Dalaj-Lama/Część druga/14

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Jesienny, pochmurny świt otulał ołowianym cieniem Urgę i okoliczne wzgórza. Dymy, snujące się o tej porze z tysięcy przyziemnych mongolskich kibitek, okalające pierścieniem miasto, zwiększały jeszcze mglistość powietrza. Sylwetka miasta wśród tych tumanów rysowała się niewyraźnie, jak pociągnięcie chińskim tuszem na mokrem i brudnem płótnisku. Jedynie purpura i złocenie wyniosłego pałacu Chutuchty przebijały się żywszym kolorem wśród powszechnej szarości, choć ćmiła je żałobna koronka bezlistych już drzew jesiennego parku. W klasztorze grały właśnie trąby, wzywające do porannej modlitwy...
Ale nie Święty Przybytek był tym razem ośrodkiem ruchu, już kłębiącego się pomimo wczesnej godziny na targowiskach i ulicach miasta. Z dalekich widnokręgów ciągnęły teraz przez nie, nie przestając i w dzień, i w nocy, długie sznury ciężkich dwukołowych arb, zaprzężonych w woły lub wielbłądy, naładowane skrzynkami, worami, nakryte szmatami wojłoku i mocno przytroczone rzemieniami do dna wozów. Bronzowi, płasko-licy poganiacze w brudnych, porwanych tułupach siedzieli apatycznie na obsadach grubych hołobli lub szli obok swych pociągowych zwierząt, przewalając się niezgrabnie na krzywych nogach. Od czasu do czasu, zatrzymując ruch powszechny i wypierając gawiedź w boczne zaułki, przechodził oddział piechoty lub przejeżdżała szybkim skroczem kawalerja na dobrych koniach dostatnio odziana i uzbrojona.
Wszystko ciągnęło na północ, skąd właśnie dął zimny, przejmujący wiatr i płynęły szare, skłębione, obciążone pluchotą i śniegami obłoki.
W dziedzińcu starego chińskiego „jamynia“, gdzie stały granatowe namioty z żółtemi sztandarami Niepodległej Mongolji, snuli się oficerowie, a przed bramą stały dziesiątki osiodłanych wierzchowców; obok, pod ścianami siedzieli na piętach zbrojni Mongołowie i, paląc maluchne fajeczki, czekali na rozkazy. Co chwila wołano któregoś do „jamynia“. Gdy wychodził stamtąd, miał na twarzy troskę a w ruchach pośpiech. Przepychał się w milczeniu do swego wierzchowca, wskakiwał na siodło a koń tymczasem już się pod nim zwijał, już ruszał; wymachując nahajką i pokrzykując na rozstępujących się ludzi, jeździec omijał zręcznie wozy, przeskakiwał pomniejsze przeszkody i pędził w dal...
W zamkniętym namiocie, w smudze bladego światła, lejącego się przez otwarty dymnik, siedział na niskim karle baron Ungern i słuchał raportu Wołkowa. Miał na sobie żółty jedwabny chałat i żółte miękkie papucie na nogach, ale z pod chałatu wyglądał rosyjski mundur i generalskie spodnie z czerwonym lampasem.
— A jednak ja mam z najpewniejszego źródła wiadomości, że ona tam była!... — przerwał niecierpliwie baron opowiadanie Wołkowa.
— Nie było jej!... Ręczę głową, że jej nie było!... Przewróciliśmy do góry nogami nietylko klasztor męski ale i żeński... Wszystkie mniszki wywlekliśmy z ich nor... Zaglądaliśmy do każdej szczeliny... Badałem pod nahajami okolicznych mieszkańców... Wszyscy powtarzali zgodnie: „żadna europejska kobieta tu nie przyjeżdżała... Nie widzieliśmy... Nigdy nie było w tej okolicy białej „chanum!“... Kłamali, ekscelencjo ci, co tę miejscowość tobie wskazali... Na fałszywy ślad chcieli cię sprowadzić... Głowę daję, że chowają ją tutaj niedaleko, ci, Chałcha!...
— Głupstwo!... Nie mają żadnego w tem interesu. Przeciwnie, ujawnienie jej bardzo im jest potrzebne. — Lamowie chałcha są wyłącznie „żółci“ a mówiono mi, że dawni ich przeciwnicy mnisi „czerwoni“, podwładni Lumpo, rozpoczęli agitację w zachodnich „choszunach“ w imię właśnie tej niby „darichu“...
— Być może... Mnie też to mówiono; ale w takim razie pocóż wtedy napadli na mnie? — Wiozłem przecież dziewczynę do Chutuchty z waszego, ekscelencjo, rozkazu... Nie! Wszyscy oni łżą!... Znam ja dobrze tych azjatów!... Napadli na mnie, a potem napadli sami na siebie, żeby zapewnić sobie bezkarność i końce schować do wody!... Ekscelencja zbyt jest szlachetny, żeby przejrzeć wszystkie ich podłości... Ekscelencja jest zbyt dobry i wspaniałomyślny... Eksceleneja im wszystko przebacza... Ekscelencja pozwolił, słyszałem, Domickiemu przenieść do swoich warsztatów Korczaka i Przygodę, a przecież to ta sama szajka...
— Głupstwo! Tam są mniej niebezpieczni, niż gdziekolwiek. Daleko od wszystkich i wciąż na oczach... Twoja rzecz ich pilnować a przyznaj, że tam to łatwiej za miastem, na ustroniu i wszystkich razem...
— Nie o to chodzi. Ale taki ważny rodzaj broni znów całkowicie oddany w ręce Polaków!...
— Kto ich zastąpi?... Domicki potrzebuje inteligentnych, wykształconych pomocników...
— A Filipow?...
— Blagier i leń!...
— Ale też lata...
— Cóż z tego, że lata... Lata, ale i kradnie. Ładniebym wyglądał, gdyby on tu gospodarował... A ci, bądź co bądź, zrobili coś: wybudowali warsztaty, wyreparowali parę zepsutych samolotów, prowadzą szkołę pilotów...
— Biorą samych Polaków i Mongołów...
— Mongołów ja brać kazałem... A Polacy?... Daremnie na nich gadasz. — Są najlepszymi moimi żołnierzami. Są mi wierni, bo myślą, że moje zwycięstwo otworzy im drogę do ojczyzny. Każdemu będą wierni, kto będzie umiał wyczarować przed nimi ten miraż... Byli wierni Kołczakowi, teraz są wierni mnie. Ufam im i nie pomogą twoje nagadywania...
— Moje nagadywania płyną też z wierności dla waszej ekscelencji i troski o jego powodzenie...
— I dlatego to chcesz, żebym przepędził Polaków, aresztował Dordżi Nojona i t. d.
— Dordżi Nojon zwąchał się z Chińczykami...
— Dowody?...
— Będą!...
Baron zamyślił się posępnie.
— Ładnie będę wyglądał!... — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Jeżeli Chałcha odpadnie, na kim się oprę?... A wszystko przez ciebie!... Zachodnie „choszumy“ się chwieją. — Japonja nietylko zwleka z dostawą obiecanej amunicji, ale wstrzymuje nawet dostawy nasze własne, niemieckie... Ameryka odmawia pieniędzy... Anglja żąda, żebym zaprzestał walki z Chinami a zwrócił się wyłącznie przeciw „bolszewikom“... Z kim? Z czem?... Z tą garścią twoich przyjaciół, rosyjskich emigrantów?... A czy oni są pewni?... Żrą się między sobą, plotkują, intrygują. I co ich łączy, pytam się, między sobą, co ich łączy ze mną?... Nienawiść do „bolszewików“ — to mało!... Pozatem: żołd, pensje, dochody, łapówki, słowem — koryto!... Każdy myśli o sobie!... Nie! Aby przeprowadzić ten plan, który ja mam, potrzebny wielki wstrząs moralny, potrzebna wielka idea, któraby otoczyła niezwykłym blaskiem i mnie, i cały przeze mnie stworzony ruch, wstrząs, któryby połączył Rosję i Mongolję, sięgnął do serca Tybetu, wzburzył i odrodził duszę sławnej niegdyś naszej monarchji, stróża bezpieczeństwa i porządku, porwał i zjednoczył w ofiarnym wysiłku chłopów, żołnierzy, urzędników, kupców... wszystkich, jak Ruś szeroka, jak szerokie jest pragnienie spokoju! — Cudownym zbiegiem okoliczności to jest możliwe, zupełnie możliwe! — Ale potrzebna mi jest ta dziewczyna. — Zamiast drażnić i odpychać potężnych „Chałcha“, znajdź mi ją, boś ty ją przecież stracił przez swoją niezręczność. — Nazajutrz po pojawieniu się jej w pałacu Bogdo Gegena, pogodzą się wschodnie i zachodnie „choszuny“ i oprzemy się na nich jak na opoce... Ocknie się Rosja i poruszy, gdy na głowie zwycięskiego wodza zabłyśnie jednocześnie dziedziczna carska korona, a u boku jego stanie, jako małżonka, córa okrutnie zamordowanego Męczennika...
Urwał nagle i spojrzał podejrzliwie na rozgorzałe ciekawością ślepia Wołkowa.
— Idź już sobie!... Dosyć... I każ wprowadzić Dżał-chań-cy... Dawno już czeka!...
Ale Wołkow nie ruszał się, przeciwnie postąpił krok naprzód i, pochylając się, cicho zaszeptał...
— Ekscelencjo, czy koniecznie musi być... ta sama., dziewczyna?
— Jakto ta sama?... Rozumie się, że ta sama!...
— Kto ją zna?... Byleby była... blondynka! Właśnie mam taką. Nabyłem ją od mandżurskich chunchuzów, dla innych wprawdzie celów, ale... to się da pogodzić!... — uśmiechnął się Wołkow.
Baron podniósł głowę.
— Co?... — Angielka porwana z jakiejś tam misji... Dość młoda i wcale ładna... Możeby ją, ekscelencja, zechciał... obejrzeć?
Na szarą twarz barona wypłynęły ceglaste rumieńce.
— Jakże tak?... — Obejrzelibyśmy... ją... z bliska i gdyby... odpowiadała warunkom, odesłalibyśmy ją Bogdo Gegenowi!... W każdym razie zabawilibyśmy się... Ekscelencja potrzebuje gwałtownie rozrywki... Dawno to czuję...
Ceglaste rumieńce rozpływały się baronowi na czoło i szyję.
— Nie chcę zabójstwa!... — mruknął ochryple.
— I ja nie chcę. Wtedy stało się nieszczęście, przeliczyłem się z jej siłami... Mam cudowny pomysł zapożyczony z chińskich obrazków i zupełnie... bezpieczny!
— Angielki są dumne. Strzeż się!
— Tem będzie słodziej! Taka zemsta nad wrogiem Rosji i Niemiec... O jedenastej wszystko będzie gotowe. Może ekscelencja znajdzie chwilkę czasu... Czy mogę odejść?...
Baron kiwnął w milczeniu głową. Wołkow stuknął obcasami, zrobił zwrot na lewo i wyszedł.
Baron wytarł czoło i oczy chustką, ciężko odetchnął i zadzwonił na ordynansa.
— Zimno i ciemno. Zakryć dymnik! Dlaczego światło elektryczne jeszcze się nie pali? Niech puszczą prąd!... Kto tam czeka?... Prosić!....
Do namiotu wszedł, kłaniając się po mongolsku od proga, Dżał-chań-cy.
— Ach, to Wasza Świątobliwość!... — zawołał baron, udając zdziwienie i ożywienie. Zerwał się z siedzenia i postąpił uprzejmie na spotkanie gościa. Tuż przed nim wyciągnął złożone w łódeczkę dłonie po błogosławieństwo, poczem ująwszy ostrożnie pod łokieć duchownego, prowadził go ku najwspanialszym poduszkom...
— Co powiesz, Ojcze?... Co cię sprowadza do twego młodszego syna?...
Dżał—chań—cy opuścił się wolno na poduszki i poprawił drogocenny bursztynowy różaniec, okręcony dookoła prawej jego dłoni.
— Smutne wieści przynoszę, smutne, panie mój i obrońco Mongolji! — Wysłany przez Ciebie Wołkow, tysiące krzywd rozsiał na swojej drodze. Wszędzie gdzie tylko zajrzał, obkładał nieprawną daniną ułusy...
— Ściągał tylko zaległe podatki... — przerwał baron. — Pozwoliłem mu. Sami winni, dlaczego nie płacili... Potrzebujemy pieniędzy, dużo pieniędzy... Wszystko zwróci się z lichwą, jeżeli zwyciężymy...
— Zwróci się, ale nie tym, od których teraz biorą... Nie sarkaliby jednak, gdyż wszyscy rozumieją potrzebę ofiar, gdyby wierzyli, że wszystko pójdzie do Twoich cnotliwych rąk, panie!... Lecz Wołkow zabierał konie i natychmiast je w sąsiednich ułusach sprzedawał, uprowadzał bydło, aby oddać je za srebrne „ljany“ chińskim przekupniom... Żołnierze jego rabowali domowe sprzęty nawet najbiedniejszym... Hańbili dziewczęta i kobiety, nie szczędząc nawet świętych mniszek...
— Są dowody?...
— Cała gromada świadków i delegatów czeka u Twego progu, o Sprawiedliwy, abyś ich wysłuchał...
— Święty Sługo Dobrotliwego, otoczony jestem całą gromadą łotrów i zbrodniarzy, ale co robić, kiedy innych niema, gdyż słaby jest człowiek! Widocznie Niebo chce, aby rękami złych uczynić tem świetniejsze zwycięstwo Sprawiedliwości!...
— Gdyby choć tak!... — zaczął łagodniej już Dżał-chań-cy. — Ale Wołkow cię oszukuje. Był w klasztorze, gdzie wiemy, że ukryta jest Darichu, a nie zabrał jej... Wziął napewno kubana od tego „czerwonego“ wysłańca z Lum-po. W Tybecie rozdrażnieni są bardzo, że sięgasz po skarby klasztorne na budowę „żelaznych ptaków“. Rychło patrzeć, jak, podburzeni przez zbuntowanych mnichów, ruszą hordy Diurbiutców, Darchatów, Urjanchów i innych ludów Zachodu, aby ją, Białą naszą Gołębicę, osadzić na tronie w Ulassuntaju i ogłosić wbrew prawu Nieskończoną Światłością Amitagby, samodzielnym Bogdo Gegenem; ją, która powinna była zostać, jak sam mówiłeś, podporą władzy naszego Bogdo Gegena i znakiem twego zwycięstwa nad „czerwonemi djabłami“. Teraz siłę jej zwrócą przeciw nam!... Czerwone mnichy wzmocnią się i pogodzą się z czerwonymi „orasami“!... O tem jawnie mówią na Zachodzie!... „Poco nam wojna!... Stada nasze paść się będą spokojnie pod władzą Czerwonej Darichu na stepach nieprzedzielonych granicami, gdyż nasza Darichu jest przecież również Panią Orosów“...
— Tak mówią?... — spytał gwałtownie baron.
— Tak mówią! Powtarzam słowa delegatów!...
— Cóż więc począć?...
— Dać oddział żołnierzy Badmajewowi, siostrzeńcowi Dordżi Nojona i rozkaz na piśmie, a on Świątobliwą przywiezie.
— Napewno?
— Napewno!... Tylko do czasu... tajemnica! — Nikomu nic! — Niech zostanie między nami, Niezwyciężony! — Sam zrobię wszystko... Daj tylko rozkaz na piśmie z wielką pieczęcią...
— Jaka szkoda, że sam jechać nie mogę! — powiedział baron i zamyślił się.
— Ha, dobrze!... — rzekł wreszcie. — Dam rozkaz na piśmie i przyłożę wielką pieczęć, ale jeżeli zwiedziecie mię, jeżeli nie przyprowadzicie tej Darichu, zginą wszyscy ciężką śmiercią, nie oszczędzę nikogo...
— Sprawa jest tak ważna, że nie żal mi śmierci swojej i cudzej!... — szepnął, kłaniając się duchowny.
— Niech Badmajew przyjdzie za godzinę, dostanie papier i dwudziestu mongolskich żołnierzy...
— Których sam sobie wybierze... — dodał Dżał-chań-cy.
— Baron zawahał się chwilkę.
— Niech będzie: których sam sobie wybierze!... — powtórzył, powstając. Wstał również Dżał-chań-cy i zaraz wyszedł ku wielkiemu zdumieniu ordynansa, który, patrząc za nim, wymruczał:
— Nawet herbaty nie wypił! Świat się kończy!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.