Demon wyścigów/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
PO WYŚCIGU.

Grot zsiadł z konia, poklepał go po szyi, poczem przy pomocy chłopaka Błaszczyka zdjął siodło i udał się do wagi. Załatwiwszy te niezbędne po każdym wyścigu formalności — bowiem utrata wagi w gonitwie odbiera zwycięstwo — zwrócił się do sekretarza Towarzystwa Słodkoborskiego z prośbą:
— Chciałbym coś zameldować prezesowi... Czy mógłby mnie przyjąć?...
— Cóż się panu stało? — zadziwił się Słodkoborski. — Wygrał pan wspaniale wyścig i pragnie jeszcze o czemś meldować?... Czy była jaka nieprawidłowość w gonitwie?
— Nie... Ale mam pilną sprawę!
— Zaraz? Tak nagle?
— Wolałbym...
Po chwili prezes Towarzystwa, margrabia Małoleski, niemniej zdziwiony, niżli Słodkoborski, niespodziewaną prośbą żokieja, przyjął Grota w swoim gabinecie, mieszczącym się w trybunie członkowskiej.
— Chciał mnie pan widzieć? — począł.
Grot zaczerwienił się lekko.
— Jeśli ośmieliłem się niepokoić pana margrabiego — rzekł — to skłania mnie ku temu pewien ważny powód. Starano się mnie przekupić...
— Pana przekupić?
— Tak! Proponowano za przegraną na „Magnusie“ dziesięć tysięcy. — Doręczono nawet połowę tej sumy...
— Ale, kto?
— Jakiś tajemniczy człowiek... Nie znam go... Mianował sam siebie wysłannikiem „demona wyścigów“...
— Demon wyścigów! Dobry żart...
— A jednak pozostawił pieniądze! Oto one — dodał — wyjmując z za żokiejskiej bluzy paczkę... Składam je tutaj, do dyspozycji pana margrabiego... Sądzę, że przydadzą się na cel dobroczynny...
Złożył kopertę na stole i odetchnął z ulgą... Nakoniec pozbył się przeklętego ciężaru... Jakże wstydził się teraz swej chwili słabości, tam na narożniku... Toć, o mało...
Prezes wyciągnął do Grota rękę.
— Jest pan nie tylko świetnym jeźdźcem, ale i uczciwym człowiekiem! Dziękuję panu, w imieniu całego Towarzystwa...
Grot pragnął wypowiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu.
— Ta sprawa z „demonem wyścigów“ — oświadczył — wydaje mi się wcale poważna! Prosiłbym pana margrabiego o opiekę... Sądzę, iż jest to niebezpieczna szajka... Zechce się mścić.
— Rozumiem! — przytwierdził prezes. — Od pewnego czasu i mnie zastanawiają niektóre wypadki na torze... Zajmę się energicznie... Dlatego też, chwilowo niechaj o całym incydencie nie wie nikt... Toby spłoszyło ptaszków... Ja... pan... i Świtomirski.
W tejże chwili Świtomirski wszedł do gabinetu. Znać było, iż cieszy go wielce zwycięstwo a zazwyczaj apatyczną twarz ożywiał weselszy wyraz. Toć o daleko poważniejsze rzeczy, niźli o zwykły wyścig, szła przed chwilą rozgrywka. Obecnie rozważał czy zwrócić Lisikowi natychmiast dług, czy też...
— A jest pan! — zawołał, ujrzawszy Grota — wszędzie pana szukam a pan tutaj... Chciałem podziękować...
— Podwójnie powinieneś być dumny z pana Grota! — zauważył prezes. — Nie tylko wyścig wygrał, ale nie dał się przekupić... Wiesz, ile mu ofiarowywano za „fałszywą“ jazdę na „Magnusie“? Dziesięć tysięcy! Tyle, ile wynosi nagroda...
Na Hubę spadło dziś tyle emocji, iż w pierwszej chwili nie mógł się dobrze zorjentować. Dopiero, gdy ujrzał kopertę z banknotami leżącą na stole, pojął o co chodziło, a wtedy wielka wdzięczność napełniła jego serce w stosunku do osoby żokieja.
— Pan to prawdziwy mój przyjaciel! — wymówił, ściskając mocno jego rękę.
— Resztę pan Grot ci wytłomaczy! — zakończył rozmowę margrabia. — Miejcie się na baczności! Dokoła waszej stajni idzie jakaś wielka a niewyraźna gra.. A w razie nowych zakusów, proszę donieść o tem natychmiast...
Wślad za Świtomirskim, Grot opuścił gabinet prezesa. Znalazłszy się przed trybuną członkowską, już chciał skłoniwszy się lekko, udać się do pokoju przeznaczonego dla żokiejów, gdy wtem zauważył, że w ich kierunku zbliża się młoda i wytworna osóbka. Była to panna Tina Świtomirska, siostra Huby, zapalona sportsmanka, która dotychczas z górnej loży, w towarzystwie dwóch jakichś kuzynek, śledziła przebieg gonitw. Nie znał jej Grot, gdyż panna, od dłuższego czasu zamieszkująca zagranicą, ledwie od paru dni przebywała w Warszawie.
— Moja siostra!.. — mruknął Świtomirski, kiedy panna Tina przystanęła przed nimi.
Grot skłonił się z szacunkiem.
— Prosiłam brata, żeby mi pana przedstawił! — rzekła niezwykle uprzejmie. — Zachwycona jestem wyścigiem! Podobna wygrana... Znakomity z pana jeździec, panie Grot...
Policzki Grota zabarwił rumieniec. Rumieniec ten wywołał nie tylko uporczywie utkwiony weń wzrok hrabianki, ale i niezasłużona pochwała. Wszak wyścig mógł wygrać inaczej i łatwiej.
— Nie moja zasługa a „Magnusa“! — bąknął szczerze.
— No... no... Co za skromność! — zaśmiała się w odpowiedzi.
Stali tak przez chwilę mierząc się nawzajem spojrzeniem. Podczas, gdy chabrowe oczy Tiny Świtomirskiej patrzyły jakby z nieco wyzywającą zachętą — oczy Grota opuszczały się coraz niżej.
— Śliczna dziewczyna! — pomyślał. — Jaka to szkoda, że ze mnie tylko żokiej...
Hubę, który spieszył do łoży swej przyjaciółki, pani Irmy, znudziła ta niema kontemplacja.
— Przepraszam... Muszę odejść!... — oświadczył. Grot zrozumiał aluzję.
Raz jeszcze skłoniwszy się z szacunkiem i ucałowawszy wyciągniętą doń rączkę hrabianki, bez słowa, oddalił się w kierunku garderób. Idąc, tylko w duchu, powtórzył:
— Szkoda, żem żokiej...
Na progu pokoju, przeznaczonego na ubieralnię dla jeźdźców napotkał Smitha. Anglik zdążył już zamienić strój żokiejski na zwykłe marynarkowe ubranie a w ustach trzymał nieodstępne cygaro.
— Very well! — uśmiechnął się, ujrzawszy Grota. — Dopsze pojechana wyścig...
Ten przynajmniej był dżentelmenem i winszował przeciwnikowi zwycięstwa. Grot również uśmiechnął się w odpowiedzi. Ponieważ jednak trudno im było się z sobą dogadać, bo Smith umiał jeno słów kilkanaście po polsku, a Grot nie władał angielskim — tu urwała się rozmowa i każdy z nich podążył w swoją stronę.
Znalazłszy się w garderobie, Grot nie przyjmując już dziś udziału w gonitwach, począł się pospiesznie przebierać. W pokoju znajdował się sam i swobodnie mógł poświęcić się swoim myślom.
Doprawdy, jak na jeden dzień wrażeń nie brakło. Wyścig „Magnusa“, tajemnicza szajka, rozmowa z hrabianką... I nagle, nie wiedzieć czemu, wspomnienie o chabrowych oczętach Tiny Świtomirskiej przypomniało mu, iż jeszcze go oczekuje jedna przygoda... List od nieznajomej wielbicielki. Śród różnorodnych emocji zapomniał o tem spotkaniu... Pójdzie tam, bo czemuż miałby nie pójść...
Grot sięgnął do kieszeni marynarki, chcąc raz jeszcze ów pachnący liścik przeczytać. Lecz go nie odnalazł w kieszeni. Zapewne zapomniał w domu. Natomiast palce jego natrafiły na jakiś inny papier. Ze zdziwieniem wyciągnął małą, pomiętą karteczkę, na której słów parę snać w pośpiechu, skreślono ołówkiem.
Przeczytał:
„Porachujemy się z panem, panie Grot!“
Choć tym razem nie było wzmianki o „demonie wyścigów“, domyślił się łatwo od kogo pochodził bilecik.
Zbladł. Jak przewidywał, walka nie tylko nie była ukończona, lecz stanie się jeszcze zaciętsza. Aż tu umiano go odszukać, w pokoju do którego nikt nie miał dostępu. Dziwne! Zapewne sądzą „oni“, że wziął pięć tysięcy i wyścig na „Magnusie“ wygrał. Ha, niechaj tak sądzą! W takim razie prędzej, czy później zwrócą się do niego, a wtedy... Wtedy... ma pewien plan, jaki sobie w głowie ułożył... Czy meldować zaraz o kartce prezesowi. Chyba nie! Bo jeśli Grot zwracał się do prezesa, to nie dla tego, by nie miał sam sobie z „demonem“ poradzić. Zwracał się, pragnąc uniknąć niespodzianek i niesłusznych oskarżeń w rodzaju tych, jakie spadły na Krzysiaka.
Nie czekając nawet na zakończenie wyścigów, natychmiast podążył przez tor do stajen. W stajni znajdował się już „Magnus“. Koło konia krzątał się Błaszczyk. Grot zawołał chłopaka. Lubił go i wyróżniał wśród innych chłopców stajennych, gdyż Błaszczyk był bezwzględnie uczciwy i ambitny.
— Błaszczyk? — zapytał. — Masz ty ochotę zostać żokiejem?
— To się wi, proszę pana! — odparł chłopak, czerwieniąc się mocno.
— Więc, pamiętaj! Niedługo może będę miał własną stajnię wyścigową. Wezmę cię do siebie. Będziesz jeździł, jak ja teraz jeżdżę...
Oczy chłopaka zabłysły bezgranicznem uwielbieniem.
— Ale musisz mi być całkowicie oddany?
— Ja nie jestem oddany? W kawałki dałbym się porąbać za pana...
— Więc słuchaj! „Derby“, żeby tam nie wiem co było, muszę wygrać na „Magnusie“...
— Wygra pan! — z przekonaniem zawołał chłopak.
— Jak nic nie przeszkodzi, to wygram... Lecz tu na torze grasuje szajka, która temu będzie chciała przeszkodzić...
— Żeby mi tam góry kładziono złota...
— Wiem, że cię nie przekupią! Ale mogą się zakraść, zechcą może zatruć konia.
Gniew zamigotał w oczach Błaszczyka.
— Ja bym im dał!
— Nie wolno ci więc na chwilę opuszczać „Magnusa“! Masz sypiać u niego w „boksie“. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Nie wierz nikomu i niczemu! Strzeż się nawet innych chłopaków stajennych... Pamiętaj, że to już nie o hrabiego, ale o mnie chodzi...
Błaszczyk wyprężywszy się, skinął głową. Znać było, że jest dumny z pokładanego weń zaufania i otrzymane zlecenie wypełni jaknajściślej.
Grot czas jakiś jeszcze bawił w stajni. „Magnusa“ długo pieścił i klepał po szyi, co ten przyjmował z jawnem zadowoleniem. Później zajrzał do innych koni. Tamte zaliczano ledwie do średniej „klasy“ — i dlatego może, mniej je lubił. Zajrzał tedy do „Manzanares“, która dotychczas nie zdobyła pierwszej nagrody, do „Ideala“, wcale niezłego konia, lecz któremu na finish‘u brakło „serca“, wreszcie do „Burzy“ — klaczy kapryśnej i biegającej nierówno. Z tych to czterech koni składała się stajnia Świtomirskiego.
Wreszcie, stwierdziwszy, że chłopcy zakończyli koło wyścigowców obrządki, zerknął na zegarek i spostrzegł, że dochodzi ósma.
Rzucił jeszcze parę instrukcji, poczem opuścił zabudowania stajenne i skierował się do bramy, prowadzącej na Plac Unji Lubelskiej. Z tamtąd skręcił w Polną.
Nie długo oczekiwał.
Może po upływie paru minut z głębi Polnej nadjechała taksówka i przystanęła w odległości paru kroków. Zmierzch już zapadał, a że samochód nie był oświetlony od wewnątrz, nie dawało się rozróżnić, kto się tam w środku znajduje. Natomiast uchyliły się drzwiczki, a z nich wysunęła się kobieca rączka, dając Grotowi znak, aby się zbliżył.
Pośpieszył na to wezwanie. Zajrzał do głębi taksówki i zdumiał.
Przed nim siedziała Irma Morena. Znakomicie znał z widzenia przyjaciółkę Świtomirskiego.
— Czy hrabia?... — począł, sądząc, że artystka przybywa z jakiemś zleceniem od jego chlebodawcy.
— Głupcze! Co nas obchodzi hrabia! — zawołała piękna kobieta, wciągając go za rękę siłą prawie do wewnątrz. — Co nas obchodzi hrabia? Ledwie się pozbyłam tego durnia! Ja tak dawno ciebie pożądam...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.