Dalaj-Lama/Część druga/7

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Jest list, list od Szag-dura!... — wołała Hanka, biegnąc pospiesznie ku Domickiemu, który pracował koło swojego aparatu, przygotowując go do rozbiórki i przewózki.
Otaczała go gromadka Mongołów i parę starych bab, przyglądających się z natężoną uwagą każdemu ruchowi „powietrznego czarownika“.
Na głos Hanki wszyscy zwrócili się w jej stronę. Domicki położył narzędzia i zrobił krok ku niej.
— Cóż pisze?...
— Wyobraź pan sobie, Władek i Maciej zostali aresztowani i przesiedzieli w więzieniu razem z „chunchuzami“ i złodziejami półtorej doby... Z trudnością ich odszukano, gdyż nikczemny Biełkin zapisał ich pod innem nazwiskiem...
— Któż to Biełkin? — To ten zarządzający kopalniami złota, o którym opowiadaliśmy panu...
— Acha, przypominam sobie. Ale wszystko skończyło się pomyślnie?...
— Narazie tak. Szag-dur pisze jednak, że nie uspokoi się, dopóki nie będę z nimi w Urdze... Niezupełnie rozumiem... co to znaczy. Pewnie, że pragnęłabym jaknajprędzej zobaczyć się z bratem i już nie rozłączać... Mieli o to robić starania... Mieli wrócić... Co znaczy dwadzieścia wiorst dla jeźdźców... Mają przecież konie... Mieli tu być przed ostatecznem zapisaniem się do wojska... Mieliśmy się naradzić co do dalszych wspólnych projektów... Czy nie prawda? Tymczasem ten list z życzeniem, żebym jak najprędzej przyjechała i... wyrażony nawet z tego powodu niepokój... Doprawdy nie rozumiem... Czy nie lepiej, żeby oni tu przyjechali?... Czas taki cudny, chłodno, pogodnie, zielono... I tak cicho, tak niezmiernie cicho... Od czasu jak większość stad odpędzono w góry... senność jakaś zapanowała... Nawet Geril-tu Chanum dłużej sypia i mniej krzyczy na służebne... Dawno nie czułam się tak dobrze, tak swobodnie... Brak mi tylko brata i Szag-dura...
Lotnik spojrzał uważnie na dziewczynę.
— Widzę, że pani bardzo lubi spokój, ale w takim razie... poco pani wybiera się do Polski?...
— Jakto?... — spytała z pewnem zmieszaniem.
— A tak, w Polsce wszystko wre, kipi, tętni... Ścierają się poglądy, partje, walczą interesy i ideały... Buduje się nowe życie... Tak przynajmniej sobie to wyobrażam i dlatego spieszę się tam... Chcę wziąć w tem udział... Boli mię, że tam się to robi beze mnie... Przecież należałem do tych, którzy pierwsi podjęli orężną walkę o tę niepodległość...
— Widzi pan, widzi pan!... A myśmy tu nic nie wiedzieli, nic!... Żyliśmy jak w zaświecie, aż nagle przyszła ta burza... Nie chcę jej, ach, nie chcę... Okropna, okropna!...
— Przez tę burzę naród nasz zmartwychwstał!... Niech będzie błogosławiona!...
Hanka umilkła, ale Domicki na jej ślicznej twarzyczce wyczytał głęboką urazę i było to mu jednocześnie nieskończenie miłe i przykre.
— Panno Hanno!... — rzekł. — Pani jest pacyfistka, a to dla Polski zbyt drogi i przedwczesny smakołyk... Mamy doń prawo ostatni... Niech ta filozofja rozkwitnie przedewszystkiem u naszych sąsiadów...
— Rozumiem. Wyznaję jednak, że marzyłam o cichym jakimś kącie, o domku, tonącym wśród róż i jaśminów, jakie mi opisywała matka. Mam dosyć przygód i Azji...
— Cóż robić, kiedy ta nie chce nas wypuścić!... Bies jakiś wszystko poplątał... Naprzykład ze mną... Jeszcze dwie godziny lotu, a byłbym za granicą chińską, może nawet w Charbinie... Nie obliczyłem, że w tem suchem powietrzu woda z chłodników będzie się tak szybko ulatniać... Groziła nam poprostu katastrofa, musiałem się opuścić... Liczyłem, że weźmiemy wody z rzeczki i natychmiast polecimy dalej, gdyż gazoliny mieliśmy dosyć... Licho nadało z tą wysoką trawą... No i nieboszczyk Bystrin zbyt gwałtownie osadził... Trzeba było jeszcze trochę nad ziemią polecieć... Cóż, kiedy nic widać nie było... W dodatku nastraszyliście go swemi harcami... Szkoda biedaka!
— Myśmy się sami gorzej od niego przelękli!... — zauważyła Hania. — Krajowcy dotychczas nie mogą się z wami oswoić... Często widzę, jak wyciągają mały i wskazujący palec ręki, żeby się od waszych uroków zabezpieczyć!...
— Tem lepiej!... — roześmiał się Domicki. — Wcale nie mam zamiaru ich przekonywać, że jest inaczej. Owszem skorzystam z tego przy lada sposobności...
— Ucieknie pan?...
— Ucieknę.
— A obietnica, dana baronowi?
— Mógłbym jej nie dotrzymać ze spokojnem sumieniem, tyle wiarołomstwa spotykałem zawsze z tamtej strony... Nie zrobię jednak tego... Będę czekał wypadku, który mię ze słowa zwolni... Pewny jestem, że przyjdzie... Takie są czasy, że żadne zobowiązania na dłuższy okres nie mają najmniejszej wartości... Wszystko się zmienia, wali lub pojawia z zawrotną, nieobliczalną szybkością... I dlatego wszystko ma tak wielki urok, taką barwę, takie napięcie... Każde zderzenie, każde spotkanie, zamiar lub uczucie... Trzeba je realizować natychmiast lub ich się zrzec... Wypadki pędzą jak wicher, często tchu nie staje... Niema czasu nawet na pożegnanie spotkanych, na żal po miłych... Jest coś upajającego w tym szalonym biegu, w tem skoncentrowanem życiu chwili, życiu pełnem radości, ruchu, zapału, gdzie niema wprost czasu na smutek...
Wracali do jurt, dokąd już szły z mierzchnących stepów stada bydła i owiec, pędzonych na nocny wypoczynek. Dojne krowy z wymionami pełnemi mleka, pomrukując, przyspieszały kroku, posłyszawszy żałosny bek oczekujących w zagrodach cieląt. Kierdele owiec pchały się za idącymi przodem pastuchami, oganiane z boku przez wielkie siwe, jak wilki, owczarki. Kozły i kozy, machając rogatemi i brodatemi główkami, podążały w małych grupach za stadami. A w dali czerniały w czerwonym blasku szybko dogorywającej zorzy tabuny koni i wyolbrzymiałe sylwetki wielbłądów, również zwolna zbliżających się na noc ku ludzkim ogniskom.
Geril-tu Chanum stała przed książęcym namiotem i, przysłoniwszy oczy ręką, przyglądała się stadom, których pierwsze szeregi już wtargnęły w rzemienne ogrodzenia cielętnika, gdzie czekały na nich dójki z naczyniami, starsi nie, odpowiedni do służby w stepach parobcy oraz dzieci. Szybko wiązano wybrane zwierzęta do sznurów z pętlicami, a inne odpędzano na stronę. Zwykły gwałt, stukot kopyt, pomruki i stękania bydląt, krzyki ludzi, chrzęst wozów i naczyń potrącanych przez rozbrykane jałowice, byków, kozłów, baranów, hałas bójek, wszczynanych przez podniecone zwierzęta — zwykłe wieczorne głosy, dźwięki, ruch koczowiska wraz z ostrym zapachem bydlęcego potu i nawozu — ogarnął Hannę i Domickiego, skoro tylko znaleźli się w obrębie „stawki“. Omijając tłoczące się lub kładące na ziemi ociężałe, stare krowy i pociągowe woły, kierowali się ku wejściu do namiotu, przed którym stała księżna. Ta wciąż nie odejmowała rąk od oczu i patrzała wdal. Etykieta nie pozwalała jej ominąć i wejść do namiotu, a pobyt wśród napływających stad nie był przyjemny. Stanęła więc Hanka z lotnikiem obok Geril-tu Chanum i spojrzeli w stronę, w którą patrzyła. Tam po płaskim łęgu wzgórz zjeżdżał, nie spiesząc się, nieduży oddział jeźdźców.
— Kto to może być?... Jacyś obcy!... — rzekła księżna z pewnym niepokojem do starej, stojącej obok Mongołki, Czi-kej.
— Istotnie. Nie nasi... Nie Chał-cha!... Ani też Darchaty, ani Buruty... ani ludzie Dżasakta Nojona, ani Saj-Nojona... Nie nasze czapki i nie po naszemu siedzą na siodłach... Może Urjanchowie, może Oloty, a może nawet dzikie Cha-chary od chińskiego muru... kto ich wie? W pobliżu stolicy Świątobliwego kręcą się narody całego świata, szukając ulgi w grzechach... — szemrała stara Mongołka pod bokiem księżny.
— Trzeba skrzyknąć pastuchów!... — rozkazała ta energicznie.
— Już spostrzegli, już sami idą! — uspokoiła księżnę Czi-kej. Geril-tu obrzuciła badawczym wzrokiem dosiadających koni pastuchów i weszła do namiotu. Za nią weszła Hanna i Domicki, którzy niebardzo rozumieli, o co chodzi, a którym dość już dokuczyły te nieustanne tłumne odwiedziny bliższych i dalszych sąsiadów, te oznaki niezwykłego zaciekawienia i religijnej czci, jaką okazywano „białej dziewczynie“.
Drażniło to bardzo nietylko ich, lecz i księżnę, która, o ile mogła, miarkowała kult dla „przybyszki“. Niebardzo sama zdawała się wierzyć w jej „boskie“ pochodzenie, choć nie zwalczała legendy, kierując się wskazówkami, otrzymanemi od męża.
Domyśliwszy się więc, o co chodzi, księżna usiadła pod ołtarzem Buddy i, wyciągnąwszy srebrną fajeczkę, zagłębiła się w paleniu tytoniu. Widocznem było z gniewnego zmarszczenia brwi, że czeka na niemiłych jej natrętów. Niedługo wpadł wysłany naprzód wywiadowca i doniósł z pewnem podnieceniem:
— Ludzie z daleka, z Zachodu... Szukają zaginionych koni.... Proszą o nocleg...
— Tajdżi...[1] czy prości?...
— Na czele jakiś znakomity... Chce mówić z tobą, księżno!
— Co ja mu powiem?... — zawahała się księżna. — Męża niema...
— Właśnie dlatego...
Geril-tu Chanum namyślała się chwilkę, ssąc fajeczkę i marszcząc jeszcze chmurniej brwi.
— Proś!... — rzekła wreszcie, wytrząsając popiół „lulki“ do fajerki. — Zapal świece!... — zwróciła się do Czi-kej.
Niewyraźny, zgiełkliwy szmer, połączony zwykle z przyjazdem kilku mężczyzn i wejściem ich do jurty — rozległ się nazewnątrz. Drzwi otwarły się szeroko i przez próg przeszedł zamaszyście, poczem ukłonił się nisko wielki, tęgi Mongoł w czapce futrzanej z płaskiem dnem czerwonem, za nim szło jakby w ordynku pięciu towarzyszy. Wykonawszy wymagane ukłony i powitania, wszyscy oni usiedli i puścili ciekawe, badawcze spojrzenia w obieg po jurcie. Nagle dostrzegli Hankę, znieruchomieli, mówić przestali i jakby na komendę wyrwali z pod siebie pospiesznie podwinięte prawe nogi, wystawili je, przyklękając, oparli na nich łokcie i pochylili czoła, przyciskając do nich pięści.
Tak czynią przed Chanem poddani. Zdziwiona Hanka uniosła się z lekka z poduszki, a Geril-tu Chanum szepnęła porywczo do Czi-kej:
— Zaprowadź ją zaraz, zaraz zaprowadź za zasłonę... Taki mam rozkaz... To Diurbiutcy... Niech Gu-nyn pędzi do sąsiednich ułusów o pomoc... A to bezczelnicy!...
Stara Czikej podeszła uniżenie do Hanki i gestami oraz słowami dała jej znać, że ma zaraz iść za nią.
Dziewczyna, cokolwiek zdumiona i poruszona widokiem nadzwyczajnego obrzędu, skierowanego ku niej, chętnie usłuchała wezwania.
Gdy obie znikły za zasłoną, przyjezdni usiedli znów „po sąsiedzku“ i, wyciągnąwszy fajeczki, zaczęli palić, częstować obecnych, nie odpowiadając zresztą na żadne pytania, tyczące się celu ich przyjazdu oraz Hanki...
— Zginęły nam konie... Szukamy swoich tabunów... — mówili dyplomatycznie.
— Czyż mogłyby zajść aż tutaj... z waszego kraju...
— Nie osiągniesz celu pragnień, jeżeli nie przejdziesz koniecznej drogi... Konie mają długie nogi i ruchome grzywy!... — odpowiedział mglisto naczelnik przyjezdnych.
Nazewnątrz do stękań, szmerów i westchnień układających się do snu stad, przyłączyły się tętenty nadlatującej z oddala konnicy. Jeden z przyjezdnych wyszedł; pozostali dalej rozmawiali spokojnie, wypytując się o urodzaje traw, o posiewy zbóż i zdrowie bydła oraz ludzi, jak każe obyczaj, nie dając najmniejszego pozoru, że obchodzą ich choć cokolwiek, dobiegające z zewnątrz hałasy. Geril-tu Chanum podtrzymywała rozmowę, lecz z trudem ukrywała nurtujący ją niepokój. Węże czarnych jej brwi co chwila drgały i falowały się, a górna warga, ocieniona lekkim puszkiem, unosiła się drapieżnie nad białemi zębami.
— A gdzie jest „Wysłannik Niebios“ i „Pocałunek Tygrysa“? — spytał niespodzianie naczelnik Diurbiutczyków.
Księżna drgnęła na tak bezczelne według miejscowych zwyczajów pytanie, rozumiejąc, że to jest wyzwanie i już chciała hardo odpowiedzieć, gdy głosy na dworze ucichły i do jurty wszedł Diurbiutczyk, ten co niedawno był wyszedł, a za nim dwóch kniaziów chałchaskich strojnych i zbrojnych.
Księżna odrazu odzyskała dobry humor i odrzekła łagodnie:
— „Wysłannik Niebios“ oto tam stoi, ale zabiera go Prześwietny Dziań-Dziuń, a, „Pocałunek Trygrysa“ już zabrał do swej gwardji.
Mongołowie skłonili się, przykładając ręce do czoła.
Domicki przyglądał się bardzo uważnie rozgrywającej się scenie i choć nie rozumiał ani słowa po mongolsku i nie miał kogo zapytać o wyjaśnienia, domyślił się, że jest świadkiem jakiegoś zatargu, którego przedmiotem jest Hania. Wyciągnął więc ostrożnie brauning ze swego worka podróżnego i schował go do kieszeni.
Nieporozumienie, choć niezałatwione, widocznie jednak łagodniało. Rozmowa stała się ogólną, fajeczki krążyły z ust do ust, podano herbatę i Geril-tu Chanum kazała zarżnąć na wieczerzę barana.
Mongołki zatrzymały jednak za zasłoną cały czas grzecznie, ale stanowczo Hankę, a w czasie wieczerzy, niepostrzeżenie przykrywszy ją mongolskim chałatem, uprowadziły z jurty. Wybiegł za nimi Domicki i spytał z widoczną trwogą:
— Co to znaczy?...
— Nie wiem! — odparła Hania. — Jakiś zabobon; pana też pewnie mają za którego z niebiańskich zesłańców i... być może, że to wszystko przez... pana, a raczej przez pańskiego... latawca!...
Roześmiała się, lecz, spostrzegłszy na jego twarzy lęk i wzruszenie, dodała:
— Niech pan się nie obawia!... Dobrzy są dla mnie i panu też krzywdy nie zrobią... Czuwa nad nami dobry genjusz Szag-dura!...
Służebne pociągnęły Hankę łagodnie za sobą, gdyż z jurty książęcej znowu ktoś wyszedł i patrzał w ich stronę.
Domicki błądził czas jakiś na dworze, rozglądając się pilnie, gdyż zauważył znaczną ilość posiodłanych wierzchowców, stojących grupkami w cieniach nocy, a wśród leżącego na ziemi sennego bydła spali tu i tam ukryci ludzie.
Noc minęła jednak spokojnie. Wczesnym rankiem goście odjechali, odprowadzeni uprzejmie przez paru jezdnych do granic koczowiska. Geril-tu Chanum była mimo to w dalszym ciągu stroskana, podrażniona i wysłała w krótkich odstępach czasu do męża dwóch gońców.
Zamiast odpowiedzi przybyli nazajutrz chińscy robotnicy z wojennych warsztatów z Urgi z wozami i narzędziami, potrzebnemi do rozbiórki i przewiezienia samolotu.






  1. Tajdżi — szlachta





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.