<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Aparaty były nieuszkodzone. Dużo jednak mieli roboty zanim je doprowadzili do odpowiedniego stanu, wszystko sprawdzili, umocnili, maszynę wyczyścili i zmontowali, oraz zrobili parę próbnych lotów. Zabrało to sporo czasu, gdyż wiele robót musieli sami wykonać; część rzemieślników warsztatowych, Chińczyków, rozbiegła się i pokradła w dodatku narzędzia.
Tymczasem Szag-dur wciąż ich naglił.
— Tylko patrzeć delegatów bolszewickich, a za nimi zaraz przyjdzie wojsko i cze-ka... Wtedy już bardzo trudno będzie uciec!
Rozumieli to doskonale i spieszyli się bardzo, lecz robota jak gdyby puchła pod ich rękami, wciąż jej przybywało. Postanowili usunąć karabiny maszynowe i wszystko związane z wojną, natomiast zabrać, trochę żywności, koce, broń i ładunki, aby w razie wypadku móc dalej wędrować piechotą. Zwiększyli również zapas benzyny do godzin dziesięciu.
— Myślę, że te 700 kilometrów do Kałganu przebędziemy w siedem godzin, lepiej mieć jadnak mały zapas... — dowodził Domicki. Hania wzmocniła się o tyle na siłach, że pomagała Tu-sziur szyć woreczki i układać pakunki. Domicki, niezadowolony ze sprawności swych maszyn, wciąż poprawiał i odkładał z dnia na dzień termin odlotu.
— Jutro jeszcze nie mogę! Zauważyłem, Władku, że w twoim aparacie oliwiarka działa niezupełnie sprawnie!
— Daj pokój! — Działa doskonale! — upewniał go Korczak. — Niemożliwie marudzisz!...
— Gdybym sam leciał, ale ja was wszystkich mam na swej odpowiedzialności! — bronił się Domicki.
— Pamiętaj, że lepsze jest wrogiem dobrego!... — śmiała się Hania.
Nareszcie pewnego wieczoru wpadł Szag-dur i zawołał już w progu:
— Doczekaliście się!... Delegaci przyjechali! Musicie wyruszyć dziś w nocy... Inaczej i mnie wplączecie do tej sprawy!...
— Ha, trudno!... Jeżeli musimy, to lecimy... jutro o świcie!... Przychodź Szag-dur o drugiej w nocy na pożegnanie, a teraz dajcie nam się wyspać, żebyśmy jutro czego nie pofuszerowali!... Myślę, chłopcze, że zabierzesz stąd ze sobą Tu-sziur, żeby ją tu z naszego powodu nie ciągali... — radził Domicki.
Szag-dur zabrał kuzynkę i odjechał, a chwilę potem światło zgasło i cisza zapanowała w domku i na lotnisku. Tylko Maciek wyznaczony na stróża, obchodził czujnie hangary, gdzie drzemały ich powietrzne konie... Wchodził do szopy, patrzał na rozpięte szeroko loty na potworne łby z porożami śmigieł i kręcił głową... Latał już wielokroć w charakterze pasażera, ale nie lubił tej lokomocji i nie miał doń zaufania...
— Co tu gadać: co ziemia, to ziemia! — Stąpisz, wiesz gdzie! A tu lecisz jak ta sroka, a gdzie siądziesz, nigdy nie wiesz!... Jak przyjadę do Polski, to już nigdy na tego „samogona“ nie siądę... Bodaj to orać ziemię: idziesz, pług prowadzisz, ślad po tobie głęboki zostaje, a tu tyle ryku i męki, przeleciał i nawet pręga w powietrzu nie zostanie... A Boże uchowaj — spadł, nawet pochować niema czego!... Mokre ino miejsce!
Przeżegnał się, zmówił pacierz, jeszcze raz spojrzał na wysokie groźne maszyny.
— A jednak lepsze to niż „bolszewik!“!... — westchnął i wyszedł.
Czas było budzić towarzyszy.
Wyciągnęli maszyny na start i ustawili pod wiatr.
— Ty, Władek, polecisz pierwszy z Maciejem a ja za wami z Hanią... — rozporządzał się Domicki głosem stanowczym i surowym.
— A jeżeli zostaniesz?...
— Nie twoja rzecz!... Ty się na mnie nie oglądaj!... Leć na południe według kompasu, jak ci na mapie wykreśliłem.
Przyjechał Szagdur i przywiózł na krupie konia Tu-sziur, Dziewczyna chciała koniecznie jeszcze raz uściskać przyjaciółkę, pożegnać się z cudzoziemcami, których polubiła tak bardzo, którzy tyle nowego wnieśli w jej życie, wyzwolili z przesądnych więzów jej duszę i zbliżyli ją do tego, którego od tak dawna kochała.
— Będziesz mię pamiętała Haniu? — pytała, tuląc się do przyjaciółki, która gładziła pieszczotliwie twarde, ale już „nieklejone“ po mongolsku włosy.
— Zawsze cię będę pamiętała, kochana!... Ale ty, to nas pewnie w twoim stepie prędko zapomnisz!?...
— O czyż można zapomnieć to wszystko, co się stało, dzięki tobie „Biała Darichu“!
— Och, nie nazywaj mię tak! — Zaraz przypomina mi się ten straszny klasztor!...
— Gdybyś jednak nie była „Darichu“, czyby przyleciał do ciebie „niebieski ptak“!
— To prawda!... — szepnęła cicho Hania z lekkim rumieńcem.
Weszli mężczyźni.
— No żegnajcie się, czas... Dnieje!... — powiedział głosem stanowczym Domicki.
Dziewczęta padły sobie w objęcia, poczem Hania ubrała się w skórzaną kurtę i skórzany hełm z okularami, przypasała rewolwer i pośpieszyła za lotnikami. Motory już warczały. Maciek, świecąc sobie elektryczną latarką, drapał się po schodkach na swoje miejsce. Korczak obejmował za szyję i całował Szag-dura, poczem podał serdecznie obie ręce Tu-sziur.
Za chwilę już był w gnieździć i zapinał pasy; Domicki nadal obrót śmigłu, maszyna zasyczała jakby przejęta niewymownym bólem, iż musi czynić tak straszny wysiłek, aparat wolno pobiegł po murawie, wreszcie oderwał się od ziemi i popłynął... Ryk maszyny zamienił się w spokojny równy furkot. — Korczak zatoczył na wysokości piętra elipsę nad lotniskiem i poleciał wprost przed siebie...
Przyszła kolej na Domickiego. Jeszcze raz, już z maszyny, uścisnął rękę Szag-dura, który nauczony przedtem, usunął podstawki i puścił w ruch śmigło. — Olbrzymi ptak z bolesnym rykiem pomknął w bledniejący mrok, nawrócił, przeleciał nad głowami Szag-«dura i Tu-sziur, którym Hanka zdążyła jeszcze machnąć chusteczką...
— Znikli!... Niema ich!... I już nie wrócą!... Jedziemy Tu-sziur do miasta... Lecz nie wprost, a dookoła... Nie powinni nas tu zobaczyć ci nowi panowie Mongolji!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.