pojawienie się właśnie w naszym „choszunie“ i właśnie w „stawce“ Dordżiją, gdzie leżałem chory... Uznanie jej świętości przez wszystkich, co się z nią zetknęli, nawet przez głupiego Oczir Merena... Nareszcie ten samolot... Dlaczego on spadł tam, a nie gdzie indziej?... Wszystko, wszystko, nawet to jej obecne porwanie, składa się tak, jak to przewidują księgi... Stwierdził to Dżał-chań-cy!... A kto lepiej zna Pismo od niego?... Któż więc godniejszy jest od niej, aby stać się wybawicielką Mongolji? Gdy umrze stary, chory Chutuchta, czyż Dobrotliwy nie może wzmocnić jej promiennej postaci podwójnem wcieleniem Wiecznego Życia — Amitajus i Wiecznej Światłości — Amitagba, a wtedy...
Marzył. Już widział rozkochanem sercem umiłowaną dziewczynę w potrójnej złotej tiarze na złotym tronie Dalaj-Lamy, wydającą mądre, przezorne rozkazy... A obok niej on, Badmaj, Szag-dur, jej wierny do ostatniego tchu sługa jako Dżał-chań-cy[7]... Potężna Polska, dzięki zabiegom Świętej Dziewicy, bierze pod opiekę ubogą Mongolję, staje się pośredniczką między przemyślnym Zachodem i cichą Twierdzą Dobrotliwego... Łaska Miłości spływa nareszcie na świat cały wraz z trzema klejnotami Dgarmy i przykazaniami Adibuddy: Ukojeniem w Nirwanie, Mądrością w Nauce, Zgodą w Współdziałaniu... Pasterze w spokoju mogą paść swe stada na zielonych zboczach gór po koniec doczesnego istnienia!...
Gdy się ocknął, w ciemnościach majaczyły przed nim długie szopy warsztatów lotniczych. Bywał tu wielokroć. Wierzchowiec sam skierował się do małego domku na uboczu, gdzie w oknach błyszczało jeszcze światło. Podczas gdy wiązał konia, zaskrzypiały drzwi i ozwał się głos:
— Kto tam?
— Ja, Szag-dur!...
— Cóż takiego, że przyjeżdżasz tak późno?!...
— Ważne nowiny, zaraz powiem. Macie herbatę?...
— Mamy.
— To dobrze, bo głodny jestem szalenie. Nie jadłem obiadu, nie miałem czasu...
— Cóż takiego?... Czy wojna?!...
— Nie, nie!... Zaraz opowiem...
— Może o Hance coś? — spytał z głębi sionki Domicki.
— Zaraz opowiem...
— Więc chodźże!... Czego stoisz?...
— Bo taki jestem szczęśliwy... Wciąż dzieją się cuda... Wyobraźcie sobie...
Prawie gwałtem pociągnęli go do małego pokoiku, gdzie wraz z Domickim, mieszkali Korczak i Maciej. Postawili przed gościem całą swą „żywność“, naleli mu duży kubek herbaty z mlekiem, lecz choć wciąż powtarzał, że jest głodny, jadł mało, a dużo gadał:
— Najgłówniejsza, gdzie ją umieścić, jak przyjedzie. Przecież nie może zatrzymać się tu u was?...
— Dlaczego nie?! — oponował Domicki. — My możemy przenieść się do szopy.
— Do szopy? na noc?... W takie zimno?
— Wielka rzecz!... — zauważył Korczak. — Na parę wszak dni, a potem znajdziemy jej pokoik przy rodzinie...
— Ja bo gotów jestem dla panienki bez kożucha na powietrzu sypiać. Niechby tylko przyjechała nareszcie... Tyle czasu nas tumanią!... — Już radzę jej od siebie nigdzie nie puszczać! — wtrącił Maciej.
— A czy ja nie mógłbym z tobą się zabrać?... — spytał ponownie Korczak.
— Prosiłem już o to sam z siebie, ale baron, jak to baron, gadać nawet nie chciał... Powtórzył tylko: „powiedziałem — dwudziestu Mongołów“! I już!... — tłomaczył się Szag-dur.
Domicki milczał dyskretnie.
— Więc gdzież pannę Hanię zawieziesz? — spytał nagle.
— A no chyba znowu... pod opiekę Geriltu Chanum!... — odpowiedział Szag-dur.
— Ale nam zaraz dasz znać, bo to dla nas ważne!... — nastawał Korczak.
— Rozumie się... o ile zastanę was, bo powiadają, że niedługo kwatera główna zostanie przeniesiona na północ nad jezioro Kobdo. Samoloty ma ze sobą sztab zabrać...
Domicki zamienił z Korczakiem szybkie spojrzenie.
— Nie wiem, czy to się da zrobić. — Samoloty nie gotowe. Maszyny stare, ledwie nam służą do ćwiczeń... Japończycy nowych jakoś nie przysyłają... — zauważył spokojnie Domicki.
— Ja nic nie wiem. Powtarzam tylko, co słyszałem... Ale tak mi się widzi, że wojna jest bliższa, niż przypuszczają... Bolszewicy zebrali duże siły nad Argunią i Amurem... W wielu miejscach z armat ostrzeliwują nasze transporty z bronią i amunicją... Może dlatego Japończycy nie dostarczyli naszym... To długo nie może potrwać... Cała rzecz w tem, gdzie Dziań-dziuń postanowi uderzyć: przez Czytę na Amur, czy na Irkuck... Bo i tu, i tam posyła wojsko, a dużo go nie mamy... Sądząc z tego, że sztab ma iść do Kobdo, wypada, że uderzy na Irkuck... Ale, licho go wie! Taki chytry! Może się tylko maskuje... Strasznie mądra na wojnie sztuka!... — dowodził z zapałem Szag-dur, wypijając niepostrzeżenie szósty kubek herbaty.
Gdy odjeżdżał, przyjaciele odprowadzili go do granicy lotniczego pola. Uścisnął im z konia ręce i ruszył galopem.
— Do żadnej Geril-tu Chanum, ani gdziekolwiek indziej!... Dosyć tego. Uciekniemy tegoż dnia, kiedy przyjedzie!... Zapas benzyny i oliwy trzymajcie w pogotowiu... — powiedział stanowczo Domicki, gdy zostali sami.
— O ile nas przedtem nie zabiorą!...
— To już moja w tem głowa!...
Maciek po powrocie do domu zaraz się położył spać, ale Domicki i Korczak długo siedzieli pochyleni nad mapą generalnego sztabu, prowadząc cichą rozmowę.
— Wstawajcie, wstawajcie!... Straszna rzecz!... Trupa znaleźli tu, niedaleko od nas... Psy go szarpały... Moc narodu się zbiega... Mówią, że to nasza... panienka!... — budził ich nazajutrz Maciek zmienionym od wzruszenia głosem.
— Nieprawda!... — wrzasnął Domicki.
— Rozumie się, że to niemożliwe: ona daleko!... — uspokajał siebie i przyjaciela Korczak.
— Kobita... Sam widziałem... I złote ma włosy... — dowodził olbrzymi chłop, trzęsąc się jak galareta...
Wypadli z domu, zapinając po drodze pospiesznie mundury. Przodem biegł Maciej nawpół przytomny z gołą głową, w rozchełstanym tułupie, choć dął zimny, przejmujący wiatr. Na skraju lotniska czerniała gromadka pieszych i konnych Mongołów, inni pędzili ku nim ze wszech stron, a na boku, przywarowawszy u ziemi, jeżyło się stado wstrętnych zdziczałych psów, widocznie tylko co odpędzonych od okropnej biesiady. Krajowcy rozstąpili się przed nadbiegającymi lotnikami i wtedy ci dostrzegli pośrodku koła widzów rozciągnięte na ziemi blade, nagie ciało kobiety... Członki miała niemożliwie poszarpane, wnętrzności wyprute, a twarz do tego stopnia pociętą, czy też pogryzioną, że rysów niepodobna było rozpoznać. Ale złote włosy rozsypane dookoła krwawej głowy, ale smukłość i wdzięk kibici pozwalały przypuszczać, że była młoda i urodziwa. Stali nad nią pełni żałości:
— Nie, to nie Hania! Włosy zbyt czerwone i kości zbyt grube!... — zauważył Korczak.
— I znacznie wyższa! — mruknął Domicki.
Wśród Mongołów nagle wszczął się ruch, rozstąpili się jeszcze szerzej, a niektórzy zaczęli uciekać. Zatętniały kopyta i w koło ciekawych wpadł Wołkow w towarzystwie kilku kozaków. Zatrzymał się tuż nad ciałem zabitej, chwilę patrzał na nią, poczem podniósł swe ołowiane oczy i skierował na Korczaka, Domickiego, Macieja, oddających mu ukłon wojskowy.
— Acha, jesteście!... Doskonale się składa! Cożeście to uczynili z waszą siostrzyczką, rozpustni zbrodniarze!...
— Wypraszamy sobie podobne zwroty, panie majorze! Pan najlepiej wie, że to nie nasza siostra i nie nasza sprawa!... — wybuchnął Korczak. Gwiaździsta blizna na jego twarzy stała się siną.
— Baczność!... Milczeć!... Zapominacie, przed kim stoicie!... Dlaczegóż to ja mam najlepiej wiedzieć, że to nie jest piękna Hania?...
— Bo przecież pan ją porwał!... — wyszeptał z nienawiścią Domicki.
— Aleście potem ją odbili, żeby teraz rzucić psom... — wskazał wyniosłym gestem na trupa.
— A cóżeście to wy, szlachetni cnotliwcy, robili całą noc wczoraj, że światło się u was paliło do rana?... I co to za jeździec odwiedzał was o północku, hę? Założyliście tutaj zamtuz!... Ja wszystko wiem... Nie wykręcicie się sianem....
— Był u nas Szag-dur... Badmajew!...
— Tak, tak... Był Szag-dur, dlatego, że go właśnie niema!... Znane sztuki!... Ale wy mi wszystko wyśpiewacie, wszystko... Mam ja na to sposoby...
Wziąć ich! — zwrócił się do kozaków... — Koło trupa postawić straż... Sprowadzić Biełkina. Niech spisze protokół i przeprowadzi rewizję u przestępców...
Odjechał dostojnie, pomachując z niechcenia nahajką. Ciało kobiety pokryto kawałem brudnego rańtucha, znalezionego w sąsiednim garażu. Tłum rozszedł się; pozostał jedynie przy trupie oparty na karabinie kozak, ku wielkiemu niezadowoleniu poszczekujących w oddali psów.
Domickiego, Korczaka, Macieja powiedli w stronę miasta kozacy. Zamknięto ich w tem samem więzieniu, gdzie już w swoim czasie siedział Korczak z Maciejem. Przywitał ich niezmiernie surowo ten sam klucznik i przyjaźnie ten sam co wtedy „komunista“ z wybitem okiem.
— Moje uszanowanie panom „z pędzelkiem“!... Wracacie, wracacie!... „Turmucha“ jak matucha... Kto raz do niej trafi, już jej potem nie ominie!...
— A pan wciąż siedzi?...
— Siedzę, cóż robić!... Zapomnieli o mnie... Zresztą, niebardzo staram się im przypomnieć... Od pańskiej pieszczoty, grzbiet cierpnie u hołoty!... Panowie za co?... Za to samo?... Może tym razem ważne dokumenta wojskowe, co?...
— Fałszywe oskarżenie.
— No tak, no tak!... Zupełnie jak ze mną... Mogą panowie w tej sprawie siedzieć do sądnego dnia... Choć teraz niema „enteresu“ — karmią lepiej, ale pilnują więcej! — skarżył się.
Istotnie: nie udało się Korczakowi wysłać wiadomości do Dordżi Nojona jak ongi. Wprawdzie klucznik wziął kartkę i pieniądze, ale nazajutrz rano wpadł z wielkim wrzaskiem Biełkin, który prowadził śledztwo, pokazywał kartkę, żądał wyjaśnień, wymyślał i groził, że z nich „skórę każe spuścić“!...
— Czy wy wiecie, do kogo piszecie, czy wy wiecie!?... Toż on, ten wasz Dordżi Nojon największy przestępca... Już go wzięli, już jest w ręku sprawiedliwości... Tutaj z was proch nie zostanie!... Przeciwko najwyższej władzy porwaliście się... Nie... Żarty! Zapiszczycie... Dajcie czas!... Wszystkich was wytropimy, wszystkich!... Panicze, „enteligenty“!... Ciasno tu od was będzie, ho, ho!
Więzienia zaczęły się szybko zapełniać, nieledwie codzień napływały dziesiątki niemożliwie wystraszonych Rosjan, Burjatów, Mongołów, Chińczyków. Z ich bałamutnych opowiadań można było jedynie wywnioskować, że w mieście szaleje teror, że baron Ungern wyjechał na granicę dla lustracji wojsk, że najwyższą władzę obecnie sprawuje Wołkow, że kierownictwo warsztatów lotniczych objął Filipow, że z okazji morderstwa „Darichu“ wykryto rzekomy zamach na Bogdo Gegena, do którego wmieszany był Dordżi Nojon, że znaleziono u tego ostatniego dokument, wykazujący czarno na białem, że do spółki z kilkoma jeszcze książętami, miał zamiar oddać z powrotem Mongolję pod panowanie Chińczyków...
— Kto ich tam wie, czy to prawda!... O dokument to teraz najłatwiej... U mnie też znaleźli „dokument“, za który kazali sobie zapłacić pięć tysięcy rubli, a że miałem trzy, to mię posadzili do czasu, aż żona zbierze resztę... — opowiadał Domickiemu gruby, wesoły skotarz. — Ci rzekomi zamachowcy zapłacą każdy po kilka tysięcy i na tem się skończy...
— A Dżał-chań-cy?... Cóż Dżał-chań-cy?... — pytał Domicki. — Dżał-chań-cy też z Dordżich, więc próbował bronić krewniaka... Lecz Wołkow się na wszystkich Dordżich zawziął... Chciał nawet Dżał-chań-cy aresztować! Było z „popem“ krucho... W samą porę uciekł, schronił się do pałacu Chutuchty i oddał pod jego opiekę... Będą go sądzić, jak baron wróci... A tymczasem nic mu nie mogą zrobić, gdyż pałacu Bogdo Gegena strzegą uzbrojeni mnisi... Wśród Mongołów wre, ale... nie pierwszyzna... Wszystko się dobrze skończy, zapłacą i będzie spokój... I mnie też pieniędzy nie żal.... Narazie ciężko, ale sobie powetuję, bo mam przecież dostawy wojskowe, to sobie powetuję... — nie przestawał gadać gruby kupiec.
Inni jednak, którzy nie mieli wojskowych dostaw, byli małomówni i przygnębieni, za wyjątkiem jednookiego „komunisty“, który wciąż kręcił się koło kupca i mocno mu „basował“...
— Ani chybi, dobrze się wszystko skończy!... Zapłacą, co się należy i tyle... A pan tymczasem niech każe przynieść butelkę „chanszynu“[8]... Zapiski — nie wypuszczą, ale flachę wódki, to ja z klucznikiem mogę zrobić... Co?... Idzie?...
Przynoszono wódkę i zaczynała się pijatyka.
Nasi lotnicy trzymali się na uboczu, choć wesoła kompanja zapraszała ich nieraz.
Milcząca, głucha rozpacz pożerała im serca; mało nawet mówili ze sobą.
— A tak dobrze było wszystko „nagotowane“!... — westchnął wreszcie pewnego wieczoru Maciek. — Gdzie się teraz panienka podzieje, jak niema tych Dordżijów?...
— Szag-dur... Szag-dur!... W nim jedyna nadzieja! On nas wszystkich uratuje... Ja go znam... Czekam nań jak na zbawienie... Zaraz policzymy kiedy może wrócić: do tego klasztoru cztery dni drogi, tam — jeden, z powrotem — cztery, razem — dziewięć. No, powiedzmy — dziesięć... Niedługo powinien być... — pocieszał przyjaciół Korczak.
Śnieg spadł w górach. Wraz z srebrnym blaskiem jego odbicia, przez okienko pieczary zaczął się wlewać do środka przejmujący chłód. Więzione dziewczęta nie zrzucały na chwilę tułupów; To-noj nawet w nim spała. Hania, która nie mogła przezwyciężyć nałogu rozbierania się do snu, nieraz budziła się, dygocąc z zimna pod grubym wojłokowym kocem; wtedy wdziewała, leżący zwierzchu kożuch na rękawy, próbowała rozgrzać się i znów usnąć, zwykle nadaremno. Do tęsknoty za wolnością przyłączyła się tęsknota za ciepłem, za ogniem... Leżąc na boku z otwartemi oczami i wpatrując się w lodową gardziel okienka, skąd leciała ku nim biała śmierć, dziewczyna przeżywała z męczącą potęgą pragnienie ujrzenia choćby na króciuchną chwilkę, błysku iskry, wężowego ruchu płomieni, rubinowej rozkoszy żaru, nad którym mogłaby pochylić stygnące ciało, który mogłaby chwytać dowoli w zgrabiałe dłonie, aby dać wytchnienie, nadmiernie pracującemu w obronie przed zimnem, sercu... W jedną z takich chwil usłyszała nagle dziwny szmer na ścieżce, jakby skradające się ku ich pieczarze kroki. A ponieważ była noc, kiedy zwykle nikt ich nie odwiedzał, uniosła się cokolwiek na pościeli i bacznie nadstawiła uszu. Kroki zatrzymały się przed ich pieczarą i w poświacie okienka mignął czarny cień. Chwilę potem usłyszała głuche uderzenia jakby drąga i szmer odwalających się kamieni. Wtedy szarpnęła To-noj za rękę, szepcząc:
— Słyszysz: uwalniają nas!...
Rozespana Mongołka z początku nie rozumiała, o co chodzi. Dopiero rozpoznawszy szmer odsuwanych głazów, zerwała się i zatrzymała za połę kożucha zmierzającą do okienka Hankę...
— Nie podchodź!... To może jaki zabójca, albo sam Jerlik[9], czyhający na nasze ciała i dusze...
— Ależ nie!... To napewno ktoś, co nas chce uwolnić!... Jakiś przyjaciel! — roześmiała się Hanka.
Podeszła do okna i spytała cicho po rosyjsku:
— Kto tam? Czy to nie ty, Szag-dur?...
Człowiek, ciężko dysząc, dalej pracował nad usuwaniem głazów, ale nic nie odpowiedział. Wtedy Hanka powtórzyła po mongolsku:
— Kto tam?... Bądź błogosławiony do dziesięciu tysięcy wcieleń, dobry człowieku, który chcesz nas uwolnić!...
— Om!... — odrzekł kopacz z zewnątrz.
— To-noj, To-noj!... Popraw obuwie i chodź zaraz... To ktoś z klasztoru!... Słyszałaś?... — przywoływała Hanka, trzymającą się wciąż wdali towarzyszkę.
— O, Darichu!... To nie z klasztoru!... Stamtąd przyszliby po nas we dnie z wielkiem bębnieniem, grą na trąbach, radosnemi tańcami i śpiewaniem... Strzeż się, to ktoś, co przychodzi jak złodziej, jeżeli jest człowiek, albo to przychodzi sam „górski Sabdyk“ w kształcie człowieka... Strzeż się, nie wychodź!...
Już ostatnie olbrzymie głazy poruszyły się i odsuwały powoli. Hanka schwyciła towarzyszkę za rękę i pociągnęła za sobą. — Przez otwór już tak duży, że mogła się przezeń przecisnąć, dostrzegła wysokiego mężczyznę z grubym kołem w rękach. Twarzy nie widziała dobrze, gdyż księżyc miał przybysz za sobą, ale wydało się jej, że skądciś zna tę postać.
— Kto jesteś i czego chcesz?
— Przyjaciel! Pragnę cię uwolnić!... Ale musisz iść sama... Towarzyszka twoja tu zostanie!...
To-noj szarpnęła się:
— Widzisz!... Puść mię!...
Hanka mocniej jeszcze ścisnęła rękę dziewczyny.
— Jak się nazywasz i kto cię przysyła!?...
— Sam przychodzę... Czyż mię nie poznajesz?...
Odwrócił twarz ku światłu i wtedy Hanka odrazu przypomniała sobie Tybetańczyka, jego pałające w głębokich dołach oczy fanatyka, ciemne, ostre rysy, okolone czarną bródką, białe zęby, błyskające teraz drapieżnie wśród rozwartych w gwałtownym oddechu ustach.
— Ty jesteś „tan-gu“, lama z Lum-po!
— Tak. Więc chodź, skoro mię znasz!... Na co czekasz?
— Sama nie pójdę. Dlaczego nie chcesz się zgodzić, żeby towarzyszyła mi To-noj?
— Nie mam rozkazu!
— A gdzie chcesz mię zaprowadzić? Czy do klasztoru?...
— Nie. W klasztorze zabiliby mię, żem się odważył cię uwolnić, a ciebie przywaliliby jeszcze cięższemi głazami. Porzuć nędznych i gnuśnych Mongołów, mieszkańców płaskich piachów... Pójdziemy do mojej krainy, do wspaniałej „Tan-gu“, gdzie w zielonych dolinach przebywa tysiące błogosławionych duchów, a na niebosiężnych szczytach panuje płomienny Dgijani i mądry Mandżussi, gdzie na grzbiecie ziemi stoi lodowy Twój tron, o Tara Błogosławiona!... Pójdziemy zresztą, gdzie sama zechcesz, gdyż poto wyzwoliłem Twą siłę, aby, służąc Ci, zawładnąć światem, jak napisano w księgach...
— Sam Jama, król ciemności... Jama!... — zaszeptała z przerażeniem To-noj, znowu próbując się wyrwać.
— Rzuć tę palicę, którą trzymasz w ręku i odsuń się, a wyjdę!... — rozkazała Hanka.
Lama chwilkę się wahał, poczem odrzucił precz drąg, który z łoskotem potoczył się i przewalił przez krawędź tak głębokiej przepaści, że dopiero po kilku mgnieniach oka usłyszeli, jak głucho uderzył o dno. Wtedy Hanka ujęła Tonoj za drugie ramię i wypchnęła przed sobą nazewnątrz. Lama odstąpił krok w tył, a potem rzucił się ku dziewczynie, rychło wszakże puścił ją z przekleństwem:
— Oszustko! Brudna żebraczko!... Precz!
Hanka tymczasem już się wyślizgnęła na zewnątrz i stała przylepiona do skały, rozglądając się bacznie wokoło oczami dawnego myśliwca. Mały taras przed ich pieczarą błyszczał od śniegu, błyszczała również biało i szklisto nikła drożyna, prowadząca nadół wąskim skalnym gzymsem. Droga była bardzo niebezpieczna, a drab mocno podejrzany...
— Byle nadół, byle się dostać nadół!... migało w kotłujących się myślach dziewczyny.
Lama stał nieruchomo i pożerał ją oczyma.
— Droga trudna, pójdziesz naprzód, my pójdziemy za tobą... — powiedziała rozkazująco Hanka.
— Nie, ona nie pójdzie!... — odpowiedział, wskazując na To-noj.
Ta znowu próbowała się wyrwać i cofnąć, lecz Hanka już znowu schwyciła ją mocno za rękę. — Lama zauważył ten ruch, porwał dziewczynę za brzeg kożucha i próbował uwolnić z rąk Hanki. Zaczęli się szamotać.
— Zostanę, zostanę!... Puście mię!... — prosiła szarpana.
Lama ciągnął je obie uporczywie ku przepaści; Hanka spostrzegła to i zrozumiała, że nie mogąc niemi zawładnąć, chce je pewnie zgładzić. Opierała się więc całą siłą, lecz nie wspomagana wcale przez zdrętwiałą z przerażenia To-noj, słabła z każdą chwilą. Nagle pośliznęła się, wypuściła z rąk towarzyszkę, upadła na bok, i ratując się od stoczenia w przepaść, wbiła paznokcie w jakąś skalną szczelinę. Jednocześnie straszliwy krzyk rozdarł powietrze; w blasku księżyca nad krawędzią otchłani mignęły dwa cienie i Hanka z przerażeniem spostrzegła, że jest sama na skalnym zrębie. Jednocześnie z głębiny doszedł ją głuchy łoskot ciał uderzających o kamienne dno. Zerwała się i zaczęła szybko zsuwać się na dół lodowatą ścieżyną wzdłuż czarnych, ledwie ubielonych śniegiem, wiszarów.
Kiedy nazajutrz rano spostrzeżono przed bramą klasztoru dwa okrwawione trupy, powstało nieopisane zamieszanie, a kiedy stwierdzono, że zabici są To-noj i wędrowny lama z Lum-po, nikt już nie wątpił, że to dzieło samego „Jerlik-chana Kaj-rakana“, władcy djabłów, i wszystkie zakonnice chciały uciekać natychmiast na dolinę. Przeorysza jednak kazała zamknąć wrota, zarządziła nieustające powtarzanie modlitwy „Om“, a dwie najstarsze siostry wysłała z wiadomością do męskiego klasztoru. Tam opowieść sprawiła bardziej jeszcze wstrząsające wrażenie, gdyż przybyły wczoraj wieczorem z oddziałem żołnierzy Szag-dur Badmaj bardzo ją wziął do serca. Kazał natychmiast siodłać konie, wziął przeora na krup swego wierzchowca i popędził na miejsce wypadku. Obejrzawszy ciała zabitych, zebrał wszystkie zakonnice przed bramą i krótko zapytał:
— Skąd się wzięły te trupy?... Kto je tu zrzucił!...
— Nie wiemy! Nic nie wiemy...
— Nikt inny jak Jerlik-chan Kaj-karakan!...
— Któż inny mógłby to uczynić?!...
— Gdzie Darichu?... Wiem, że była u was!...
— To jest Darichu!... — wmięszał się nagle przeor, wskazując na Tomoj.
— Tak, tak!... To jest nasza Darichu, którą zabił złośliwy Jerlik! — powtórzyły chórem mniszki.
— Więc to jest Biała Darichu?... — roześmiał się Szag-dur, potrząsając nahajką. — Tajasz![10] — zwrócił się do przeora. — Utyłeś, siedząc na łańcuchu, ale ja ci tłuszcz spuszczę i wyciągnę robaki z twego fałszywego gardła!... Gadaj zaraz, gdzie Biała Darichu?...
— Nie wiem. Zabrał ją ten „oros“, co tu był przed miesiącem!
— Ach, stary łgarzu! Chcesz wmówić we mnie, że jajko ma brzegi!... Co?... Więc obie były „Darichu“?... Widziałeś pieczęć „Dziań-dziunia“ i nie chcesz mówić?... Hej, chłopcy; załóżcie mu pętlice na szyję... Jeżeli nie chcecie, żebym powiesił wam natychmiast tego śmierdzącego koguta na bramie klasztoru, gadajcie, gdzie Darichu?... Wiem napewno, że była u was i znajdę ją choćbym miał górę przekopać. A wtedy biada wam!... — zwrócił się, blednąc z gniewu, Szag-dur ku zakonnicom, które upadły wszystkie przed nim na twarz.
— Ulituj się!... Nie pozbawiaj życia świętego ojca, zanim nie wysłuchasz nas — zaczęła przeorysza. — Istotnie była „złotowłosa“, chcieliśmy ją uchronić od bezecnych rąk „orosów“ i schowaliśmy ją w świętej kryjówce, zawaliliśmy wejście olbrzymiemi głazami, a za służebnicę jej daliśmy tę, ot, nieszczęsną To-noj... I oto leży zabita a obok nieznany nam przybysz z dalekich krajów... Co wiedzieć możemy my, nieuczone, słabe kobiety o potęgach nadziemskich? Skąd wiedzieć możemy, gdzie teraz jest Darichu, rażąca ludzi śmiercią i przesiewająca ciało swoje i ludzkie przez skały jak przez trzcinowe sito?...
— Gdzieżeście ją zamknęli, prowadźcie mię!... — już łagodniej odezwał się Szag-dur.
— Poprowadzę cię, ale każ zdjąć sznur z mej szyji, gdyż droga jest ciężka... — prosił przeor.
Szag-dur zgodził się i zaczęli wdzierać się po stromej ścieżce na górę. Szag-dur szedł pierwszy i natychmiast uwagę jego zwróciły ślady nóg na świeżym śniegu.
— Tu w górę poszedł mężczyzna a z góry wróciła kobieta!... Co to jest?... — wyrzekł, przysiadając nad bardziej wyraźnemi śladami.
— Tak, tu przeszedł mężczyzna, a wróciła kobieta i to niedawno!... — potwierdził, idący za nim przyboczny żołnierz.
Kiedy znaleźli się na galerji „Żywcem pogrzebionych“ i zobaczyli odwalone kamienie i otwartą jaskinię, przeor upadł na kolana i, bijąc czołem o ziemię wyjęczał:
— Niebo świadkiem, nie wiem, co się stało i nie wiem jak się stało... Tu była!...
Szag-dur pośpiesznie wcisnął się do pieczary i zaczął ją pilnie oglądać, świecąc sobie latarką elektryczną. Pusta jaskinia, bezwarunkowo niedawno jeszcze była zamieszkana. Stepowe nozdrza Szag-dura czuły wyraźnie zapach człowieka. Liście posłania były mocno przymięte, na nich leżał gruby koc, kruszyny pożywienia widniały, rozrzucone tu i ówdzie i nie zebrane jeszcze przez myszy i ptaki. Wszystko wskazywało, że pieczara została opuszczona bardzo niedawno. Na jednym z głazów znalazł Szag-dur napis łacińskiemi literami „Hanna Korczak“.
— Wczoraj jeszcze była... wczoraj jeszcze była!... — jęczał przeor.
— Kiedy wyście przyjechali, jeszcze była. Jedna z sióstr nosiła jej przed wieczorem gorący ryż... — potwierdziła przeorysza.
— Więc uprowadziliście ją, aby skryć przed nami, co?
— Niebo świadkiem!... Przenigdy nie ośmielilibyśmy się... Tak nam już dokuczyła, że chętnie wydalibyśmy ją, gdybyś nastawał... Ciągły strach, ciągły niepokój!... Groziła, skarżyła się, stukała kamieniami... Lama z Lum-po mówił, że chętnie ją zabierze, lecz czy mogliśmy ją oddać, gdy była nam pod klątwą powierzona?... Co innego tobie, ty masz pieczęcie!... W istocie rzeczy, przebywała z nami, bo chciała, a jak nie zechciała, to zabiła To-noj i lamę z Lum-po i uciekła... Kto z ziemian jest w stanie walczyć z niebieską potęgą?!
Szag-dur zamyślił się.
— Dobrze, — rzekł po chwili. — Zobaczymy, gdzie prowadzą ślady, przeszukamy dolinę... Musicie nam dopomóc, dziś jeszcze chcę ją znaleźć!... W waszym to leży interesie!... Słyszycie?!
— Znajdziemy, o ile nie uleciała powietrzem na skrzydłach ptaka! — zgodził się przeor.
Schodzili drożyną wolniuchno, badając powtórnie ślady, a na dole, gdzie znikły na ławicach kamieni i szczereku, rozsypali się w poszukiwaniu ich szerokim łańcuchem. Żołnierze Szag-dura i on sam jechali konno, pomiędzy nimi piechotą szli mnisi z oczami wlepionemi w ziemię. Bez trudu wykryli, że ślady skierowały się w stronę męskiego klasztoru... I znowu niepokój obudził się wśród braci zakonnej.
Na nizinie było o wiele cieplej i wcale nie było śniegu. Hania, przyzwyczajona do niskiej temperatury, rozpięła na piersiach swój kożuch. Szła szybko, popędzana grozą i wzburzeniem. Kierunek drogi znała dobrze i nie obawiała się zabłądzenia nawet w ciemnościach. Postanowiła trzymać się utartego szlaku, którego udeptanie na glinie i piasku czuła doskonale pod podeszwą miękkiego krajowego obuwia. Na szczerekach zaś i głazach powierzała się swemu instynktowi doświadczonego włóczęgi i ten ją rzadko zawodził. Jeszcze głęboką nocą, już po zajściu księżyca, znalazła się w pobliżu klasztoru. Stał podobny do skalistego złomu na zboczu pagórka, otoczony wysokim murem, ciemny, a jednak pełny jakichś dziwnych szmerów. Większa ilość koni na pastwisku, widocznie obcych, bo gryzły się i kwiczały, obudziła czujność dziewczyny. Aby ominąć zabudowania, zatoczyła wielkie półkole przez mokradła i wydmy piaszczyste, porosłe kolczastą karaganą oraz twardą trawą stepową. Zmęczyła się bardzo, dokuczało jej pragnienie, więc ucieszyła się niezmiernie, kiedy o świcie dostrzegła małe źródełko, tryskające z pod upłazu, pokrytego zieloną jeszcze trawą. Rosły tu trochę bujniej krzewy i nawet drzewa. Znalazła krzak głogu, którego słodkie, dojrzałe jagody, opierzchłe od przymrozków, spożyła co do jednego z wielkim apetytem. Wypoczywając zastanawiała się nad kierunkiem dalszej podróży. Obawa pościgu kazała jej skręcić z utartej drogi.
— Tu, niedaleko, — przypominała sobie — jakieś pięćdziesiąt kilometrów, powinien przechodzić z północy na południe wielki trakt karawanowy do Tybetu... Jeżeli więc jakąkolwiek drogą pójdę na wschód, to wcześniej, czy później będę musiała go przeciąć... — rozumowała, patrząc na zapalającą się nad żółtym bezleśnym stepem jutrzenkę.
— Najgorzej będzie z wodą, ale teraz na jesieni prószy od czasu do czasu śnieg, może więc jakoś przebrnę te pięćdziesiąt kilometrów, a tam, na gościńcu już będą studnie i... będą ludzie, którzy mię podwiozą do Urgi... Ach, gdyby mieć krzesiwo i hubkę lub kawałeczek noża!...
Wyłamała sobie mocny kij w zaroślach i podpierając się, poszła bezdrożem na wschód. Pożałowała jednak, że to uczyniła. Teren był bardzo rozmaity. Tam gdzie grunt był dobry, równy i dość twardy, tam rosła karagana i kolczaste trawy, utrudniające przejście. Od czasu do czasu przecinały jej drogę ławice ruchomych piachów; najczęściej wszakże musiała iść przez rozsypiska ostrego twardego żwiru. Wkrótce nogi tak ją rozbolały, że wolała nałożyć drogi, byle te bolesne przestrzenie omijać... Ominąć ich zupełnie było jednak niepodobieństwem i pod koniec zdało się jej, że stąpa po rozżarzonych węglach. Głód bardzo jej dokuczał; na szczęście w jednem miejscu natrafiła na kolonję myszy stepowych i rozkopała jedną norę, aby za przykładem Mongołów, jak ją nauczył Szag-dur, wydobyć słodkie, jadalne korzonki, zebrane przez zwierzątka na zapasy zimowe. Tu poraz pierwszy spostrzegła poza sobą na stepie poruszające się czarne punkciki. Z początku myślała, że to jest pościg i ukryła się w zagłębieniu, ale rychło przekonała się, że to są wilki. Nie przeraziło jej to bardzo, wiedziała dobrze, że tamtejsze wilki słabe, drobne i tchórzliwe, nigdy nie rzucają się na żywego człowieka, nawet, jeżeli jest sam, lecz ciągną za nim w oddaleniu w nadziei, że padnie, gdyż bardzo są łakome na ludzkie trupy. Było jej jednak trochę nieprzyjemnie i co chwila oglądała się za siebie na zwolna zbliżające się sylwetki zwierząt. Groziła im kijem i szła coraz wolniej na obolałych nogach, wypatrując jakiegoś schroniska na zbliżającą się noc. Dostrzegła nareszcie czarny kamienny złom, wystający opodal z piaszczystej wydmy, i skierowała się ku niemu. — Wilki podążyły za nią. — Z początku postanowiła wdrapać się na kamień, lecz obejrzawszy go dobrze, doszła do przekonania, że drapieżniki nie miałyby najmniejszej trudności dostania się za nią, a ponieważ mogły to uczynić naraz ze wszystkich stron, więc walka z nimi, a nawet poprostu utrzymanie ich na wodzy, byłoby bardzo utrudnione; w dodatku wiatr zimny dokuczałby jej tam niezmiernie; wybrała więc zaciszne miejsce pod kamieniem i przywarłszy doń plecami, postanowiła spędzić noc z kijem w ręku. Zmrok zapadał, szare, obłoczne niebo szybko ciemniało, a szybciej jeszcze mierzchł pod niem rudy step. Opanowało ją straszne znużenie i niepostrzeżenie dla samej siebie zamknęła oczy i usnęła na króciuchną chwilę. Obudziło ją uczucie niezwykłej grozy: istotnie wilki były niedalej jak o dziesięć kroków, leżały i siedziały półkolem w liczbie pięciu z nastroszonemi uszami i mordami, zwróconemi ku niej. — Gdy machnęła kijem i krzyknęła na nie, zerwały się i odskoczyły cokolwiek, nie zdradzając zbytniego przestrachu. Znów położyły się w tych samych pozach i zwróciły ku niej mordy, błyskające zielonemi ślepiami. Widziała je dobrze oczami wyćwiczonemi do patrzenia w ciemnościach. Znów straszny ciężar znużenia zaczął ją tłoczyć i zamykać ciężkie jak ołów powieki; aby więc nie zasnąć, krzyczała od czasu do czasu i machała kijem, gdyż zdawało jej się wciąż, że drapieżniki niepostrzeżenie, sunąc po piasku, zbliżają się ku niej. — Noc czarna, jak niedawna jej pieczara, czyniła tę walkę wprost piekielną.
— Byle nastał dzień, byle nastał dzień!... — powtarzała sobie, choć rozumiała dobrze, że światło dzienne niebardzo poprawi jej położenie, że ośmielone wilki już jej nie opuszczą, że niebezpieczną rzeczą będzie nawet wstać i opuścić ten kamień, chroniący ją od napaści z tyłu... Co czynić?... Co czynić?... A niech będzie co chce!... Chcę zobaczyć słońce! — powtarzała sobie, krzycząc i wymachując kijem coraz częściej, gdyż wilki podsuwały się coraz śmielej... Nagle w pewnej chwili zerwały się, spojrzały w step i znikły, jakby rozpuściły się w zmroku. Hania przemogła się, wstała i wyjrzała za kamień. Zdala szedł przez stepy ognik; unosił się i kołysał tuż nad ziemią, błąkał, zataczał zygzaki, chwilami wahał, ale wciąż zbliżał...
— Pogoń!... — pomyślała Hania. — Niech tam!... Wolę to niż wilki!... Zresztą co mam robić?... Ale czem oni świecą?... To nie pochodnia!... To jednak dziwne i straszne, ta zbliżająca się skra!...
Sen ją opuścił, patrzała, jak urzeczona. A skra rosła, zamieniła się w smugę, która jak miotełka promieni obmiatała w około ziemię, ujawniając kołyszące się krzewy i trawy, zastrugi wietrzne na zaspach piachów i chropawe płaskocie żwirów. — Już słyszała wyraźnie Hania, stuk kopyt końskich, podzwanianie wędzideł, głosy ludzkie, a twarzy jeszcze nie widziała. Nagle zrozumiała:
— Elektryczna latarka... Wołkow!...
Wtedy wysunęła się ze swego ukrycia i pobiegła precz od światła w step. — Ale nagle usłyszała za sobą wołanie:
— Haniu, Haniu!... To ja, Szag-dur!... Gdzie jesteś!...
Ogarnięta szalonem wzruszeniem, upadla na piasek, nie mając sił odpowiedzieć...
W tym stanie odnalazł ją Badmajew i przerzuciwszy przez lęk siodła odwiózł do pobliskiego obozowiska, gdzie przy ognisku, roznieconem z karagany i stepowego burzanu żołnierze warzyli herbatę.
— Już powinien być... powinien dawno być!... Dwa tygodnie! — powtarzał z udręką Korczak, chodząc wzdłuż wysokiej, bielonej ściany, oddzielającej więzienie od świata.
— Powinien, ale nie zapominaj, że tam pustynia!... Dzień — dwa zwłoki w takiej podróży nic nie znaczy. — Może się więc zjawić lada chwila... Zresztą może już jest w mieście i nas szuka... Nie wie, gdzie jesteśmy... Już napewno Biełkin postarał się o to, żeby wszelkie ślady po nas zatrzeć... Uważasz, że go już dłuższy czas nie widać.... I Wołkow również wcale się nie pokazuje i nie wzywa nas?! Tam się coś dzieje, coś się dzieje, o czem my nie mamy pojęcia!... — dowodził Domicki.
Chodzili, rozmawiając cicho po polsku niedaleko drzwi okutych i zamkniętych na głucho. Maciej leżał wyciągnięty pod ścianą i czekał na słońce, które w pogodne dnie, jak ten właśnie, rzucało na krótko do studni więziennego podwórka garść swoich wesołych promieni. Z głębi dziedzińca, z zakratowanej nory, gdzie wszyscy uwięzieni spędzali zimne noce, leciał brzęk łańcuchów i zwykły wrzask kłótni, zachodzących przy podziale ochłapów, tylko co dostarczonej strawy. Z bulgotu chińsko-mongolskiej mowy wypły-wały co chwila, niby bąble, dziwaczne wyrazy: „mało — mało“, „tolkuj nietu“, „maja — twoja“, „chody“, „karasza“ a od czasu do czasu ponad wszystko strzelały, powodując chwilową ciszę, wspaniałe, soczyste, wielopiętrowe rosyjskie złorzeczenia, zaaklimatyzowane oddawna na całym Dalekim Wschodzie. — Maciej pilnie się im przysłuchiwał, ale udziału w sporach nie brał ze względu na Korczaka i Domickiego.
— Kradną!... — mruczał tylko, gdy „komunista“, który wziął na siebie rolę ich zastępcy, przynosił im na drewnianym talerzu maluchną porcyjkę robaczywego ryżu i jakieś śmierdzące żyły, mające wyobrażać mięso. Właśnie zabrali się do ich spożycia, gdy klucz niespodzianie zachrobotał we drzwiach. Maciej zerwał się na nogi, Domicki i Korczak utkwili rozbłysłe oczy w wejściu. Ale na progu zamiast Szag-dura, stanął Filipow, a z poza niego wyglądało to samo, co zawsze bogobojne oblicze Biełkina z naoliwionemi włosami i starannie rozczesaną brodą:
— Domicki, gdzie są magnesy?
— Jakie magnesy?
— Te od świeżo zmontowanych maszyn...
— Muszą być na miejscu...
— Niema ich tam; przeszukano również cały skład... Nie znaleziono ani jednego w zapasach...
— To je pewnie... ukradli! — z flegmą odpowiedział Domicki.
Mierzyli się czas jakiś z Filipowem oczami.
— Wy za nie odpowiadacie!...
— Skądże ja?... Czy odebraliście ode mnie warsztaty, jak się należy?... Czy sprawdzaliście spisy?... Wtrąciliście mię do więzienia i zagarnęli wszystko, nawet moją własność prywatną, nie pytając się o nic!
— W spisach są magnesy!
— W spisach są a w składach niema!... Cóż ja na to poradzę?...
— Ja was zmuszę do gadania. — Ja was... — krzyczał Filipow, zaciskając pięści i postępując krok ku Domickiemu. Stojący pod ścianą Maciej pochylił się naprzód. Gromada nędznych szkieletów, kołtuniastych, zakutych w kajdany, zwabiona krzykiem wypełzła z rozmaitych kątów.
— Wasza szlachetność, panie Biełkin! Cóż moja sprawa? — krzyczał kupiec, przeciskając się naprzód.
— Wasza szlachetność, znowu nam porcje zmniejszyli!... — ryczał „komunista“.
— „Uuu“! — wył tłum.
Biełkin przezornie nie wchodził za próg więzienia. Dziwnym przypadkiem nie miał ze sobą ani jednego żołnierza.
— Wszystko będzie!... — uspokajał wzburzonych. — Wszystko będzie!... Panie Filipow, pana sprawę my omówimy w kancelarji... Ona się niedługo rozstrzygnie!...
— Ja dziś, ja zaraz potrzebuję magnesów! — Jawna zdrada!... — upierał się Filipow.
Ale Chińczycy, których było najwięcej, napierali na nich, błyskając obłąkanemi od nadużycia opium ślepiami.
— Mało — mało dawaj!... „Karasza twoja mat’!...“ — huczało.
Klucznik już drzwi przywierał, Filipow cofnął się.
Biełkin zdążył jednak kiwnąć na Korczaka.
— Chodź no pan, panie Korczak!... Nie bój się, mam dla ciebie nowinę!... — szepnął przez szparę niedomkniętych drzwi. — Znalazła się pańska siostra... Szag-dur przysłał gońca... Pamiętaj, że ja ci to pierwszy powiedziałem...
— Co?... Gdzie? — próbował pytać młodzieniec, ale kilka kościstych kikutów już oparło się o drzwi, klucznik szybko je przywarł i przekręcił rygle.
— Co ci powiedział?
— Hanka... znalazła... się!... — z trudem wykrztusił blady od wzruszenia Korczak.
— Żywa?... Gdzie jest?... — wybuchnął Domicki.
Maciej przeżegnał się i zaszeptał modlitwę.
— Nie wiem... Nic więcej mi nie powiedział...
— Powinni nas natychmiast uwolnić, oskarżenie samo przez się upada... — dowodził Domicki. — Stukajmy, żądajmy!
Daremnie jednak stukali i krzyczeli godzinę całą, daremnie podnieceni ich zachowaniem się więźniowie wszczęli niemożliwy wrzask i bombardowanie drzwi kamieniami, łańcuchami, wyrwanemi prętami krat, — nadzorca nie zjawił się. Pod wieczór, gdy znużeni, uspokoili się trochę, nagle, daleko gdzieś na krańcach miasta rozległo się głuche strzelanie, zaszczekał karabin maszynowy i wysoko w podniebiu zafurkotał aeroplan. — Domicki podniósł głowę:
— Filipow lata!... Nicpoń zepsuje mi maszynę... Znalazł gdzieś stare magnesy albo wziął od samochodów...
Nikt nie spał tej nocy w więzieniu, nawet kryminaliści. Lecz strzelanina już się nie powtarzała. Zato nazajutrz nie dostarczono im wcale ani wody, ani pożywienia. — Wtedy wybuchł prawdziwy bunt; więźniowie uzbrojeni w pręty żelazne, kawałki drzewa, łańcuchy kajdan, przekonawszy się, że hałasy i stukania nie osiągają skutków, zaczęli wyłamywać drzwi. Całe obleczone grubą, żelazną blachą długo opierały się im skutecznie, aż „komunista“ poradził wykopać jeden ze słupów podpierających dach „sypialni“ i użyć go jako taranu. — Całe więzienie niedługo zahuczało jak wielki bęben od potężnych uderzeń. Drzwi zaczęły się poddawać, wrzeciądza i zawory puszczać...
Wtem rozległ się za nimi w przerwie między jednem uderzeniem i drugiem, spokojny głos:
— Przestańcie!... Zaraz drzwi otworzą i wysłucham was!...
— Szag-dur!... Wstrzymajcie się!... — krzyknęli naraz Korczak, Domicki i Maciej.
Więźniowie wstrzymali się i cofnęli, nie wypuszczając jednak z rąk belki. Drzwi z trudem i zgrzytem otwarły się. Na progu ukazał się Szag-dur, a za nim Biełkin i kilku uzbrojonych w karabiny Mongołów.
— Jesteście wolni!... Chodźcie!... — zwrócił się do Domickiego, Korczaka i Macieja.
— A my?... — krzyknęli kupiec, „komunista“ i jeszcze kilku.
— Wy polityczni?...
— Tak.
— Panie Biełkin, sprawdzić listy i wypuścić dziś jeszcze wszystkich politycznych. A wy oddajcie belkę i uspokójcie się... Jedzenie wam natychmiast dostarczą, sprawy wasze zostaną rozpatrzone... Wołkowa niema... Ja tu teraz rządzę!... — zwrócił się do reszty.
— Szan-go! Fajeczka... mało — mało... opium!... — uśmiechnął się jeden ze szkieletów. Szag-dur zawahał się, poczem wyjął srebrną monetę i rzucił im. Więźniowie oddali żołnierzom belkę. Domicki, Korczak i Maciej wyszli; drzwi więzienia znowu się z chrzęstem zawarły.
— Co to wszystko znaczy?...
— Skąd te zmiany?
— Gdzie Hania?... Czy u Geriltu Chanum?... — pytali jeden przez drugiego przyjaciele Szag-dura, gdy szedł z nimi piechotą od więzienia, a żołnierz prowadził za nim wierzchowca.
— Geriltu Chanum?... To wy nie wiecie, że Dordżi Nojon stracony?...
— Stracony?... Co ty mówisz?!...
— My nic nie wiemy!... Nic a nic!... Stracony i za cóż to?... — pytali zdławionemi głosami.
— Nikczemnik Wołkow!... A swoją drogą wuj był nieostrożny. — Opowiem wszystko. — Poprostu w głowie mi się mąci taki nawał wypadków... I dużo stało się, kiedy byłem w drodze...
— Musisz nam opowiedzieć wszystko... Rany boskie!... Niecały miesiąc!?...
— Ale przedtem niech nas pan prowadzi do panienki!... — mruczał Maciek.
— Istotnie!... Gdzie ona?
— U was, na lotnisku.
— A Filipow?
— Filipow uciekł do bolszewików.
— Na moim aparacie? — spytał z niepokojem Domicki.
— Nie. Ani twego, ani tego cośmy go ostatnio strącili nad Urgą, nie udało mu się uruchomić... Drapnął sam, na szkolnym aparacie...
— Widzieliśmy jak leciał!...
— Właśnie!... Strzelaliśmy do niego, ale umknął... Chciał garaże podpalić... Nie udało się... Ogień ugasiliśmy, ale jego wypuściliśmy... Już był w naszem ręku... Teraz lotnisko obstawione naszymi ludźmi... Tylko mało mam żołnierzy, mało... Nie wiemy, czy damy radę...
— Więc przewrót?... A cóż baron?...
— Zaraz!... Opowiem od początku, ale już przy Hani... Obiecałem jej... Biedaczka sama leży... Nie mam czasu nawet jej odwiedzać... Całe szczęście, że znalazłem Tu-sziur... Razem są, dogląda jej...
— To Hania chora?...
— Już ma się lepiej!... Też miała przejścia!... Widocznie Dobrotliwy ma ją w swojej opiece, że jeszcze cało wyszła!... Sama wam opowie...
Tak rozmawiając, stanęli przed dobrze znanym sobie domkiem i Domicki z ganeczku gospodarczem okiem obrzucił wzniesione przez siebie budowle. — Jeden z garaży był osmolony i część dachu z niego zdarta.
Hania, wychudła i blada, ale już uśmiechająca się leżała na łóżku Domickiego, obok niej na krzesełku siedziała Tu-sziur. Radość powitania wzruszyła chorą do łez; łzy w oczach miała również Tu-sziur i rozpłakał się nawet Maciej, który udał się „dla niepoznaki“ do kuchni „gotować herbatę“... Zastąpiła go jednak rychło Tu-sziur, napędzając, aby poszedł posłuchać...
— Wszystko jedno! — Mówią po „orosku“, a ja nic nie rozumiem! Więc idź ty, skorzystaj!... — tłomaczyła się z uśmiechem.
Wytarł nos rękawem, wszedł do pokoju i zajął miejsce w kole przyjaciół, skupionych przy łóżku Hani.
— Właściwie to się zaczęło o wiele dawniej... — ciągnął Szag-dur. — Wiecie pewnie, że baron zamierzał uderzyć na Irkuck, wszyscy o tem wiedzieli... Dowiedzieli się pewnie i bolszewicy i postanowili go uprzedzić... Zaledwie wyjechał z inspekcją do Ulassuntaja i Kobdo, przyszła wiadomość, że wojsko bolszewickie idzie z Troickassawska wprost na Urgę... Mnie wtedy nie było, ale opowiadają, że gwałt i popłoch wszczął się nieopisany, że Chutuchta kazał zaraz swoje rzeczy pakować... Posłali po barona... A tu jednocześnie druga wieść nadbiega, że jeszcze większe bolszewickie wojsko od Czyty doliną Ononu, po tej samej drodze, coście wy przyszli, napiera na nasze najbogatsze i najludniejsze ułusy... Ci wołają: ratuj i tamci wołają ratuj!... Baron jako tęgi wódz zaczął wszystkie siły pośpiesznie gromadzić przeciwko tym, co szli na Urgę; liczył, że ich najpierw rozbije, a potem weźmie się do tych na Ononie... I w pierwszej bitwie pobił Rosjan; cofnęli się, on ruszył za nimi w pościgu i wpadł w zasadzkę... A głównie zdrada... Wołkow z częścią pułków rosyjskich przeszedł na stronę bolszewików... Podobno im dali ogromne pieniądze i obiecali przebaczenie...
— Więc Wołkow idzie teraz z bolszewikami na Urgę? — spytała z drżeniem w glosie Hania.
— Ależ, nie!... Wołkow zginął, zabił go komisarz bolszewicki, Włodzimierz Kalenkin — za narzeczoną, którą on mu podobno w swoim czasie zabrał i zadręczył...
— A cóż baron?...
— Baron dostał się do niewoli i zamęczyli go bolszewicy.... Skórę podobno z niego żywcem z zdarli...
— A wojsko?...
— Wojsko poszło w rozsypkę. — Wielu Mongołów wróciło do swoich choszunów, żeby ratować stada, odpędzić je głębiej w pustynię, w góry, nad granicę Tybetu... Dziwić im się nie można: bez bydła Mongołowie zginą... Dużo dezerterów napłynęło do Urgi, zaczęli rabować składy wojskowe i mieszkańców... Ale ja już wtedy wróciłem... Dżał-chań-cy wpłynął na Chutuchtę, że mi powierzył komendę miasta... Uzbroiłem mnichów, postawiłem straże, przemówiłem niektórym Nojonom do sumienia... Udało się przywrócić porządek... Najgorzej było z rosyjskiemi pułkami, generałowie kłócili się, kto będzie dowodził... Niechęć ogarnęła wszystkich; zebraliśmy się my, Mongołowie, na „subiłgan“ naradzić się co począć?.... Wtem przyszła wieść, że Geriltu Chanum z większą częścią chałchaskich „choszunów“ połączyła się z bolszewikami nad Ononem i ciągnie na Urgę..., że bolszewicy obiecali im i burjatom zabajkalskim szeroką autonomję, wieczną przyjaźń i spokój i ci na warunki przystali..., że Geriltu Chanum poprzysiągła zemścić się za męża... Zaczęły się i wśród naszych książąt szepty i tak z niczem rozeszliśmy się z tego „subiłganu“. A w nocy Chutuchta uciekł. — Zabrał swoje skarby, naładował je na wielbłądy i odszedł pospiesznie wraz z oddziałem rosyjskim do Tybetu... W zastępstwie jego objął władzę Dżał-chań-cy. Ja staram się utrzymać porządek, ale... co więcej możemy zrobić?... Niema wojska, niema pieniędzy, niema amunicji... Trzeba będzie pertraktować...
Umilkł i zwiesił głowę...
— Bolszewicy was oszukają, nie dotrzymają przyrzeczeń... — zauważył surowo Domicki.
— Wszyscy oszukują słabych! Czy tak byłoby, gdybyśmy mieli własnych wodzów!?... — odpowiedział niechętnie Szag-dur.
— Kiedyż oczekujecie „bolszewików“?... — spytał Korczak.
— Nie wiemy. Posłaliśmy do nich posłów...
— A gdzież przyboczny polski oddział barona?...
— Część zginęła razem z nim, część rozbiegła się i ukrywa po rozmaitych „choszunach“. Na nich bolszewicy najbardziej źli... Dla nich niema przebaczenia...
Nastała długa chwila głuchej ciszy.
— Chcecie, dam wam wielbłądy i konie, uciekajcie do Tybetu... Bo przez pustynię do Chin, to wam nie radzę... Skoro bolszewicy zajmą Urgę, to was dopędzą i zatrzymają, nim dosięgniecie południowej granicy... Do Mandżurji zaś nie idźcie; zbyt blisko jest od bolszewików, więc was ze strachu im wydadzą!... Jedyna rzecz, ciągnijcie za Chutuchtą do Tybetu. Jak się pośpieszycie, to go jeszcze dopędzicie...
— Nie. Do Tybetu w żadnym razie nie pojedziemy. O ucieczce myśmy już przedtem myśleli. My polecimy samolotami, o ile te, rozumie się, nie są zepsute!...
— Wiem o tem, że chcieliście samolotami. Starałem się, żeby nikt ich nie ruszał, ale czy są zdatne do lotu, nie wiem!
— Zobaczymy. A może tybyś się z nami zabrał?... — zapytał Domicki.
— Jakże?... — roześmiał się Szagdur. — Miejsc macie tylko cztery...
— Już byśmy jakoś skombinowali... Konie naprzód byśmy wysłali z Maciejem... Byłaby to nawet asekuracja na wypadek niepowodzenia lotu, a Maciek zawsze woli konie... Czy nie?...
— Prawda, jabym tam wolał konno, ale i tym „samogonem“ gotów jestem, byle do Polski... — zgodził się Maciej.
— Dziękuję wam, przyjaciele, ale ja zostanę... Jak tak wszyscy zaczniemy uciekać, to co będzie z Mongolją?... Muszę się już z wami pożegnać, bo tam na mnie czekają!... — zakończył Szag-dur ze smutnym uśmiechem i podniósł się z miejsca.
Na usilne prośby Tu-sziur, która wniosła właśnie buchający parą imbryk, zatrzymał się jeszcze chwilkę i wypił parę filiżanek gęstej, dobrej mongolskiej herbaty.
— Niech was wynagrodzi Dobrotliwy! Od rana nic w ustach nie miałem!... — dziękował.
— Przychodź do nas codzień na obiad. Już tak niedługo będziemy razem! — zapraszała go Hania po mongolsku.
— Doprawdy, przychodź na obiad!... Przecież gdzieś jeść musisz!... — powtórzyła z nieśmiałym uśmiechem Tu-sziur.
Aparaty były nieuszkodzone. Dużo jednak mieli roboty zanim je doprowadzili do odpowiedniego stanu, wszystko sprawdzili, umocnili, maszynę wyczyścili i zmontowali, oraz zrobili parę próbnych lotów. Zabrało to sporo czasu, gdyż wiele robót musieli sami wykonać; część rzemieślników warsztatowych, Chińczyków, rozbiegła się i pokradła w dodatku narzędzia.
Tymczasem Szag-dur wciąż ich naglił.
— Tylko patrzeć delegatów bolszewickich, a za nimi zaraz przyjdzie wojsko i cze-ka... Wtedy już bardzo trudno będzie uciec!
Rozumieli to doskonale i spieszyli się bardzo, lecz robota jak gdyby puchła pod ich rękami, wciąż jej przybywało. Postanowili usunąć karabiny maszynowe i wszystko związane z wojną, natomiast zabrać, trochę żywności, koce, broń i ładunki, aby w razie wypadku móc dalej wędrować piechotą. Zwiększyli również zapas benzyny do godzin dziesięciu.
— Myślę, że te 700 kilometrów do Kałganu przebędziemy w siedem godzin, lepiej mieć jadnak mały zapas... — dowodził Domicki. Hania wzmocniła się o tyle na siłach, że pomagała Tu-sziur szyć woreczki i układać pakunki. Domicki, niezadowolony ze sprawności swych maszyn, wciąż poprawiał i odkładał z dnia na dzień termin odlotu.
— Jutro jeszcze nie mogę! Zauważyłem, Władku, że w twoim aparacie oliwiarka działa niezupełnie sprawnie!
— Daj pokój! — Działa doskonale! — upewniał go Korczak. — Niemożliwie marudzisz!...
— Gdybym sam leciał, ale ja was wszystkich mam na swej odpowiedzialności! — bronił się Domicki.
— Pamiętaj, że lepsze jest wrogiem dobrego!... — śmiała się Hania.
Nareszcie pewnego wieczoru wpadł Szag-dur i zawołał już w progu:
— Doczekaliście się!... Delegaci przyjechali! Musicie wyruszyć dziś w nocy... Inaczej i mnie wplączecie do tej sprawy!...
— Ha, trudno!... Jeżeli musimy, to lecimy... jutro o świcie!... Przychodź Szag-dur o drugiej w nocy na pożegnanie, a teraz dajcie nam się wyspać, żebyśmy jutro czego nie pofuszerowali!... Myślę, chłopcze, że zabierzesz stąd ze sobą Tu-sziur, żeby ją tu z naszego powodu nie ciągali... — radził Domicki.
Szag-dur zabrał kuzynkę i odjechał, a chwilę potem światło zgasło i cisza zapanowała w domku i na lotnisku. Tylko Maciek wyznaczony na stróża, obchodził czujnie hangary, gdzie drzemały ich powietrzne konie... Wchodził do szopy, patrzał na rozpięte szeroko loty na potworne łby z porożami śmigieł i kręcił głową... Latał już wielokroć w charakterze pasażera, ale nie lubił tej lokomocji i nie miał doń zaufania...
— Co tu gadać: co ziemia, to ziemia! — Stąpisz, wiesz gdzie! A tu lecisz jak ta sroka, a gdzie siądziesz, nigdy nie wiesz!... Jak przyjadę do Polski, to już nigdy na tego „samogona“ nie siądę... Bodaj to orać ziemię: idziesz, pług prowadzisz, ślad po tobie głęboki zostaje, a tu tyle ryku i męki, przeleciał i nawet pręga w powietrzu nie zostanie... A Boże uchowaj — spadł, nawet pochować niema czego!... Mokre ino miejsce!
Przeżegnał się, zmówił pacierz, jeszcze raz spojrzał na wysokie groźne maszyny.
— A jednak lepsze to niż „bolszewik!“!... — westchnął i wyszedł.
Czas było budzić towarzyszy.
Wyciągnęli maszyny na start i ustawili pod wiatr.
— Ty, Władek, polecisz pierwszy z Maciejem a ja za wami z Hanią... — rozporządzał się Domicki głosem stanowczym i surowym.
— A jeżeli zostaniesz?...
— Nie twoja rzecz!... Ty się na mnie nie oglądaj!... Leć na południe według kompasu, jak ci na mapie wykreśliłem.
Przyjechał Szagdur i przywiózł na krupie konia Tu-sziur, Dziewczyna chciała koniecznie jeszcze raz uściskać przyjaciółkę, pożegnać się z cudzoziemcami, których polubiła tak bardzo, którzy tyle nowego wnieśli w jej życie, wyzwolili z przesądnych więzów jej duszę i zbliżyli ją do tego, którego od tak dawna kochała.
— Będziesz mię pamiętała Haniu? — pytała, tuląc się do przyjaciółki, która gładziła pieszczotliwie twarde, ale już „nieklejone“ po mongolsku włosy.
— Zawsze cię będę pamiętała, kochana!... Ale ty, to nas pewnie w twoim stepie prędko zapomnisz!?...
— O czyż można zapomnieć to wszystko, co się stało, dzięki tobie „Biała Darichu“!
— Och, nie nazywaj mię tak! — Zaraz przypomina mi się ten straszny klasztor!...
— Gdybyś jednak nie była „Darichu“, czyby przyleciał do ciebie „niebieski ptak“!
— To prawda!... — szepnęła cicho Hania z lekkim rumieńcem.
Weszli mężczyźni.
— No żegnajcie się, czas... Dnieje!... — powiedział głosem stanowczym Domicki.
Dziewczęta padły sobie w objęcia, poczem Hania ubrała się w skórzaną kurtę i skórzany hełm z okularami, przypasała rewolwer i pośpieszyła za lotnikami. Motory już warczały. Maciek, świecąc sobie elektryczną latarką, drapał się po schodkach na swoje miejsce. Korczak obejmował za szyję i całował Szag-dura, poczem podał serdecznie obie ręce Tu-sziur.
Za chwilę już był w gnieździć i zapinał pasy; Domicki nadal obrót śmigłu, maszyna zasyczała jakby przejęta niewymownym bólem, iż musi czynić tak straszny wysiłek, aparat wolno pobiegł po murawie, wreszcie oderwał się od ziemi i popłynął... Ryk maszyny zamienił się w spokojny równy furkot. — Korczak zatoczył na wysokości piętra elipsę nad lotniskiem i poleciał wprost przed siebie...
Przyszła kolej na Domickiego. Jeszcze raz, już z maszyny, uścisnął rękę Szag-dura, który nauczony przedtem, usunął podstawki i puścił w ruch śmigło. — Olbrzymi ptak z bolesnym rykiem pomknął w bledniejący mrok, nawrócił, przeleciał nad głowami Szag-«dura i Tu-sziur, którym Hanka zdążyła jeszcze machnąć chusteczką...
— Znikli!... Niema ich!... I już nie wrócą!... Jedziemy Tu-sziur do miasta... Lecz nie wprost, a dookoła... Nie powinni nas tu zobaczyć ci nowi panowie Mongolji!...
W miarę jak dniało, rozróżniali coraz wyraźniej kształty ziemi, nad którą lecieli... Była posępna i jednostajna, rudo-szara, tu i ówdzie na niewysokich wzgórzach pocętkowana plamami śniegu... Jej nierówności, pęknięcia i wklęsłości czyniły ją podobną do pomarszczonej i ospowatej twarzy starej Mongołki... Nigdzie rzeczki, nigdzie drzewka... Jakieś wielkie, smutne cmentarzysko, po którem tylko wiatr przepędzał od czasu do czasu słupy lotnego piasku... Jedyną ozdobą była cudna, rubinowa zorza, rozpalająca się wolno na widnokręgu. Ale huk motoru do tego stopnia odurzył Hanię, że nie była w stanie niczem się zachwycać, zaś Domicki oczu nie spuszczał z widnokręgu, kontrolował mapę, kompas, benzyniarkę, oliwiarkę, wodę w ochładzaczu i wciąż przebierał nogami i rękami, utrzymując kołyszący się od wiatru aparat w równowadze. Miał lepszą maszynę, wyprzedził wkrótce Korczaka i prowadził lot. Pustynia w blaskach słońca wydała się jeszcze brzydsza. Pewną rozmaitość wniosła w jednem miejscu tylko „stawka“ mongolska, z której wyskoczyli konni jeźdźcy i zaczęli strzelać do nich z łuków... Drugą rozmaitością były butersznyty i gorąca herbata z termosa podana przez Hanię Domickiemu, a przez Macieja Korczakowi... Ciężka natężona praca wszystkich zmysłów, rychło wyczerpała przyjemne podniecenie wzlotu. Hania, która była tylko widzem, czuła się tak znużona, że spokój i pewność ruchów Domickiego wydały się jej wprost nadludzkie...
A ziemia płynęła i płynęła pod nimi, wciąż ta sama ruda i kostropata od piachów, żwirów, glin, porosłych tu i ówdzie rządkiem włosiem lichych traw i karłowatych krzaczków...
Godziny dłużyły się strasznie, wciąż te same, pełne ogłuszającego turkotu, monotonnego, jak brzęczenie potwornego trzmiela... Chwilami wydawało się Hani, że nie wytrzyma, że coś się z nią stać musi, że straci od tego jednostajnego łoskotu i ruchu przytomność, a nawet i rozum... Domicki rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia w zwierciadełku, które miał przed sobą i wracał do swej pracy...
— Ta ziemia nigdy się nie skończy!... — myślała z przerażeniem Hania. Godziny biegły i biegła pod nimi chyżo pustynia. Słońce przeszło na zachodnią stronę nieba, kiedy spostrzegli przed sobą w oddali jakieś mgliste wyniosłości...
— Może to już Chiny? — pomyślała z ulgą Hania.
Domicki coś do niej krzyknął, ale nie usłyszała.
Jeszcze parę godzin minęło szalonego lotu, a góry wydawały się wciąż tak samo dalekie, nabrały jedynie silniejszych barw; step również jak gdyby zaczął nabierać kolorów. Tu i ówdzie zamajaczyła zieleń i ukazały się „stawki koczowników, otoczone stadami bydła, podobnego do pstrych żuków. Perełki białych owiec trwożnie zbiegały się w jedno stado. Ludzie wielkości pcheł wyskakiwali z namiotów, niektórzy na koniach pędzili długo za nimi...
Nagle przelecieli niewysokie lesiste już wzgórza i kraj zmienił się pod nimi jak za tknięciem różdżki czarodziejskiej... Doskonale uprawny, pocięty białemi drogami i srebrnemi nićmi wód, wydawał się tak gęsto zaludniony, że doprawdy nie było gdzie startować. — Wieczorna mgła już się snuła nad okolicą.
— Chiny, napewno Chiny!... — ucieszyła się Hania. Domicki wpił się oczami w widnokrąg, gdzie zarysowała się wielka mglista, ciemna plama... Słońce zbliżało się do zachodu, czas najwyższy było lądować. Ale lądować doprawdy nie było gdzie: łany, pola suche, pola błotniste ryżowe, ogrody, wioski i znowu pola... Wszystkie małe, tak małe, iż zdawało się, że nie pomieszczą nawet skrzydeł samolotu... Domicki zniżył lot i zaczął zataczać koła, szukając terenu... Tłumy ludzi zbierały się na drogach i przed domami, machały rękami, biegły utrudniając jeszcze wybór miejsca. Nareszcie pod samem miastem, którego wysokie mury i jeszcze wyższe wieżyce pagód zastąpiły im groźnie drogę, dostrzegli coś w rodzaju małego pola usianego kopcami... Domicki domyślił się, że to cmentarz, lecz lądować tu byłoby można jedynie na szerokiej drodze... Na nieszczęście droga pełna była ludzi. Wzniósł się więc znowu Domicki, a za nim Korczak i przelecieli nad miastem, aby szukać miejsca dogodnego po drugiej jego stronie. Tam nareszcie szczęśliwie spostrzegli dość duży plac trawiasty w pobliżu jakiejś świątyni. Trawa była jesienna nie wysoka i niegroźna, gorzej było, że z boku rosły drzewa, lecz wyboru nie mieli. Domicki plac parę razy okrążył, zatrzymał motor i zaczął planować przy słabym wietrze... Wkrótce samolot lekko usiadł na ziemi, podbiegł i stanął. Tłumy ludzi zaczęły się zbiegać. — Daremnie Domicki zaczął krzyczeć i pokazywać znakami, żeby się usunęli, i dali miejsce do opuszczenia się drugiemu statkowi, który jeszcze krążył w powietrzu, daremnie Hanka zwracała się do tłumu po mongolsku, ludzie rozbawieni jak dzieci, ze śmiechem i skokami pchali się do maszyny, trącali ją, krzyczeli... Nieszczęsny Korczak wciąż krążył. Nareszcie znalazł się jakiś młody Chińczyk, z którym udało się Hance po francusku porozumieć... Powiedział parę słów do tłumu i ten w panice uciekł pod drzewa, Domicki poprowadził tam swój samolot i Korczak wylądował na opuszczonem przezeń miejscu...
Zjawili się urzędnicy i zaczął się cały szereg nieznośnych uciążliwych formalności, wypytywań, spisywań, „doprosów“... Bardzo im pomogły papiery wydane przez Szag-dura i listy polecające po chińsku; więcej jeszcze pomogły srebrne, otrzymane również od Szag-dura dolary, lecz dopiero po dwóch dniach udało im się dostać do Pekinu i znaleźć pomoc i opiekę we francuskiem poselstwie...
W pół roku potem drogą okólną przez Francję otrzymali Domiccy list od Szag-dura, w którym donosił, że Geril-tu Chanum na czele wojsk mongolskich i bolszewickich zajęła Urgę, że wielki „subiłgan“ wyższych lamów ogłosił ją za nowe wcielenie Buddy za „Zieloną Tarę“[11] na miejsce dawnego Chutuchty, który przez ucieczkę utracił Ducha Dobrotliwego... Mieszka teraz w purpurowym pałacu i rządzi krajem jako Bogdo-Gegen za pośrednictwem dawnego Dżał-chań-cy, wuja Szag-dura... Tego zażądali nowi przyjaciele Mongolji... On sam, Szag-dur, opuścił stolicę, ożenił się z Tu-sziur, został Nojonem na miejsce Dordżi Namynia, opiekuje się jego dziećmi i rządzi odziedziczonemi po nim stadami i ludźmi...
— Uważasz, Hanka, o polityce ani słowa! Niby ze wszystkiego zadowolony... Tego niełatwo „bolszewicy“ zahaczą... A przecież napewno politykuje. Chytry Mongoł!... — zwrócił się Domicki do żony z uśmiechem.
— Miły i szlachetny człowiek!... — odpowiedziała ta, kładąc rękę na ramieniu męża.
— Trzeba będzie o tem wszystkiem napisać do Maćka i że mu się Szag-dur Nojon kłania... Lubili się nawzajem! — zauważył Domicki, poczem z udaną srogością zwrócił się do Korczaka, przy którym list czytano:
— A ty, kiedy się ożenisz?...
— Muszę przedtem drugi raz przelecieć nad Mongolją!... — roześmiał się lotnik.
- ↑ Biura rządowe.
- ↑ Długa do ręcznika podobna sztuka tkaniny, używana w Mongolji na podarunki przyjaciołom i ofiary bogom.
- ↑ Tajdżi — szlachta
- ↑ Kampo — wieszczbiarze.
- ↑ mnisi pierwszego stopnia.
- ↑ Wzniesienie z cegieł opalane z dołu, na którem mieszkańcy Chin siedzą i śpią w zimie.
- ↑ Kanclerz.
- ↑ Wódka chińska.
- ↑ Zły duch.
- ↑ Dziewkarz — obelżywa nazwa, nadawana nie uznającym celibatu „czerwonym kołpakom” (diuk-pa) przez bezżennych amów „żółtych” (giluk-pa; pa-kołpak).
- ↑ „Tara“ — to samo co „Darichu“.