Dalaj-Lama/Część druga/13

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Pieczara była dość obszerna i sucha, ale ciemna. Słabe światło przenikało do niej jedynie przez mały otwór, pozostawiony wśród głazów, zaściełających wejście. Przez ten otwór, co rano, podawano im dzbanek wody, misę ryżu i parę jęczmiennych placuszków. Kiedy Hanka przeziąbłszy w czasie nocy, zażądała odzieży, przez ten sam otwór wepchnięto im parę ciepłych kożuszków i gruby koc. Nie udało się jednak Hani nawiązać rozmowy; tajemnicze ręce spełniały swoją robotę i znikały... Co się nazewnątrz dzieje, mogły uwięzione odgadywać jedynie z dźwięków, jakie dobiegały do nich odbite wielokroć przez nagie skały wąwozu. Z ryku trąb modlitewnych i innych głosów poznawały godziny, stłumiony śpiew powiadamiał je o odbywanych nabożeństwach, stuk kopyt na kamienistej drodze, zbliżając lub oddalając się, mówił im o nieustającej łączności żyjącego pod nimi kiasztoru z dalekim światem. — Czasem ptaszek usiadł na szarym głazie okienka, zwabiony kruszynką pozostawionego tam ryżu. Z trudem udało się Hani namówić swoją towarzyszkę do próby poruszania i rozepchnięcia głazów. — Wysiłki nie dały rezultatów; słabe ich dłonie zaledwie cokolwiek rozszerzyły jedną z bocznych szpar, przez którą uzyskały widok na drogę i dolinę.
— A co?... Nic!... Wiem, że nic nie będzie: oni są silni!... — mruknęła niechętnie To-noj, wracając do swego barłogu.
Ale Hania nie traciła nadziei. Co dzień stukała odłupanem w głębi pieczary kamieniem w te wierzchnie głazy, z poza których przeświecały żyłeczki światłości.... I stuk ten uparty i monotonny, jak kucie dzięcioła, roznosił się słabem echem po dolinie i był pewnie słyszany w klasztorze, gdyż pewnego dnia w skalnem okienku pojawiła się lufa strzelby, a poza nią krwista twarz przeora.
— Nie stukaj, bo cię zastrzelę... Czego chcesz?...
— Wypuśćcie mię!...
— Wypuścimy, gdy przyjdzie czas...
— Kiedy staniesz się naprawdę Czerwoną Darichu!... — zabrzmiał drugi głos.
— Tak, tak! Kiedy staniesz się Czerwoną Darichu!... — powtórzył przeor.
— Nie rozumiem!
— Poczekaj, a łaska Dobrotliwego zstąpi na ciebie i zrozumiesz. W swoim czasie damy ci znać, a teraz siedź cicho!... — objaśnił drugi głos, po którym Hanka poznała tybetańczyka.
— Cofnęła się mimowoli, a oni odeszli.
— A co, nie mówiłam! Ich nie przebłagasz, bo oni również posłuszni są rozkazom losu, zapisanym w wielkich, starych księgach... Om! Czerwona Darichu musi zostać żoną Wielkiego Kapłana, gdyż „czerwoni“ uznają kobiety, zaco ich nienawidzą „żółci“! Om! Khrekara ganaya hrihri swaha!... — modliła się pokornie To-noj, przykląkłszy na swojem posłaniu.
Hania przestała stukać ze względu na trwogę i błagania To-noj, ale w dalszym ciągu cały czas spędzała przy okienku, gdzie i powietrze było świeższe i widziała bądź co bądź czasami coś nie coś.
— Idą mnisi do naszego klasztoru, niosą jakieś paki... Jeździec przemknął ku dolinie... Jakiś duży ptak, orzeł czy sęp, polatuje nad urwiskiem, coś dziobie i szarpie!... Chodź, zobacz!... Powiedz, co to znaczy!... — wołała co chwila na towarzyszkę.
— Om!... Khrekara ganaya... — powtarzała ta bezmyślnie, nie ruszając się z miejsca.
O ile nie modliła się, to spała zwinięta w kółko pod grubym kocem, na posłaniu ze zbutwiałych liści. Hania czuła się zupełnie osamotniona w swem pragnieniu wydostania się stąd za wszelką cenę...
— Pewnie mię szukają, ale jak im dać znać, że tu jestem... — będę krzyczała, będę stukała, jak tylko ich zobaczę!... — rozmyślała, nie odrywając oczu od świetlistych szczelin. Źrenice jej, wyczulone w ciemnościach pieczary, chciwie wchłaniały: błękit nieba, złoto słońca, srebro wody, zieleń dalekich łąk... A wszystko to od przeczystego górskiego powietrza, przenikając w głąb opoki przez wąziutkie szczeliny, nabierało czarodziejskiej wprost wyrazistości... I zdawało się Hani chwilami, że to nie ona, lecz skalne urwisko patrzy na dolinę zmrużonemi przez wieki oczami... Naówczas przejmował ją zaiste kamienny strach, odchodziła od okienka, i opuściwszy się obok To-noj na posłanie, obejmowała ciepłemi rękami szyję towarzyszki...
— Powiedz cokolwiek!... — prosiła.
— Co mam mówić?... Módl się, gdyż w modlitwie tylko pociecha... Powtarzaj za mną: Om-Mani-Phadme-Chum... Khrekara ganaya...
— Co to znaczy?...
— Nie wiem, ale czy nie wszystko jedno, jeżeli stąd płynie spokój zbawienia!?...
Raz gdy tak siedziały przytulone do siebie, straszliwe wycie, podobne do wycia głodnego, zdychającego wilka, rozległo się w pobliżu. Było tak dzikie i wstrząsające w swej rozpaczliwej niemocy, że nietylko Hanka, ale i To-noj zerwała się i skoczyła do okienka. Wycie powtórzyło się jeszcze parę razy, poczem oddaliło się, głuchnąc, jakby tonąc w miąższu skały.
— To on, jeden z świętych za życia pogrzebionych... Tak ryczy, powiadają, kiedy się zbliża nieszczęście... Ale my nie potrzebujemy się bać, nas to nie dotyczy, bo my jesteśmy... na dnie!... Czasem dobrze jest być na dnie...
— Jednak nieszczęście tamtych i nas dotknie... Co poczniemy, jeżeli przestaną nam dostarczać pokarmu...
— Pomrzemy!... — odpowiedziała cicho Mongołka. — Już zdarzało się... w czasie wojny, kiedy klasztor rozpraszał się — że umierali!...
— Dużo ich?...
— Mówiono, że teraz jest dziesięciu... Ale oni... dobrowolnie. W rodzinach pobożnych, dla przebłagania bogów i demonów, dla ukrócenia nieszczęść rodzinnych, albo zarazy na ludzi czy bydło, przeznaczają zwykle jednego syna... Kiedy jest jeszcze małym chłopcem, „mandżik“, zamykają go poraz pierwszy, aby przyzwyczaił się... Po trzech latach wypuszczają i mieszka wśród świata czas jakiś... Poczem zamykają go znowu na lat pięć... Za trzecim razem, jeżeli się zgodzi, zamykają go z wielką uroczystością i nabożeństwem już na całe życie... Zwykle zgadzają się, bo jak się nie zgodzą, potępienie i niesława ich czeka... Nawet rodzice wypierają się ich i nigdzie nie dostaną ani pracy, ani jałmużny... A jeżeli się zgodzą — wielka łaska i odkupienie... do dziesięciu tysięcy wcieleń... spada na rodzinę, na wieś, na ród, na cały kraj... — Jakże więc mogą się nie zgodzić?... Ja jestem sama, jestem sierota podjęta w polu przez mnichów, nawet nie mam kraju... Nie mam za kogo cierpieć, ale ty, ty jesteś bogata i wszystko miałaś... Ty jesteś więcej niż człowiek i cierpienia twe, wyrzeczenia się twoje odkupią setki i tysiące tysięcy wcieleń...
Hanka z dreszczem zgrozy słuchała tych opowieści. W ciemne noce, gdy leżała bez ruchu obok śpiącej Mongołki, słuch jej, napięty jak struna, łowił już nietylko dźwięki, dochodzące z zewnątrz: wycie wichru, szum śnieżnej zamieci, siekącej wiszary, grzmot kamiennych obwałów, — lecz w chwilach ciszy wdrążał się w samą opokę, silił się uchwycić szmer jej kamiennego życia, ruchu niedosłyszalnego drobinek, a co najważniejsza, rozpoznać poprzez te tajemnicze głosy skał ciche jęki i westchnienia wszczepionych w nie ludzi.
Raz o świtaniu uderzył ją i zwabił do okienka niesłyszany dotychczas hałas. Przyłożyła oko do szczeliny i spostrzegła, że pochodzi on od stuku kopyt licznego oddziału jeźdźców, kierujących się stromą drożyną ku ich klasztorowi. Serce jej drgnęło; już chciała krzyczeć, wołać — poznała wojskowych w rosyjskich mundurach, gdy nagle jadący na przedzie obrócił się twarzą ku niej i wołanie zamarło jej na ustach... Poznała go, poznałaby go wśród tysięcy, choć widziała go tak krótko, gdyż... był to Wołkow. Radość i lęk przejęły ją jednocześnie.
— To po mnie... To po mnie!... — powtarzała w uniesieniu, pilnie szukając wśród brodatych twarzy kozaków znajomych rysów. Zdawało się jej przez krótką chwilkę, że mignęła postać Szag-dur, ale rychło przekonała się, że się myli. — Wszyscy byli nieznani i jacyś... wstrętni! Hałas, dzikie okrzyki, zuchwałe ruchy, a następnie gwałty, bicie, rabunki i to, co wyrabiali z młodszemi mniszkami, napełniło ją gniewem i przerażeniem. Z oczami, przywartemi do szpary „wyzioru“, trwała, przypatrując się wszystkim okropnościom bezkarnej przemocy, nie mając siły odejść... Nie wydała jednak najsłabszego okrzyku, choć napastnicy byli tak blisko, iż obawiała się nawet, że usłyszą monotonną modlitwę To-noj — Om-Mani-Phadme-Chum!... Khrekara ganaya... Zdziwienie i trwoga Hani wzrosły jeszcze, kiedy dostrzegła wkońcu, że Wołkow rozmawia dość poufale z tybetańskim lamą, że wstrzymał na jego prośby rabunek i że lama odjechał razem z jego oddziałem na dolinę...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.