Dalaj-Lama/Część druga/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Gdy Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta przedstawił sprawę zaginionych baronowi, ten się wściekł, twarz mu pobladła, oczy wyszły z orbit, rude wąsy nastroszyły się jak u pantery. Wysłał kozaków, aby sprowadzili mu natychmiast Wołkowa, gdziekolwiek go znajdą. W oczekiwaniu na winowajcę wyskoczył przed jurtę i, chodząc wielkiemi krokami tam i napowrót z rękami w kieszeni, mruczał przez zęby:
— Wszystko się wciąż rozpada!... Mieć takich pomocników!... Dokoła zdrajcy, łotry, oszuści... Co można począć z takimi ludźmi?... Świat przebudowywać?! Ha, ha, ha?... Ja ich jednak nauczę, ja ich nauczę!... Złamię, zegnę... Na nikogo i na nic nie będę zważał... Albo, albo!... Jeżeli ma być tak jak jest, niech giną, niech się wali!...
Przewielebny Dżał-chań-cy z Szag-durem pozostali w jurcie i, siedząc w głębi w milczeniu, spoglądali z ciekawością i niepokojem na migającą w otworze drzwi figurę Dziań-dziunia. Rosyjscy oficerowie cofnęli się ostrożnie do namiotów sztabowych. Na zewnątrz pozostało jedynie paru żołnierzy i podoficer ze straży przybocznej Dziań-dziunia, opiętych w granatowe nowiutkie mundury, doskonale uzbrojonych, nieruchomych, wyciągniętych jak struny i śledzących posłusznemi oczami żołnierzy ruchy rozgniewanego naczelnika. Gdy wreszcie pojawił się Wołkow, baron rzucił się ku niemu z zaciśniętemi pięściami i zdawało się, że go uderzy:
— Kanaljo... rozstrzelam... dość tego... Śmiesz... — padało ze spienionych ust Niemca.
Twarz Wolkowa pożółkła jak wosk, wyciągnął się nieruchomo z ręką przy daszku, lecz w oczach grały mu zielonawe, cokolwiek ironiczne ogniki. Milczał i dopiero, kiedy zmęczony baron znowu zaczął chodzić szerokiemi krokami tam i napowrót, zapytał głosem zimnym:
— W każdej chwili, ekscelencjo, gotów jestem oddać życie w dowód mojej wiernej służby... Ale przedtem niechże się dowiem przynajmniej, za co mam zginąć?...
— Aresztowałeś ludzi, których kazałem zaliczyć do mojej gwardji i otoczyć opieką... Psujesz mi wciąż plany... Robisz wszystko według swego widzimisię, jakby na przekór... To się nie pierwszy raz zdarza!... Kanaljo. Mam tego dość... Koniec!... — znowu zaczął gorączkować się baron.
— Policja aresztuje codzień dziesiątki ludzi. Nie wiem, o co chodzi...
— No ten... ten!... Brat tej Polki...
— Ach, brat Polki!... — przeciągnął Wołkow z krzywym uśmiechem. — Istotnie zatrzymano go, gdyż podał fałszywe nazwisko... Tu są tacy, co znają prawdziwe jego nazwisko, więc kazałem go zatrzymać do wyjaśnienia... Oni przyszli od bolszewików... Dużo tu takich!...
Baron uspokoił się nagle, wszedł do jurty, zawołał na Wołkowa i kazał mu powtórzyć oskarżenie.
— Cóż w takim razie to znaczy?... Dlaczego ukryli swe nazwiska? Ręczyliście za nich!... — zwrócił się do Dżał-chań-cy.
Ten zmieszany spojrzał na Szag-dura.
— Nazywają się Korczakowie, ojciec ich był sędzią w mieście, gdzie uczyłem się w gimnazjum... Znam ich dobrze... Uczciwi i zacni... Rodziców im zabili „bolszewicy“, cała rodzina walczyła z nimi... Nie może być mowy o jakiejkolwiek zdradzie... Ręczę jak za siebie!... — powtórzył młodzieniec, drżącym od wzruszenia głosem.
Baron cały czas świdrował go oczami.
— Uwolnić!... — burknął wreszcie do Wołkowa.
— Zostawić w mieście, czy wysłać do ułusów? — spytał ten.
— Zaliczyć do mojej straży przybocznej!... Powiedziałem już!... — huknął znowu baron i odwrócił się plecami do Wolkowa.
— Daruje, Wasza Przewielebność, moje uniesienie... — zagadał już zupełnie spokojnie do Dżał-chań-cy. — Ale na każdym kroku trafiam na podobne przeszkody... Ludzie nie umieją słuchać, nie umieją wykonywać rozkazów... Muszę mieszać się do każdego drobiazgu i te drobiazgi zabijają mię, duszą, gubią... Nie mam czasu na rzeczy wielkie, a te płyną, nabiegają jak chmury burzliwe... Trzeba je uprzedzić... tymczasem muszę tracić godziny na rzeczy, których być nie powinno... muszę tracić siły... Wszędzie sam, zawsze sam!... Wasza Przewielebność widzi... Takie głupstwa! Zwykła omyłka, zbytnia służbistość... — roześmiał się.
Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta kiwał uprzejmie głową.
— Tak, tak!... Stała się omyłka... Nic wielkiego!... Szag-dur, idź z oficerem i dopilnuj, żeby znowu co nie zaszło!... — zwrócił się łagodnie kapłan do Burjata.
Ten czekał tylko na ten rozkaz, zerwał się i, kłaniając nisko wielekroć dostojnikom, wycofał tyłem z jurty. Wtedy baron przysiadł się bliżej do Chu-tuch-ty.
— Cała ta awantura... — zaczął głosem cichym i wnikliwym — wcale nie jest tak błahą, jak się na pozór wydaje... Przedewszystkiem, jakby to wyglądało, gdyby rozeszło się wśród krajowców, że aresztowany został przez naszą policję brat dziewczyny, dokoła której zaczyna narastać korzystna dla nas legenda. Bez egzaltacji, bez religijnego podniecenia nie wytrzymamy tej walki... Jużeśmy o tem mówili...
Chu-tuch-ta kiwnął głową.
— Musi wzrosnąć pobożność i cnota!... — szepnął, poruszając różańcem. Jego Świątobliwość Bogdo-Gegen codzień to powtarza i wciąż zasyłamy o to modły do Dobrotliwego...
— I on właśnie przybywa nam z pomocą, przyjąwszy obraz tej złotowłosej dziewczyny... Z dwóch stron napływają chmury: z Rosji i Chin. Gdy złączą się, padnie piorun, który zniszczy wszystko w górach i stepach ojczyzny twojej, Przewielebny... Wszak ich znasz?!... Nic przed nimi nie ujdzie, nie ukryje się, zostanie jeno piasek, ruiny klasztorów, kości bydląt i trupy czarnogłowych pasterzy... Czy tak już nie bywało?...
— Bywało!... Zostało ledwie tyle, co na nasienia dla wieków...
— Teraz będzie gorzej, bo świat cały zatrząsł się w swoich posadach... Zło i Dobro po raz ostatni walczą o Władzę nad światem... Czy nie giną państwa?... Czy głód, śmierć, choroby, pożoga nie lecą z wichrami?... — Czy ludzie nie jedzą już własnych trupów i nie wyją na polach, jak wilki?... Nadchodzi dzień, kiedy Wschód i Zachód zewrą się z sobą, jak dwa oszalałe byki... Kto wtedy uratuje Duszę świata?... Kto poniesie naukę miłości między nieszczęśliwe narody, jeżeli wyznawcy Dobrotliwego zostaną przez szatana starci z oblicza ziemi?... Kto sprzymierzy się z siłami błogosławionej Aharty i utrwali panowanie Wielkiego Nieznanego?... Czyż mamy wszyscy skryć się w pieczarach Goro, a w krajach słonecznych pozwolić rządzić złu lub zostawić je niemym cmentarzem?... Czy nie szkoda ci lśniących śniegami gór i zielonych dolin Twojej ojczyzny, których nikt już z żyjących więcej oglądać nie będzie... Nikt już przenigdy nie poczuje tu zapachu kwiatów i nie roześmieje się śmiechem radości życia?...
— Wszystko to napisano w księgach!... — odrzekł z przejęciem lama.
— Wiem, że wiesz wszystko, Świątobliwy. Chciałem ci to tylko przypomnieć, abyś zrozumiał słowa moje i myśli moje... Pochodzę z krajów umarłych dla ducha, lecz przeznaczenie chciało, abym poznał naukę Dobrotliwego i stał się narzędziem jego celów. Otóż znam ja siły, które idą na nas i wiem, że zniszczenie jest ich istotą... Czekać na nie, znaczy zginąć... Trzeba uprzedzić je i uderzyć na nie w ich gnieździe w imię powszechnej Błogości i Zgody... Będzie to ostatnia wojna, po której zapanuje wieczna Szczęśliwość i Pokój...
— Tak napisano w księgach!... — przyznał żarliwie Chu-tuch-ta, potrząsając trzymanym w ręku różańcem.
— Dlatego wszystko dozwolone i przebaczone jest w tej walce... Ale muszą iść na nią ludzie olśnieni Wiarą i Nadzieją, Wiedzą Najwyższą i Ofiarą... Dlatego potrzebna nam jest ta Święta Dziewczyna, w obrazie której zstępuje do nas sam promień Najwyższego Ducha... Dokoła niej skupią się plemiona Mongolji, a potem narody Azji, a potem państwa świata... A zacznie się to od Rosji... Tyś nie dostrzegł tego, Świątobliwy, gdyż nie wiedziałeś, że pojawienie się jej nastąpiło niedługo po wymordowaniu rodziny Cara Białego, mego Cara... którego ja znałem... Widziałem złoty dyplom przyniesiony mu jeszcze przed wojną od Najwyższego Dalaj-Lamy z Lhasy... Przyniósł go twój krewny Chamby Akwan Dordżi...
— Tak, tak!... Tak było!... — przyznał Chu-tuch-ta.
— Wcielenie po wieki wieków przyznawało się tem pismem świętem rodzinie carskiej... Czyż mogła zginąć?... Nie!... Uważ jak bardzo ta niby to Polka podobna jest do córki zabitego Cara... Ocalona uszła śmierci, bezwiednie uniesiona przez ducha Aharty... W tem jest tajemnica nieznana nawet jej samej!... Teraz rozumiesz, dlaczego chcę uderzyć przedewszystkiem na Rosję...
— Niezupełnie. Pamiętam tylko, że potężni chanowie i wodzowie nasi zawsze uderzali przedewszystkiem na Chiny i, utrwaliwszy się tam, czerpali ze skarbów i ludów chińskich moc na zdobycie reszty świata...
— Tak było, ale teraz musi być inaczej. Chiny nie dadzą nam tego uzbrojenia, tych środków, tych maszyn, bez których zdobycie świata jest dziś niemożliwe... Wszystko to znaleźć możemy jedynie w miastach rosyjskich... A zdobyć je będzie nietrudno... Tam mają dosyć rzezi i głodu... Tam czekają wszyscy słowa wybawienia... Gdy dowiedzą się, że córka ich prawego władcy, cara Mikołaja, cudownie ocalała, idzie zdobywać tron swój dziedziczny na czele zwycięskich wojsk, wszyscy przejdą z radością na naszą stronę... Poddadzą się miasta, przyłączą armje, uznają chłopi i robotnicy, gdyż wszyscy oni mają i mieć będą po wieki wieków miłość do „Białej Dari-chu“, zasianą w ich sercach przez Dobrotliwego... Rozumiesz mię, Świątobliwy?...
— Rozumiem, lecz uważam, że trudno będzie do tych wielkich planów skłonić Bogdo-Gegena... Znasz go, jak stał się ostrożny od czasu chińskiej niewoli...
— Z której go wybawiłem!... — przerwał z dumą baron.
— On to pamięta i dlatego ty jeden przekonać go możesz...
— Nie, Przewielebny Dżał-Chań-cy!... Ja go przekonać mogę w sprawach ziemskich, w planach wojskowych, lecz w rzeczach ducha ty jeden masz tam głos...
Dżał-Chań-cy westchnął.
— Słowa są jak bąble wody, a czyny, jak krople złota!... Postaram się zrobić, co można i przygotować Świątobliwego — dodał, wstając.
— Musicie postanowić co rychlej, co zrobić z dziewczyną. Nie można zostawić jej na stawce Dordżi Nojona, gdzie każdy głupiec z łatwością ogląda jej oblicze...
— Dobrze, dobrze!... Zastanowimy się!... Postaraj się być na następnej Radzie!...
— Postaram się!... Pobłogosław mię, Świątobliwy!... — prosił baron, pochylając swoją, krótko ostrzyżoną głowę pod rozpostartą, ozdobioną różańcem dłoń kapłana.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.