Dedykacya (z poematu „Puhar i Usta“)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred de Musset
Tytuł Poezye
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego S-ki,
"Biblioteka Romansów i Powieści"
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bolesław Londyński
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DEDYKACYA.
Panu Alfredowi T.***

Obdarzam cię, mój drogi, czémś zupełnie nowem:
Jest to niby tragedya, sztuka, jednem słowem.
Cztery libry papieru, to wcale nie żarty!
Teraz się mnie i dyabłu dobudzić nie uda.
Kto śpi, temu na zdrowie, kto ziewa, nic warty.
Palnąłem trzy tysiące wierszy. Istne cuda!
Dość! Trzeba zostać wiernym swemu powołaniu.

A jednak, jakież dziwne i smutne wrażenie
Wywołuje rękopism! Wszystko, przy pisaniu,
Wprawiało mnie przed chwilą w szczere zachwycenie!
Teraz zaś, nie wiem, nie śmiem spojrzeć na rzecz całą.
Wśród pracy, każda żyła, każdy nerw pisarza
Drży, jakby się na lirze struny naciągało,
To drżenie się do głębi organizmu wraża.
(Mówię to nie przez próżność, mówię to, co czuję).
Nic się nie pisze, człowiek czeka, nasłuchuje.
Coś jakby głos nieznany brzęczy ci przy uchu.
Niekiedy się noc całą na miejscu przetrawi,
Bez odwracania głowy, w martwocie, bez ruchu,
Tak jak owe pacholę, które się nie bawi,
By odświętnéj sukienki nie zbrukać w swywoli.
A potém, no a potém... ha cóż? — głowa boli!...
Jak dziwne przebudzenie! Jak się czuje braki!
Jak się widzi, że wulkan wnet z nieba upadnie!
Toż samo nierządnica robi effekt taki,
Gdy w przesycie jéj duszą zgnębienie owładnie,
A tu, jak gdyby żywcem grzebana, rozwaga,
Uciech, co mają zniknąć, z płaczem się domaga.
Jednak to nie to samo. To ciało, to glina,
To raczéj trumna ludzka, uchylona zlekka,
Która, po zapadnięciu słabiutkiego wieka,
Krom katuszy swych cierpień, wszystko zapomina.
Może to na tém koniec? Otóż straszne słowo!
To Chrystus, uwieńczony koroną tęczową,
Gdy do Faryzeusza idzie na wieczerzę;
Niekiedy aureolę obłudnik spostrzeże,
Ale gdy światłość znika, Faryzeusz powie
Do Chrystusa: „A może ty nie jesteś Bogiem?“
Jam jest Faryzeuszem i mówię gościowi:
„Może twój boski demon jest mi tylko wrogiem?“
Nie idzie wcale za tém, by do błędu wracać,
I, niby wół przy żłobie, znać samego siebie,

Lub téż, jak komentator, wiersz stokroć obracać. —
Małoż to rąk specyalnych w napisaném grzebie?
One nic nie pominą, źdźbło nawet dostrzegą,
Jak ten pastuch, gdy czyści brysia parszywego.
Ale sądzić, że jabłka Hesperyd się zrywa,
A to zwyczajną rzepę każą pieścić losy!
Widzisz więc, przyjacielu, z czém autor przybywa
Do swoich dzieciobójców, z czém biegnie na stosy.
Rymotwórcy, mój drogi, to jak kochankowie:
Póki nic nie napiszą, myśl pieszczą w swéj głowie,
Myśl, cenioną, jak piękność, nim się ją posiędzie.
Śledzą ją, podziwiają, w bóstw stawiają rzędzie,
A kiedy jéj ognistéj dodadzą podniety,
Ona jak Salamandra skacze w różne strony.
Słówko do niej, to liścik czule zakreślony.
Karmi się ją; któż lepiéj to umie, jak nie ty?
(Mógłbyś nawet księżniczkę ufetować śmiało.)
Ale gdy się już podda, bądź zdrów, urok znika,
Czuć, że śmierć tę jaskółkę w więzieniu dotyka.
Gdybyż z tego przynajmniéj choć coś ocalało!
Opadły listki róży, drażniąc powonienie!
Tak najsmutniejsza miłość zostawia wspomnienie...
Kiedy młoda dziewczyna, pyłem zakurzona,
Nad wodnemi liliami obmyła ramiona,
Wtedy, z dłońmi na piersiach, staje po nad strugą
I w swe płaczące włosy wpatruje się długo.
Wychodzi, lecz jak kamień z Borghezy ponętna,
I niby sztylet perski rubinami błyska;
A matka, gdy swą piękną córeczkę uściska,
Pewnie sercem odczuwa jéj świeżej krwi tętna.
Lecz poeta, niestety, gdy czerpie ze zdroju,
To jak ten, co poluje ukradkiem na łące:
Pić chciałby z własnych dłoni, pełen niepokoju,
Ale schną mu zbyt szybko dłonie gorejące.
Przyznam, że mnie nie straszy bynajmniéj krytyka,

Jakąkolwiek jest muchą, rzadko mnie dotyka.
Mówiono, żem Byrona okradał przed rokiem;
Komu nie jestem obcy, ten pozna fałsz jasno.
Ja się brzydzę plagiatem, tak jak śmierci mrokiem,
Małą jest moja chatka, ale moją własną!
Wiem, że to niezbyt wiele być poczciwym sobie,
Lecz faktem jest, iż w żadnym nie szukałem grobie.

Nie wytworzył się ze mnie pisarz polityczny,
Bo unikałem dotąd karyery publicznéj;
Ani być mężem wieku nie miałem próżności,
Ani téż być wyrazem jego namiętności.
O! smutne to rzemiosło podążać za rzeszą
I chcieć gardłować głośniéj, aniżeli wodze,
Chwytając tych za poły, którzy w tyle śpieszą: —
Bale spłyną, a człowiek o suchutkiéj nodze.
Czyliż wolność opiewa jeden dziś pachołek,
Tak jak dawniéj opiewał cesarza lub króli?
Małoż się ludzi wiesza na zwyczajny kołek,
By wznieść boga, któremu dawniéj w oczy pluli?
Można wykolejenia zwać to piękném mianem;
Ludzkie to, a więc winno być tolerowaném.
Zapewne, dla niejednych jest to fakt ponętny
I może dla was piękny, a dla mnie jest wstrętny!
Nie śpiewałem pokoju ani wojen chwili,
I mało mnie obchodzi, czy mój wiek się myli:
Ma słuszność — ha, tém lepiéj; jest w błędzie — tém gorzéj,
Byleby chciano sypiać wśród oszołomienia,
Ja nie pragnę nic więcej. Wcale mnie nie trwoży
Wiek, gdzie opinie dręczą, jak wyrzut sumienia.

Czy ja kocham ojczyznę, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham również Turcyę i Hiszpanię,
I Persya mi jest miłą, zacni téż Indyanie
Piją jak my — i ich więc do szeregu wdrożę.
Lecz nienawidzę krajów, gościńców, kamieni,

Kędy człowiek się po to na bydlę zamieni,
By w czterech smutnych ścianach spędzać życia chwile,
Z czołem pod łomem głazu, z nogą na mogile.

Czy jestem katolikiem, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham bogów Nesusa i Latha,
Tartak i Pimpokau téż bogowie świata,
A i Parabavastu ma zalety boże,
Czczę Bidi’ego, zda mi się dobrym władca Khoda,
A co do Kiczatana — i na niego zgoda;
Trzebać i Michapusa coś oddać zaletom.
Lecz mi strętnym jest pieniacz, bakałarz i plotkarz,
Niech służą Pimpokaom, Visznom, Mahometom,
Możesz ich posłom odrzec, jeżeli ich spotkasz,
Że sam nie wiem, gdzie idę i ku jakim metom.

Czy ja kocham rozsądek, zapytasz mnie może?
Tak, ale również lubię i dobre cygaro,
Mam w cenie téż i bordeaux, zwłaszcza markę starą.
Czyste wino w miłosnym skutkuje ferworze.
Lecz się wzdrygam w dewotów zgromadzeniu lichém,
Sarkam na komedyancką świętoszków hołotę,
Co z białą rękawiczką wciągają swą cnotę.
Dyabeł był dobrze starym, gdy zrobił się mnichem,
I ja téż, gdy czas przyjdzie, wykształcę go z siebie,
Ale wtedy już ziemia szczątki me pogrzebie.

Czy ja kocham naturę, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham również rzeźby i obrazy.
Ciało bozkiéj Wenery jest dla mnie bez skazy,
Czyż najpiękniejsza z kobiet zrównać się z nią może?
Kobieta mówi, prawda, lecz ona porywa;
Milczenie, przyznam, nieraz milszém dla mnie bywa.
Lecz nienawidzę płaksów w ich wiecznéj niemocy,
Wzdychających kochanków strumyka i nocy,

Tego rozanielenia, co nie stąpi kroku,
By nie zanucić piosnki, nie zapłakać rzewnie.
Natura wszelakiego ma dosyć uroku,
Oni jéj tajemnice zrozumieli pewnie,
Lecz ja ich nie rozumiem, przy nich jestem w zmroku.

Czy ja kocham bogactwo, zapytasz mnie może?
Tak, ale i mierności cenię obyczaje,
A zawsze mą kochankę nad wszystko przełożę.
Fortuna jest mi drogą, bo mi wolność daje.
O! piękna niezawodnie, lecz jeśli świat wzrusza,
To i do odpowiedzi swych wybrańców zmusza.
Ona to jedna przecie woli daje skrzydła,
Lecz nizka pożądliwość, podłość — jest przebrzydła.
Wolę już na gościńcu wpaść w ręce szulera.
Wstrętnym mi wiatr złocony, co krzepi głupotę.
Ach, pewnie po stu latach ktoś nas sponiewiera,
Zowiąc wiekiem kamiennym to stulecie złote.

Czy ja kocham cośkolwiek, zapytasz mnie może?
Na to po Hamletowsku odpowiedzieć trzeba:
Wątp, Ofelio, o wszystkiém, co widzisz w przestworze,
Czy o zapachu róży, czy o blasku nieba,
Czy o cnocie, o zmroku, czy o dniu jasności;
Ale nigdy, Ofelio, nie wątp o miłości.
Możesz być heliotropem, drogi przyjacielu,
Co, zapatrzony w gwiazdę, umiera bez bólu;
Możesz tak, jak Mizantrop, lubić z piosnek wielu
Tylko piosnkę o lubéj, czy o dobrym królu;
Wątp o psie, o kobiecie, o wszystkiém, co kocha,
Lecz o saméj miłości nie wątp ani trocha.
Miłość jest wszystkiém, miłość — to życie wśród słońca,
Kochać — to punkt najwyższy. Cóż znaczy kochanka?
Skorom się upił, pytam, czém jest dla mnie szklanka?
Czy chcecie świat przekształcić w marzenie bez końca?
Jeśli prawda, że Grätchen[1] Goethego wybranka,

Że Rousseau żył dla Julii, Szyller dla Amalii;
Niechże im ziemia lekką będzie — bo kochali.

Powiesz, że źle rymuję, druhu mój kochany?
Ha, pod tym względem, widzisz, jam reformowany,
Nie mam wcale systemu, piszę, jak dogodniéj;
Wiem, że taka robota równa się dziś zbrodni,
Lecz niechaj to współczesnych mistrzów nie obraża,
Nie jeden z nich mi żywo przypomniał stolarza.
Wierz tu inowatorom, którym się zachciało
Miéć w rymie głoskę więcéj, niż było przed laty!
Tego bo tylko ćwieka myśli brakowało!
Czas Woltera, w tak wielką swobodę bogaty,
Ich zdaniem pewnie tylko był maluczkich chwałą.

Całe Włochy wydały straszny jęk żałoby,
Kiedy już Michał Anioł skonał przy ołtarzach,
Wiek się kończył, a starcy z smutkiem szli na groby,
Z smutkiem, co jak przeczucie zaległ na ich twarzach.
Sztuka, wraz z wielkim mężem w ziemi pogrążona,
Uleciała na niebo szukać dłoni bratniéj,
Jak niemowlę, co w trwodze lgnie do matki łona.
Sztuka wraz z nim upadła. Był to mistrz ostatni,
Którego lud toskański cenił jak należy.
Dzisiaj sztuki już niema, nikt w nią nie uwierzy!
A i literatury żywot opłakany:
Topielcem, zbrodnią, głupstwem jedynie zajęta!
Trup z niéj także, lecz przez nas galwanizowany,
Czeka na swoją kolej, malując dziewczęta,
Wyciągając z rynsztoku te muzy Régniera[2],
Z których sama jest jedną, najbardziej zniszczoną,
Bo maścią ani tynkiem wdzięków nie przybiera.

Wszyscyśmy ją zużyli — ja najpierwszy pono!...
Czyliż mam prawo teraz, w takim rzeczy stanie,
Mówić ci o téj sztuce, któréj zgon żal budzi?
Jednak, słóweczko jeszcze przyjm na pożegnanie...
Artysta jest to człowiek, on pisze dla ludzi.
Święta wolność kapłanką jest jego ołtarza,
Żywiołami dlań życie, a wszechświat trójnogiem;
Ból, harmonia i miłość kadzidło wyraża,
Ofiarą jest dlań serce, a zaś prawda bogiem.
Artysta jest to żołnierz, co armii szeregi
Opuszcza, śpiesząc naprzód, jak wodze lub zbiegi;
Na dwóch odrębnych drogach zwycięztwo go czeka:
Jeden, w ślad Merimée’go albo Calderona,
Lgnie ołowiem gorącym, do rzeczywistości,
Przy jéj blasku wycina sylwetkę człowieka,
Dobywa odlew, poczém figura skończona
Wychodzi na arenę w swéj całéj nagości.
Dłuta wcale nie znają te smutne postacie,
Nic, krom maski kamiennéj, jak Pan Bóg je stworzył.
Szukacie filozofii, morału żądacie?
Wyśnijcie go — on tylko, co widział, odtworzył.
Drugi, śladem Racine’a, bozkiego Szekspira,
Do teatru z swą lampą w ręku was prowadzi,
I złotem piórem serce człowieka otwiera;
To dla was on je bada, przed wami wnet zdradzi,
Co uczuje, cokolwiek mu spotkać się zdarzy,
A zwłaszcza, kiedy znajdzie to, co mu się marzy.
Formą dla jego myśli jest akcya wybrana:
Czy Hamlet Klaudyusza, czy Joad Mathana,
Kto zabija, to mniejsza, byle miecza błyski
Dały nam w cieniu widziéć walczących pociski.
Pierwszy wam cóż przedstawia? Nic, tylko szkielety!
Pomyślcie, jakie stroje, jakie jędrne ciało,
I jakie to żelazne muskuły atlety
Na te kości przepyszne włożyć by się dało?

Drugi daje wam za to kostiumy błyszczące,
Muskuły jak opoki, ciało krwią tętniące,
I pozwala wam roić, po jak świetnych torach
Może kroczyć istnienie przy takich pozorach.
Pierwszy z nich widzi skutek, a drugi przyczynę:
Te dwa prawa stanowią świata podwalinę.
Bóg jeden (jako znawca) wszystko wraz ogarnie!

Ja, nieborak, gdy widzę... a widzę dość marnie,
Bo muszę cię uprzedzić, kochany kolego,
Iż by mieć widok długi, chcę zbyt wyraźnego!
Man delights not me, sir., nor woman neither[3]. Może,
Gdyby mi zostawiono wolność w dróg wyborze,
Wybrałbym drugą, pewnie, by się w niéj utopić.
Do licha! W marzycielskim znów jestem humorze.
Staję więc. Taki humor z miejsca trzeba stropić.

Sam nie wiem, po co tyle nabajałem wierszy?
Wszak dość było napisać na stronnicy pierwszéj:
„Przezacnemu koledze, panu, i tak daléj...”
Według modły dzisiejszéj — jedno ścisłe zdanie,
Które dobitnie streszczać ma ofiarowanie.
Napisałem za wiele, to mi się nie chwali,
Gotów jeszcze kto myśleć, że jest to przedmowa,
A wszak ja z nich nie czytam — i ty — ani słowa...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Winno być Gretchen – błąd tłumacza.
  2. Głośny współczesny satyryk.(Prz. tłum..)
  3. Przypis własny Wikiźródeł Man delights no me... — fragment sceny II aktu II Hamleta Williama Shakespeare’a; w przekładzie Józefa Paszkowskiego brzmi on: Synowie ziemi nie pociągają mnie, — ani jej córki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfred de Musset i tłumacza: Bolesław Londyński.