Dalaj-Lama/Część druga/23
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Droga białego Boga« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
W miarę jak dniało, rozróżniali coraz wyraźniej kształty ziemi, nad którą lecieli... Była posępna i jednostajna, rudo-szara, tu i ówdzie na niewysokich wzgórzach pocętkowana plamami śniegu... Jej nierówności, pęknięcia i wklęsłości czyniły ją podobną do pomarszczonej i ospowatej twarzy starej Mongołki... Nigdzie rzeczki, nigdzie drzewka... Jakieś wielkie, smutne cmentarzysko, po którem tylko wiatr przepędzał od czasu do czasu słupy lotnego piasku... Jedyną ozdobą była cudna, rubinowa zorza, rozpalająca się wolno na widnokręgu. Ale huk motoru do tego stopnia odurzył Hanię, że nie była w stanie niczem się zachwycać, zaś Domicki oczu nie spuszczał z widnokręgu, kontrolował mapę, kompas, benzyniarkę, oliwiarkę, wodę w ochładzaczu i wciąż przebierał nogami i rękami, utrzymując kołyszący się od wiatru aparat w równowadze. Miał lepszą maszynę, wyprzedził wkrótce Korczaka i prowadził lot. Pustynia w blaskach słońca wydała się jeszcze brzydsza. Pewną rozmaitość wniosła w jednem miejscu tylko „stawka“ mongolska, z której wyskoczyli konni jeźdźcy i zaczęli strzelać do nich z łuków... Drugą rozmaitością były butersznyty i gorąca herbata z termosa podana przez Hanię Domickiemu, a przez Macieja Korczakowi... Ciężka natężona praca wszystkich zmysłów, rychło wyczerpała przyjemne podniecenie wzlotu. Hania, która była tylko widzem, czuła się tak znużona, że spokój i pewność ruchów Domickiego wydały się jej wprost nadludzkie...
A ziemia płynęła i płynęła pod nimi, wciąż ta sama ruda i kostropata od piachów, żwirów, glin, porosłych tu i ówdzie rządkiem włosiem lichych traw i karłowatych krzaczków...
Godziny dłużyły się strasznie, wciąż te same, pełne ogłuszającego turkotu, monotonnego, jak brzęczenie potwornego trzmiela... Chwilami wydawało się Hani, że nie wytrzyma, że coś się z nią stać musi, że straci od tego jednostajnego łoskotu i ruchu przytomność, a nawet i rozum... Domicki rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia w zwierciadełku, które miał przed sobą i wracał do swej pracy...
— Ta ziemia nigdy się nie skończy!... — myślała z przerażeniem Hania. Godziny biegły i biegła pod nimi chyżo pustynia. Słońce przeszło na zachodnią stronę nieba, kiedy spostrzegli przed sobą w oddali jakieś mgliste wyniosłości...
— Może to już Chiny? — pomyślała z ulgą Hania.
Domicki coś do niej krzyknął, ale nie usłyszała.
Jeszcze parę godzin minęło szalonego lotu, a góry wydawały się wciąż tak samo dalekie, nabrały jedynie silniejszych barw; step również jak gdyby zaczął nabierać kolorów. Tu i ówdzie zamajaczyła zieleń i ukazały się „stawki koczowników, otoczone stadami bydła, podobnego do pstrych żuków. Perełki białych owiec trwożnie zbiegały się w jedno stado. Ludzie wielkości pcheł wyskakiwali z namiotów, niektórzy na koniach pędzili długo za nimi...
Nagle przelecieli niewysokie lesiste już wzgórza i kraj zmienił się pod nimi jak za tknięciem różdżki czarodziejskiej... Doskonale uprawny, pocięty białemi drogami i srebrnemi nićmi wód, wydawał się tak gęsto zaludniony, że doprawdy nie było gdzie startować. — Wieczorna mgła już się snuła nad okolicą.
— Chiny, napewno Chiny!... — ucieszyła się Hania. Domicki wpił się oczami w widnokrąg, gdzie zarysowała się wielka mglista, ciemna plama... Słońce zbliżało się do zachodu, czas najwyższy było lądować. Ale lądować doprawdy nie było gdzie: łany, pola suche, pola błotniste ryżowe, ogrody, wioski i znowu pola... Wszystkie małe, tak małe, iż zdawało się, że nie pomieszczą nawet skrzydeł samolotu... Domicki zniżył lot i zaczął zataczać koła, szukając terenu... Tłumy ludzi zbierały się na drogach i przed domami, machały rękami, biegły utrudniając jeszcze wybór miejsca. Nareszcie pod samem miastem, którego wysokie mury i jeszcze wyższe wieżyce pagód zastąpiły im groźnie drogę, dostrzegli coś w rodzaju małego pola usianego kopcami... Domicki domyślił się, że to cmentarz, lecz lądować tu byłoby można jedynie na szerokiej drodze... Na nieszczęście droga pełna była ludzi. Wzniósł się więc znowu Domicki, a za nim Korczak i przelecieli nad miastem, aby szukać miejsca dogodnego po drugiej jego stronie. Tam nareszcie szczęśliwie spostrzegli dość duży plac trawiasty w pobliżu jakiejś świątyni. Trawa była jesienna nie wysoka i niegroźna, gorzej było, że z boku rosły drzewa, lecz wyboru nie mieli. Domicki plac parę razy okrążył, zatrzymał motor i zaczął planować przy słabym wietrze... Wkrótce samolot lekko usiadł na ziemi, podbiegł i stanął. Tłumy ludzi zaczęły się zbiegać. — Daremnie Domicki zaczął krzyczeć i pokazywać znakami, żeby się usunęli, i dali miejsce do opuszczenia się drugiemu statkowi, który jeszcze krążył w powietrzu, daremnie Hanka zwracała się do tłumu po mongolsku, ludzie rozbawieni jak dzieci, ze śmiechem i skokami pchali się do maszyny, trącali ją, krzyczeli... Nieszczęsny Korczak wciąż krążył. Nareszcie znalazł się jakiś młody Chińczyk, z którym udało się Hance po francusku porozumieć... Powiedział parę słów do tłumu i ten w panice uciekł pod drzewa, Domicki poprowadził tam swój samolot i Korczak wylądował na opuszczonem przezeń miejscu...
Zjawili się urzędnicy i zaczął się cały szereg nieznośnych uciążliwych formalności, wypytywań, spisywań, „doprosów“... Bardzo im pomogły papiery wydane przez Szag-dura i listy polecające po chińsku; więcej jeszcze pomogły srebrne, otrzymane również od Szag-dura dolary, lecz dopiero po dwóch dniach udało im się dostać do Pekinu i znaleźć pomoc i opiekę we francuskiem poselstwie...
W pół roku potem drogą okólną przez Francję otrzymali Domiccy list od Szag-dura, w którym donosił, że Geril-tu Chanum na czele wojsk mongolskich i bolszewickich zajęła Urgę, że wielki „subiłgan“ wyższych lamów ogłosił ją za nowe wcielenie Buddy za „Zieloną Tarę“[1] na miejsce dawnego Chutuchty, który przez ucieczkę utracił Ducha Dobrotliwego... Mieszka teraz w purpurowym pałacu i rządzi krajem jako Bogdo-Gegen za pośrednictwem dawnego Dżał-chań-cy, wuja Szag-dura... Tego zażądali nowi przyjaciele Mongolji... On sam, Szag-dur, opuścił stolicę, ożenił się z Tu-sziur, został Nojonem na miejsce Dordżi Namynia, opiekuje się jego dziećmi i rządzi odziedziczonemi po nim stadami i ludźmi...
— Uważasz, Hanka, o polityce ani słowa! Niby ze wszystkiego zadowolony... Tego niełatwo „bolszewicy“ zahaczą... A przecież napewno politykuje. Chytry Mongoł!... — zwrócił się Domicki do żony z uśmiechem.
— Miły i szlachetny człowiek!... — odpowiedziała ta, kładąc rękę na ramieniu męża.
— Trzeba będzie o tem wszystkiem napisać do Maćka i że mu się Szag-dur Nojon kłania... Lubili się nawzajem! — zauważył Domicki, poczem z udaną srogością zwrócił się do Korczaka, przy którym list czytano:
— A ty, kiedy się ożenisz?...
— Muszę przedtem drugi raz przelecieć nad Mongolją!... — roześmiał się lotnik.