Dalaj-Lama/Część druga/8

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Więc do widzenia w Urdze!... — mówiła Hanka, ściskając mocno rękę lotnika.
Ten stał przed nią zupełnie gotowy do drogi w skórzanej kurcie, przepasanej szerokim rzemieniem i trzymał za powód osiodłanego konia. Poza nim stało dwóch konnych i zbrojnych Mongołów, którzy mu towarzyszyli. Wozy ze skrzydłami i kadłubem samolotu, ciągnione przez dwanaście par wołów, otoczone szwargocącymi chińskimi robotnikami i krajowymi poganiaczami, skrzypiąc, odchodziły w dal.
— Czy nie odprowadzi mię pani kawałeczek? pytał Domicki, rzucając proszące spojrzenie na twarz dziewczyny.
— Owszem, przejdę się, ale muszę uwiadomić księżnę, gdyż prosiła, żebym kroku nie robiła poza „stawkę“, bez jej wiedzy...
— Widzi pani, pilnują panią!...
— Pilnują. Cóż z tego?... Większa pewność, że nie zginę... — odrzekła wesoło. — Tu-sziur, powiedz księżnie, że przejdziemy się trochę... — rzuciła po mongolsku towarzyszce.
— Mamy teraz wysoką w Urdze protekcję. Nie mówiłam panu, gdyż był pan cały czas tak bardzo zajęty. Wczoraj odebrałam list od Szag-dura. Pisze, że Władek wstąpił do wojska, zaliczony został do przybocznej gwardji barona, gdzie sami prawie Polacy, że mieszka w koszarach, że bardzo jest zajęty ćwiczeniami, więc rzadko się widują z Szag-durem, który również ma moc pracy. Władek jest zdrów, dobrej myśli i czeka na mnie i na pana. Szuka dla mnie mieszkania i nawet ma na oku mały pokoik przy rodzinie polskich zbiegów z Czyty. — Widzi pan, nie jest tak źle! Szag-dur sam również chciał wstąpić do wojska i iść na front, ale jego powinowaty Dżał-chań-cy Lama, prezes Rady Ministrów, nie zgodził się. „Machać szablą i uwijać się na koniu każdy pastuch potrafi... Ty dużo umiesz, uczyłeś się w szkołach zamorskich, znasz chiński i rosyjski... Takich bardzo potrzebujemy na urzędach“.... — powiedział mu i zatrzymał go przy sobie jako przybocznego sekretarza... Szag-dur uspokaja mię, żebym się niczego nie obawiała, że tu wciąż o mnie pamiętają, ale nastaje, żebym się nie śpieszyła do Urgi, że lepiej mi pozostać tu z Geril-tu Chanum, a nawet odkoczować gdzieś dalej...
Roześmiała się i spojrzała śmiało i wesoło w oczy Domickiemu.
— Cóż pan na to?
— Niech pani się nie śmieje... To nie są rzeczy takie proste... Na nieszczęście ja nie rozumiem po mongolsku, ale czuję, że się tu coś dokoła pani knuje... I dlatego nietylko nie radzę odkoczowywać, lecz, przeciwnie, nastaję, żeby pani corychlej starała się dostać do Urgi. Zawsze tam — gdzie będziemy my, będzie bezpieczniej... I niech pani zaraz napisze do tego Szag-dura, żeby o to się starał, że pani tego żąda... My ze swej strony też będziemy nacisk wywierać... Nie uspokoję się, dopóki pani w Urdze nie zobaczę...
— Niewiadomo jeszcze, czy pan tam będzie...
— O, ja będę napewno. Fabryka, o której mówił baron, nie tak prędko stanie... Dla mnie to są rzeczy niezmiernie ważne... Przysiągłem sobie, że odlecimy stąd... Wszakże pani się zgodziła?... Dziewczyna przykryła oczy długiemi rzęsami i tak szła chwilkę, nie odpowiadając. Nagle, idąca po drugiej stronie Tu-sziur pociągnęła ją za rękaw.
— Dalej nie możemy iść... Geril-tu Chanum powiedziała, że tylko do końca doliny... szepnęła.
Zatrzymali się. Domicki przybladł ze wzruszenia, wyciągnął rękę i szukał wzrokiem oczów Hanki, ale dziewczyna umykała mu ich teraz, choć widział, że wargi drżeć jej zaczęły i piersi zafalowały mocniej.
— Do widzenia!...
— Do widzenia... Pani pozwoli...
Schylił się i pocałował rękę dziewczyny, ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu Tu-sziur.
— Co on zrobił? Czy powiedział ci, że cię kocha?... — spytała Hanki, gdy lotnik wsiadł wreszcie na konia i pogonił galopem za swoją karawaną.
— Nie. Nic mi nie mówił!...
— Och, jakże długo to się u was robi!... Jakże długo... Kiedyż więc u was chłopiec mówi dziewczynie, że ją kocha?... Czy koniecznie musi przedtem ją w rękę pocałować i tak oczyma przewracać, jak ten „powietrzny goniec“... Ładny on jest i powinnaś mu była coś słodkiego powiedzieć!... Żal mi go!... — gwarzyła Tu-sziur, zaglądając w oczy przyjaciółce.
Po twarzy Hanki przeszedł wyraz smutku, rychło jednak znikł w twardem skupieniu.
— Przestań, Tu-sziur. Ty tego nie zrozumiesz... Ty jesteś tu u siebie, a ja przysięgłam, że nie otworzę serca nikomu aż w kraju. Poco mam zamykać sobie drogę?...
— W twoim kraju?...
— Tak!
Na twarzy Mongołki rozbłysła radość.
— Pewnie, że tu niema takich, którychbyś ty kochać mogła, święta dziewczyno!...
— Znów mię nazywasz „świętą“?!... Prosiłam cię, żebyś tego nie robiła!...
— Dobrze, dobrze!... Prosiłaś!... Będę parmiętała... Chociaż wszyscy cię tak nazywają, nawet ci Diurbiuci, co tu byli...
Już blisko namiotów Tu-sziur przerwała nagle gawędę i, pochyliwszy głowę, nadstawiła uszu w stronę stepu, gdzie zniknął Domicki.
— Wraca, słyszysz, wraca... Tym swoim ptakiem... Pewnie do ciebie!... — szepnęła, chwytając Hankę za rękę. Z końca doliny leciał głuchy, wciąż rosnący szum i nagle jęknęła daleko syrena.
— Nie, to samochód!... — odrzekła Hanka, zatrzymując spojrzenie na czarnym punkcie, wyłaniającym się z za niskiego wzgórza.
— Uciekajmy; pewnie znowu „Dziań-dziuń!...“ — zawołała Tu-sziur i pociągnęła Hankę w głąb jurty.
Opowiedziała pospiesznie o nadjeżdżającym „żelaznym smoku“ księżnie, która zaniepokojona wyszła przed próg i, wydawszy rozporządzenia wartownikom, wróciła co prędzej do namiotu. Hankę znowu ukryto starannie za zasłoną.
Do jurty weszło kilku starszych Mongołów i usiedli obok księżny; na dworze słychać było tupot koni, szmer kroków i gwar przyciszonych rozmów. Nagle wszystko pokryło głośne sapanie nadjeżdżającego samochodu i przerywany ryk syreny.
Księżna wyprostowała się i nie spuszczała już oczów z wejścia. Drzwi otwarły się szeroko i, zgrabnie przekroczywszy wysoki próg, wszedł do jurty oficer w sztylpach, w czapce z zielonym lampasem, ze skórzaną teczką pod pachą. Czapkę zdjął, i, błyskając łysiną stożkowatej głowy, ukłonił się nisko księżnej.
— Sajn!... — przywitał się po mongolsku, obszukując szybko jurtę szaremi, kociemi oczami w czerwonych, zaognionych, bezrzęsych powiekach.
— Sajn bajna! — odrzekła z godnością Geril-tu, wskazując gościowi poduszkę na prawo od siebie.
— Tłumacz, hej! Gdzieś się podział?... Parmenow!... — zwrócił się szorstko oficer do gromady krajowców, żołnierzy i kozaków, jacy wtłoczyli się za nim do namiotu.
— Jestem!... — odrzekł służbiście kozak o ciemnej twarzy Mongoła, wysuwając się naprzód.
— Powiedz księżnej, że ja przyjeżdżam z rozkazu barona Ungerna... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Oto rozkaz!... — dodał, wyciągając z teczki papier z wielkiemi pieczęciami... — Mam zabrać stąd pewną białą „Darichu“, której tu nie widzę... Gdzie ona?...
Kozak wolno tłumaczył przemówienie, a oficer wciąż stał pośrodku jurty i oglądał jej kąty podejrzliwym wzrokiem. Geril-tu Chanum słuchała uważnie i spoglądała na papier, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
— Niech będzie błogosławiony Dziań-dziuń, obrońca Mongolji i przyjaciel Świątobliwego... Niech gość nasz, a Jego wysłaniec spocznie... Musimy naradzić się w tak ważnej sprawie ze starszyzną... — odrzekła stanowczo Geril-tu. Jej gęste brwi zlekka zadrgały nad rozgorzałemi oczyma, któremi mierzyła wciąż stojącego, wbrew obyczajom, pośrodku jurty przybysza.
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność siądzie... Gospodyni gniewa się!... — szepnął zmieszany tłumacz.
— A niech się gniewa... Na te ich gniewy przywiozłem karabin maszynowy... — roześmiał się oficer. — Powiedziałeś im, kto jestem?... Kapitan Wołkow, krwawy Wołkow, komendant Urgi i zastępca barona... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Powiedziałem, wszystko powiedziałem...
— Powtórz!...
Tłumacz powtórzył. Wołkow rozsiadł się na poduszce i śledził z krzywym uśmiechem wrażenie swych słów na otoczeniu. Geril-tu Chanum przykryła oczy długiemi rzęsami, nie ruszając się i nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Wszystko uczynimy, co tu rozkazane!... — odpowiedziała, wskazując na papier, — ale musimy się przedtem naradzić...
— Co za narady?... Rozkaz musicie niezwłocznie spełnić!... Dziś jeszcze wracam do Urgi!... Gdzie jest dziewczyna, gadajcie!...
— Dziewczyna jest. Zanim przygotujemy ją do drogi, starszyzna się zbierze... Gońców już posłałam w okolicę... Tymczasem jesteś naszym gościem, wojowniku, i nie odmówisz spożycia posiłku...
— Nie mam czasu... Jakich gońców, co za gońców?... Co ona gada?... — zwrócił się Wołkow zgryźliwie do tłumacza. — Powiedz jej raz jeszcze, żeby zaraz wydali dziewczynę, inaczej sam jej poszukam, choćby pod spódnicą tej ich Chanum!...
Tłumacz zawahał się.
— Ona księżna, wielka pani!... — zauważył ostrożnie.
— Rób, co ci kazałem, durniu!... — krzyknął Wołkow. — Hej, chłopcy, wziąć tę babę!... — zwrócił się do żołnierzy.
Ci ruszyli naprzód po krótkiem wahaniu, wlokąc karabiny przy nogach. Wtem zasłona odchyliła się i wyszła stamtąd wyprostowana i blada jak śmierć Hanka.
— Jestem tutaj! Niech pan nie robi gwałtu. Chętnie pojadę do Urgi. Tam jest mój brat w przybocznej straży...
— Wiem, wiem!... — mruknął Wołkow, zlekka powstając z poduszki. — Acha, więc to pani?... Dobrowolnie... bardzo dobrze... O to chodzi!... Za dwie godziny będziemy w Urdze... Niech pani się zabiera... Czy pani ma jakie okrycie, bo w nocy w samochodzie będzie zimno... Wiatr w stepie... — gadał, uśmiechając się przypochlebnie i nie spuszczając rozgorzałych oczów z dziewczyny.
— Zaraz będę gotowa. Rzeczy mam bardzo niewiele. Lecz muszę pożegnać się z tymi ludźmi, którzy byli dla mnie bardzo dobrzy...
— Owszem, owszem. Rozumiem, że byli dobrzy... Któż może być obojętny dla takiej piękności?...
Hanka potrząsnęła głową, jakby odpędzając przykrego owada, i zbliżyła się do Geril-tu Chanum, widocznie rozgniewanej i rozżalonej na nią. Dziewczyna opuściła się obok księżnej na ziemię i, głaszcząc pieszczotliwie jej rękę, przekładała pocichu przy pomocy Tu-sziur swoje powody:
— Kazał żołnierzom szukać... Znalazłby, a wtedy byłoby gorzej...
— Co za zbój!... — oburzyła się księżna. — Ale jego rozkaz dla mnie nie rozkaz i on dla mnie nie pan!... Mąż zabronił wydawać ciebie komukolwiek bez wyraźnego rozkazu samego Bogdo-Gegena!... A on takiego rozkazu nie ma!...
— On ma broń!... — uśmiechnęła się smutno Hania. — Ja również... boję się go... jemu z oczu źle patrzy, ale nie chcę rozlewu krwi z mego powodu... Pojadę!... Tam, w Urdze, obroni mię brat i... Szag-dur!...
— Biali ludzie nie szanują religji!... Zaraz gwałt, na wszystko gwałt!... Ja usłucham, ja muszę usłuchać!... Lecz... poza moją „stawką“ jest wolny step!... Tam za nic nie odpowiadam!... — mruczała Geril-tu Chanum, błyskając czarnemi oczami.
Częstowała dalej napozór spokojnie herbatą i słodyczami Wołkowa, pykała miarowo srebrną trzymaną w ustach fajeczkę, ale jednocześnie przez zaciśnięte zęby rzucała krótkie ciche rozkazy otaczającym dziewczętom, po których te nikły niepostrzeżenie z namiotu, aby niezadługo równie niepostrzeżenie wrócić z cichą odpowiedzią.
Wołkow podejrzliwe śledził za temi manewrami i nastawał na pospiech.
— Musi się przecież „Chanum“ przystojnie odziać i zabrać rzeczy... Coby o nas powiedziano, gdybyśmy ją stąd wypuścili niezaopatrzoną?... Mieszkała tyle miesięcy, jest jakby dziecięciem naszego „choszunu“... — przekładała mu grzecznie księżna.
— Ale już dość!... Dostanie w Urdze wszystkiego, co trzeba!... Dziań-dziuń bierze ją w swoją opiekę!
— Tak, to tak!... Ale bierze ją od nas. Coby o nas sobie pomyślał, gdybyśmy oddali mu... dziadównę!...
— Późno już!... Muszę przed nocą być w Urdze!... — nastawał Wołkow.
Tak się przekomarzali przez tłomacza, ku wielkiemu zgorszeniu Mongołów, napływających coraz tłumniej do namiotu. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, zamieniwszy jeden wyraz, często spojrzenie z rozgniewaną, ale nie tracącą zimnej krwi księżną. Wołkow, a szczególniej jego tłomacz, niepokoił się coraz więcej; zbierało się na groźny wybuch.
— Jedziemy!... — krzyknął wreszcie Wołkow, zrywając się z miejsca...
Hania chciała przejść do „kobiecej“ jurty, żeby tam pożegnać się swobodnie z księżną, z Tu-sziur oraz innemi dziewczętami, lecz Wołkow wstrzymał ją ostrym okrzykiem:
— Ani kroku!... Pani daruje, ale nie mogę pozwolić, żeby pani odchodziła niewiadomo gdzie w towarzystwie tych kobylich mord... tak rozgniewanych... Gotowi jeszcze pani co zrobić, a ja odpowiadam za pani całość i bezpieczeństwo... — złagodził swój ton.
— Upewniam pana... — zaczęła Hanka.
— To było dawniej! — przerwał jej stanówczo. — Obecnie jest co innego!... Wiem, co robię!...
Musiała Hanka zostać. Cofnęła się za zasłonę, dokąd wsunęła się niedługo księżna z resztą kobiet, wyrażających głośne niezadowolenie. Pożegnanie było pośpieszne, ale bardzo serdeczne.
— Bywaj zdrowa! Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece!... — powiedziała nadspodziewanie ciepło, chłodna zwykle dla Hani, Geril-tu Chanum.
— Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece! — powtórzyły chórem zebrane wokoło kobiety.
Hanka odziana w cenne jedwabie i futro, zaopatrzona w prowizję i rozmaite podróżne potrzeby, siadła nareszcie do automobilu, gdzie już dawno oczekiwał na nią Wołkow, podniecony, usiłując być przyjemnym i dowcipnym.
— Wiatr w stepie silny... Pęd automobilu zwiększa zimno... Niech się pani do mnie przytuła, będzie pani cieplej... Czy pani jeździła przedtem automobilem? — Konwój zostawimy... Pojedzie ztyłu za nami... Tu niema niebezpieczeństwa!... — gadał wesoło, otulając derką nogi dziewczyny.
Pomknęli. Wieczór zbliżał się. Miedziane blaski zachodu mierzchły na zboczach gór, sinawy zmrok powlekał wgłębienia dolin. Stada bydła wracały do „stawek“, wznosząc kłęby kurzawy. Szofer co chwila musiał trąbić i zwalniać, żeby dać czas pastuchom spędzić bydło z drogi. Ale na jednym z zakrętów dość wąskiej doliny, pojawiło się stado większe, niesforne, które parło gwałtownie przed siebie, tworząc groźną zaporę rogatych łbów, obwisłych podgardli i guzowatych potężnych nóg... Daremnie trąbił, krzyczał i wymyślał szofer, daremnie potrząsał karabinem siedzący obok niego żołnierz, daremnie Wołkow rzucał groźne rozkazy wychyliwszy z okna karocy głowę — samochód musiał się zatrzymać. Opłynęła go natychmiast rzeka ryczących, stękających, pachnących krowieńcem ciał i gęste kłęby duszącego kurzu wdarły się do karety i zakryły zupełnie widok z okna.
— Strzelać do tych „czabanów“ i do tego bydła!... — wściekał się Wołkow.
— Nic nie pomoże, nie przejedziemy!... Gorzej będzie, jak się martwe ścierwo zwali na kupę!... Tu wąsko... Rzeczka... Niema gdzie ominąć... Trzeba zaczekać!... — uspokajał go szofer...
Nie skończył jednak, gdyż nagle z pośród bydła wynurzyli się jeźdźcy, zarzucili w jednej chwili stryczki na żołnierza i szofera w pół ciała tak, że obezwładnili ich zupełnie, poczem, nachyliwszy się z koni do okien samochodu, jęli coś krzyczeć po mongolsku...
— Napad!... — szepnęła Hania, nie wiedząc co robić...
Wołkow wysunął rękę z rewolwerem, kierując broń prosto w łeb zaglądającego z jego strony Mongoła, lecz w mgnieniu oka ramię jego zostało oplątane rzemieniem. Jednocześnie drzwi od strony Hani otwarły się, silne ręce chwyciły ją za dłonie i pociągnęły na zewnątrz...
— Nic się nie bój Święta Dziewico!... Przyjaciele!... — zaszeptał głuchy głos po mongolsku.
W jednej chwili znalazła się na łęku siodła i mocny, zwinny konik mongolski poniósł ją ku rzece, przewijając się zręcznie wśród rozpędzanego przez „czabanów“ uderzeniami batów bydła. Obok niej jechał Mongoł, który prowadził w powódku jej wierzchowca. Nie widziała go nigdy przedtem, lecz po ubiorze, po uzbrojeniu i mowie poznała, że należy do „Chał-cha“ i uspokoiła się. Ale nie zrobili jeszcze i dwóch stajań, kiedy nagle z za garbu góry wyskoczyła gromada jeźdźców i pędem skierowała się ku nim. Przewodnik — Mongoł, zmieszany nieoczekiwanym napadem, zatrzymał konia i powtórzył kilkakroć nadciągającym wstrzymujący ruch ręką; ci jednak nie usłuchali go, otoczyli ich, część natarła na Mongoła, podczas gdy inni uchwycili za uzdę konia Hani i uprowadzili ją galopem w stronę przeciwną...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.