Demon wyścigów/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
MIŁOŚĆ I HAZARD.

Nazajutrz, w południe, Świtomirski wybrał się do Ciemniowskiego. Eks-bookmacher, choć niby to przywitał Hubę serdecznie, znać było pokrywał niezadowolenie uśmiechem.
Podszedł do ogniotrwałej kasy i wyjąwszy z tamtąd duży plik banknotów, położył przed Hubą.
— Czterdzieści pięć tysięcy! — rzekł — Udało się wczoraj panu hrabiemu!
— Jakto udało się? — zadziwił się Świtomirski.
— Bardzo zwyczajnie! Smith przegapił wyścig! Sądził, że „Magnus“ już jest pobity na narożniku i minąwszy „Groma“, dostatecznie nie wysyłał „Ruth“....
— Tak pan sądzi?...
— Przekonany jestem! Zresztą spotkamy się jeszcze, panie hrabio...
Popatrzył wyzywająco na Świtomirskiego. Znać było, iż nie tyle mu żal straconych pieniędzy, co gra w nim podrażniona miłość własna. Ostatnie odezwanie się eks-bookmachera również podnieciło Hubę. Poczuł się dotknięty, że Ciemniowski nie przyznaje bezwzględnego pierwszeństwa „Magnusowi“.
— Ano spotkamy się — powtórzył — za miesiąc w „Derby“!
— Rychlej jeszcze, rychlej jeszcze, panie hrabio! Wiem, że „Magnus“ ma biegać za dwa tygodnie i ja do tej gonitwy zapiszę moją klacz. Nagroda niewielka, ale nie czekając na „Derby“, przekonamy się czyj koń lepszy... Gotów jestem nadal trzymać zakład...
— Pan chce nadal trzymać zakład?
— Tak! Ale jak właściciel stajni z właścicielem stajni, sportsman z sportsmanem... Jednakowe szanse! Czterdzieści pięć tysięcy za czterdzieści pięć tysięcy!... Na gotówkę!... Podobnego zakładu nikt od hrabiego w Warszawie nie przyjmie...
Oferta była nader ponętna. W razie wygranej dziewięćdziesiąt tysięcy... Istotnie po wczorajszem zwycięstwie „Magnusa“ trudno było wynaleźć innego ryzykanta, któryby chciał trzymać przeciw niemu tak ogromną sumę. Reszta rozsądku jednak przemówiła w Świtomirskim.
— Muszę się zastanowić! — mruknął.
— Czyżby obawiał się pan hrabia? Nie wierzył w „Magnusa“? — lekka ironja zadźwięczała w głosie Ciemniowskiego.
— Nie... ale... Dam panu odpowiedź dziś wieczór...
— Ach!... tak!... Hrabia staje się ostrożny!...
Lecz i tym razem Huba nic dał się sprowokować, a opuściwszy mieszkanie Ciemniowskiego, na schodach jął czynić w głowie staranny rachunek, co bodaj po raz pierwszy w życiu mu się przydarzyło.
Wygrana suma wraz z nagrodą tworzyły łącznie pięćdziesiąt pięć tysięcy. Oddając z tej kwoty dwadzieścia dwa tysiące Lisikowi, a resztą zaspakajając jednego z dwóch nabywców majątku, tego, który stawał się coraz bardziej natarczywy i groził karnym procesem — Huba pozostawał co prawda bez pieniędzy, ale i bez piekących, a niebezpiecznych długów. Niezbyt przyjemnie było myśleć, że do „Derby“ wypadnie siedzieć „na goło“, lecz spokój również wiele znaczył. Najbardziej na sercu leżał mu Lisik...
To też, aby nie dać do siebie przystępu pokusie, zawołał taksówkę i rzucił kierowcy adres lichwiarza na ulicy Pańskiej.
Jednak wnet spotkało go rozczarowane. Gdy wdrapał się na czwarte piętro niechlujnej kamienicy, a po długiem dzwonieniu, otworzyła mu stara, przygłucha służąca — z dużym mozołem dowiedział się od niej, że pan Lisik dziś z samego rana dokądciś wyjechał i dopiero przed pierwszym czerwcem powróci.
Wiadomość ta bynajmniej nie ucieszyła Huby — krzyżowała wszystkie plany. Natomiast...
Popołudniu, jak czasem było w jego zwyczaju, wybrał się w odwiedziny do swej stajni.
Powitał go Grot — dziś jakiś zmieszany, nie swój, wyraźnie unikający wzroku Świtomirskiego. Stał przed stajnią pośrodku „paddocku“, dozorując poobiedniej przejażdżki koni.
Huba jednak zbyt był zaaferowany, aby zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie się żokieja.
— Jest mi pan prawdziwym przyjacielem!... — począł.
Grot opuścił na trawnik spicrutę, którą dotychczas bawił się odruchowo i schylił po nią gwałtownie, a twarz nabrała barwy szkarłatu. Paliły go jeszcze pocałunki Irmy, a w uszach wciąż dźwięczał słodki, namiętny szept...
— Jest mi pan prawdziwym przyjacielem! — powtórzył Świtomirski — a po wczorajszym pańskim postępku, gdy nie dał się pan przekupić, nie tylko mam do pana bezgraniczne zaufanie, ale nie chcę mieć przed nim żadnych tajemnic...
— Dobrze się wybrał! — pomyślał Grot i wydało mu się, że lada chwila krew tryśnie z jego twarzy.
— Otóż — prawił dalej Huba, całkowicie pochłonięty obchodzącym go planem — „Magnus“ biega za dwa tygodnie.... Ciemniowski do tego samego wyścigu, wściekły z powodu wczorajszej przegranej, zapisuje „Ruth“... Proponował mi dziś bardzo znaczny zakład... Przyznaję się, gdybym przegrał mogłoby mnie to zachwiać porządnie... Co pan na to, panie Grot?
Grot wzruszył ramionami.
— Doprawdy, ciężko mi radzić panu hrabiemu!
— Nie wierzy pan w powtórne zwycięstwo „Magnusa“? Z trudem wczoraj wygrał?
— Nie o to chodzi, panie hrabio!... „Magnus“ za następnym razem daleko łatwiej zwycięży. Ale obawiam się tej sieci intryg, jaka otacza naszą stajnię...
— Pan potrafi im zapobiec!
— Mam nadzieję! Od wczoraj w boksie „Magnusa“ sypia Błaszczyk...
— Więc?
Grot zastanawiał się chwilę. Rzeczywiście, gdyby stało się najgorsze, czego się obawiał, iż „nieznani“ zamierzają zatruć konia, a którem to przypuszczeniem nie chciał straszyć Świtomirskiego — koń wogóle w gonitwie uczestniczyć nie będzie i Huba pieniędzy nie straci. Rozumiał jednocześnie, że wygrany zakład może ostatecznie poprawiłby interesy hrabiego, a zabrawszy mu kochankę i czując się winnym wobec niego, chciał mu choć w ten sposób dopomóc.
— Panie hrabio! — rzekł z wielką mocą w głosie — O ile „Magnus“ wyjdzie na tor i do gonitwy stanie, ręczę, iż wygra każdy wyścig, w którym ja na nim pojadę... Nie tylko następny, ale i „Derby“...
Twarz Huby rozpromieniała.
— To tylko z ust pańskich pragnąłem posłyszeć! — zawołał.
Poczem uścisnąwszy dłoń żokieja, a nie obdarzywszy nawet spojrzeniem — o, niewdzięczny! — gniadego „Magnusa“, który obecnie okryty derką, a prowadzony przez Błaszczyka, powracał z „paddocku“ do stajni — popędził w stronę miasta.
W chwil parę później Świtomirski dzwonił do Ciemniowskiego.
— Zakład przyjęty! Zaraz przywiozę pieniądze!
Skoro Lisik był nieobecny, a Grot ręczył za wygraną mógł zaryzykować. A jeśli miał ryzykować, to czemu nie całą sumę. Natrętny wierzyciel da się udobruchać i zaczeka dwa tygodnie! Toć Hubę oczekują setki tysięcy. Zakład z Ciemniowskim, później „Derby“...
Zatarł z zadowoleniem ręce. Również z zadowoleniem zatarł ręce Ciemniowski...
W ten sposób, Świtomirski po raz drugi stawiał wszystko na jedną kartę. Niepomny był niedawnych emocji i pamięć miał krótką. Tak krótką, iż zapomniał nawet oddać portjerowi w „Citouche“ swą pięćdziesięciozłotową pożyczkę...

Grot, po ukończeniu swych czynności w stajni, również nie skierował się do domu, na Litewską.
Powoli, zamyślony, podążył na Wilczą, gdzie zamieszkiwała artystka. Obiecał wczoraj Irmie, że przyjdzie i dziś acz niechętnie, dotrzymywał słowa. Zresztą chciał wyjaśnić ich wzajemny stosunek.
Irma z niekłamaną radością powitała żokieja.
— Jesteś! — wyrwał jej się okrzyk ulgi, jakgdyby sądziła, że na wyznaczone spotkanie się nie stawi — Oczekiwałam tak niecierpliwie...
— Przybyłem... — jął mówić.
— Bo zależy ci troszkę na mnie...
W zachowaniu zazwyczaj wyniosłej kobiety było dziś coś z zakochanej dziewczyny. Oplotła szyję Grota ciepłemi, nagiemi ramionami i przywarłszy doń całem ciałem, wpiła mu się w usta długim pocałunkiem.
Grot odsunął ją lekko.
— Droga Irmo...
Cofnęła się o parę kroków, spoglądając na kochanka ze zdziwieniem. Milczał, dobierając słów, aby w sposób najbardziej oględny oświadczyć to, co zamierzał oświadczyć...
Grotowi przygód miłosnych nie brakło, lecz jakżeż tamte były od obecnej różne. Będąc żokiejem, a otrzymawszy wychowanie staranne, nie miał przystępu do tych sfer, wśród których pragnął znaleźć towarzyszkę życia. Dotychczasowe zaś miłostki, przeważnie z kobietami wielce lekkomyślnych obyczajów nudziły go szybko i żadna z nich nie umiała przykuć go do siebie na dłużej. Przekonywał się przytem, że chwilowe bogdanki ceniły w nim raczej mogącego dostarczyć „cennych“ dla gry informacji żokieja, niźli kochanka.
Ale wczoraj... Oszołomiły go nie tyle namiętne pieszczoty Irmy, co świadomość, że piękna i dumna kobieta, spoglądająca na wszystkich z lekceważeniem, przeniosła go nad innych, gotowa dlań popełniać szaleństwa... Gdy oprzytomniał jednak, zawstydził się swej słabości... Toć nieuczciwie postąpił względem Świtomirskiego i niedawno, tam w stajni, ani razu nie mógł mu spojrzeć prosto w oczy... Zresztą do czego prowadził podobny stosunek?...
Możliwie oględnie jął tłomaczyć:
— Kochana Irmo! Wdzięczny ci tylko być mogę... za twój... wczorajszy kaprys... i zapewniam, zachowam wszystko w największej tajemnicy....
— Kaprys? Tajemnica?
Zdziwiona spojrzała na Grota. Poczem przybliżywszy się, pochwyciła go za rękę i pociągnęła na otomanę. Tam siadła tuż przy nim i zaglądając mu filuternie w oczy, raz jeszcze zapytała:
— Jaki kaprys?
— Oczywiście... Powinniśmy zapomnieć...
— Dzieciaku! — jęła szybko mówić — czyż sądzisz naprawdę, że jestem jedną z tych rozhisteryzowanych warjatek, które gonią za awanturą, li tylko dla tego, iż im się spodobał przystojny żokiej?...
Grot bąknął coś niewyraźnie.
— Dawno pragnęłam cię poznać! — wyjaśniła — Nie wiedziałam, jak to uczynić... Zdecydowałam się napisać... Zbierałam o tobie trochę wiadomości... Wiem, żeś z gruntu prawy i szlachetny... Tylko takich ludzi cenię... Pozatem... tyś mój typ... Gdybyś zechciał... wczorajsza nasza przygoda przerodzić się może w głębsze uczucie...
Grotowi wyrwał się mimowolny okrzyk:
— A Świtomirski?
— Cóż Świtomirski? — odrzekła, skrzywiwszy się lekko — lada dzień się z nim rozejdę... Związek z Hubą był to jeden z większych błędów mojego życia... Ceni on karty i butelkę ponad kobiety i mnie jeszcze gotów kiedy przegrać po pijanemu... I tobie radzę jaknajprędzej z nim się rozstać...
— Łatwo mówić! — zauważył. — Nie mogę się z nim rozstać przed „Derby“, bo chcę je wygrać na „Magnusie“! O posadę inną również ciężko... Zresztą na Świtomirskiego narzekać nie mogę... Od wczoraj dopiero pali mnie wstyd i nierad się z hrabią spotykam...
— Widzisz! — zawołała żywo — o ile mamy się złączyć, oboje musimy zerwać nasze stosunki z Hubą... Politykujmy najdalej do „Derby“.
— A później co będzie?
— O to się nie troszcz! Mam dobrą głowę... Nie zginiemy z głodu!...
Wiele mocy zabrzmiało w głosie Irmy. Choć Grot nie czuł się całkowicie przekonany, ani jasno mu się nie przedstawiały plany na przyszłość, wzruszyło go to głębsze uczucie pięknej kobiety, którego się wcale nie spodziewał.
— Pomyślę! — szepnął.
— I ja nad wszystkiem pomyślę! — przytwierdziła — Za parę dni ci powiem, co zrobimy i jak postąpimy, żeby było dobrze... Byleś się mnie słuchał i był mądry, chłopaku...
Na czem miała polegać mądrość Grota, nie wyjaśniła bliżej. Natomiast objęła ręką jego szyję i przytuliwszy swój policzek do policzka kochanka, tak pozostała przez chwilę.
Grota otoczył aromat odurzających perfum. Perfumy działały oszołamiająco. Jednocześnie biło weń ciepło ciała kobiety, budząc te same, co i wczoraj pożądania...
— A takby mi się należało nieco szczęścia! — skarżyła się cicho — Oj, należało! Gdybym ci mogła opowiedzieć moje życie... Dziś jeszcze nie wolno!... Ty jeden mnie obronisz, wyrwiesz... Czasami bardzo się boję!... Obronisz mnie, ty mój...
Reszta zdania utonęła w przeciągłym pocałunku. Przed kim Grot miał bronić Irmę — o to wcale nie miał zamiaru zapytać...
Poczuł, że w jego żyłach płynie nie krew, a roztopiona lawa....

W godzinę, może później, Grot opuścił mieszkanie artystki, gdyż koło dziesiątej wieczór miał tam przybyć hrabia. Wyszedł od Irmy odurzony i zakochany, a jednak z pewnym na dnie duszy niesmakiem, niezadowolony ze siebie. Czyżby już był zazdrosny o Świtomirskiego? Przecież zapewniała Irma...
W głowie miał wir skłębionych myśli. Wiedział, że jeśli w takim stanie, jak obecnie, uda się do domu — nie zmruży oka całą noc...
Pożądał towarzystwa, jakiegokolwiek bądź towarzystwa... byle nie pozostać sam na sam z dręczącemi myślami...
Skierował się w stronę „Niespodzianki“....
W „Niespodziance“ — może dla tego, że nazajutrz nie odbywały się wyścigi — wyjątkowo mało znajdowało się gości. Nikogo prawie ze znajomych. Tylko, w głębi salki, jak zawsze, Maliński...
Grot chciał się cofnąć, ale było zapóźno. Maliński spostrzegł go, podbiegł i siłą niemal zaciągnął do stolika.
— Może kawki z likierem? — zaproponował.
Zgodził się. Wypije parę kieliszków likieru, to go uspokoi.
Teraz dopiero zauważył, że Maliński jest czysto ogolony, ma nowe ubranie i kończy sutą wieczerzę.
— Ho! ho! — uśmiechnął się — zaczyna się dobrze powodzić? Wygraliśmy?
— Ot, tak... trochę!... — mruknął wymijająco Maliński — A właściwie, to nie... Inne kombinacje!... Z gry się nikt nie dorobi!... Wczoraj grałem na „Ruth“ przeciwko panu, przegrałem, ale nie mam pretensji... Pan stale będzie miał guzik w kieszeni, panie Grot... Co tam gadać! Napijmy się lepiej...
Trącił się z żokiejem, wychylił do dna duży kieliszek, poczem znów nalał... Zaczerwieniona twarz świadczyła, iż to nie pierwsza kolejka...
— Robi jakieś aluzje — pomyślał Grot. — Jest wstawiony, a nuż uda go się wybadać? Bo coś mi się widzi, że więcej on wie o tym „demonie“, niźli chce powiedzieć.
— Panie Maliński! — rzekł głośno — czemu mi pan ciągle o goliźnie przycina?... Co miała znaczyć wówczas ta rozmowa o żokiejskich zarobkach?
— A nic...
— Jakto nic?
— Tak sobie stare dzieje wspominałem!
Teraz Grot pierwszy trącił o kieliszek Malińskiego, zachęcając go do picia. Ten nie dał się namawiać. Rychło wypróżniono trzy nowe kieliszki. Oczy Malińskiego pokryły się lekką mgłą, a mowa stała niewyraźna.
— Czy nie słyszał pan nigdy o „demonie wyścigów“? — zadał Grot znienacka pytanie.
— He!.. he... Demon?... — zabełkotał Maliński. — No! nie... Nie zajmuję się djabłami...
— A ja myślałem...
Maliński pochylił się nagle przez stół w stronę żokieja.
— Strasznieś ciekawy, bratku! Ale, choć Maliński pijany, niewiele się dowiesz...
— Więc jednak...
— To ci powiem... miej się na baczności...
— A mówże pan, do licha, wyraźnie! — krzyknął Grot, tracąc cierpliwość.
Maliński skrzywił się chytrze.
— Tak koniecznie, chcesz? No to słuchaj! „Demonem wyścigów“ jest kobieta...
— Kobieta!
— I basta! Więcej nie nudź!...
Osunął się z powrotem na krzesło i zamknął oczy. Udał, że zasnął, nie odpowiadając na pytania.
Grot posiedział jeszcze chwilę, zapłacił i wyszedł. Doprawdy, kompletnie urżnęło się bydlę i plotło głupstwa... „Demonem wyścigów“ — kobieta!... Zakpił z niego Maliński... Szkoda, że nie dodał, iż tym demonem jest Irma Morena, lub Tina Świtomirska...
Myśl ta wydała się Grotowi tak zabawna, iż roześmiał się głośno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.