Dalaj-Lama/Część druga/21

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Co to wszystko znaczy?...
— Skąd te zmiany?
— Gdzie Hania?... Czy u Geriltu Chanum?... — pytali jeden przez drugiego przyjaciele Szag-dura, gdy szedł z nimi piechotą od więzienia, a żołnierz prowadził za nim wierzchowca.
— Geriltu Chanum?... To wy nie wiecie, że Dordżi Nojon stracony?...
— Stracony?... Co ty mówisz?!...
— My nic nie wiemy!... Nic a nic!... Stracony i za cóż to?... — pytali zdławionemi głosami.
— Nikczemnik Wołkow!... A swoją drogą wuj był nieostrożny. — Opowiem wszystko. — Poprostu w głowie mi się mąci taki nawał wypadków... I dużo stało się, kiedy byłem w drodze...
— Musisz nam opowiedzieć wszystko... Rany boskie!... Niecały miesiąc!?...
— Ale przedtem niech nas pan prowadzi do panienki!... — mruczał Maciek.
— Istotnie!... Gdzie ona?
— U was, na lotnisku.
— A Filipow?
— Filipow uciekł do bolszewików.
— Na moim aparacie? — spytał z niepokojem Domicki.
— Nie. Ani twego, ani tego cośmy go ostatnio strącili nad Urgą, nie udało mu się uruchomić... Drapnął sam, na szkolnym aparacie...
— Widzieliśmy jak leciał!...
— Właśnie!... Strzelaliśmy do niego, ale umknął... Chciał garaże podpalić... Nie udało się... Ogień ugasiliśmy, ale jego wypuściliśmy... Już był w naszem ręku... Teraz lotnisko obstawione naszymi ludźmi... Tylko mało mam żołnierzy, mało... Nie wiemy, czy damy radę...
— Więc przewrót?... A cóż baron?...
— Zaraz!... Opowiem od początku, ale już przy Hani... Obiecałem jej... Biedaczka sama leży... Nie mam czasu nawet jej odwiedzać... Całe szczęście, że znalazłem Tu-sziur... Razem są, dogląda jej...
— To Hania chora?...
— Już ma się lepiej!... Też miała przejścia!... Widocznie Dobrotliwy ma ją w swojej opiece, że jeszcze cało wyszła!... Sama wam opowie...
Tak rozmawiając, stanęli przed dobrze znanym sobie domkiem i Domicki z ganeczku gospodarczem okiem obrzucił wzniesione przez siebie budowle. — Jeden z garaży był osmolony i część dachu z niego zdarta.
Hania, wychudła i blada, ale już uśmiechająca się leżała na łóżku Domickiego, obok niej na krzesełku siedziała Tu-sziur. Radość powitania wzruszyła chorą do łez; łzy w oczach miała również Tu-sziur i rozpłakał się nawet Maciej, który udał się „dla niepoznaki“ do kuchni „gotować herbatę“... Zastąpiła go jednak rychło Tu-sziur, napędzając, aby poszedł posłuchać...
— Wszystko jedno! — Mówią po „orosku“, a ja nic nie rozumiem! Więc idź ty, skorzystaj!... — tłomaczyła się z uśmiechem.
Wytarł nos rękawem, wszedł do pokoju i zajął miejsce w kole przyjaciół, skupionych przy łóżku Hani.
— Właściwie to się zaczęło o wiele dawniej... — ciągnął Szag-dur. — Wiecie pewnie, że baron zamierzał uderzyć na Irkuck, wszyscy o tem wiedzieli... Dowiedzieli się pewnie i bolszewicy i postanowili go uprzedzić... Zaledwie wyjechał z inspekcją do Ulassuntaja i Kobdo, przyszła wiadomość, że wojsko bolszewickie idzie z Troickassawska wprost na Urgę... Mnie wtedy nie było, ale opowiadają, że gwałt i popłoch wszczął się nieopisany, że Chutuchta kazał zaraz swoje rzeczy pakować... Posłali po barona... A tu jednocześnie druga wieść nadbiega, że jeszcze większe bolszewickie wojsko od Czyty doliną Ononu, po tej samej drodze, coście wy przyszli, napiera na nasze najbogatsze i najludniejsze ułusy... Ci wołają: ratuj i tamci wołają ratuj!... Baron jako tęgi wódz zaczął wszystkie siły pośpiesznie gromadzić przeciwko tym, co szli na Urgę; liczył, że ich najpierw rozbije, a potem weźmie się do tych na Ononie... I w pierwszej bitwie pobił Rosjan; cofnęli się, on ruszył za nimi w pościgu i wpadł w zasadzkę... A głównie zdrada... Wołkow z częścią pułków rosyjskich przeszedł na stronę bolszewików... Podobno im dali ogromne pieniądze i obiecali przebaczenie...
— Więc Wołkow idzie teraz z bolszewikami na Urgę? — spytała z drżeniem w glosie Hania.
— Ależ, nie!... Wołkow zginął, zabił go komisarz bolszewicki, Włodzimierz Kalenkin — za narzeczoną, którą on mu podobno w swoim czasie zabrał i zadręczył...
— A cóż baron?...
— Baron dostał się do niewoli i zamęczyli go bolszewicy.... Skórę podobno z niego żywcem z zdarli...
— A wojsko?...
— Wojsko poszło w rozsypkę. — Wielu Mongołów wróciło do swoich choszunów, żeby ratować stada, odpędzić je głębiej w pustynię, w góry, nad granicę Tybetu... Dziwić im się nie można: bez bydła Mongołowie zginą... Dużo dezerterów napłynęło do Urgi, zaczęli rabować składy wojskowe i mieszkańców... Ale ja już wtedy wróciłem... Dżał-chań-cy wpłynął na Chutuchtę, że mi powierzył komendę miasta... Uzbroiłem mnichów, postawiłem straże, przemówiłem niektórym Nojonom do sumienia... Udało się przywrócić porządek... Najgorzej było z rosyjskiemi pułkami, generałowie kłócili się, kto będzie dowodził... Niechęć ogarnęła wszystkich; zebraliśmy się my, Mongołowie, na „subiłgan“ naradzić się co począć?.... Wtem przyszła wieść, że Geriltu Chanum z większą częścią chałchaskich „choszunów“ połączyła się z bolszewikami nad Ononem i ciągnie na Urgę..., że bolszewicy obiecali im i burjatom zabajkalskim szeroką autonomję, wieczną przyjaźń i spokój i ci na warunki przystali..., że Geriltu Chanum poprzysiągła zemścić się za męża... Zaczęły się i wśród naszych książąt szepty i tak z niczem rozeszliśmy się z tego „subiłganu“. A w nocy Chutuchta uciekł. — Zabrał swoje skarby, naładował je na wielbłądy i odszedł pospiesznie wraz z oddziałem rosyjskim do Tybetu... W zastępstwie jego objął władzę Dżał-chań-cy. Ja staram się utrzymać porządek, ale... co więcej możemy zrobić?... Niema wojska, niema pieniędzy, niema amunicji... Trzeba będzie pertraktować...
Umilkł i zwiesił głowę...
— Bolszewicy was oszukają, nie dotrzymają przyrzeczeń... — zauważył surowo Domicki.
— Wszyscy oszukują słabych! Czy tak byłoby, gdybyśmy mieli własnych wodzów!?... — odpowiedział niechętnie Szag-dur.
— Kiedyż oczekujecie „bolszewików“?... — spytał Korczak.
— Nie wiemy. Posłaliśmy do nich posłów...
— A gdzież przyboczny polski oddział barona?...
— Część zginęła razem z nim, część rozbiegła się i ukrywa po rozmaitych „choszunach“. Na nich bolszewicy najbardziej źli... Dla nich niema przebaczenia...
Nastała długa chwila głuchej ciszy.
— Chcecie, dam wam wielbłądy i konie, uciekajcie do Tybetu... Bo przez pustynię do Chin, to wam nie radzę... Skoro bolszewicy zajmą Urgę, to was dopędzą i zatrzymają, nim dosięgniecie południowej granicy... Do Mandżurji zaś nie idźcie; zbyt blisko jest od bolszewików, więc was ze strachu im wydadzą!... Jedyna rzecz, ciągnijcie za Chutuchtą do Tybetu. Jak się pośpieszycie, to go jeszcze dopędzicie...
— Nie. Do Tybetu w żadnym razie nie pojedziemy. O ucieczce myśmy już przedtem myśleli. My polecimy samolotami, o ile te, rozumie się, nie są zepsute!...
— Wiem o tem, że chcieliście samolotami. Starałem się, żeby nikt ich nie ruszał, ale czy są zdatne do lotu, nie wiem!
— Zobaczymy. A może tybyś się z nami zabrał?... — zapytał Domicki.
— Jakże?... — roześmiał się Szagdur. — Miejsc macie tylko cztery...
— Już byśmy jakoś skombinowali... Konie naprzód byśmy wysłali z Maciejem... Byłaby to nawet asekuracja na wypadek niepowodzenia lotu, a Maciek zawsze woli konie... Czy nie?...
— Prawda, jabym tam wolał konno, ale i tym „samogonem“ gotów jestem, byle do Polski... — zgodził się Maciej.
— Dziękuję wam, przyjaciele, ale ja zostanę... Jak tak wszyscy zaczniemy uciekać, to co będzie z Mongolją?... Muszę się już z wami pożegnać, bo tam na mnie czekają!... — zakończył Szag-dur ze smutnym uśmiechem i podniósł się z miejsca.
Na usilne prośby Tu-sziur, która wniosła właśnie buchający parą imbryk, zatrzymał się jeszcze chwilkę i wypił parę filiżanek gęstej, dobrej mongolskiej herbaty.
— Niech was wynagrodzi Dobrotliwy! Od rana nic w ustach nie miałem!... — dziękował.
— Przychodź do nas codzień na obiad. Już tak niedługo będziemy razem! — zapraszała go Hania po mongolsku.
— Doprawdy, przychodź na obiad!... Przecież gdzieś jeść musisz!... — powtórzyła z nieśmiałym uśmiechem Tu-sziur.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.