Demon wyścigów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
DEMON
WYŚCIGÓW
POWIEŚĆ SENSACYJNA
Z ZA KULIS ŻYCIA WARSZAWY
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE


Druk Zakładów Drukarskich
WACŁAWA PIEKARNIAKA
Warszawa, Ordynacka 3, tel. 44-59.


Mojemu Ojcu
wybitnemu sportsmanowi polskiemu
niniejszą książkę ofiaruję
St. A. Wotowski






ROZDZIAŁ I.
ŻOKIEJ GROT.

Grot miał wielką ochotę zdzielić drepczącego obok chłopaka laską po grzbiecie. Powstrzymał się jednak. Ochrypłym tylko nieco z gniewu głosem zapytał:
— Więc cóż kazano ci powtórzyć?
— Żeby pan był koniecznie o dziesiątej wieczór na ulicy Belwederskiej... Tam on już odnajdzie...
— Ale... Kto?
— Demon wyścigów...
— Ach...
Chciał o coś jeszcze zagadnąć, lecz wyrostek snać spełniwszy swe zadanie, już zginął w półmroku.
Zaklął cicho. W dalszym ciągu nie ustawała naganka. Demon wyścigów...
Po jego przystojnej, wygolonej twarzy przebiegł nieokreślony uśmiech.
Tak, uda się tam i przekona...
Dopiero ósma... ma jeszcze przed sobą dwie godziny... Zajdzie do „Niespodzianki“, do której i tak zamierzał wstąpić i w tej knajpce poczeka...
Skręcił z Litewskiej w Marszałkowską i powoli szedł w stronę Placu Unji Lubelskiej. Szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na przechodniów, którzy tu i ówdzie odwracali za nim głowy. Również obchodziły go mało zachęcające spojrzenia kobiet. Jan Grot, bowiem, jeden z lepszych jeźdzców na torze, nie tylko cieszył się wielką popularnością wśród publiczności, ale był bardzo przystojnym, trzydziestoletnim mężczyzną, którego niejedna niewiasta chętnieby pochwyciła w swe sidła.
Demon wyścigów... Nowa próba... Ileż razy Grot już odtrącał z pogardą zakusy rozmaitych kombinatorów, bookmacherów i kolegów, zmierzające do wciągnięcia go w niewyraźne machinacje... Lecz obecnie sprawa przedstawia się znacznie poważniej...
Od początku sezonu, rzekłbyś, pojawiła się na torze tajemnicza szajka, reżyserująca niemal wszystko z matematyczną ścisłością. Przegrywały najlepsze konie — „gałgany“ odnosiły niespodziewane zwycięstwa. Faworyci zmieniali formę, biegając jaknajbardziej fantastycznie i zajmując przeważnie ostatnie miejsca, a „fuksy“ były stałem zjawiskiem. Choć publiczność poczynała mocno sarkać, a tu i ówdzie ukazały się w pismach złośliwe, pod adresem dyrekcji wyścigów wzmianki, sądzono, że to o oderwane żokiejskie „kawały“ chodzi, które prędzej czy później uda się ukrócić, nie zaś o zakrojony na szeroką skalę system. I Grot początkowo tak sądził. Lecz te nagabywania, obietnice, ba, nawet pogróżki, jakiemi zasypywano go od tygodnia, świadczyły, że rzecz ma się zgoła inaczej... Te listy z śmiesznym i pompatycznym podpisem — „demon wyścigów“ — no i te dzisiejsze w imieniu „demona“ wyznaczone mu spotkanie...
Lecz o cóż im właściwie chodziło? Może o „Magnusa“, którego miał jutro dosiadać?
Gniew zawrzał w piersi Grota. O, nie zrobią z nim, jeśli chodzi o „Magnusa“, żadnej kombinacji! „Magnus“ — to jego duma, jego nadzieja. Bo, choć dotychczas jeździł z wielkiem powodzeniem, nie udało mu się jednak odnieść zwycięstwa w „Derby“, tej największej gonitwie sezonu. A zwycięstwo w „Derby“ — to szczyt marzeń, to korona karjery każdego żokieja. Nakoniec w tym roku ma duże szanse. Jutro zmierzy się „Magnus“ po raz pierwszy, jako trzylatek, z poważnemi przeciwnikami. Jeśli zwycięży — a pewny niemal jest Grot, że zwycięży — „Derby“ za miesiąc tak, jak murowane...
Wyprostował się dumnie... Wielkie to będzie wydarzenie w jego życiu. Oklaski tłumów, owacje, sam Prezydent Rzeczypospolitej, stale w ten dzień zaszczycający swą obecnością wyścigi, ujrzy, gdy Grota osypią powinszowaniami... Och, nie da sobie Grot wydrzeć podobnego szczęścia...
— Cóż to pan, panie Jasiu, taki zamyślony? Pewnie do „Niespodzianki“?
Drgnął. Sam nie wiedząc, kiedy znalazł się przed wejściem do restauracji. Tuż koło niego stał szczupły, w średnim wieku jegomość, ubrany w stary, poplamiony garnitur. Wystrzępiony krawat, źle zasłaniał brudną i podarta koszulę.
— A... pan Maliński! — mruknął, niezbyt zadowolony ze spotkania.
— We własnej osobie — odparł tamten, ukazując w uśmiechu szereg spróchniałych zębów, — cieszę się, żeśmy się zetknęli... Pragnąłem z panem pogadać...
Grot skrzywił się lekko. Domyślał się, o co go nudzić będzie Maliński. „Typ“, albo pożyczka. Maliński zajmował kiedyś niezłą posadę, ale ją stracił, z powodu jakichś niedokładności pieniężnych, w których totalizator odegrał niemałą rolę. Później staczał się coraz niżej. Teraz kręcił się wciąż wśród trenerów i żokiejów, w poszukiwaniu „kombinacji“, mogącej postawić go na nogi. Mówiono o nim, że pośredniczy między bookmacherami a żokiejami w różnych niewyraźnych sprawkach i w ten sposób zdobywa środki utrzymania. Czepiał się, kogo mógł, między innymi i Grota, choć ten unikał go starannie.
— Cóż „Magnus“? Wygra? — zaseplenił, nie zwracając na to uwagi, że Grot traktuje go więcej niż ozięble. — Myślę, że wygra?...
— Bo ja wiem! — odparł ten niechętnie.
— Ucieszy się pański hrabia i może się trochę podreperuje, choć mu i tak nie na długo wystarczy...
Grot nie odparł ani słowa. Właścicielem stajni, w której pracował, jako żokiej i trener jednocześnie, był hrabia Hubert Świtomirski, wielki hulaka i utracjusz poufale zwany przez przyjaciół „Hubą“. Nie raz do uszu Grota dochodziły słuchy, że chlebodawca jest bardzo w swych interesach zachwiany i że przegrywa u bookmacherów i w karty sumy ogromne. Do tych to właśnie spraw uczynił Maliński aluzję. Grot jednak nie pragnął wdawać się w drażliwą rozmowę.
— Pan wchodzi do „Niespodzianki“? Za chwilę i ja się tam znajdę — dalej gadał Maliński, nie zrażony milczeniem żokieja. — Tylko przedtem muszę parę złociszów pochwycić... Mają mi oddać... A w „Niespodziance“, to się do pana przysiądę...
— Hm... — mruknął Grot niewyraźnie, poczem odwróciwszy się od natręta plecami, wszedł do niskiej i zadymionej salki.
W „Niespodziance“ panował już ruch i gwar wielki. Podczas gdy w małych cukierenkach, szczególniej w okolicach Placu Zbawiciela, zbierali się w przeddzień gonitw drobniejsi gracze oraz chłopcy stajenni, udzielający tym graczom cennych „wskazówek“ — tu, w tej knajpce, gromadziła się „elita“, pragnąca dzięki swym zażyłym z żokiejami stosunkom, zdobyć „murowane pewniaki“, podsłuchując ich fachowe rozmowy, lub choćby z wyrazu twarzy „mistrzów“ — wysnuć horoskopy na przyszłość. Właściciele stajen rzadko pojawiali się w „Niespodziance“. Ich klubem była sąsiednia „Bagatela“, gdzie przy partyjce domina, omawiano szanse swych koni.
Grot, zająwszy w głębi salki miejsce przy wolnym stoliku, dyskretnie rozejrzał się dokoła, zamieniając ze znajomymi ukłony. Tak, nie brakło nikogo ze stałych bywalców. Tuż obok niego, zasiadał poważnie, ćmiąc wielkie cygaro, żokiej Ruf wraz z trenerem Dubrem, dalej nieco — żokiej Kasprzak, uśmiechnięty ironicznie słuchał wykładu dwóch jakichś panów, zapewne zapamiętałych wyścigowych graczy, którzy gestykulując z ożywieniem, coś mu tłomaczyli zawzięcie. Dalej jeszcze mistrzowie Kukisow, Szczypiorek, Goralski, Migdaliński... Nie brakło nawet paru dziennikarzy, którzy skupieni pod ścianą porównywali swe typy, a wśród nich wiódł prym redaktor Liwojczyk, poprawiający niedbałym gestem stale potarganą czuprynę.
Popijając piwo, które usłużnie przyniosła kelnerka, Grot nieznacznie obserwował obecnych. A nuż śród nich znajduje się tajemniczy „demon“? Bo, że „Niespodzianka“ była kuźnią różnych niespodzianek, i że w tej salce, o tej porze „robiono“ przy którymś ze stolików wyścig na jutro, to więcej, niż pewne. Lecz właściwie komu zależeć może na jego jutrzejszej wygranej lub przegranej?
Począł się zastanawiać. „Magnus“ biega z całym szeregiem koni. Z nich najgroźniejsze są „Ruth“ Ciemniowskiego, i „Grom“ Kuka. Właściwie najwięcej „Ruth“, bo „Grom“ już przegrywał do tej klaczy... Czyżby zakusy szły ze stajni Ciemniowskiego...? Ciemniowski były bookmacher i właściciel domu gry, dorobiwszy się znacznego majątku, pozuje obecnie na wielkiego pana, stajnię, jak dotychczas, prowadzi uczciwie. Zresztą, jako trener służy u niego stary Jaremski, o którym wiadomo, że w „kombinacje“ się nie wdaje, żokiejem zaś jest anglik Smith, niedawno sprowadzony przez Ciemniowskiego z zagranicy, który jeszcze nie zdążył się warszawskich „kantów“ nauczyć. Flegmatyczny, małomówny anglik, trzymający się od wszystkich zdaleka... Więc to przypuszczenie odpada... Chyba Kasprzak prędzej... Bo Kasprzak zarządza stajnią bogatego dorobkiewicza Kuka, i jutro pojedzie na „Gromie“. A Kasprzak to cwaniak nad cwaniaki i nie jeden wyściżek już dobrze obrobił...
Grot zapalił nowego papierosa. Pocóż próżno łamać sobie głowę. Wnet i tak wszystkiego się dowie, bo jeśli się zgodził udać na spotkanie, to tylko poto, by nieco uchylić rąbek tajemnicy...
Zdala ujrzał Malińskiego, który lawirując między stolikami wyraźnie podążał w jego stronę. Był zaczerwieniony, snać załapawszy nieco pieniędzy, zdążył już wypić parę „kielonków“ przy bufecie.
— Czy można? — zapytał i nie czekając na zaproszenie, zajął tuż obok Grota miejsce.
Ten odsunął się trochę.
— He... he... — świszczał Maliński, nie zwróciwszy uwagi na ten odruch... — Wasz hrabia zgrał się potężnie wczoraj w klubie i resztkami goni... Cała nadzieja w „Magnusie“... Podobno założył się o wielką sumę...
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! — uciął krótko.
— Jakto nie obchodzi? Z takim wariatem, jak Świtomirski, nigdy nic nie wiadomo. Dziś ma, jutro niema. Nawet „Magnus“ go nie uratuje! Kiedy mu konie sprzedadzą za długi... po miejscu będzie, panie Grot...
— Ja się tam nie martwię — odparł żokiej, zaczerwieniwszy się lekko — miejsce zawsze znajdę...
— He... he... Różnie bywa!... — rechotał tamten dalej, przymrużywszy jedno oko — a nie lepiejby się zabezpieczyć...
— Nie rozumiem?
— Ano — jął tłomaczyć podstępnie Maliński — inaczej przed wojną się działo. Pamiętam... Wtedy wielcy panowie sprowadzali żokiejów z zagranicy, a jak im płacili... Taki Sloan, Hamilton, Morgan brali po dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, nie licząc procentów... Pan wie, co to znaczy na obecne pieniądze... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, może i więcej...
— No... tak...
— A jak żyli żokieje... Powiadam panu, każdy z nich miał dwóch sekretarzy i najmniej trzy przyjaciółki... Złoto rzucali garściami... Taki Wicks... Podczas rannych galopów wypijał dwie butelki szampana, a jak wpadł w dobry humor, to nie tylko chłopaków stajennych poił, ale konie szampanem wycierał...
— Skoro go stać było...
— A teraz — ubolewał, patrząc uważnie, jaki wpływ jego słowa wywarły na Grocie — a teraz? Pożal się Boże! Bieda! Bieda, nędza... Żokiej uczciwie nawet na wódkę nie zarobi... Jak sam o sobie nie pamięta, to o nim nikt nie pamięta...
— Panie Maliński! Dokąd to wszystko zmierza?
— At nic! Że pan wiecznie frajerem będzie, panie Grot!
Roześmiał się głośno.
— Upił się pan! — zawołał Grot z gniewem — i nie wie co plecie... Pora iść spać... Odchodzę...
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Kiwnąwszy głową Malińskiemu i rzuciwszy parę srebrnych monet na stolik, pośpiesznie wyszedł z „Niespodzianki“. Z zadowoleniem wciągnął w piersi ciepłe, majowe powietrze. Doprawdy sprawa poczynała być coraz ciekawsza. Tu „demon“, tam Maliński. A może Maliński miał za zadanie przygotować grunt?
Jedno zaniepokoiło go tylko. Wiadomość o nowych szaleństwach hrabiego Huberta. Bo i Grot, choć nie dawał tego poznać po sobie, obawiał się katastrofy. Syn trenera, odebrawszy wychowanie staranne, choć ojciec pragnął, aby po ukończeniu szkoły, wstąpił na wyższą uczelnię i obrał zawód „inteligencki“, wbrew woli rodzica poświęcił się całkowicie koniom, bo wśród nich wyrosły, życia nie wyobrażał sobie bez koni. Jeżdżąc tu i owdzie, wreszcie znalazł miejsce u Świtomirskiego i ze swym chlebodawcą rozumieli się znakomicie, gdyż hrabia do zarządu stajnią nie wtrącał się wcale. Marzeniem Grota było dojść do małej własnej stajenki, lecz to pozostawało tylko marzeniem... A teraz.... Niechaj zgra się ostatecznie Świtomirski i zmuszony będzie sprzedać konie... Kto inny dosiądzie „Magnusa“...
Zamyślony szedł ulicą Belwederską. Nagle tuż koło niego wyrosła jakaś postać.
— Proszę skręcić w boczną uliczkę! — posłyszał szept.
Grot nie bał się nikogo i niczego. Raz zdecydowawszy się na przygodę, postanowił zaryzykować do końca. Skręcił istotnie w ślad za nieznajomym w małą ciemną uliczkę, ciągnącą się od ulicy Belwederskiej i przystanął. Nieznajomy, który go wyprzedził, zbliżył się teraz. Zauważył, iż jest to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, nieco przygarbiony. Miał podniesiony kołnierz od marynarki, głęboko nasuniętą na czoło sportową czapkę i duże amerykańskie okulary. Twarzy nie mógł rozróżnić, lecz na pierwszy rzut oka, nieznajomy sprawiał tak niepozorne wrażenie, iż ze śmiechem zapytał:
— To pan jest tym „demonem“?
— Przybywam w jego imieniu!
— A któż to jest ten „demon“?
— Rychło pan się nie dowie!
— Sądzę, że prędzej niż się spodziewasz, przyjacielu — zawołał — bo wielka bierze mnie chętka pochwycić cię za kołnierz i zaprowadzić do najbliższego policjanta!
— Nie radziłbym tego uczynić! — odrzekł tamten, wykonywując jakiś nieokreślony ruch ręką.
W mroku błysnęła lufa browninga. Grot poznał, iż z daleko poważniejszym ma do czynienia przeciwnikiem, niźli sądził z początku.
— Więc o cóż chodzi? — rzucił.
— „Magnus“ ma jutro przegrać!
— Tylko tyle! No, to skromne żądanie! A jeśli się nie zgodzę?
— Zastosujemy represje!...
— Wolno wiedzieć jakie?
— Różne bywają. Panu się przytrafi nieszczęście, koń może zachorować... Lub też... Pamięta pan sprawę Krzysiaka?...
Drgnął. Sprawę Krzysiaka pamiętał dobrze. Mniej więcej przed dwoma tygodniami narobiła ona wrzawy nie mało. Ktoś zadenuncjonował tego trenera do dyrekcji, iż dopinguje konie. Nietylko zadenuncjował, ale wskazał najdokładniej, w której gonitwie koń stajni Krzysiaka zadopingowany zostanie. Natychmiast przeprowadzone śledztwo, całkowicie potwierdziło zawarte w anonimie szczegóły i Krzysiak nie tylko raz na zawsze pozbawiony został trenerskich praw, ale i pociągnięty do surowej odpowiedzialności, choć zaklinał się, że padł ofiarą złośliwej intrygi.
Więc tak się miała ta sprawa...
— Sądzę, że nie zdecyduje się pan z nami na otwartą wojnę, panie Grot — mówił dalej nieznajomy. — Dość długo pan się nam opierał!... „Magnus“ jutro przegra.
— Ale w czyim interesie leży, aby przegrał... Któż jest w tem zainteresowany?...
— Nikt z tych, których pan posądza! Ani Ciemniowski, ani Kuk, ani Kasprzak! Żaden właściciel stajni wyścigowej, lub żokiej...
— Nic nie rozumiem...
— Posługujemy się żokiejami i trenerami od wypadku do wypadku, kiedy są nam potrzebni i za to wynagradzamy ich znakomicie. Sami nie wiedzą komu służą. To nie są zwykłe wyścigowe „kanty“. Jutro „Magnus“ przegra. Gdy zechcemy „Derby“ wygra...
— Panowie są bardzo łaskawi!...
— Dziesięć tysięcy otrzymuje pan za jutrzejszą „robotę“ — mówił dalej nieznajomy, nie zwracając uwagi na ironiczny wykrzyknik. — A na dowód, jak wielkie mamy do pana zaufanie, doręczam zadatek, połowę tej sumy...
Wyciągnął w kierunku Grota sporą kopertę. Ten cofnął się o parę kroków, tłumiąc przekleństwo. Jeszcze chwila, a czuje, iż mimo groźby wymierzonego browninga, skoczy łajdakowi do gardła.
— Nie chce pan brać? — ironicznie zauważył nieznajomy. — Wszystko mi jedno, kładę na ziemi.. Później pan podniesie... Teraz czas nagli. Resztę otrzyma pan po wyścigu, jak również dalsze instrukcje. No i proszę dobrze zapamiętać, że w razie niewykonania naszego zlecenia, grozi poważne niebezpieczeństwo...
— A łotrze! — krzyknął Grot i rzucił się naprzód.
Tamten jednak już znikł, jakgdyby pod ziemię się zapadł. W tejże chwili rozległ się warkot motoru i zauważył szybko oddalający się samochód. Stał ukryty w głębi uliczki i do niego wskoczył nieznajomy.
Grot postał chwilę, poczem zawrócił i podniósł kopertę. Podszedł do najbliższej latarni, rozerwał ją i stwierdził, że zawiera ona paczkę banknotów.
Powoli skierował się do domu.
Gdy zadzwonił do bramy jednej z kamienic przy ulicy Litewskiej, w której zajmował skromne jednopokojowe mieszkanko, dozorca szepnął tajemniczo:
— Pozostawiono tu dla pana liścik.
— List? Dla mnie? — powtórzył zdziwiony. — Od kogo?
— Pewnikiem od jakiej pani... bo pachnie!
Po chwili czytał:
„Znam pana, pan mnie nie zna. Będę jutro oczekiwała w samochodzie, na Polnej, przy wyjściu ze stajen, po wyścigach“.
Pokiwał ze zdziwieniem głową. Liścik nie nosił podpisu, jednak charakter pisma i papier listowy, znamionowały inteligentną i wytworną osobę. Kim była nieznajoma wielbicielka?





ROZDZIAŁ II.
INTERESY HRABIEGO HUBERTA.

Pani Irma była dziś stanowczo w złym humorze.
— Tak dalej nie pójdzie! — oświadczyła z gniewem.
Hrabia Hubert jakoś nieokreślenie spojrzał na swoją przyjaciółkę. W gruncie bał się nieco tej wysokiej, pięknej kobiety o jasno blond włosach, iskrzących się, niczem djamenty oczach, które obecnie ciskały błyskawice. Zresztą nie cierpiał scen gwałtownych.
— Jakoś wszystko się ułoży! — bąknął.
— Co się ułoży! — zawołała. — Z nieba ci spadną pieniądze? Kiedy dla ciebie porzuciłam scenę, na której oczekiwała mnie wielka przyszłość, sądziłam, iż naprawdę czynię poświęcenie dla człowieka, który jest tego wart... A tymczasem wieczna bieda, golizna, stale siedzisz bez grosza...
Oświadczenie to pani Irmy nie zupełnie zgadzało się z prawdą. Nie uczyniła wielkiego poświęcenia, porzucając drugorzędny teatrzyk, w którym pod nazwą Irmy Moreny występowała raczej jako znana z urody tancerka, a przez okres swej blisko od roku trwającej znajomości ze Świtomirskim, zdążyła wyciągnąć z niego sumy znaczne. Dopiero od pewnego czasu poczynało wszystko się psuć. Majątek hrabiego w lubelskiem był tak obciążony, że długi przerastały wartość, o kredycie ani marzenia, bo najwięksi nawet ryzykanci dyskonterzy, na wspomnienie o wekslach Huby, jeno pogardliwie wzruszali ramionami...
— Więc? — rzekła, przystając przed Świtomirskim i uderzając niecierpliwie o podłogę końcem pantofelka, zdobiącego najładniejszą nóżkę w stolicy. — Zgrałeś się wczoraj, przegrałeś pieniądze, które dla mnie były przeznaczone. Któż moje rachunki zapłaci? Muszę mieć dziś jeszcze te parę tysięcy.
Świtomirski skrzywił się lekko. Liczył lat trzydzieści kilka, był wzrostu więcej, niźli wysokiego i mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę, gdyby nie wyraz jakiejś tępej apatji, który na stałe osiadł na jego twarzy. Mówił powoli, flegmatycznie i kiedy się z nim rozmawiało — odnosiło się wrażenie, iż nic na świecie go nie obchodzi i nic z równowagi wyprowadzić nie jest w stanie. Tymczasem pod tą pokrywką chłodu krył się szereg namiętności, z których zamiłowanie do kobiet i szampana były jeszcze najmniejsze. Huba graczem był przedewszystkiem. Ale to graczem takim, że aby zdobyć pieniądze na grę, potrafił posunąć się do najbardziej nieobliczalnych postępków, nie zastanawiając się nigdy, jakie te postępki pociągną za sobą skutki. Dobroduszny z natury, grywał przeważnie w niewyraźnych towarzystwach, stanowiąc łakomy żer dla różnych niebieskich ptaków i z „partyjek“ stale wychodził bez grosza. Podobny charakter miała i wczorajsza „partyjka“, bo w porządniejszych klubach, nie mógł się już Huba pokazać, będąc wszystkim dookoła winien. Przegrał pieniądze, zgoła na co innego przeznaczone i sytuacja przedstawiała się wcale poważnie... Jedno tylko pocieszało Hubę...
— Moja kochana — odezwał się, cedząc jak zwykle powoli wyrazy — mam wrażenie... dziś jeszcze będziemy mieli... złocisze....
— Jakto? Skąd?
— Telefonował do mnie... do „Bristolu“... jakiś Lisik... Sam zaofiarował pożyczkę...
— Tobie zaofiarowano pożyczkę? — wielkie zdziwienie zabrzmiało w głosie Irmy.
— Tak!... Powiedziałem mu, żeby przyszedł tu do ciebie o piątej. Wszak niezadługo piąta...
— Tutaj przyjdzie?
— Hm... sądzę... napewno...
Duże oczy pani Irmy bardziej jeszcze rozszerzyły się ze zdumienia. Przywykła do tego, iż Huba w jej mieszkaniu załatwiał swoje sprawy finansowe, niezbyt lubiąc przesiadywać w „Bristolu“, gdzie go niepokoili natrętni wierzyciele, lecz zrozumieć nie mogła, aby znalazł się ktoś, proponujący swe usługi hrabiemu. Zerknęła tylko na zegarek. W rzeczy samej za parę minut już piąta...
Chwilę zaległa cisza.
Podczas, gdy pani Irma przerzucała jakieś ilustrowane pisma, leżące na stole, Huba, choć nie dając tego poznać po sobie, niecierpliwie śledził bieg wskazówek zegara. A co się stanie, jeśli ów Lisik nie przyjdzie? O tem wolał jeszcze nie myśleć. Bo nie tyle trapiło go wspomnienie, iż wczoraj przegrał piętnaście tysięcy, resztę z zadatku na sprzedany w lubelskiem majątek, który po pijanemu zdążył przedtem już sprzedać komu innemu i że z tej sprawy dość ciężko będzie się wywikłać, nie tyle trapiła go myśl, iż nie może doręczyć przyobiecanej sumy przyjaciółce — ile to, iż brak mu nawet na grubszy zakład o „Magnusa“. Wszak zapewniał Grot, że „Magnus“ posiada jutro pierworzędne szanse na wygraną... „Magnus“ wogóle może Świtomirskiego postawić na nogi i w chwili obecnej jest jedyną hrabiego nadzieją, gdyż reszta jego koni nie odznacza się większą „klasą“.
Niechaj tylko zwycięży jutro, później w „Derby“... — odrazu Huba wyjdzie z najprzykrzejszych długów i pozwraca pobrane na majątek zadatki. Byle mieć pieniądze na znaczniejszą stawkę. Odbije się — inni przy nim też zarobią, bo hrabia ma szeroki gest. Zapewne ten Lisik poczuł dobry interes, coś przewąchał o „Magnusie“, gdy sam zaofiarowywuje pożyczkę...
Drgnął. W przedpokoju zabrzmiał dzwonek. W progu ukazała się fertyczna subretka.
— Jakiś pan z interesem do pana hrabiego... Czy mam prosić?
— Ależ proś! — zawołał niezwykle żywo Świtomirski, aż uniósłszy się nieco z radości na swem miejscu.
W ślad za subretką, wkroczył do pokoju mały, przygarbiony jegomość, wygolony, w wielkich amerykańskich okularach. Starszy już, ubrany czarno, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie typowego, pokątnego „kapitalisty“. Szedł, zgięty w ukłonach, starając się temi ukłonami zaznaczyć zapewne swój wielki respekt dla osoby Świtomirskiego. Na panią Irmę zerknął nieco z ukosa.
— Pan Lisik? — zagadnął hrabia, wyciągając na powitanie niedbale rękę.
— Tak... tak... Piotr Lisik, do usług! O wielki to dla mnie zaszczyt, wielka cześć, znaleźć się w obliczu potomka naszych znakomitych mężów, pana z panów...
Pochwycił rękę Świtomirskiego oburącz, ściskając ją niczem skarb drogocenny.
— Pan miał jakąś sprawę do mnie! — rzekł Huba, przerywając ten potok zachwytów i uwielbienia.
— Owszem... owszem, panie hrabio! Sądzę, zadowolony pan hrabia ze mnie będzie, bo ja posiadam prawdziwy kult dla arystokracji... Tylko...
Znów zerknął okiem na panią Irmę. Ta zrozumiała w lot, o co „kapitaliście“ chodzi. Podobni panowie przy swoich tranzakcjach nie lubią zbytecznych świadków.
— Pragnie pan, sam na sam pozostać z hrabią?
— Hm... bo ja wiem... Obawiałbym się podobnie poziomemi sprawami nudzić panią dobrodziejkę...
— Nie chcę przeszkadzać! — rzekła i skinąwszy lekko głową opuściła salonik, choć wielce była ciekawa jaki to „interes“ zaproponuje lichwiarz Hubie. Wszak nie mógł nie wiedzieć, że Huba jest prawie bankrutem...
Tymczasem Lisik, Zająwszy miejsce naprzeciw Świtomirskiego, począł w uniżony sposób przemawiać:
— Wiem, panie hrabio, iż znalazł się pan w ciężkiej... hm... że się tak wyrażę sytuacji materjalnej... Wszyscy drą ogromne procenty, o gotówkę coraz trudniej... Aż smutno pomyśleć, że się tak musi męczyć wnuk naszych hetmanów...
— Ile pan może pożyczyć... i jakie warunki? — uciął Świtomirski krótko, znudzony długim wstępem.
— Jedna moja ciotka, pozostawiła u mnie dwadzieścia tysięcy. Ja bez jej wiedzy... Dla pana hrabiego...
Dziwnym zbiegiem okoliczności każdy lichwiarz ma jakąś ciotkę, albo starą kuzynkę i jej kapitalik, a nie swój własny rzekomo oddaje, chcąc się tem lepiej zabezpieczyć. Hubie wszystko było jedno, od kogo dostanie pieniądze.
— Tylko dwadzieścia? — zapytał. — A nie można więcej?
— Niestety! — rozkrzyżował ręce pan Lisik. — Niestety, panie hrabio! To wszystko, czem służyć możemy! Sumkę tę nawet zabrałem ze sobą... Ale pan hrabia rozumie, nie moje pieniądze, pragnąłbym gwarancji...
— Mogę dać weksle, czeki... Posiadam w lubelskiem majątek...
— Tak... tak... panie hrabio! Ale weksle, czeki to dzisiaj... Trochę się obawiam... Majątek znów...
— Czyżby co wiedział? — przemknęło przez myśl Hubie. — W takim razie pocóż się zgłaszał? Więc o cóż chodzi? — rzekł głośno.
— Gdyby tak zastaw....
— Ja panu mam dać zastaw? — zawołał Świtomirski, mocno rozczarowany — Jaki? Żadnych kosztowności ani biżuterji na podobną sumę nie posiadam...
— Ale pan hrabia ma konie!
— Konie pod zastaw?
Lisik skinął głową. Widząc, że hrabia go nie rozumie lub nie chce zrozumieć, począł tłumaczyć. Teraz jednak brakło już uniżoności w tonie jego mowy, twardo wykładał i dobitnie.
— Panie hrabio! Sam pan najlepiej wie, że od nikogo w Warszawie pieniędzy nie dostanie. Ja mogę pożyczyć dwadzieścia tysięcy, ale tylko na dwa tygodnie, pod zastaw „Magnusa“. Procent wezmę nie wielki... Dwa tysiące.
— „Magnus“? Dwa tygodnie?
— Dziś mamy piętnastego maja. Wystawi pan hrabia kwit, że sprzedał „Magnusa“ za dwadzieścia dwa tysiące z prawem odkupienia go do dnia 1 czerwca. O ile do tego terminu „Magnus“ wykupiony nie zostanie, przechodzi on na moją własność.
— Szaleństwo!... Ja mam stracić „Magnusa“ przed „Derby“!
— Któż tu mówi o stracie? Jest to najlepszy koń na torze! Pan hrabia niema pieniędzy na zakłady. „Magnus“ wygra jutro, a później za dziesięć dni. Interesowałem się zapisami. Pan hrabia, nie czekając na „Derby“ obróci pożyczoną odemnie sumą najmniej pięciokrotnie i mi ją zwróci. Pan zarobi, ja zarobię...
Świtomirski, który już miał przerwać rozmowę, zastanowił się nagle. To, co mu proponował lichwiarz, nie było znów takiem szaleństwem. „Magnus“ miał biegać jutro, za dziesięć dni, a później w „Derby“. Snać Lisik posiadał wielką wiarę w „Magnusa“, a tylko po swojemu chciał wykorzystać trudne położenie Huby i dobrze się zabezpieczyć. Uderzył go jednak krótki termin tranzakcji.
— Do pierwszego czerwca? — zapytał. — Dla czego, nie za miesiąc, po „Derby“? Dam dobry procent...
— Niemożliwie, panie hrabio! — Lisik potrząsnął głową — Powtarzam, nie moje pieniądze... Zwrócić je muszę w pierwszych dniach czerwca inaczej miałbym wielkie przykrości...
Huba zastanawiał się chwilę. Wierzył święcie, że „Magnus“ wygra nie tylko jutro, ale i wyścig następny, za dziesięć dni, przed pierwszym czerwca. Wierzył i wiedział, że w takim razie poczyniwszy za pieniądze otrzymane od Lisika znaczniejsze zakłady, może odbić się porządnie, nie czekając nawet na „Derby“. Jednocześnie jednak ogarnął go jakiś lęk, jakieś niewyraźne przeczucie nieszczęścia. A nuż którą z tych gonitw, koń przypadkiem przegra? Utraci „Magnusa“, a „Magnus“, to obecnie jedyny jego majątek. Nie będzie w stanie zwrócić długu Lisikowi i ten zabierze mu konia, a później go sprzeda i „Magnus“ w obcych barwach stanie pierwszy u celownika w największym biegu sezonu.
Lisik spostrzegł wahanie się hrabiego. Stary wyga, postanowił rzucić najmocniejszy i najbardziej przekonywujący argument. Wyciągnął z kieszeni dużą paczkę banknotów i niby od niechcenia począł liczyć...
— Zgadza się... Dwadzieścia tysięcy — mruknął, — Czy namyślił się pan hrabia?
Przed oczami Świtomirskiego zamigotały setki i pięćsetki. Jedno słowo, a ta paczka jest jego, podczas gdy obecnie nie posiada pięciu złotych w kieszeni. Wtedy będzie mógł pojechać do Ciemniowskiego i zaproponować zakład powtórnie — bo wczoraj, po przegranej w klubie, gdy mu ofiarował czek na pokrycie zakładu, zbył on go tylko milczeniem. Da również Irmie kilka tysięcy — i zdobędzie za tę cenę na parę dni spokój. A wieczorem spotka się z Geniem Rydzewskim i Morysiem Uszyckim. Ci zawsze potrafią dotrzymać kompanji przy butelce, a później ułożą dobrą „partyjkę“... Czego się lękać? „Magnus“ przegrać nie może..
— Jak mam napisać kwit? — zapytał.
Gdy w parę minut później, po wyjściu Lisika, Irma weszła do pokoju, Huba siedział zadowolony i uśmiechnięty, układając na stole kupkę banknotów.
— Trzy tysiące! Dla ciebie! — oświadczył, wskazując na setki. — Daruj, więcej nie mogę!... Muszę postawić na „Magnusa“... On nas wyratuje.
— Albo zgubi, bo przegrać może! Ale mów prędko, na jakich warunkach dał ci ten lichwiarz pożyczkę?
— O, bardzo dogodnych! Tylko dwa tysiące procentu! — począł wykładać Huba. Ponieważ jednak nie nawykł nic ukrywać przed kochanką, a świerzbił go język, chcąc popisać się „znakomitym interesem“, powtórzył i o uczynionym zastawie.
— Warjacie! — zawołała artystka, załamując ręce. — Straciłeś konia!

Pozostawszy sama, Irma nadsłuchiwała przez chwilę, dopóki nie umilkł odgłos kroków zstępującego ze schodów hrabiego Huby. Później jej czoło zasępiło się, w wyrazistych oczach przemknął cień zadumy a usta wykrzywił grymas niezadowolenia.
Postąpiwszy o parę kroków, jakby machinalnie opadła na wielką otomanę, zasłaną skórą białego niedźwiedzia, a tonącą śród niezliczonej ilości jedwabnych poduszeczek i poduszek. Tuż koło otomany znajdował się mały wschodni, inkrustowany masą perłową stoliczek, na nim zaś ustawiony aparat telefoniczny.
Pochwyciła za słuchawkę, wymieniając numer. Po chwili naprężonego oczekiwania, posłyszała na drugim końcu telefonicznego drutu głos, jaki spodziewała się posłyszeć.
— To ty? — rzuciła zapytanie.
— Ja! Dla czego dzwonisz? Raz na zawsze zabroniłem ci telefonować bez wyraźnej potrzeby! — padła szorstka odpowiedź, wypowiedziana nieco ochrypłym głosem.
— Sprawy ważne! Huba sprzedał prawie konia...
— „Magnusa“? Komu?
— Jakiemuś Lisikowi! Czy wiesz coś o tem?
— Hm... Lisikowi? Cóż to za Lisik? Sprawdzimy... Ciekawe...? Pamiętaj, że „Magnus“ jutro przegra...
— Przegra? Czy Grot złakomi się na przynętę?
— Sądzę, iż nie zechce wojny z „demonem wyścigów“! Jak myślisz? Chyba znasz nasze środki...
Tyle siły zabrzmiało w tej pogróżce, iż zazwyczaj pewna siebie Irma pobladła. Istotnie, aż za dobrze znała ludzi, z których jednym rozmawiała obecnie. Tymczasem tamten mówił dalej:
— Czy pamiętasz, co masz jutro wykonać?
— Tak! — szepnęła cichutko.
— Liczymy na ciebie... i wiesz, że on nie znosi zawodu, lub źle wykonanej roboty...
Znów westchnienie wyrwało się z piersi Irmy. Już otwierała usta, aby z czegoś się wytłumaczyć, lub o coś zapytać, ale w tejże sekundzie przerwano połączenie. Nieznajomy pierwszy powiesił słuchawkę. Po raz drugi niepokoić nie śmiała Irma — narazićby ją to mogło na zbyt wielkie nieprzyjemności.

Świtomirski, opuszczając mieszkanie swej przyjaciółki, miał w głowie ułożony pewien plan. Choć godzina była dość późna, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć na ulicę Hożą. Tam zamieszkiwał Ciemniowski.
Na szczęście, zastał go w domu.
Ciemniowskiego nie zadziwiły późne odwiedziny. Aczkolwiek dorobiwszy się na domach gry i bookmacherce znacznego majątku, udawał obecnie wielkiego pana, nie przyjmując oficjalnie zakładów a poprzestając na roli właściciela wyścigowej stajni — sam będąc graczem z natury dla niektórych „grubszych ryb“ czynił wyjątek. W ich liczbie znajdował się i Huba — oczywiście, o ile posiadał pokrycie. Huba znów wolał zakładać się prywatnie, postawienie bowiem dużej sumy w totalizatorze, w razie wygranej jego konia, bardzo znacznie obniżyłoby wypłatę.
Ciemniowski przyjął Świtomirskiego nad wyraz uprzejmie, z owym mimowolnym szacunkiem, jaki u dorobkiewiczów budzi nawet zbankrutowany potomek znakomitego rodu. Pochlebiało mu, iż jest z hrabią za pan brat. W głębi oczu zamigotało tylko zapytanie — przyniósł pieniądze, czy znów pocznie nudzić o kredyt.
Przysunął Hubie krzesło, poczem sapnąwszy ciężko, ulokował swą olbrzymią postać w przeciwległym fotelu. Ciemniowski był bowiem wysokim i tęgim mężczyzną, dzięki czemu śród dawnych przyjaciół nosił przezwisko „Byka“. Ponieważ obrażał się on za nie obecnie, zmieniono je w tym sensie, iż mianowano go — „lordem Bykiem“.
— Chciałbym uczynić zakład... — począł Świtomirski.
— Hm... właściwie...
Huba wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów. Ich widok rozproszył obawy gospodarza.
— Właściwie — dokończył poprzednie zdanie — nie powinienem przyjmować zakładu. Chodzi hrabiemu zapewne o „Magnusa“, ma on się spotkać z moją „Ruth“... Ja jestem przekonany, że wygram... pan hrabia również... Co prawda, obu nas może pogodzić „Grom“... Przegrywał on do mojej klaczy, ale z tym łajdakiem Kasprzykiem nigdy nic nie wiadomo, tak ciemni konie...
— Przywiozłem piętnaście tysięcy! — oświadczył Huba, który z pozostałej mu sumy, pragnął dwa zatrzymać na „drobne wydatki“. — Nie chcę stawiać w totalizatora... Za mną rzuciliby się wszyscy, wypłata byłaby żadna... Przyjmie pan?
Ciemniowski certował się jeszcze:
— Wiecznie hrabia kusi...
— Jaką pan da „cotę“?
— Jakąż mam dać „cotę“? Załóżmy się piętnaście za piętnaście...
— To mi się nie uśmiecha! — mruknął Huba. — Gdybym nawet postawił w totalizatorze, otrzymałbym z górą podwójną wypłatę. Sądziłem, że pan da lepsze warunki...
— Hm... lepsze warunki...
Ciemniowski zastanawiał się chwilę. Stawka Świtomirskiego nęciła go i nie miał zamiaru jej wypuścić, z różnych, sobie wiadomych względów. Wreszcie powoli jął obliczać:
— Powiedzmy, hrabia nie stawia w totalizatorze... Wysokość wypłaty? Nasze konie będą obstawione jednakowo, choć „Magnusa“ faworyzują stajnie... Później „Grom“ dość mocno... Dalej reszta pola... Cztery konie... Na nich zagrają różni ryzykanci... Wypłata będzie się wahała pomiędzy trzykrotną a czterokrotną stawką... Ja więcej zaofiarować nie mogę, jak trzy do jednego... I tak popełniam szaleństwo...
— Więc w razie wygranej „Magnusa“ otrzymam jutro czterdzieści pięć tysięcy?...
Ciemniowski skinął głową. O to tylko Świtomirskiemu chodziło..
— Zechce pan przeliczyć! — rzekł, przysuwając ku niemu paczkę pięćsetek.
— Wierzę hrabiemu na słowo! — odparł uprzejmie Ciemniowski, choć grube jego palce, niby od niechcenia szybko przebiegły wzdłuż paczki. — Musi się zgadzać! Piętnaście tysięcy. Doprawdy, zwarjowałem na starość, przyjmując podobny zakład. Przyjmuję, bo hrabia przegrał do mnie sumy znaczne i mniej więcej na podobnych warunkach. Zawsze jestem dżentelmenem i daję rewanż, choć ryzykuję podwójnie... Ukarany zostanę za moją wiarę w „Ruth“...
— A ja za „Magnusa“...
Obaj panowie uśmiechnęli się, poczem Świtomirski powstawszy z miejsca, uścisnął dłoń gospodarza serdecznie i opuścił jego mieszkanie.
Każdy właściciel stajni jest podobny do matki. Jak matka wierzy, że jej pociecha jest najpiękniejsza i najmądrzejsza na świecie — sportsman sądzi, iż niema konia, któryby mógł równać się z jego koniem. Podobne usposobienie posiadał zapewne i Ciemniowski. Bo kiedy za Hubą zamknęły się drzwi, zatarł z zadowoleniem ręce, pogłaskał paczkę banknotów i mruknął:
— Tego piętnastaka, to nie zobaczysz nigdy!... A twój „Magnus“ jutro przegra... Wiemy o tem dobrze...
Rzadko kiedy dwaj ludzie, o zgoła rozbieżnych interesach, bywają zadowoleni jednocześnie. Tym razem jednak miał miejsce ów rzadki wypadek. Bo, podczas kiedy Ciemniowski zacierał ręce — Huba, w złotym humorze, popędził do „Citouche“.
Jakże nie miał się cieszyć? Zdaniem Huby, „Magnus“ nie mógł przegrać. W takim razie... Sama nagroda wynosi dziesięć tysięcy, od Ciemniowskiego otrzyma czterdzieści pięć... Razem stworzy to wcale pokaźną sumkę... Zaraz odda dług Lisikowi, a za resztę...
Uśmiechnięty wszedł Świtomirski do małej salki nocnego dancingu. Zdala w jednej z lóż ujrzał swych nieodstępnych towarzyszów — Genia Rydzewskiego i Morysia Uszyckiego. Ci powitali Hubę wesołym okrzykiem:
— A jesteś!...
— Byłem zajęty... ważne sprawy... — począł się tłomaczyć.
W podskokach w ich stronę zbliżał się właściciel „zakładu“ Buchalski. Choć Świtomirski w „Citouche“ winien był sumy znaczne, kredytował mu jeszcze, słysząc zewsząd, że koń hrabiego ma duże szanse na „Derby“. Niezbyt w gruncie zadowolony z przewidywanego „debetu“ — oczekiwał zleceń.
— Masz pan tu.. mój kochany... coś tam na rachunek! — rzekł Huba, rzucając niedbale pięćsetkę — a szampana proszę zamrozić...
Twarz „dyrektora“ momentalnie rozpromieniała. Taki wpływ magiczny mają w Polsce pięćsetki, że na ich widok skacze radośnie największy nawet melancholik. To też, gdy Buchalski ze zdwojoną energją, jął się krzątać, Genio Rydzewski, dobroduszny grubas, obywatel ziemski i wielki birbant, zawołał:
— Widzę, poprawiło się znacznie!
— O... i poprawi się... całkowicie! — z przekonaniem przytwierdził Huba.
Tylko Moryś Uszycki milczał. Był to bardzo wytworny młodzieniec w monoklu, o pańskich manjerach i dumnym wyrazie twarzy. Z czego właściwie żył, trudno dociec, stale przesiadywał jednak w najdroższych lokalach i widywano go w towarzystwie najszykowniejszych kobiet. Używał tytułu barona, a tytuł ten, jak również swój rodowód wyprowadzał z Małopolski. Huba lubił Morysia wielce, bo nikt nie umiał równie dobrze jak on, zorganizować emocjonującej partyjki.
Dalszy ciąg zabawy potoczył się według zwykłego programu.
Mniej więcej w dwie godziny później, Huba był kompletnie pijany, a Rydzewski urznął się tak, że musiano go odwieźć do domu. Tylko baron trzymał się dobrze... Później Huba grał z baronem w orła i reszkę i czy przegrał czy wygrał nie pamiętał... Później rumuni przed ich lożą jęli zawodzić sentymentalne melodje, a obecne na sali „girlasy” bezczelnie naciągały Hubę.
Później... gdy przyszło do płacenia rachunku, okazało się, że przerasta on dwa tysiące i niemal połowę należy zapisać na „debet“, bo w międzyczasie hrabia gdzieś pogubił, czy porozdawał pieniądze.
W szatni pożyczył Świtomirski od portjera pięćdziesiąt złotych. Portjer dał je względnie chętnie. Widocznie, grywając stale na wyścigach, wierzył w dobrą gwiazdę „Magnusa“ i jego właściciela. Niestety, tych pieniędzy nie ujrzał nigdy więcej!



ROZDZIAŁ III.
WYŚCIG „MAGNUSA“.

Ubarwiony zielenią obszerny tor wyścigowy, tonął w potokach majowego słońca. Za chwilę miała się odbyć czwarta gonitwa.
Grot przebrany już w strój żokiejski, czerwoną z żółtemi rękawami kurtkę i żółtą czapeczkę — czerwony z żółtym — barwy Świtomirskich — w zamyśleniu spozierał przed siebie, oczekując zanim się rozlegnie dzwonek, wzywający jezdźców do wagi.
Przed nim, za ogrodzeniem okalającem trybunę członkowską, przelewał się skłębiony, niespokojny tłum, upstrzony różnokolorowemi afiszami. Słychać było zewsząd podniecone wykrzykniki, a gdzieniegdzie gracze tworząc mniejsze lub większe grupki, dyskutowali zawzięcie, omawiając szanse swych faworytów. Padały nazwy żokiejów i koni. Dobrze słyszał Grot, że często wymieniano jego nazwisko.
Właściwie od czasu wczorajszej przygody czuł się nieswojo, a nawet w nocy trapiły go przykre sny. Liścik niewieści z wyznaczonem mu spotkaniem zszedł na plan dalszy, natomiast paliła go wypchana banknotami koperta, którą wsunął obecnie za żokiejską kurtkę.
Wiedzieli, jak zagrać! Pieniądze albo pogróżki. Wiedzieli, jak wnieść rozterkę w duszę Grota. Lecz kim, do licha, jest ten „demon“? Jeśli teraz przegra, rychło z nim zawrze znajomość, bo „demon“ słowa dotrzyma i przyniesie resztę przyobiecanej sumy. Wszak zaznaczał ów wysłannik, że „kombinację“ na dalszą obliczono metę...
Znów wzrok Grota niespokojnie pobiegł dokoła, jakby w poszukiwaniu tajemniczych prześladowców. Popatrzył na roznamiętnione grupki graczy, później na trybunę członkowską.
— Et, z tych, to żaden chyba nie był „demonem“! Stał tam obecnie Świtomirski, rozmawiając z jednym z członków Monor-Konorskim, a sekretarz Towarzystwa Słodkoborski robił spokojnie notatki na programie. Dalej Ciemniowski coś bacznie obserwował przez lornetkę, a mały, o semickim wyglądzie i ruchach nerwowych, bankier Kuk, jak zwykle, skarżył się głośno do generała Iwikowa na swego żokieja Kasprzaka:
— Uj! Jak ten gałgan mi przegra na „Gromie“, to ja jemu głowę oberwę...
Zabrzmiał dzwonek.
Grot pochwycił siodło, zważył się szybko i pospieszył w stronę ogrodzenia, gdzie siodłano konie. Gdy tam już wchodził, poczuł, że ktoś lekko ociera się o niego.
— Proszę pamiętać, o tem, co wczoraj powiedziałem! — posłyszał cichy szept.
Choć Grot obejrzał się błyskawicznie, było już za późno. Ten, co rzucił ostrzeżenie, zdążył zmięszać się z tłumem.
— Psia krew! — wyrwało się Grotowi ciche przekleństwo. Pilnowano go dobrze! Zagryzł z gniewu wargi i podążył w stronę „Magnusa“, którego już spostrzegł zdaleka. Konia oprowadzał chłopak stajenny Błaszczyk.
— Wszystko w porządku? — zapytał, ot, aby cokolwiek rzec, niźli przez prawdziwą ciekawość, wiedział bowiem, że „Magnus“ znajduje się w jaknajlepszej „formie“.
— W porządku! — przytwierdził chłopak, pokazując w uśmiechu zęby. — Wygramy! — dodał z dumą. — Choć oni bardzo na „Ruth“ liczą...
Grot poklepał gniadego ogiera po szyi. Ten zwróciwszy łeb w stronę żokieja, spojrzał na niego wielkiemi, czarnemi, mądremi oczami. Zdawałoby się, że pragnie o coś zapytać.
— Szczęśliwszyś ty odemnie! — pomyślał. — Ciebie nie wciągną w kombinacje!... I nie wiesz, jaka to w pieniądzach leży pokusa...
Stojąc przy koniu spoglądał na współzawodników. Prócz „Magnusa“, uczestniczyło w wyścigu sześć koni. Z tych cztery nie liczyły się prawie i na nich Grot nie zwracał większej uwagi.
Natomiast badawczem spojrzeniem obrzucił „Groma“, a później swój wzrok przeniósł na „Ruth“. „Groma“ znał dobrze, śledził jego gonitwy i nie wydawał mu się on niebezpieczny. Ale „Ruth“? Klacz ta dotychczas zwyciężała stale. Jeszcze nie spotkała się z „Magnusem“ i — gdyby dziś wygrała, choć bardzo liczono na ogiera Świtomirskiego — nie sprawiłoby to wielkiej niespodzianki... W każdym razie niktby nie posądził o nieuczciwy wyścig.
I znów w mózgu Grota zaświdrowała dręcząca myśl — komu zależeć może na jego przegranej. Czyżby wczorajszy nieznajomy mówił prawdę i ów „demon“ stał poza żokiejskiemi i trenerskiemi machinacjami. Jeśli „Ruth“ wygra, wypłata nie będzie wielka. Zresztą ciężko posądzać mającego ją dosiadać anglika Smitha, który zdala się trzyma od wszystkich. Kasprzyk? Jakie ma wyrachowanie w przegranej „Magnusa“, wszak pozostaje „Ruth“? Musiałby przekupić Smitha. Niemożebne? Aż w głowie się mąci...
Tymczasem rozległ się sygnał, oznaczający, iż jeźdzcy mają dosiąść swych koni i udać się na start.
Zapanowało podniecenie. Właściciele, którzy pospieszyli wślad za żokiejami, wydawali ostatnie instrukcje. Ciemniowski z wielkim trudem, pomagając sobie ożywioną gestykulacją, coś tłomaczył swemu anglikowi, rozumiejącemu po polsku ledwie słów parę, na co ten poważnie kiwał głową. Kasprzak, z lekko ironicznym uśmiechem, słuchał paplaniny Kuka. Wysłuchiwał on zwykle: „uj, tak pan pojedzie“ spokojnie — a później jechał po swojemu, co do pasji doprowadzało małego bankiera.
Świtomirski, który dotychczas rozmawiał na środku „paddocku“ z paru panami, z kolei zbliżył się do Grota. Był nieco bledszy, niż zazwyczaj, a podkrążone siną obwódką oczy, świadczyły o nocy nieprzespanej.
— Nie będę panu dawał żadnych wskazówek, panie Grot! — rzekł — bo się lepiej pan na tem zna... Ale jedno powiem... Liczę na pana... „Magnus“ przegrać nie powinien... A w razie wygranej zechce pan przyjąć odemnie tysiąc złotych.
Grot skinął lekko głową. W duchu zaś roześmiał się ironicznie. Tu tysiąc... a tam dziesięć tysięcy... Toć nawet, gdyby wygrał i „Derby“, nie wiadomo czy Świtomirski obdarzy go większą sumą.
Wskoczył na siodło. A gdy jechał do startu, myśl zdradziecka, myśl pozornie usypiająca sumienie poczęła się rodzić w jego mózgu. A co za nieszczęście się stanie, jeśli dziś przegra, a później „Derby“ wygra... Toć Świtomirskiemu chyba głównie chodzi o „Derby“... Czy nie pora pomyśleć o sobie, bo ze Świtomirskim nigdy do niczego nie dojdzie, a ten dzięki swym szaleństwom lada dzień stajnię utracić może?
Nagle Grot gwałtownie poczerwieniał. Stał się prawie tak czerwony, jak kolor jego kurtki. Jeszcze chwila wahania — i powziął decyzję...
Pierwszy wyjechał na tor.
Ścisnął „Magnusa“ kolanami i rzucił go do kontr-galopu. Kontr-galop jest to pokazowy galop przed wyścigiem, na który z niecierpliwością oczekują gracze, pragnąc z niego wysnuć odpowiednie wnioski co do formy konia.
„Magnus“, choć wstrzymywany mocną ręką żokieja, tak potężnie rzucił się do biegu, iż wśród totalizatorowiczów, szczelnie oblepiających barjerę, dzielącą tor od publiczności, powstał szmer zachwytu:.
— Ależ ci koń...
Lecz wnet uwagę publiczności zwrócił nowy faworyt. W ślad za „Magnusem“ ruszyła „Ruth“. Jej galop nie mniej był do poprzedniego efektowny, a wykazana szybkość na tyle błyskawiczna, że zabrzmiał okrzyk:
— Djabeł, nie klacz.. Pokaże, co umie, na „finish‘u“...
Na trybunie członkowskiej sportsmani kiwali głowami. Doprawdy, trudno było rzec, na pierwszy rzut oka, który z tych dwóch koni jest lepszy. Ciemniowski uśmiechnął się z zadowoleniem.
Wnet za „Magnusem“ i „Ruth“, przegalopował „Grom“ — duży kary ogier. Aczkolwiek „popis“ ten mniejsze uczynił wrażenie i on posiadał zwolenników. Bankier Kuk, patrząc na swego „kracka“, cmoknął ustami, a redaktor Liwojczyk, w loży prasowej, jakimś dziennikarzom tłomaczył:
— Jeśli poprowadzi i dadzą mu się odsadzić... różnie wydarzyć się może... Zagram „Groma“...
Reszta koni, jak dawało się przewidzieć, mniejsze wzbudziła zaciekawienie. Publiczność tłumnie rzuciła się do kas, tworząc długie ogonki, a raz po raz rozlegały się podniecone wykrzykniki:
— Kto się dostawi na „Magnusa“?... Brakuje trzech złotych...
To tak zwani „sitwiarze“, gracze nie posiadający dość pieniędzy na całkowitą, dziesięciozłotową stawkę, poszukiwali przygodnych wspólników. Bowiem spółka nosi wśród niektórych sfer nazwę „sitwy“. A z demokratyzacją wyścigów, idzie demokratyzacja właścicieli stajen, no i graczy...
Grot, oczekując zanim czerwono-biała kula — sygnał startu — uniesie się ku górze, krążył teraz w kółko wraz z innymi współzawodnikami. Gonitwa miała się odbyć na dystansie dwóch tysięcy metrów — start więc następował na wprost trybun. Widział tysiące lornetek, skierowanych w jego stronę, tysiące oczu, utkwionych z nadzieją, życzących mu z całej duszy zwycięstwa... Zdala nawet spostrzegł Świtomirskiego, który w milczeniu wpijał się wzrokiem w „Magnusa“, zajmując obecnie miejsce w loży wraz ze swą przyjaciółką Irmą Moreną i Morysiem Uszyckim.
Bodaj po raz pierwszy, znać było wyraźnie zdenerwowanie na twarzy Huby. Och, gdyby przeczuwał Grot, co się działo w głębi jego duszy!... Lecz Grot miał dość swoich trosk i wcale nie trapiła go myśl o losie chlebodawcy... I on czuł podniecenie niezwykłe, ale to takie, jakie nie ogarnęło go nigdy jeszcze przed żadnym wyścigiem.
Nagle powoli uniosła się kula...
Jeźdźcy wyciągnęli się w jedną linję o kilka długości przed taśmą.
Chwila naprężonej uwagi... Chorągiewka startera opadła, taśma wyprysła ku górze i...
— Poszły!... — wyrwał się okrzyk z piersi tłumów.
Konie ruszyły bez „fall-startu“. Pierwszy wysforował się „Grom“, odsadzając się od reszty pola o kilkanaście długości, za nim starające się go „złapać za łeb“ słabsze konie, później „Ruth“ i „Magnus“ na końcu.
Grota nie zadziwił układ gonitwy i z góry przewidywał, że takim być musi. „Grom“ był stayerem, który odsadziwszy się znacznie, próbował tempem zarznąć inne konie. Niezwykle szybką „Ruth“ żokiej Smith rezerwował na finish... Na „Magnusie“ mógł Grot zarówno poprowadzić, jak i zachować go na koniec wyścigu... Koń odznaczał się nie tylko wytrzymałością, lecz i szybkością. Nie było jednak mu na rękę wysuwać się na czoło pola...
W ten sposób przebyto przeszło połowę dystansu... Wtem „Ruth“ zaczęła poprawiać miejsce. Zbliżyła się ona do słabszych koni i trzy z nich wyprzedziła łatwo. Tuż za nią, jakby do jej boku przypięty, szedł „Magnus“. Teraz gonitwa przedstawiała się w następujący sposób. Wysunąwszy się o parę długości prowadził „Grom“, za nim ze słabszych koni „Formoza“, dalej blisko „Ruth“ i „Magnus“.
Porządek ten nie zmienił się do zakrętu. Na zakręcie Smith wyrzucił mocno swą klacz i minąwszy błyskawicznie „Formozę“, począł się zbliżać do „Groma“.
— „Ruth“ wychodzi!... — tu i owdzie odezwały się śród publiczności głosy. — A „Magnus“?...
— Co? Niemożebne!... „Magnus“ odpada...
Istotnie, gdy „Ruth“ łatwo wyprzedziła „Formozę“ i „Magnus“, szarpnął się za nią, jakby chciał powiedzieć — na co dalej mamy czekać... Lecz Grot odruchowo wstrzymał go żelazną ręką... „Magnus“ nie wyminął „Formozy“ i doprawdy czyniło wrażenie, że nie posuwa się on naprzód, a odpada...
— „Magnus“ przegrał...
Świtomirski poderwał się z miejsca w loży. „Magnus“ przegrywał... Zawirowały mu przed oczami czarne i żółte koła... Nie wypowiedział ani słówka, lecz paznokcie jego kurczowo, boleśnie, niemal do krwi wpiły się w poręcz krzesła...
Tymczasem „Ruth“ zbliżała się do „Groma“ coraz bardziej. Jeszcze parę sekund — i zrównała się z nim niemal.
— Wygra, jak sama zechce! — zawołał ktoś na trybunie członkowskiej, a szeroka twarz Ciemniowskiego rozpromieniła się uśmiechem zwycięstwa...
— Psia krew! — zaklął Grot nagle.
Ręce jego, wstrzymujące konia, zwolniły uścisk. „Magnus“, rzekłbyś ucieszony z udzielonej mu swobody, tak gwałtownie ruszył naprzód, że wyminąwszy „Formozę“, oddalił się od niej, jakgdyby stała ona w miejscu.
A z piersi wielu tysięcy wyrwało się westchnienie ulgi. Westchnienie pełne nadzieji, złączonej z obawą:
— Czy zdąży?
Bo oto „Ruth“, stoczywszy z „Gromem“ krótką walkę, wyprzedzała tego ogiera o dwie długości. Do celownika było wcale blisko, a „Magnus“ ledwie dochodził „Groma“.
Grot teraz pracował uczciwie. Złączony z koniem, rzekłbyś, w jedną całość, wykonywał szereg energicznych ruchów, w których celował, a które czyniły z niego jednego z najlepszych jeźdźców na torze. Wydawało się, że odrywa konia od ziemi i wyrzuca go naprzód, a koń już nie biegnie, lecz niczem ptak, leci...
— „Magnus“!... „Magnus“!... — ryk tłumów stawał się coraz potężniejszy.
Ale czy zdąży?
„Magnus“ dopadł „Groma“. „Grom“ nie jest poważnym przeciwnikiem. Wyprzedza go łatwo. Niestety, „Ruth“ zdążyła oddalić się sporo, a do mety nie dalej, niżli piętnaście długości...
Zewsząd widać roznamiętnione, zaczerwienione twarze graczów. Jakieś ręce wyciągają się ku górze... Oczy błyszczą nienaturalnem podnieceniem... Słychać histeryczne wykrzykniki kobiet:
— O Boże! Czy wygra? Grot, jeszcze wysiłek!...
Grotowi nie potrzeba zachęty. „Magnus“ już jest przy boku „Ruth“, ale do celownika ledwie pięć długości.. „Magnus“ stale posuwa się naprzód. Grot słyszy świszczący oddech klaczy i wołanie Smitha którem ten ponagla „Ruth“ do szybszego biegu.
— Go... go... forward...
Teraz „Ruth“ wyprzedza go ledwie o szyję. Grot czyni nieludzki wysiłek.
— „Magnus“! ratuj! — szepcze.
„Magnus“ zda się słyszy tę rozpaczną prośbę. Jeszcze jeden sus, drugi... „Ruth“ była wysunięta o nos, teraz idzie głowa w głowę... I znowu rzut konia i jeźdźca... Celownik...
„Magnus“ wygrał o pół długości...
W loży Hubert Świtomirski opadł na krzesło. Z czoła spływały mu gęste krople potu... Takież same krople potu spływały i z czoła Ciemniowskiego...
Tymczasem entuzjazm tłumów doszedł do zenitu. Zerwała się burza frenetycznych oklasków. Spieszono, by powracającemu do wag Grotowi zgotować owację. Gdy ukazał się, pęki kwiatów, rzucane przez panie, padły pod kopyta jego konia, a nawet ci, którzy nie grali na „Magnusa“ przyjęli udział w tym triumfie, podnieceni emocjonującą rozgrywką i „nadzwyczajną“ jazdą żokieja.
Ach, gdybyż wiedziano prawdę...





ROZDZIAŁ IV.
PO WYŚCIGU.

Grot zsiadł z konia, poklepał go po szyi, poczem przy pomocy chłopaka Błaszczyka zdjął siodło i udał się do wagi. Załatwiwszy te niezbędne po każdym wyścigu formalności — bowiem utrata wagi w gonitwie odbiera zwycięstwo — zwrócił się do sekretarza Towarzystwa Słodkoborskiego z prośbą:
— Chciałbym coś zameldować prezesowi... Czy mógłby mnie przyjąć?...
— Cóż się panu stało? — zadziwił się Słodkoborski. — Wygrał pan wspaniale wyścig i pragnie jeszcze o czemś meldować?... Czy była jaka nieprawidłowość w gonitwie?
— Nie... Ale mam pilną sprawę!
— Zaraz? Tak nagle?
— Wolałbym...
Po chwili prezes Towarzystwa, margrabia Małoleski, niemniej zdziwiony, niżli Słodkoborski, niespodziewaną prośbą żokieja, przyjął Grota w swoim gabinecie, mieszczącym się w trybunie członkowskiej.
— Chciał mnie pan widzieć? — począł.
Grot zaczerwienił się lekko.
— Jeśli ośmieliłem się niepokoić pana margrabiego — rzekł — to skłania mnie ku temu pewien ważny powód. Starano się mnie przekupić...
— Pana przekupić?
— Tak! Proponowano za przegraną na „Magnusie“ dziesięć tysięcy. — Doręczono nawet połowę tej sumy...
— Ale, kto?
— Jakiś tajemniczy człowiek... Nie znam go... Mianował sam siebie wysłannikiem „demona wyścigów“...
— Demon wyścigów! Dobry żart...
— A jednak pozostawił pieniądze! Oto one — dodał — wyjmując z za żokiejskiej bluzy paczkę... Składam je tutaj, do dyspozycji pana margrabiego... Sądzę, że przydadzą się na cel dobroczynny...
Złożył kopertę na stole i odetchnął z ulgą... Nakoniec pozbył się przeklętego ciężaru... Jakże wstydził się teraz swej chwili słabości, tam na narożniku... Toć, o mało...
Prezes wyciągnął do Grota rękę.
— Jest pan nie tylko świetnym jeźdźcem, ale i uczciwym człowiekiem! Dziękuję panu, w imieniu całego Towarzystwa...
Grot pragnął wypowiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu.
— Ta sprawa z „demonem wyścigów“ — oświadczył — wydaje mi się wcale poważna! Prosiłbym pana margrabiego o opiekę... Sądzę, iż jest to niebezpieczna szajka... Zechce się mścić.
— Rozumiem! — przytwierdził prezes. — Od pewnego czasu i mnie zastanawiają niektóre wypadki na torze... Zajmę się energicznie... Dlatego też, chwilowo niechaj o całym incydencie nie wie nikt... Toby spłoszyło ptaszków... Ja... pan... i Świtomirski.
W tejże chwili Świtomirski wszedł do gabinetu. Znać było, iż cieszy go wielce zwycięstwo a zazwyczaj apatyczną twarz ożywiał weselszy wyraz. Toć o daleko poważniejsze rzeczy, niźli o zwykły wyścig, szła przed chwilą rozgrywka. Obecnie rozważał czy zwrócić Lisikowi natychmiast dług, czy też...
— A jest pan! — zawołał, ujrzawszy Grota — wszędzie pana szukam a pan tutaj... Chciałem podziękować...
— Podwójnie powinieneś być dumny z pana Grota! — zauważył prezes. — Nie tylko wyścig wygrał, ale nie dał się przekupić... Wiesz, ile mu ofiarowywano za „fałszywą“ jazdę na „Magnusie“? Dziesięć tysięcy! Tyle, ile wynosi nagroda...
Na Hubę spadło dziś tyle emocji, iż w pierwszej chwili nie mógł się dobrze zorjentować. Dopiero, gdy ujrzał kopertę z banknotami leżącą na stole, pojął o co chodziło, a wtedy wielka wdzięczność napełniła jego serce w stosunku do osoby żokieja.
— Pan to prawdziwy mój przyjaciel! — wymówił, ściskając mocno jego rękę.
— Resztę pan Grot ci wytłomaczy! — zakończył rozmowę margrabia. — Miejcie się na baczności! Dokoła waszej stajni idzie jakaś wielka a niewyraźna gra.. A w razie nowych zakusów, proszę donieść o tem natychmiast...
Wślad za Świtomirskim, Grot opuścił gabinet prezesa. Znalazłszy się przed trybuną członkowską, już chciał skłoniwszy się lekko, udać się do pokoju przeznaczonego dla żokiejów, gdy wtem zauważył, że w ich kierunku zbliża się młoda i wytworna osóbka. Była to panna Tina Świtomirska, siostra Huby, zapalona sportsmanka, która dotychczas z górnej loży, w towarzystwie dwóch jakichś kuzynek, śledziła przebieg gonitw. Nie znał jej Grot, gdyż panna, od dłuższego czasu zamieszkująca zagranicą, ledwie od paru dni przebywała w Warszawie.
— Moja siostra!.. — mruknął Świtomirski, kiedy panna Tina przystanęła przed nimi.
Grot skłonił się z szacunkiem.
— Prosiłam brata, żeby mi pana przedstawił! — rzekła niezwykle uprzejmie. — Zachwycona jestem wyścigiem! Podobna wygrana... Znakomity z pana jeździec, panie Grot...
Policzki Grota zabarwił rumieniec. Rumieniec ten wywołał nie tylko uporczywie utkwiony weń wzrok hrabianki, ale i niezasłużona pochwała. Wszak wyścig mógł wygrać inaczej i łatwiej.
— Nie moja zasługa a „Magnusa“! — bąknął szczerze.
— No... no... Co za skromność! — zaśmiała się w odpowiedzi.
Stali tak przez chwilę mierząc się nawzajem spojrzeniem. Podczas, gdy chabrowe oczy Tiny Świtomirskiej patrzyły jakby z nieco wyzywającą zachętą — oczy Grota opuszczały się coraz niżej.
— Śliczna dziewczyna! — pomyślał. — Jaka to szkoda, że ze mnie tylko żokiej...
Hubę, który spieszył do łoży swej przyjaciółki, pani Irmy, znudziła ta niema kontemplacja.
— Przepraszam... Muszę odejść!... — oświadczył. Grot zrozumiał aluzję.
Raz jeszcze skłoniwszy się z szacunkiem i ucałowawszy wyciągniętą doń rączkę hrabianki, bez słowa, oddalił się w kierunku garderób. Idąc, tylko w duchu, powtórzył:
— Szkoda, żem żokiej...
Na progu pokoju, przeznaczonego na ubieralnię dla jeźdźców napotkał Smitha. Anglik zdążył już zamienić strój żokiejski na zwykłe marynarkowe ubranie a w ustach trzymał nieodstępne cygaro.
— Very well! — uśmiechnął się, ujrzawszy Grota. — Dopsze pojechana wyścig...
Ten przynajmniej był dżentelmenem i winszował przeciwnikowi zwycięstwa. Grot również uśmiechnął się w odpowiedzi. Ponieważ jednak trudno im było się z sobą dogadać, bo Smith umiał jeno słów kilkanaście po polsku, a Grot nie władał angielskim — tu urwała się rozmowa i każdy z nich podążył w swoją stronę.
Znalazłszy się w garderobie, Grot nie przyjmując już dziś udziału w gonitwach, począł się pospiesznie przebierać. W pokoju znajdował się sam i swobodnie mógł poświęcić się swoim myślom.
Doprawdy, jak na jeden dzień wrażeń nie brakło. Wyścig „Magnusa“, tajemnicza szajka, rozmowa z hrabianką... I nagle, nie wiedzieć czemu, wspomnienie o chabrowych oczętach Tiny Świtomirskiej przypomniało mu, iż jeszcze go oczekuje jedna przygoda... List od nieznajomej wielbicielki. Śród różnorodnych emocji zapomniał o tem spotkaniu... Pójdzie tam, bo czemuż miałby nie pójść...
Grot sięgnął do kieszeni marynarki, chcąc raz jeszcze ów pachnący liścik przeczytać. Lecz go nie odnalazł w kieszeni. Zapewne zapomniał w domu. Natomiast palce jego natrafiły na jakiś inny papier. Ze zdziwieniem wyciągnął małą, pomiętą karteczkę, na której słów parę snać w pośpiechu, skreślono ołówkiem.
Przeczytał:
„Porachujemy się z panem, panie Grot!“
Choć tym razem nie było wzmianki o „demonie wyścigów“, domyślił się łatwo od kogo pochodził bilecik.
Zbladł. Jak przewidywał, walka nie tylko nie była ukończona, lecz stanie się jeszcze zaciętsza. Aż tu umiano go odszukać, w pokoju do którego nikt nie miał dostępu. Dziwne! Zapewne sądzą „oni“, że wziął pięć tysięcy i wyścig na „Magnusie“ wygrał. Ha, niechaj tak sądzą! W takim razie prędzej, czy później zwrócą się do niego, a wtedy... Wtedy... ma pewien plan, jaki sobie w głowie ułożył... Czy meldować zaraz o kartce prezesowi. Chyba nie! Bo jeśli Grot zwracał się do prezesa, to nie dla tego, by nie miał sam sobie z „demonem“ poradzić. Zwracał się, pragnąc uniknąć niespodzianek i niesłusznych oskarżeń w rodzaju tych, jakie spadły na Krzysiaka.
Nie czekając nawet na zakończenie wyścigów, natychmiast podążył przez tor do stajen. W stajni znajdował się już „Magnus“. Koło konia krzątał się Błaszczyk. Grot zawołał chłopaka. Lubił go i wyróżniał wśród innych chłopców stajennych, gdyż Błaszczyk był bezwzględnie uczciwy i ambitny.
— Błaszczyk? — zapytał. — Masz ty ochotę zostać żokiejem?
— To się wi, proszę pana! — odparł chłopak, czerwieniąc się mocno.
— Więc, pamiętaj! Niedługo może będę miał własną stajnię wyścigową. Wezmę cię do siebie. Będziesz jeździł, jak ja teraz jeżdżę...
Oczy chłopaka zabłysły bezgranicznem uwielbieniem.
— Ale musisz mi być całkowicie oddany?
— Ja nie jestem oddany? W kawałki dałbym się porąbać za pana...
— Więc słuchaj! „Derby“, żeby tam nie wiem co było, muszę wygrać na „Magnusie“...
— Wygra pan! — z przekonaniem zawołał chłopak.
— Jak nic nie przeszkodzi, to wygram... Lecz tu na torze grasuje szajka, która temu będzie chciała przeszkodzić...
— Żeby mi tam góry kładziono złota...
— Wiem, że cię nie przekupią! Ale mogą się zakraść, zechcą może zatruć konia.
Gniew zamigotał w oczach Błaszczyka.
— Ja bym im dał!
— Nie wolno ci więc na chwilę opuszczać „Magnusa“! Masz sypiać u niego w „boksie“. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Nie wierz nikomu i niczemu! Strzeż się nawet innych chłopaków stajennych... Pamiętaj, że to już nie o hrabiego, ale o mnie chodzi...
Błaszczyk wyprężywszy się, skinął głową. Znać było, że jest dumny z pokładanego weń zaufania i otrzymane zlecenie wypełni jaknajściślej.
Grot czas jakiś jeszcze bawił w stajni. „Magnusa“ długo pieścił i klepał po szyi, co ten przyjmował z jawnem zadowoleniem. Później zajrzał do innych koni. Tamte zaliczano ledwie do średniej „klasy“ — i dlatego może, mniej je lubił. Zajrzał tedy do „Manzanares“, która dotychczas nie zdobyła pierwszej nagrody, do „Ideala“, wcale niezłego konia, lecz któremu na finish‘u brakło „serca“, wreszcie do „Burzy“ — klaczy kapryśnej i biegającej nierówno. Z tych to czterech koni składała się stajnia Świtomirskiego.
Wreszcie, stwierdziwszy, że chłopcy zakończyli koło wyścigowców obrządki, zerknął na zegarek i spostrzegł, że dochodzi ósma.
Rzucił jeszcze parę instrukcji, poczem opuścił zabudowania stajenne i skierował się do bramy, prowadzącej na Plac Unji Lubelskiej. Z tamtąd skręcił w Polną.
Nie długo oczekiwał.
Może po upływie paru minut z głębi Polnej nadjechała taksówka i przystanęła w odległości paru kroków. Zmierzch już zapadał, a że samochód nie był oświetlony od wewnątrz, nie dawało się rozróżnić, kto się tam w środku znajduje. Natomiast uchyliły się drzwiczki, a z nich wysunęła się kobieca rączka, dając Grotowi znak, aby się zbliżył.
Pośpieszył na to wezwanie. Zajrzał do głębi taksówki i zdumiał.
Przed nim siedziała Irma Morena. Znakomicie znał z widzenia przyjaciółkę Świtomirskiego.
— Czy hrabia?... — począł, sądząc, że artystka przybywa z jakiemś zleceniem od jego chlebodawcy.
— Głupcze! Co nas obchodzi hrabia! — zawołała piękna kobieta, wciągając go za rękę siłą prawie do wewnątrz. — Co nas obchodzi hrabia? Ledwie się pozbyłam tego durnia! Ja tak dawno ciebie pożądam...





ROZDZIAŁ V.
MIŁOŚĆ I HAZARD.

Nazajutrz, w południe, Świtomirski wybrał się do Ciemniowskiego. Eks-bookmacher, choć niby to przywitał Hubę serdecznie, znać było pokrywał niezadowolenie uśmiechem.
Podszedł do ogniotrwałej kasy i wyjąwszy z tamtąd duży plik banknotów, położył przed Hubą.
— Czterdzieści pięć tysięcy! — rzekł — Udało się wczoraj panu hrabiemu!
— Jakto udało się? — zadziwił się Świtomirski.
— Bardzo zwyczajnie! Smith przegapił wyścig! Sądził, że „Magnus“ już jest pobity na narożniku i minąwszy „Groma“, dostatecznie nie wysyłał „Ruth“....
— Tak pan sądzi?...
— Przekonany jestem! Zresztą spotkamy się jeszcze, panie hrabio...
Popatrzył wyzywająco na Świtomirskiego. Znać było, iż nie tyle mu żal straconych pieniędzy, co gra w nim podrażniona miłość własna. Ostatnie odezwanie się eks-bookmachera również podnieciło Hubę. Poczuł się dotknięty, że Ciemniowski nie przyznaje bezwzględnego pierwszeństwa „Magnusowi“.
— Ano spotkamy się — powtórzył — za miesiąc w „Derby“!
— Rychlej jeszcze, rychlej jeszcze, panie hrabio! Wiem, że „Magnus“ ma biegać za dwa tygodnie i ja do tej gonitwy zapiszę moją klacz. Nagroda niewielka, ale nie czekając na „Derby“, przekonamy się czyj koń lepszy... Gotów jestem nadal trzymać zakład...
— Pan chce nadal trzymać zakład?
— Tak! Ale jak właściciel stajni z właścicielem stajni, sportsman z sportsmanem... Jednakowe szanse! Czterdzieści pięć tysięcy za czterdzieści pięć tysięcy!... Na gotówkę!... Podobnego zakładu nikt od hrabiego w Warszawie nie przyjmie...
Oferta była nader ponętna. W razie wygranej dziewięćdziesiąt tysięcy... Istotnie po wczorajszem zwycięstwie „Magnusa“ trudno było wynaleźć innego ryzykanta, któryby chciał trzymać przeciw niemu tak ogromną sumę. Reszta rozsądku jednak przemówiła w Świtomirskim.
— Muszę się zastanowić! — mruknął.
— Czyżby obawiał się pan hrabia? Nie wierzył w „Magnusa“? — lekka ironja zadźwięczała w głosie Ciemniowskiego.
— Nie... ale... Dam panu odpowiedź dziś wieczór...
— Ach!... tak!... Hrabia staje się ostrożny!...
Lecz i tym razem Huba nic dał się sprowokować, a opuściwszy mieszkanie Ciemniowskiego, na schodach jął czynić w głowie staranny rachunek, co bodaj po raz pierwszy w życiu mu się przydarzyło.
Wygrana suma wraz z nagrodą tworzyły łącznie pięćdziesiąt pięć tysięcy. Oddając z tej kwoty dwadzieścia dwa tysiące Lisikowi, a resztą zaspakajając jednego z dwóch nabywców majątku, tego, który stawał się coraz bardziej natarczywy i groził karnym procesem — Huba pozostawał co prawda bez pieniędzy, ale i bez piekących, a niebezpiecznych długów. Niezbyt przyjemnie było myśleć, że do „Derby“ wypadnie siedzieć „na goło“, lecz spokój również wiele znaczył. Najbardziej na sercu leżał mu Lisik...
To też, aby nie dać do siebie przystępu pokusie, zawołał taksówkę i rzucił kierowcy adres lichwiarza na ulicy Pańskiej.
Jednak wnet spotkało go rozczarowane. Gdy wdrapał się na czwarte piętro niechlujnej kamienicy, a po długiem dzwonieniu, otworzyła mu stara, przygłucha służąca — z dużym mozołem dowiedział się od niej, że pan Lisik dziś z samego rana dokądciś wyjechał i dopiero przed pierwszym czerwcem powróci.
Wiadomość ta bynajmniej nie ucieszyła Huby — krzyżowała wszystkie plany. Natomiast...
Popołudniu, jak czasem było w jego zwyczaju, wybrał się w odwiedziny do swej stajni.
Powitał go Grot — dziś jakiś zmieszany, nie swój, wyraźnie unikający wzroku Świtomirskiego. Stał przed stajnią pośrodku „paddocku“, dozorując poobiedniej przejażdżki koni.
Huba jednak zbyt był zaaferowany, aby zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie się żokieja.
— Jest mi pan prawdziwym przyjacielem!... — począł.
Grot opuścił na trawnik spicrutę, którą dotychczas bawił się odruchowo i schylił po nią gwałtownie, a twarz nabrała barwy szkarłatu. Paliły go jeszcze pocałunki Irmy, a w uszach wciąż dźwięczał słodki, namiętny szept...
— Jest mi pan prawdziwym przyjacielem! — powtórzył Świtomirski — a po wczorajszym pańskim postępku, gdy nie dał się pan przekupić, nie tylko mam do pana bezgraniczne zaufanie, ale nie chcę mieć przed nim żadnych tajemnic...
— Dobrze się wybrał! — pomyślał Grot i wydało mu się, że lada chwila krew tryśnie z jego twarzy.
— Otóż — prawił dalej Huba, całkowicie pochłonięty obchodzącym go planem — „Magnus“ biega za dwa tygodnie.... Ciemniowski do tego samego wyścigu, wściekły z powodu wczorajszej przegranej, zapisuje „Ruth“... Proponował mi dziś bardzo znaczny zakład... Przyznaję się, gdybym przegrał mogłoby mnie to zachwiać porządnie... Co pan na to, panie Grot?
Grot wzruszył ramionami.
— Doprawdy, ciężko mi radzić panu hrabiemu!
— Nie wierzy pan w powtórne zwycięstwo „Magnusa“? Z trudem wczoraj wygrał?
— Nie o to chodzi, panie hrabio!... „Magnus“ za następnym razem daleko łatwiej zwycięży. Ale obawiam się tej sieci intryg, jaka otacza naszą stajnię...
— Pan potrafi im zapobiec!
— Mam nadzieję! Od wczoraj w boksie „Magnusa“ sypia Błaszczyk...
— Więc?
Grot zastanawiał się chwilę. Rzeczywiście, gdyby stało się najgorsze, czego się obawiał, iż „nieznani“ zamierzają zatruć konia, a którem to przypuszczeniem nie chciał straszyć Świtomirskiego — koń wogóle w gonitwie uczestniczyć nie będzie i Huba pieniędzy nie straci. Rozumiał jednocześnie, że wygrany zakład może ostatecznie poprawiłby interesy hrabiego, a zabrawszy mu kochankę i czując się winnym wobec niego, chciał mu choć w ten sposób dopomóc.
— Panie hrabio! — rzekł z wielką mocą w głosie — O ile „Magnus“ wyjdzie na tor i do gonitwy stanie, ręczę, iż wygra każdy wyścig, w którym ja na nim pojadę... Nie tylko następny, ale i „Derby“...
Twarz Huby rozpromieniała.
— To tylko z ust pańskich pragnąłem posłyszeć! — zawołał.
Poczem uścisnąwszy dłoń żokieja, a nie obdarzywszy nawet spojrzeniem — o, niewdzięczny! — gniadego „Magnusa“, który obecnie okryty derką, a prowadzony przez Błaszczyka, powracał z „paddocku“ do stajni — popędził w stronę miasta.
W chwil parę później Świtomirski dzwonił do Ciemniowskiego.
— Zakład przyjęty! Zaraz przywiozę pieniądze!
Skoro Lisik był nieobecny, a Grot ręczył za wygraną mógł zaryzykować. A jeśli miał ryzykować, to czemu nie całą sumę. Natrętny wierzyciel da się udobruchać i zaczeka dwa tygodnie! Toć Hubę oczekują setki tysięcy. Zakład z Ciemniowskim, później „Derby“...
Zatarł z zadowoleniem ręce. Również z zadowoleniem zatarł ręce Ciemniowski...
W ten sposób, Świtomirski po raz drugi stawiał wszystko na jedną kartę. Niepomny był niedawnych emocji i pamięć miał krótką. Tak krótką, iż zapomniał nawet oddać portjerowi w „Citouche“ swą pięćdziesięciozłotową pożyczkę...

Grot, po ukończeniu swych czynności w stajni, również nie skierował się do domu, na Litewską.
Powoli, zamyślony, podążył na Wilczą, gdzie zamieszkiwała artystka. Obiecał wczoraj Irmie, że przyjdzie i dziś acz niechętnie, dotrzymywał słowa. Zresztą chciał wyjaśnić ich wzajemny stosunek.
Irma z niekłamaną radością powitała żokieja.
— Jesteś! — wyrwał jej się okrzyk ulgi, jakgdyby sądziła, że na wyznaczone spotkanie się nie stawi — Oczekiwałam tak niecierpliwie...
— Przybyłem... — jął mówić.
— Bo zależy ci troszkę na mnie...
W zachowaniu zazwyczaj wyniosłej kobiety było dziś coś z zakochanej dziewczyny. Oplotła szyję Grota ciepłemi, nagiemi ramionami i przywarłszy doń całem ciałem, wpiła mu się w usta długim pocałunkiem.
Grot odsunął ją lekko.
— Droga Irmo...
Cofnęła się o parę kroków, spoglądając na kochanka ze zdziwieniem. Milczał, dobierając słów, aby w sposób najbardziej oględny oświadczyć to, co zamierzał oświadczyć...
Grotowi przygód miłosnych nie brakło, lecz jakżeż tamte były od obecnej różne. Będąc żokiejem, a otrzymawszy wychowanie staranne, nie miał przystępu do tych sfer, wśród których pragnął znaleźć towarzyszkę życia. Dotychczasowe zaś miłostki, przeważnie z kobietami wielce lekkomyślnych obyczajów nudziły go szybko i żadna z nich nie umiała przykuć go do siebie na dłużej. Przekonywał się przytem, że chwilowe bogdanki ceniły w nim raczej mogącego dostarczyć „cennych“ dla gry informacji żokieja, niźli kochanka.
Ale wczoraj... Oszołomiły go nie tyle namiętne pieszczoty Irmy, co świadomość, że piękna i dumna kobieta, spoglądająca na wszystkich z lekceważeniem, przeniosła go nad innych, gotowa dlań popełniać szaleństwa... Gdy oprzytomniał jednak, zawstydził się swej słabości... Toć nieuczciwie postąpił względem Świtomirskiego i niedawno, tam w stajni, ani razu nie mógł mu spojrzeć prosto w oczy... Zresztą do czego prowadził podobny stosunek?...
Możliwie oględnie jął tłomaczyć:
— Kochana Irmo! Wdzięczny ci tylko być mogę... za twój... wczorajszy kaprys... i zapewniam, zachowam wszystko w największej tajemnicy....
— Kaprys? Tajemnica?
Zdziwiona spojrzała na Grota. Poczem przybliżywszy się, pochwyciła go za rękę i pociągnęła na otomanę. Tam siadła tuż przy nim i zaglądając mu filuternie w oczy, raz jeszcze zapytała:
— Jaki kaprys?
— Oczywiście... Powinniśmy zapomnieć...
— Dzieciaku! — jęła szybko mówić — czyż sądzisz naprawdę, że jestem jedną z tych rozhisteryzowanych warjatek, które gonią za awanturą, li tylko dla tego, iż im się spodobał przystojny żokiej?...
Grot bąknął coś niewyraźnie.
— Dawno pragnęłam cię poznać! — wyjaśniła — Nie wiedziałam, jak to uczynić... Zdecydowałam się napisać... Zbierałam o tobie trochę wiadomości... Wiem, żeś z gruntu prawy i szlachetny... Tylko takich ludzi cenię... Pozatem... tyś mój typ... Gdybyś zechciał... wczorajsza nasza przygoda przerodzić się może w głębsze uczucie...
Grotowi wyrwał się mimowolny okrzyk:
— A Świtomirski?
— Cóż Świtomirski? — odrzekła, skrzywiwszy się lekko — lada dzień się z nim rozejdę... Związek z Hubą był to jeden z większych błędów mojego życia... Ceni on karty i butelkę ponad kobiety i mnie jeszcze gotów kiedy przegrać po pijanemu... I tobie radzę jaknajprędzej z nim się rozstać...
— Łatwo mówić! — zauważył. — Nie mogę się z nim rozstać przed „Derby“, bo chcę je wygrać na „Magnusie“! O posadę inną również ciężko... Zresztą na Świtomirskiego narzekać nie mogę... Od wczoraj dopiero pali mnie wstyd i nierad się z hrabią spotykam...
— Widzisz! — zawołała żywo — o ile mamy się złączyć, oboje musimy zerwać nasze stosunki z Hubą... Politykujmy najdalej do „Derby“.
— A później co będzie?
— O to się nie troszcz! Mam dobrą głowę... Nie zginiemy z głodu!...
Wiele mocy zabrzmiało w głosie Irmy. Choć Grot nie czuł się całkowicie przekonany, ani jasno mu się nie przedstawiały plany na przyszłość, wzruszyło go to głębsze uczucie pięknej kobiety, którego się wcale nie spodziewał.
— Pomyślę! — szepnął.
— I ja nad wszystkiem pomyślę! — przytwierdziła — Za parę dni ci powiem, co zrobimy i jak postąpimy, żeby było dobrze... Byleś się mnie słuchał i był mądry, chłopaku...
Na czem miała polegać mądrość Grota, nie wyjaśniła bliżej. Natomiast objęła ręką jego szyję i przytuliwszy swój policzek do policzka kochanka, tak pozostała przez chwilę.
Grota otoczył aromat odurzających perfum. Perfumy działały oszołamiająco. Jednocześnie biło weń ciepło ciała kobiety, budząc te same, co i wczoraj pożądania...
— A takby mi się należało nieco szczęścia! — skarżyła się cicho — Oj, należało! Gdybym ci mogła opowiedzieć moje życie... Dziś jeszcze nie wolno!... Ty jeden mnie obronisz, wyrwiesz... Czasami bardzo się boję!... Obronisz mnie, ty mój...
Reszta zdania utonęła w przeciągłym pocałunku. Przed kim Grot miał bronić Irmę — o to wcale nie miał zamiaru zapytać...
Poczuł, że w jego żyłach płynie nie krew, a roztopiona lawa....

W godzinę, może później, Grot opuścił mieszkanie artystki, gdyż koło dziesiątej wieczór miał tam przybyć hrabia. Wyszedł od Irmy odurzony i zakochany, a jednak z pewnym na dnie duszy niesmakiem, niezadowolony ze siebie. Czyżby już był zazdrosny o Świtomirskiego? Przecież zapewniała Irma...
W głowie miał wir skłębionych myśli. Wiedział, że jeśli w takim stanie, jak obecnie, uda się do domu — nie zmruży oka całą noc...
Pożądał towarzystwa, jakiegokolwiek bądź towarzystwa... byle nie pozostać sam na sam z dręczącemi myślami...
Skierował się w stronę „Niespodzianki“....
W „Niespodziance“ — może dla tego, że nazajutrz nie odbywały się wyścigi — wyjątkowo mało znajdowało się gości. Nikogo prawie ze znajomych. Tylko, w głębi salki, jak zawsze, Maliński...
Grot chciał się cofnąć, ale było zapóźno. Maliński spostrzegł go, podbiegł i siłą niemal zaciągnął do stolika.
— Może kawki z likierem? — zaproponował.
Zgodził się. Wypije parę kieliszków likieru, to go uspokoi.
Teraz dopiero zauważył, że Maliński jest czysto ogolony, ma nowe ubranie i kończy sutą wieczerzę.
— Ho! ho! — uśmiechnął się — zaczyna się dobrze powodzić? Wygraliśmy?
— Ot, tak... trochę!... — mruknął wymijająco Maliński — A właściwie, to nie... Inne kombinacje!... Z gry się nikt nie dorobi!... Wczoraj grałem na „Ruth“ przeciwko panu, przegrałem, ale nie mam pretensji... Pan stale będzie miał guzik w kieszeni, panie Grot... Co tam gadać! Napijmy się lepiej...
Trącił się z żokiejem, wychylił do dna duży kieliszek, poczem znów nalał... Zaczerwieniona twarz świadczyła, iż to nie pierwsza kolejka...
— Robi jakieś aluzje — pomyślał Grot. — Jest wstawiony, a nuż uda go się wybadać? Bo coś mi się widzi, że więcej on wie o tym „demonie“, niźli chce powiedzieć.
— Panie Maliński! — rzekł głośno — czemu mi pan ciągle o goliźnie przycina?... Co miała znaczyć wówczas ta rozmowa o żokiejskich zarobkach?
— A nic...
— Jakto nic?
— Tak sobie stare dzieje wspominałem!
Teraz Grot pierwszy trącił o kieliszek Malińskiego, zachęcając go do picia. Ten nie dał się namawiać. Rychło wypróżniono trzy nowe kieliszki. Oczy Malińskiego pokryły się lekką mgłą, a mowa stała niewyraźna.
— Czy nie słyszał pan nigdy o „demonie wyścigów“? — zadał Grot znienacka pytanie.
— He!.. he... Demon?... — zabełkotał Maliński. — No! nie... Nie zajmuję się djabłami...
— A ja myślałem...
Maliński pochylił się nagle przez stół w stronę żokieja.
— Strasznieś ciekawy, bratku! Ale, choć Maliński pijany, niewiele się dowiesz...
— Więc jednak...
— To ci powiem... miej się na baczności...
— A mówże pan, do licha, wyraźnie! — krzyknął Grot, tracąc cierpliwość.
Maliński skrzywił się chytrze.
— Tak koniecznie, chcesz? No to słuchaj! „Demonem wyścigów“ jest kobieta...
— Kobieta!
— I basta! Więcej nie nudź!...
Osunął się z powrotem na krzesło i zamknął oczy. Udał, że zasnął, nie odpowiadając na pytania.
Grot posiedział jeszcze chwilę, zapłacił i wyszedł. Doprawdy, kompletnie urżnęło się bydlę i plotło głupstwa... „Demonem wyścigów“ — kobieta!... Zakpił z niego Maliński... Szkoda, że nie dodał, iż tym demonem jest Irma Morena, lub Tina Świtomirska...
Myśl ta wydała się Grotowi tak zabawna, iż roześmiał się głośno.





ROZDZIAŁ VI.
JAK PANI IRMA SOBIE PRZEDSTAWIAŁA PRZYSZŁOŚĆ.

Tina Świtomirska długo klepała gniadego ogiera. Wreszcie powoli, pieszczotliwie poczęła mówić:
— Tak!.. tak!.. kochany „Magnusku“! Wygrasz jutro, później wygrasz „Derby“... Prawda, panie Grot?
Grot, który w milczeniu, wsparty o ścianę boksu, obserwował pieszczoty panny z „Magnusem“, uśmiechnął się lekko:
— Mam nadzieję...
Od jakiegoś czasu hrabianka niemal codziennie odwiedzała stajnię. Pod pozorem, że jest zapaloną sportsmanką, a brat jej Huba „ma zbyt wiele interesów“, aby osobiście doglądać konie, przybywała przeważnie popołudniu, długie w stajni spędzając godziny. Poczęło to zwracać powszechną uwagę. Ponieważ jednak starzy Świtomirscy nie żyli, panna była samodzielna i wielce ekscentryczna, a po powrocie z zagranicy, zamieszkując ze starą ciotką, czyniła co tylko sama chciała — przestano się temu dziwić. Twierdzono żartem, iż ona to jest naprawdę właścicielką stajni, a nie Świtomirski, który polegając na Grocie, bardzo rzadko widywał swe wyścigowce.
Grota niekiedy niecierpliwiły te odwiedziny i nieproszona opieka. Podejrzliwie śledził, gdy zbyt długo pieściła się i bawiła z „Magnusem“, jakby wciąż pamiętając o rzuconem, po pijanemu przez Malińskiego, ostrzeżeniu:
— „Demon wyścigów“ to kobieta!
Poczem wzruszał ramionami, ubawiony niezwykłością przypuszczenia...
Gdyby jednak Grot mniej był zaprzątnięty dręczącemi myślami, może zastanowiłby się, co właściwie miały oznaczać nieco ironiczne spojrzenia, jakiemi obrzucała go panna. Może dałby się również wyciągnąć na dłuższą rozmowę. Gdyż mimo wszelkich wysiłków hrabianki Tiny, poprzestawał na krótkich, oficjalnych odpowiedziach, rzekłbyś podkreślając niemi swą rolę żokieja wobec siostry chlebodawcy.
I obecnie miał minę, jakby li tylko na to oczekiwał, iż Tinie rychło znudzi się gawęda i powróci do domu. Świtomirska jednak dalej wypytywała:
— Więc wygramy napewno?
— Hm... Niewątpliwie, panno hrabianko!
— Przestanie mnie pan wciąż tytułować hrabianką! — wyrwał jej się żywy okrzyk — siedziałam długo zagranicą, szczera ze mnie demokratka i nie lubię tego ciągłego tytułowania... Zresztą, jest to w złym tonie! Wystarczy, jak pan mi powie... panno Tino!..
— Zastosuję się do życzenia pani!
— I mógłby pan nareszcie stać się rozmowniejszy. Wiecznie — tak, lub nie... — Czy pan stale taki małomówny, panie Grot?
— Bo ja wiem!
— Muszę kiedy rozruszać pana! Albo pan strasznie nieśmiały, albo gnębią go jakieś troski. Przypuszczam, że troski.... Zawsze pan nachmurzony... Czy zgadłam?
— Nikomu trosk nie brak!...
— Lecz nie należy się martwić, jeśli kogoś oczekuje świetna przyszłość!
Wypowiedziawszy tę sentencję, tyczącą się zapewne świetnej karjery jeździeckiej Grota, panna zdecydowała się ostatecznie pożegnać żokieja i opuściła stajnię...
Odetchnął z ulgą...
Nie myliła się Tina Świtomirska i dobrze wyczuła intuicją kobiecą jego stan ducha. Trosk mu nie brakło — choć troski te nie odnosiły się do „Magnusa“, ani do spraw związanych z wyścigami... Przeciwnie. Co się tyczy poprzednich obaw, to te rozwiewały się powoli. Nic nie znamionowało, aby „nieznani“, lub nieznany figlarz, mianujący sam siebie „demonem wyścigów“ miał ponowić swe zakusy. Widocznie, dobrze ukarany stratą pięciu tysięcy, złożonych przez Grota na cel dobroczynny, miał dość i zaprzestał dalszej walki. Choć nadal strzeżono „Magnusa“, jak oka w głowie, a Błaszczyk wraz z nim sypiał w boksie, ze wszystkiego znać było, że minęło niebezpieczeństwo i nic nie stanie na przeszkodzie dalszym zwycięstwom konia.
Sam sezon wyścigowy, przez owe dziesięć dni, toczył się bez większych niespodzianek, a liczba „kantów“ na torze jakby zmalała. Grot jeździł kilka razy na koniach Świtomirskiego, dwa razy wygrał na „Burzy“, a przegrał na „Ideale“ i „Manzanares“, co było zgodne z porządkiem rzeczy i klasą tych koni. Jutro miał dosiąść „Magnusa“ powtórnie i nie wątpił na sekundę, że pozostawi „Ruth“ daleko w tyle, o sporą ilość długości...
Nie te więc troski dręczyły Grota. Dręczyła go myśl o stosunku z Irmą. I to nawet nie ze względu na osobę Świtomirskiego...
Bo odkąd artystka stała się kochanką żokieja, znać było, iż mimo wyraźnej poprawy interesów Huby, dąży do wyraźnego zerwania z hrabią. Unikała go pod wszelkiemi możliwemi pozorami, często udając, iż jej niema w domu, a podczas krótkich wizyt Huby, zachowywała się szorstko i opryskliwie. Zato jaknajwięcej czasu przepędzała w towarzystwie Grota, jakby pragnęła pozyskać go dla siebie. Świtomirski nic oczywiście nie wiedział o tym nowym stosunku zaś kaprysami przyjaciółki nie przejmował się zbytnio. Poprawiwszy sobie kredyt, dzięki przewidywanym zwycięstwom „Magnusa“, zdołał pożyczyć jeszcze parę tysięcy i choć nie grał, snać obawiając się znaczniejszą przegraną popsuć, tak dobrze w jego mniemaniu, zapowiadającą się przyszłość — pił ze zwykłemi kompanami na umór, po nocnych kabaretach, a śród „girlsów“ szukał pocieszycielki i następczyni po utraconych łaskach Irmy. Bo i on przeczuwał zerwanie...
Nie te więc względy pokrywały stałą chmurą czoło Grota...
Właściwie nie rozumiał nic... Chwilami wydawało mu się, że Irma jest jakimś złym duchem, pragnącym go pociągnąć na dno przepaści, chwilami zaś, gdy łkała bez przyczyny, tuląc się do jego piersi i wołając, że się boi — iż małe to i bezradne dziecko... Kogo się obawiała Irma? Nie wiedział. Na podobne zapytanie, jak również na zapytanie w jaki sposób przedstawia sobie ich przyszłość — nie dawała odpowiedzi. Czasem mówiła, że rychło się dowie. Ale kiedy?
Jeśli Grot miał być szczery sam ze sobą — to nawet nie mógł określić, czy kocha tę kobietę? Miłość to była, czy też wyłącznie zmysły? Bo ilekroć znudzony tajemniczością otaczającą Irmę, szedł do niej celem ostatecznej rozmowy — umiała ona tak go usidlić, oplątać, tak oszołomić odurzającym aromatem wonnego ciała i wyrafinowanych pieszczot, że zamierzone wyjaśnienie, kończyło się, jak zwykle...
I znów wychodził Grot zły na siebie, poprzysięgając, iż zerwie z Irmą..., aby następnego dnia powrócić...
Lecz dziś. Dziś nawet jutrzejszy wyścig na „Magnusie“ zszedł na drugi plan... Tak dalej trwać nie może... Pójdzie i się rozmówi...
Szkoda, że nie był obdarowany Grot zdolnością widzenia na odległość. Bo podczas gdy trapiły go te myśli, dojrzałby w mieszkaniu artystki wcale inną a interesującą scenę...

U pani Irmy bawił ktoś z wizytą... Niezwykłe, zaiste, musiały być te odwiedziny i dobrze przed okiem ludzkiem ukryte, gdyż zanim przybyć miał ów gość, gospodyni postarała się pozostać w domu sama, dokądciś na odległą ulicę za sprawunkiem wysławszy służącą — a sam gość wszedł nie frontowem wejściem a od tyłu, od kuchni...
Gościem tym był w średnim wieku mężczyzna, mówiący nieco zachrypłym głosem. Znajdował się on w sypialni Irmy, a pozostawał tak, jak wszedł w palcie z podniesionym kołnierzem i w głęboko na oczy nasuniętym miękkim kapeluszu. Wizyta trwająca dłuższą chwilę, snać obecnie miała się ku końcowi, bo nieznajomy powstając z miejsca, jakie zajmował, rzucił rozkazującym tonem:
— Masz wszystko wykonać, jak powiedziałem!.. Za długo trwa cała zabawa!
Po twarzy artystki przebiegł cień niepokoju. Z wyrazu jej twarzy nie znać było, aby ucieszyła się zbytnio otrzymanem poleceniem.
— A jeśli się nie zgodzi? — padło nagle z jej ust zapytanie.
— Wtedy... tamto... Rozumiesz!
— Boję się! — szepnęła.
— Boisz się? — ironja zadźwięczała w głosie nieznajomego. — Odkądże to pani Irma Morena stała się tak lękliwa? Hę, gadaj szczerze? Może żal ci Grota? Zakochałaś się w Grocie?
Irma nieco pochyliła głowę.
— Nie takam ja skora do zakochania! — mruknęła.
— Tem lepiej! Zresztą nie radziłbym ci się zakochać. Mogłoby to pociągnąć wcale niemiłe skutki. Ja w sentymenty się nie bawię i z nami żartów niema...
— Wiem...
— Skoro wiesz, postąpisz zgodnie z otrzymanem zleceniem... Albo tak... albo inaczej! Jutro koniec... Po wizycie Grota, zawiadomisz mnie natychmiast, żebym wiedział, na co się przygotować...
— Zatelefonuję! — odrzekła, odprowadzając nieznajomego do wyjścia.
Pozostawszy sama, pani Irma powróciła do sypialni. Podeszła do okna i przez to okno w zamyśleniu poczęła spozierać. Rzekłbyś pochłaniał ją całkowicie roztaczający się przed jej wzrokiem ruch uliczny. Lecz nagle ciałem artystki wstrząsnął dreszcz, a po jej policzkach powoli potoczyły się łzy.
— Boże! Czemuż ja właśnie mam to wykonać! — zaszlochała cicho.
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek. Pani Irma opanowała się. Podbiegła do lustra, osuszyła łzy, napudrowała twarz i przymuszając się do wesołego uśmiechu, podążyła na spotkanie nowego gościa.
Kiedy Grot wstępował na schody, prowadzące do mieszkania swej kochanki, posłyszał, iż otwierają się u niej drzwi i z góry ktoś schodzi. Cofnął się szybko i zbiegł do bramy, nie zamierzając się spotkać z kimś niepożądanym, tem bardziej, iż mógł nim być Hubert Świtomirski.
W bramie skrył się nieco w głębi i zaczekał.
Po upływie ledwie paru sekund, tuż koło żokieja przesunął się mężczyzna, nie był to jednak hrabia. Wysoki, szczupły w monoklu, o zarozumiałym i aroganckim wyrazie twarzy.
Grot poznał Morysia Uszyckiego. Widywał barona często w towarzystwie Huby. Zadziwiły go te odwiedziny, gdyż wiedział, że nie lubi go artystka i odzywa się o nim z niechęcią. Może przybył w jakiejś misji od hrabiego, pragnąc załagodzić naprężone stosunki?
Zaciekawiony pospieszył na górę i zadzwonił.
— O małom się nie natknął na Uszyckiego! — począł, gdy znaleźli się w saloniku.
— Ach! spotkałeś barona! — drgnęła lekko. Odruch ten nie uszedł uwadze żokieja.
— Czemuś się zmięszała? — zapytał.
— At nic!
— Czego chciał? Przysłał go Świtomirski? —
Irma bawiła się batystową chusteczką. Później roześmiała się głośno, lecz ten ktoby ją dobrze znał, odgadłby, że śmiech artystki nie jest całkowicie szczery.
— Niema tu żadnych sekretów! — wreszcie rzekła. — Widzę, zaczynasz się stawać zazdrosny! Uszycki, który coś nie coś o tem wie albo się domyśla, że pragnę zerwać z Hubą, pojawił się u mnie niespodziewanie, wyznał swą gorącą miłość i zaofiarował usługi...
— Cożeś mu odpowiedziała?
— Podziękowałam... i wyprawiłam za drzwi, bo oczekiwałam na ciebie...
Grota zadowolniło wyjaśnienie. Właściwie sam nie mógł określić czy jest o kochankę zazdrosny. Szedł do niej z innym zamiarem i częściowo odwiedziny Uszyckiego były mu na rękę...
Ona tymczasem bacznie śledziła go ukradkiem. Wyczuć się dawało, iż pragnie poruszyć jakiś temat, ciężki zapewne i nie wie, jak rozpocząć.
Podeszła do Grota, siadła obok na otomanie i przytuliwszy się doń swoim zwyczajem, jęła mówić.
— Pozostawmy tego błazna Uszyckiego w spokoju... Głupi, zarozumiały bufon... Jest sprawa daleko poważniejsza...
— Słucham?
— Wielokrotnie zapytywałeś mnie w jaki sposób ułoży się dalszy nasz stosunek i jak sobie wyobrażam naszą przyszłość...
Grot drgnął.
— Wiesz, że i ja w tym zamiarze do ciebie przyszedłem, aby ostatecznie wyjaśnić...
— Dobrze się więc składa! Rozumiem, iż męczy cię obecna fałszywa sytuacja. Mnie również ona nuży. Ty musisz pozostać u Świtomirskiego do „Derby“, bo chcesz wygrać na „Magnusie“... Ja zerwę z nim wcześniej, a właściwie już zerwałam...
— Rozumiem! — przytwierdził, choć niezbyt rozumiał dokąd to wszystko zmierza.
— Musimy się jednak już teraz zabezpieczyć, abyś po „Derby“, gdy opuścisz Świtomirskiego mógł stanąć na własne nogi...
— Jak to sobie wyobrażasz?
— Pragnę, żebyś miał własną stajnię wyścigową!
Począł się śmiać.
— Piękne pragnienie! — zawołał — ale posiadam zaoszczędzonych ledwie parę tysięcy, a najskromniejsza nawet stajenka wymaga wielkiego wkładu...
— Nie jest to znów takie niemożliwe! — zauważyła — tylko uważnie posłuchaj!...
Niczem wąż oplatała się koło niego i jak wąż kusiciel zajrzała mu w oczy.
Posłuchaj więc... Ja również mam kapitalik... Gdybyś się zgodził na pewną kombinację, można go podwoić, albo potroić...
— Kombinację?
Zawahała się. Raptem wyrzuciła:
— Przegraj na „Magnusie“!
Grot zerwał się z otomany.
— Ja mam przegrać na „Magnusie“? Nigdy! Ty śmiesz mi to proponować?
Poczerwieniał z oburzenia. Nie spodziewał się posłyszeć słów podobnych z ust kochanki.
— Wiesz... Doprawdy się dziwię...
Ona również powstała ze swego miejsca i kładąc mu rękę na ramieniu, tłomaczyła:
— Tylko spokojnie! Spokojnie wysłuchaj mnie do końca, a później się oburzaj... Jutrzejsza przegrana w twojej karjerze nic nie znaczy, „Derby“ wygrasz... Tymczasem zdobędziemy pieniądze, potrzebne na założenie stajni... Będziemy żyli przez jakiś czas tak, jak dotychczas żyjemy, potem weźmiemy ślub... Nikt cię o nic podejrzewać nie zechce, bo wszyscy sądzą, iż jestem daleko zamożniejsza, niż się ma istotnie...
— Raz już — przerwał — proponowano mi rzecz podobną.... a nawet doręczono pięć tysięcy... Jakiś „demon wyścigów“... Wiesz co zrobiłem? Złożyłem u prezesa pieniądze na cel dobroczynny...
— Możeś i dobrze zrobił! — odrzekła, nie rozpytując go o szczegóły, ani o tajemniczego „demona“ — Gdybyś się zgodził mieliby cię w ręku i musiałbyś z niemi pójść i na inne szacherki... Któż wiedzieć będzie?... Ty i ja... W razie przegranej stoisz ponad wszelkiemi posądzeniami... Wiedzą, że nie dałeś się przekupić... Wynaleźć można jaknajnaturalniejszą przyczynę złej formy konia...
Grota nie przekonywały te argumenty.
— W żadnym wypadku tak mi postąpić nie wolno! — oświadczył nieco spokojniej. — Wiem, że Świtomirski postawił znaczną sumę na „Magnusa“... i gdyby koń nie zwyciężył, byłby poważnie zachwiany...
— Więc tobie więcej chodzi o Świtomirskiego, niźli o mnie, niźli o nas?... Wiecznie będziesz naiwnym chłopczykiem, który sądzi, że uczciwością daleko się w życiu zajedzie...
— Niestety...
— Janek, opamiętaj się! — poczęła prosić. — Toć Świtomirski pędzi ku nieuchronnej zgubie i ty go nie uratujesz... Jeśli jutro wygra, później w „Derby“, jeśli dasz mu do ręki nawet miljony, roztrwoni je w ciągu tygodnia i musi się z nim skończyć katastrofalnie... Toć dla tego obrzydł on mi i postanowiłam zerwać... Do czego z nim dojdziesz? Wygrasz „Derby“ — da ci parę tysięcy, a jak ostatecznie zbankrutuje, znajdziesz się na bruku... A druga podobna okazja nie prędko się zdarzy... Janek, zrozum... Będziemy szczęśliwi, niezależni... Ja cię błagam, ja zaklinam... Wiem, że to do czego cię namawiam nie jest może bardzo piękne, ale czyż wolisz, żebym miała się sprzedawać innym, lub żebyś mnie stracił...
Znów zarzuciła mu ręce na szyję, przyciskając się doń mocno i namiętnie. Znów owiał go aromat oszałamiających perfum, znów poczuł żar tego pięknego ciała. A z ust kusicielki padł ostatni argument.
— Jeśli Świtomirski zgra się jutro ostatecznie, a nam się uda potroić mój kapitalik, może sprzeda ci on tanio „Magnusa“...
Jeśli Grota pierwszym razem przez długą chwilę nęciły otrzymane od „demona“ pieniądze, tym razem próba była daleko poważniejsza.
W pierwszym momencie oburzył się i żałował nawet, że nie odpowiedział Irmie więcej ostro na jej propozycję, niźli odpowiedział. Później jednak łagodne, a pozornie przekonywujące słowa kochanki, poczęły odnosić zamierzony skutek.
Tym razem nie podziałała ona na zmysły — podziałała na wyobraźnię. A wiedziała dobrze, jak utrafić. Bo oto przed nim poczęły się rysować ponętne obrazy. Ziści się jego najgorętsze marzenie — własna stajnia wyścigowa. Nie będzie zależał od nikogo, ani od niczyich kaprysów. A nuż kupi „Magnusa“. Przestanie wreszcie być tylko „żokiejem“. A jednocześnie posiędzie na zawsze tę wspaniałą kobietę, która mogąc uczynić daleko świetniejszy wybór, ponad innych go przeniosła... Czy w gruncie niema ona słuszności... Świtomirski? Toć to, co przed chwilą posłyszał z ust Irmy, sam tylekroć sobie powtarzał...
Więc...
Już miał Grot pochwycić kochankę w ramiona i zawołać, że się zgadza... gdy wtem...
Wtem na dnie duszy, z wielką mocą odezwało się groźne ostrzeżenie. Uczyni karjerę, lecz jaką ceną okupiona zostanie ta karjera? Pomijając już sam fakt, iż niewtajemniczeni powiedzą, że doszedł do majątku, żeniąc się z dawną przyjaciółką Świtomirskiego — w rzeczy samej — nieuczciwość legnie jako osnowa tego dobrobytu. I choć upozorować zręcznie może porażkę „Magnusa“, choć nie dowie się nikt prawdy — całe życie gnębić go ma dręczący wyrzut sumienia, wyrzucać sobie ma, że stał się ostatecznym sprawcą zguby człowieka, który go darzył bezgranicznem zaufaniem?
— Nie, Irmo! — zawołał gwałtownie. — Nie namówisz mnie nigdy do łotrostwa!
Artystka nieco zbladła, ale jeszcze nie dała za wygraną.
— Łotrostwo? Wolisz dalej klepać biedę?
— Trudno?
— Chcesz mnie stracić? Z powietrza nie żyję... Kapitalik mój na parę miesięcy ledwie starczy... Zejdę się z Uszyckim...
— Nie mogę ci zabronić!
— To tak mnie kochasz?
— Mogłem cię bardzo pokochać! Ale nawet dla twojej miłości nie przestanę być uczciwym człowiekiem! Toć inaczej można ułożyć życie!...
Ostatnie zdanie wypowiedział Grot z taką siłą, że zrozumiała, iż wszelkie dalsze perswazje są daremne. Teraz zawód wielki odbił się na jej twarzy, oczy zabłysły, a cofnąwszy się o parę kroków z gniewem zawołała:
— Głupcze! Nie gub mnie i siebie! Namyśl się jeszcze!
— Zbyteczny tu namysł! — odparł Grot. — Mam tylko jedno słowo...
— Idźże więc... idź!... Pędź na oślep w przepaść, z której chciałam cię wyratować! — wyrwał się jej okrzyk, poczem odwróciwszy się szybko wybiegła z saloniku.
Grot postał chwilę w zadumie. Nie rozumiał, z nad brzegu jakiej przepaści chciała ona go ratować. Wiedział tylko, że po dzisiejszej rozmowie zapewne nie ujrzy jej nigdy więcej. Żal jakiś go ścisnął za serce. Już chciał pospieszyć za Irmą z saloniku do sąsiedniej sypialni — ale namyślił się i skierował w stronę przedpokoju...
Gdy Grot odszedł, pochwyciła za słuchawkę telefonicznego aparatu. Głos jej drżał silnie i znacznego musiała użyć wysiłku, aby zabrzmiał on naturalnie przy rozmowie.
— Dureń skończony ten Grot! — oświadczyła, gdy ozwał się nieznajomy, któremu miała złożyć swoje sprawozdanie. — Osioł... i nic się z nim nie zrobi!.. Pocoście mnie wpakowali w tę całą historję!... Straciłam dziesięć dni czasu!... Należy postąpić inaczej...





ROZDZIAŁ VII.
DRUGI WYŚCIG „MAGNUSA“

Tym razem stojąc na „paddocku“ w oczekiwaniu wyścigu, Grot nie wyczuwał żadnego niepokoju. Za chwilę dosiądzie „Magnusa“ i wyścig wygra, jak sam zechce. Nie przeszkodzi mu w tem ani „Ruth“, ani reszta koni — trzy jakieś średniej klasy wyścigowce, idące na bieg bez żadnej nadzieji zwycięstwa...
Zerknął na „Magnusa“, którego oprowadzano w pobliżu, a ogier potrząsnął łbem, rzekłbyś potakując myślom jeźdźca...
Po wczorajszej rozmowie z Irmą, doznawał uczucia wielkiego niesmaku. Niesmaku i ulgi. Jakby jednocześnie jaki ciężar mu spadł z serca. Nie ujrzy jej więcej. To i lepiej. Dawno już zrozumiał, że ich stosunek, zakrojony na dłuższą metę, wogóle niema sensu. Ale żeby w podobny sposób miała się zakończyć ta znajomość? Tego nie spodziewał się nigdy... Ha, trudno... Jej moralność nie jest jego moralnością... Może i dobrze chciała po swojemu, ale...
Podszedł do konia i począł go oglądać, chcąc zmienić myśli. Koń był w znakomitej formie, wesoły i rzeźki. Zdala również spozierali na „Magnusa“ Ciemniowski ze Smithem, zamieniając półgłosem uwagi. Smith pewnie obiecywał, że dziś nie przegapi wyścigu. Oj, nie przegapi — zauważył w duchu Grot — bo „Ruth“ dziś nawet nie powącha „Magnusa“.
Gdy tak stał koło swego wierzchowca, nagle posłyszał cichy szept Błaszczyka:
— Nasz hrabia z jakąś panią idzie...
Obejrzał się, sądząc w pierwszej chwili, iż Świtomirski wraz z siostrą nadchodzi. Wnet jednak, gdy w blaskach słońca lepiej parę rozpoznał, aż drgnął z nieoczekiwanego wrażenia.
Obok hrabiego spostrzegł Irmę...
Szła wesoła, uśmiechnięta, różowa od barwy szkarłatnej parasolki, którą osłaniała się od słońca, rozprawiając o czemś z ożywieniem. Wydawało się, dumna jest, że zechciał ją wprowadzić Huba na „paddock“ — to sanktuarjum, wyłącznie przeznaczone dla członków i właścicieli stajen, przed wyścigiem.
— Czego właściwie chce i poco przychodzi? — przemknęło przez myśl Grota.
Udając całkowitą obojętność, choć przypuszczał, iż przybywa li tylko, aby go zobaczyć, oczekiwał spokojnie dalszego biegu wypadków.
Istotnie, gdy zbliżyła się para, Świtomirski uprzejmie go przedstawił:
— Mój żokiej.. pan Grot...
Ubawiony sytuacją, skłonił się nisko, pragnąc ukryć uśmiech. Huba tymczasem spoglądał przyjaźnie, jakby dziękując, iż rychło dzięki niemu schowa do kieszeni dziewięćdziesiąt tysięcy.
Tymczasem Irma znakomicie odgrywała swoją rolę.
— Tyle słyszałam o panu Grocie — mówiła bez najmniejszego zmieszania — że doprawdy wdzięczna jestem hrabiemu, że zechciał mnie z nim zapoznać... A to wszak „Magnus“! — wskazała na ogiera, obok którego stali — Z całej duszy mu życzę triumfu!...
— Dziękuje pani! — odparł, a w duchu zauważył — Łże, ani się zająknie...
— Pozostawię was na chwilę samych! — oświadczył Świtomirski, zauważywszy zdala znaki, jakie mu dawał któryś z członków towarzystwa — ale wnet powrócę...
Ledwie zdążył odwrócić się hrabia, Irma cicho szepnęła:
— Odpraw chłopca! Zaraz...
Grot zrozumiał.
— Błaszczyk! — rozkazał — w ubieralni zostawiłem w marynarce chustkę. Biegnij i przynieś natychmiast. Sam potrzymam „Magnusa“...
Chłopak, jak strzała pomknął w stronę garderób.
Tego tylko potrzeba było Irmie.
— Namyśliłeś się? — rzuciła przyciszonym głosem.
— Tak!
— I cóż? Czas nagli!
— To samo odpowiem, co i wczoraj! Dziwię się, że jeszcze nalegasz...
— Ostatnie twoje słowo?
— Irmo, gdybym wiedział, że o to dręczyć mnie będziesz, nie odprawiłbym chłopca.
— Nie ciężko ci ze mną się rozstać?
— Przerwijmy rozmowę...
— Boże! Jakam ja nieszczęśliwa...
Tu Irma, jakby chcąc ukryć cisnące się do jej oczu łzy, odwróciła się wstronę „Magnusa“ i jęła klepać konia po szyi. Ten z początku spokojnie znosił pieszczoty, lecz nagle, przestraszywszy się czegoś, szarpnął i skoczył do tyłu.
— Widzisz! — rzekł Grot — nawet on wyczuwa, że masz względem niego złe zamiary!
Irma poczerwieniała. Nie odparła jednak nic, gdyż już zbliżał się Świtomirski, a z drugiej strony pędem nadbiegał Błaszczyk.
— Nie znalazłem chustki, proszę pana!
— Nic nie znaczy! Musiałem zgubić!
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek, wzywający jeźdźców do gonitwy.
Grot wskoczył na „Magnusa“ rad, iż unika dalszej rozmowy i nieprzyjemnej komedji przy Świtomirskim.
Za chwilę odbędzie się wyścig, wygra i znów choć na jakiś czas uspokoi się ten splot intryg, otaczający każde zwycięstwo „Magnusa“. Och, doprawdy, niesłodki jest los żokieja...
Zdenerwowanie, wywołane rozmową z Irmą opuszczało go stopniowo. Teraz myślał już tylko o tem, żeby wygrać najłatwiej i w najpiękniejszym stylu.
Zachęty nie brakło. Zewsząd słychać było okrzyki pełne zapału i przekonania:
— „Magnus“... ten dzisiaj pokaże „Ruth“, gdzie pieprz rośnie!...
Cała gra skupiła się na konia Świtomirskiego. W razie wygranej płaconoby zań najwyżej półtorej stawki. Bowiem „Magnus“ w pojęciu totalizatorowiczów był pewniakiem murowanym.
Grot spokojnie przystanął na starcie. Tym razem wyścig odbywał się na dystansie dwóch tysięcy i stu metrów.
Po paru nieudanych fall-startach, taśma uniosła się ku górze i rozpoczęła gonitwa. Grot ruszył pierwszy. Jadąc bezwzględnie uczciwie, zamierzył on zgoła inną taktykę.
Wiadomo, że „Magnus“ jest nie tylko szybki, ale wytrzymały, „Ruth“ tylko szybka. Reszta koni, się nie liczy. Odsadzając się znacznie, może tempem zarżnąć „Ruth“, a jeśli nawet nie zarżnie, to dawszy koniowi nieco wypocząć w połowie dystansu, a ponagliwszy go na narożniku, wyścig wygra o kilka, lub kilkanaście długości — „Ruth“ zaś finish‘ować może bezskutecznie, ile sama tylko zechce.
Zgodnie z tym planem jechał Grot, a rączość z jaką do biegu rzucił się „Magnus“, utwierdzała go tylko w myśli o łatwem zwycięstwie...
Tak upłynęła połowa dystansu. Tu Grot koniowi dał wytchnąć, poczem znów ruszył. Ze zdziwieniem jednak spostrzegł, że „Magnus“ nie biegnie równie, jak poprzednio chyżo, zwalnia tempo...
Et, niemożliwe! to mu się tylko wydało...
Już blizko narożnik. Grot nie ogląda się jeszcze. Pocóż. Wszak tamte konie muszą być daleko w tyle. Czemu jednak nie sprawdzić?
Nie wytrzymał, zerknął i krew mu zbiegła do serca.
Pomiędzy „Magnusem“ a „Ruth“ przestrzeń nie wynosiła więcej, niźli parę długości i klacz Ciemniowskiego przybliżała się zwolna, lecz stale...
Grot całą siłą woli postarał się opanować. Czemuż się tak przejął? Widocznie przegapił tempo. Pchnie konia i odsadzi się znowu. Przecież jeśli nawet za blisko podpuścił „Ruth“, nie przegra wyścigu...
Wyrzucił konia do przodu — i teraz dopiero przeraził się nie na żarty. Koń zazwyczaj ambitny, energiczny, nie zareagował na ruch jeźdźca. Biegł coraz ciężej, niechętnie, ospale.
— Niemożebne...
Krople potu jęły się sączyć z czoła żokieja. Jeszcze nie mógł nic pojąć.
— „Magnus“ naprzód!
Lecz i ta prośba pozostała bez skutku. Zrozpaczony pochwycił szpicrutę i uniósłszy ją do góry z całej siły uderzył raz, drugi, trzeci... Głośne uderzenia te bólem jakimś odezwały się w jego sercu, dotychczas nigdy jeszcze nie bił „Magnusa“...
Wszystko daremnie. Ogier nie tylko nie przyspieszył galopu, ale po tych uderzeniach właśnie przystanął.
Przed oczami Grota rozpostarła się dziwna mgła. Wydało mu się, że nie świeci dokoła majowe słońce, że nie czuje pędu ciepłego powietrza, że nie dosiada konia — lecz, że rozwiera się przed nim jakaś ciemna otchłań i w tę otchłań on bezsilnie leci...
Przez ową mgłę widział, jak przybliżyła się „Ruth“, zrównała się z „Magnusem“ i wyprzedziła go swobodnie. Utkwił w jego pamięci nieco ironiczny, pełny pobłażania uśmiech Smitha.. Później widział, jak „Ruth“ oddala się coraz bardziej. Nie bił jednak konia. Wiedział, że to bezcelowe i „Magnus“ nie rzuci się do nowej walki.
Wyścig był beznadziejnie przegrany.
Potem jeszcze pamiętał, że mijały go inne słabsze konie... jeden i jeszcze jeden...
Celownik...
„Magnus“ przyszedł bez miejsca, czwarty...
Grot oprzytomniał dopiero, gdy po gonitwie, powracał do wagi.
Oprzytomniał pod wpływem groźnego wrzasku tłumów. Wrzaski te chwilami zamieniały się w wycie, a tu i ówdzie słychać było przeciągłe gwizdy. Zewsząd wznosiły się ku górze podniesione laski, zaciśnięte pięści, a gracze, którzy stawiając na „murowanego“ „Magnusa“ potracili setki i tysiące, wprost w oczy rzucali mu obelgi:
— Łotr! Łajdak!... Sprzedał wyścig! Złodziej... Złodziej...
Jakaś podniecona niewiasta, wspiąwszy się ponad innych, usiłowała nawet parasolką uderzyć Grota. Na szczęście parasolka ześlizgnęła się tylko po boku konia, a powietrze przeszył cienki, piskliwy, pełny gniewu i zawziętości głos:
— Bandyto! Oddaj moje pieniądze... bandyto..
Grot blady, jak płótno, zsiadł z konia. Nie śmiał oczu podnieść na nikogo.
Tymczasem prezes Towarzystwa, margrabia Małoleski, coś cicho szeptał ze starszym siwym panem, lekarzem weterynarji.
— Zebrać ślinę koniom! — padł krótki rozkaz. Grot odetchnął. Spodziewał się tego zarządzenia, a nawet sam chciał o nie prosić. Wnet się dowie.
O parę kroków od niego stał Hubert Świtomirski i tępym wzrokiem spozierał „Magnusa“. Na pozór wydawał się całkowicie spokojny i rzekłbyś przyjął obojętnie przegraną swego „kracka“. Blady jednak był nie mniej od Grota, a rozdarta na pół rękawiczka, którą miął w ręku, świadczyła co w duszy jego się działo...
Niezadługo obaj znaleźli się w gabinecie prezesa. Tym razem pierwszy wezwał ich prezes.
— Bardzo... bardzo nieprzyjemna historja! — rzekł margrabia, spozierając na Świtomirskiego i Grota — publiczność jest wzburzona, podejrzewa nie wiedzieć co...
— Panie margrabio! — począł Grot.
Prezes nie pozwolił mu się tłomaczyć.
— Ależ ja nie posądzam pana! Tem bardziej po tamtym postępku... Tylko dzisiejszy wyścig „Magnusa“ wydaje się podejrzany...
— Oczywiście, panie margrabio...
— Wspominał pan wtedy o jakichś intrygach, zdaje się... „demonie wyścigów“?...
— W głowę zachodzę!...
— Analiza za chwilę wszystko wykaże!... Ale czy przed wyścigiem nie zauważył pan nic niezwykłego?
— Nie!
— Nikt nie zbliżał się do konia?
— Tylko hrabia Świtomirski, ja i chłopiec stajenny, Błaszczyk!
— Ręczy pan całkowicie za Błaszczyka?
— Jak za siebie samego, panie margrabio!
W tejże chwili wszedł do gabinetu lekarz weterynarji.
— I cóż, panie doktorze? — zapytał żywo prezes.
Lekarz pokręcił głową.
— Doprawdy, bardzo dziwne... Analiza nie wykryła nic...
— Nie wykryła nic!
Zarówno prezes, jak Świtomirski i Grot niemal jednocześnie wydali ten okrzyk. Grot tak silnie wierzył, że w jakiś niepojęty sposób przed wyścigiem zatruto „Magnusa“ i tak niezwykłe mu się wydawało oświadczenie lekarza, że podskoczywszy żywo ku niemu, zawołał:
— Pomylił się pan!
— Niestety, nie pomyliłem się! — odparł tamten. — Nic oficjalnie zarzucić nie mogę!... Choć i mnie niepojętą się wydaje porażka „Magnusa“...
— Ależ przysięgam! — krzyknął żokiej — nie wstrzymałem konia... Nagle, koło narożnika zauważyłem, że jakby zwalnia tempo... Począłem go wysyłać... Daremnie!... szedł ospale, leniwie... Nie reagował nawet na uderzenia...
— Może dziś chory?
— Ech! Przed gonitwą był wesół, rzeźki, jaknajzdrowszy. Zaklinam, panie doktorze, niech pan powie, co to wszystko znaczy...
Lekarz zamyślił się, poczem powoli jął mówić:
— Należy jednak wziąć pod obserwację konia. Jeśli to początek niedomagania...
— Napewno nie! — przerwał Grot — „Magnus“ jest jaknajzdrowszy, chyba teraz go zatruto...
— W takim razie wnioskowałbym coś innego...
— Mianowicie?
— Ktoś, komu zależało na przegranej ogiera hrabiego Świtomirskiego, dał „Magnusowi“ przed wyścigiem usypiający, osłabiający środek... Opium lub morfinę... Koń z początku nie czuł narkotyku i biegł normalnie, potem zaczął słabnąć.
— Tak samo myślałem! — wyrwał się Grotowi wykrzyknik. — Ale w jaki sposób?
— Zastrzykując opjum niewielką szprycką!
— Kiedy to zrobiono?
— Zapewne przed samym wyścigiem!
— Psia krew! — zaklął Grot głośno, nie mitygując się nawet obecnością prezesa. — O, łotry!... Sprawka „demona wyścigów“....
Zaległo milczenie. Wreszcie pierwszy przerwał je margrabia.
— Dziwne!... Oficjalnie nic ustalić nie można! Podobna zmiana „formy“ konia!... Pan doktór przypuszcza jakieś nieuchwytne zatrucie.. Grot stoi poza wszelkiemi posądzeniami, a twierdzi jednocześnie, że do „Magnusa“ nikt podejrzany przed wyścigiem się nie zbliżał...
— Zaręczam...
— Zarządzę śledztwo... choć właściwie nie wiadomo od czego zacząć... „Demon wyścigów“... postać mityczna!... Gdzie go znaleźć... Pan Grot powinien przeprowadzić w stajni jaknajdalej idące poszukiwania i mi o nich doniesie. Wtedy...
— Energicznie się tem zajmę, panie margrabio!
Prezes zwrócił się w stronę Świtomirskiego, który przez cały czas asystował rozmowie, nie odzywając się ani słówkiem. Patrzył przed siebie zamyślony, jakby w jego duszy rodziło się jakieś mocne postanowienie...
— Nie martw się Huba! — oświadczył. — Wszystko jeszcze dobrze będzie! Różnie w powodzeniu wyścigowem bywa! Albo koń zachorował nagle i rychło wyzdrowieje, albo też istotnie go zatruto. Prawda, niezadługo wyjdzie na wierzch! Dziś przegrałeś, wygrasz jeszcze „Derby“...
— Słaba pociecha! — mruknął Świtomirski, poczem skinąwszy lekko głową pierwszy opuścił gabinet.
Poruszenie, wywołane porażką „Magnusa“ powoli zaczęło się uspakajać. Rezultat analizy stał się śród publiczności wiadomy i wielu nawet obecnie broniło Grota. Zresztą publiczność tak przywykła do „kantów“, że po pierwszym odruchu oburzenia spieszono do kas, aby w następnym wyścigu „odbić się na pewno“ — co przetłumaczone na język zwykły oznaczało — zgrać się ponownie...
Przed trybunami Świtomirski napotkał Ciemniowskiego. Twarz eks-bookmachera rozjaśnił wyraz triumfu, którego nie starał się nawet ukrywać.
— Ano, nasza dziś górą, panie hrabio! — pierwszy zaczął.
— Zapewne! — krótko uciął Świtomirski.
— Zeszłym razem zwyciężył hrabia, dziś ja... Nie mamy chyba do siebie żalu?
— Najmniejszego...
— Gotów jestem służyć rewanżem... oczywiście na gotówkę... i dalej trzymać przeciw „Magnusowi“ w „Derby“...
— Nie mam zamiaru!
— Nie zamierza hrabia w „Derby“ puszczać „Magnusa“?...
— Może pan spokojnie zachować wygrane dziś dziewięćdziesiąt tysięcy... a właściwie czterdzieści pięć... Ja osobiście „Magnusa“ nie puszczę w „Derby“.
— Czemu?
— Doprawdy, staje się pan zbyt ciekawy, panie Ciemniowski!... Pozatem... winszuję triumfu „Ruth“...
Ironja zadźwięczała w głosie Świtomirskiego. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się do eks-bookmachera plecami i nie pożegnawszy się z nim nawet, podążył w kierunku loży, w której siedziała Irma. Jak zwykle asystował jej nieodłączny przyjaciel Huby — Uszycki.
Ciemniowski poczerwieniał.
— Bankrut!... i jeszcze się rzuca! — burknął w ślad, za oddalającym się hrabią — Czyżby podejrzewał? Oj, poczekaj... będziesz ty się jeszcze u mnie pętał o pożyczkę!...
Świtomirskiego przyjęła w loży Irma pełnym niepokoju wykrzyknikiem.
— Cóż to się stało? Czemu „Magnus“ przegrał?
— Ciężko ustalić...
— A analiza?...
— Nie wykryła nic podejrzanego...
Do rozmowy wmięszał się Uszycki.
— Czy to przypadkiem nie sprawka Grota? Mojem zdaniem, wierzysz mu zbytnio...
Artystka mocno poczerwieniała. Ale Huba w odpowiedzi potrząsnął głową.
— Grot jest uczciwym człowiekiem!
— Byleś się nie zawiódł! — mruknął baron.
Na to Świtomirski nie odrzekł nic. Zmieniając tylko temat rozmowy, oświadczył:
— Jestem bardzo znużony!... Nie pozostanę do końca na wyścigach...
— I ja już wychodzę! — zawołała pani Irma — zdenerwowała mnie porażka „Magnusa“...
— Co zaś mnie się tyczy — dodał Uszycki — widzę, że Huba ma wielką przykrość i również nie pozostawię go samego... Idę... Może uda się Hubę rozruszać...
— Wątpię... — szepnął hrabia.
Rychło ta trójka znalazła się w samochodzie. Przódy odwieziono panią Irmę, później przyjaciele pojechali dalej...

Grot tymczasem, opuściwszy gabinet prezesa, tak jak był w kurtce żokiejskiej, narzuciwszy tylko na nią palto, pobiegł pędem do stajni.
Znajdował się w niej już „Magnus“. Wpadł do boksu, począł oglądać konia. Ogier nie czynił wrażenia wcale zmęczonego, otrząsnąwszy z siebie całkowicie chwilowe odrętwienie.
Poruszał się rześko, patrzył dokoła ze ździwieniem, jakby nie rozumiejąc co gwałtowne zachowanie się Grota ma oznaczać. Grot długo, starannie oglądał ogiera, wreszcie wydało mu się, iż zauważył małą zaschniętą kropelkę krwi, ślad ukłucia na szyi.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości... A może się mylił?
Rzucił się w stronę Błaszczyka, który osowiały stał na progu boksu. Potrząsnął chłopakiem gwałtownie.
— Błaszczyk? Ty?
Chłopak począł płakać.
— Panie... Jak pan może mnie posądzać... Toć ja z powodu przegranej tego „Magnusa“ mało nie zwarjuję...
— Gadaj, kto?... — w dalszym ciągu potrząsał chłopakiem.
Błaszczyk chlipał coraz mocniej.
— Cościk zrobili koniowi... Ale, kto... Sam łba mało nie złamię...
— Kto ostatni był przy koniu?
— Ja cały czas... Później pan go trzymał, mnie posłał po chustkę... Pan powinien wiedzieć lepiej...
Grotowi pociemniało w oczach. On wysłał chłopaka, a sam trzymał konia. Tego jeszcze brakowało, aby podejrzenie miało paść ostatecznie nie niego.
— Tam, do licha...
Tymczasem Błaszczyk namyślał się, jakby nie śmiać czegoś powiedzieć, wreszcie zebrawszy na odwagę, wyjąkał:
— Była... z panem... ta pani...
— Jaka? — zawołał, zapomniawszy o Irmie.
— Ano ta, co z hrabią naszym przyszła... Ale przecie to chyba nie ona...
Nagle Grota uderzyła pewna myśl. Myśl tak potworna i okropna, że w pierwszej chwili sam przed sobą nie śmiał jej wypowiedzieć. Dopiero po chwili mimowolne wyszeptały usta:
— „Demon wyścigów“... to kobieta!



ROZDZIAŁ VIII.
CZYŻBY ONA?...

Hubert Świtomirski nie miał ochoty pozostać sam, z myślami własnemi. To też, gdy wraz z Uszyckim odwieźli Irmę do domu, chętnie przyjął propozycję przyjaciela udania się do jakiej knajpy.
— Dobrze! — rzekł — pojadę, ale tam, gdzie będzie mało ludzi... Drażni mnie dziś wszystko!... Szczególniej nie chcę spotykać znajomych!... Pozatem uprzedzam... dosłownie nie mam grosza... a po przegranej „Magnusa“ trzeba się pożegnać z kredytem...
— Żartujesz chyba... Ja proszę...
Baron rzadko kiedy okazywał się równie skorym do zaprosin. Raczej korzystał z hojności Huby. Bardzo to jednak ładnie świadczyło o nim, że dziś właśnie, nie opuszczał Świtomirskiego w nieszczęściu a pragnął go rozweselić, rozerwać...
Zgodzono się na którąś z mniej uczęszczanych restauracyj i po chwili obaj panowie znaleźli się tam w oddzielnej lóżce. Pora była dość wczesna, zaledwie dochodziła siódma i prócz nich prawie nikt nie znajdował się na sali.
Uszycki zamówił specjalnie sutą wieczerzę, ale Huba nie tknął ani jednej z licznych poustawianych przed nim przekąsek. Natomiast nalał sobie sporą szklankę „Martell‘a“ i wychylił duszkiem. Później napełnił drugą. Trunek nie podziałał jednak na niego i nie przyniósł pożądanego oszołomienia i zapomnienia. Wsparłszy głowę na ręku, spozierał przed siebie, rzekłbyś, zapominając o obecności Uszyckiego.
Ten wreszcie zdecydował się przerwać niemiłe milczenie.
— Nie rozumiem — począł — czemu się tak przejmujesz? Postawiłeś znaczną sumę na „Magnusa“?
Świtomirski skinął głową.
— Wolno wiedzieć ile?
— Czterdzieści pięć tysięcy! — bąknął Huba.
— Hm... Dużo!... Ale przegrywałeś już i więcej... Możesz się odegrać! „Magnus“ wygra jeszcze „Derby“... Dzisiejszy wyścig nic nie dowodzi...
Świtomirski skrzywił się, jakby połknął coś bardzo gorzkiego. Wreszcie postanowił wyznać przyjacielowi prawdę.
— „Magnus“ już nie jest moją własnością!
Uszycki aż podskoczył na swem miejscu.
— Żartujesz!
— Wcale nie żartuję — jął tłomaczyć Huba — wyobraź sobie przed dziesięciu dniami zgłosił się do mnie niejaki Lisik... — drobiazgowo powtórzył wszystkie szczegóły „znakomitej tranzakcji“.
W czasie opowiadania twarz barona to czerwieniała, to bladła.
— Postąpiłeś, jak dziecko! Choć z drugiej strony „Magnus“ wydawał się pewny... Ale jeszcze niema powodu do rozpaczy! Do terminu wyznaczonego przez lichwiarza masz jeszcze pięć dni... Nie zbierzesz dwudziestu paru tysięcy? Nikt ci nie pomoże?
— Skoro rozmawiamy szczerze — rzekł Świtomirski — to opowiem ci wszystko szczerze. Długi moje sięgają miljona a majątek w lubelskiem dawno sprzedany... Gorzej jeszcze... Już po sprzedaniu majątku, kiedyś po pijanemu, potrzebując pieniędzy, przyjąłem drugi zadatek od kogoś, kto jeszcze nie wiedział o sprzedaży majątku... Grozi on obecnie sprawą karną... Wstrzymywał się dotychczas w nadziei na zwycięstwa „Magnusa“.
— Jak mogłeś popełnić podobne szaleństwo!
— Widzisz... Żeby wybrnąć z moich interesów i wykupić konia, potrzeba mi z górą sto tysięcy... Sądziłem, że jeśli „Magnus“ wygra, uda mi się z tych spraw wywikłać... Obecnie nie dostanę od nikogo stu złotych...
— A rodzina?
— Rodzina zapłaciła za mnie raz już znaczne długi. Lecz wtedy oświadczyła kategorycznie rada familijna, abym nadal na ich pomoc nie liczył...
— Siostra?
— Siostra jedna może zechciałaby mnie ratować! Ale... Posiada ona w Warszawie kamienicę, a gotówki leżącej niema. Zresztą niedawno zapłaciła moje weksle, na których znajdowało się jej żyro. Musiałaby sprzedać kamienicę za bezcen, chcąc otrzymać natychmiast pieniądze. Mnieby to starczyło na krótko, ją wpakowałbym w niedostatek...
— Ale żeby choć mogła ocalić „Magnusa“!
— Cóż mi przyjdzie z „Magnusa“ jeśli jutro, najdalej pojutrze wystąpią ze sprawą o oszustwo, ze względu na podwójnie pobrany na majątek zadatek?
Baron zmarszczył czoło. Istotnie położenie przyjaciela przedstawiało się beznadziejnie.
— Gdybym ci mógł pomóc... Niestety...
— Wiem, że nic pomóc nie możesz! — odparł Świtomirski. — Dziękuję ci w każdym razie za ten dowód przyjaźni...
Zapadło milczenie. Huba wychylił duszkiem szklankę koniaku. Uszycki powoli zapalał cygaro, wreszcie odezwał się po chwili:
— Co zamierzasz?
— Chcę wyjechać!
— Dokąd?
— Nie wiem jeszcze!... W każdym razie daleko! Rychło się dowiesz...
— Sądzisz, że to najlepsze rozwiązanie sprawy?
— Zapewne...
Znów zaległo milczenie. Lecz jeśli Uszycki wiedział już bardzo wiele — nie był bowiem człowiekiem, który bez ukrytego celu zapraszał kogo na kolację — jeszcze swej misji nie spełnił do końca.
— Smutne to wszystko! — rzekł, przybierając zgnębioną minę — a tem smutniejsze, że przez tego łajdaka Grota!
— Nie rozumiem...
— Żywiłeś doń nazbyt duże zaufanie... Tymczasem przysiągłbym, że umyślnie przegrał wyścig...
Posłyszawszy ostatnie zdanie, Świtomirski ożywił się nieco i otrząsnął z apatji. Zaprotestował żywo w obronie swego żokieja.
— Raz już na wyścigach robiłeś aluzje... Obecnie powtórnie oskarżasz Grota! Na jakiej zasadzie? Bezwzględnie uczciwy człowiek.
— Hm... Wątpię!
— Mów wyraźnie! Posiadasz dowody?
— I tak i nie!... Bezpośrednich dowodów nie posiadam!... W każdym razie, to co ci powiem, wstrząśnie mocno twojem zaufaniem do Grota.
— O co chodzi?
Uszycki pozornie zawahał się, jakby zamierzając oszczędzić Świtomirskiemu przykrości. W duchu rad był, że ten pochwycił przynętę. Wyczekawszy moment, celem wywarcia większego wrażenia, pochyliwszy się przez stół, cichym głosem oświadczył:
— Prowadzi konszachty z panią Irmą!...
— Grot z Irmą?... Żarty...
— Jest jej kochankiem!
— Kochankiem?
Niepomierne zdumienie i oburzenie odbiło się na twarzy Świtomirskiego. Jeszcze nie wierzył.
— Skąd wiesz?
— Spotkałem przypadkowo Grota na schodach, kiedy szedł do Irmy. Zaciekawiony, pragnąc się przekonać, co on właściwie u niej robi, zaczekałem i stwierdziłem, że nie wszedł tam z jakąś przypadkową sprawą a dłużej pozostał... Wtedy dałem parę złotych dozorcy, a ten mi oświadczył, iż Grot co wieczór odwiedza artystkę, przesiadując do późnej nocy, a czasem wychodząc nad ranem... Cóż ty na to?
— Mylisz się... Grot? Niemożliwe?...
— Daję ci słowo honoru, że nic nie przesadzam! Skoro zaś oszukuje cię z twoją przyjaciółką, równie dobrze mógł dziś sprzedać wyścig!
— Doprawdy, w głowie mi się mięsza!...
— A jednak...
Świtomirski parokrotnie potarł nerwowo czoło. Choć nie kochał Irmy znów tak gwałtownie, znać było, że posłyszana przed chwilą wiadomość uczyniła mu przykrość niezmierną... Żokiej... kochankiem jego kochanki!... Co za brudy!... Ostatnia kropla przepełniła czarę goryczy... Już słabo się bronił.
— A może ci się wydało? Może ktoś podobny tylko do Grota?
— Skoro chcesz niezbitych dowodów — odparł Uszycki twardo — sam łatwo się przekonasz! Grot stale koło dziesiątej wieczór odwiedza Irmę... I dziś nie zaniecha, prawdopodobnie, zwykłej wizyty...
— Pójdę! — zawołał Świtomirski, uderzając pięścią o stół.
Błysk triumfu przebiegł po twarzy barona, lecz wnet ukrył on go pod maską współczucia, przystosowaną do okoliczności.

W godzinę później, obaj panowie stali nieopodal domu, w którym zamieszkiwała artystka, ukrywszy się umyślnie nieco w mroku. Rychlej nawet, niźli o dziesiątej, przybyli na to miejsce, bowiem Świtomirski sam naglił, nie mogąc po posłyszanych rewelacjach, spokojne doczekać się wyznaczonej godziny w restauracji. Inne troski, gnębiące Hubę, zeszły na drugi plan...
Niedługo stali na czatach.
Rychło dojrzeli szybko zbliżającą się postać. W ich stronę podążał jakiś mężczyzna, biegnąc raczej, niźli idąc, zapewne ogromnie wzburzony, bo nie zwracał uwagi na przechodniów, gadał coś sam do siebie i wymachiwał rękami.
Tak pochłonięty był jakąś, widać wyłącznie zaprzątającą go myślą, że otarł się o nich i nie spojrzawszy nawet, podążył dalej.
Wpadł do bramy i w ciemnej głębi zniknął.
— Poznałeś? — szepnął Uszycki.
Huba dalej nie mógł wątpić.
— W rzeczy samej... Grot!... — bąknął.
— Dobry ananas!
Świtomirskiego nagle zastanowiło niezwykłe zachowanie się żokieja.
— Ale czemu był taki podniecony?
— Pewnie zamyśla nowe łajdactwo, albo się obawia, żeby dzisiejsza sprawka z „Magnusem“ nie wypłynęła na wierzch... Czy zamierzasz pójść na górę?
W głowie Huby zawirowały najprzeróżniejsze refleksje. Cóż go obchodzić mogło wzburzenie Grota. Wystarcza, iż przekonał się, że Uszycki nie skłamał. Żokiej odwiedza jego przyjaciółkę, jest jej kochankiem, prowadzi z nią różne konszachty. Ohyda!... Warto iść na górę, do mieszkania Irmy i powiedzieć im parę słów prawdy? Warto zdemaskować Grota? Zapewne i tu Uszyckiego przypuszczenie jest trafne. Umyślnie przegrał na „Magnusie“, chcąc zdobyć większą sumę na zaspokojenie potrzeb kochanki... Lecz cóż z tego przyjdzie Hubie, jeśli się do nich uda, zwymyśla Grota i Irmę, może nawet uderzy? Czy zmieni to, choćby na jotę, położenie?... Czy dzięki temu skarga do prokuratora nie wpłynie?
Raptem zniechęcenie i obrzydzenie wielkie ogarnęło Świtomirskiego. Ach, jakże ma dość tych intryg, tych brudów, które go ze wszech stron otaczają, a w których tkwił dotychczas.
— Nie warto! — mruknął.
— Pozostawisz podobne gałgaństwa bezkarnie? — zdziwił się mocno przyjaciel. — Nie zbesztasz Irmy? Nie zdemaskujesz Grota?
— Nie!...
— Nie rozumiem? Czyż wolno obojętnie patrzeć na to, gdy cię najbezczelniej okłamują, oszukują?
— Dobranoc, Morysiu...
— Huba! Zastanów się...
Świtomirski jednak już był daleko. Szedł, przygarbiony, oddalając się pośpiesznie od kamienicy, w której zamieszkiwała przyjaciółka.
Baron zastanawiał się przez chwilę, czy go ma dogonić. Wreszcie machnął ręką.
— Idjota! — wyrwało mu się niezbyt pochlebne określenie przyjaciela. — Potrójny idjota! A tak wszystko zapowiadało się dobrze!... Ha!... Sam będę musiał dać sobie radę z Grotem...

Kiedy żokiej wpadł do mieszkania swej kochanki — ta w pierwszej chwili nie poznała go wcale. Oczy błyszczały mu dziko, na policzki wystąpiły wypieki, a usta wykrzywił wyraz wielkiej zaciętości.
Zresztą po ich ostatniej rozmowie, najmniej spodziewała się jego odwiedzin.
Ujrzawszy żokieja zbladła, cofając się o parę kroków.
— Cóż cię sprowadza? — wyszeptała, starając się obojętną miną pokryć niepokój. — Sądziłam...
— Mów prawdę! — krzyknął Grot, nie bawiąc się w długie wstępy. — Tyś zatruła konia?
— N... nie...
— Nie kłam!...
Irma na chwilę przymknęła oczy. Całą siłą postarała się opanować. Tylko gwałtownie zadrżały jej ręce.
— O co chodzi? Jaki koń? — zapytała nagle spokojnie, głosem, w którym nie znać już było lęku.
— Nie udawaj! „Magnus“! Ty jedna mogłaś to zrobić!...
— Bądź łaskaw się uspokoić i zmienić względem mnie ton....
— Ach, ty żmijo! — Grot dał całkowicie folgę uniesieniu — przestań grać komedję! Namawiałaś do przegrania gonitwy? Tak!... Nie chciałem się zgodzić, to wymyśliłaś inną sztuczkę... Pod pozorem rozmowy zbliżyłaś się przed wyścigiem do konia i korzystając z mojej nieuwagi, zastrzyknęłaś „Magnusowi“ dawkę opjum czy też inny narkotyk... Pamiętam, kiedy to się stało!... Udając, że ocierasz łzy, odwróciłaś się do konia, a koń gwałtownie się szarpnął... Szarpnął się, bo ukłułaś go szpryczką!...
— Zwarjowałeś!
— Co za przewrotność! Co za podłość! Gadaj w tej chwili, z czyjego działałaś polecenia... „Demona wyścigów“?... A mnie się wydaje, że „demon wyścigów“, to ty...
— Puść...
W podnieceniu Grot pochwycił rękę kochanki i ściskał coraz mocniej. Ściskał tak mocno, że aż syknęła z bólu.
— Puść...
— Nie puszczę... Rękę złamię, a prawdy się dowiem!...
— Cham!... bydlę... — zawołała i nagle szarpnęła tak silnie, że udało się jej wyswobodzić rękę.
Uskoczywszy w kąt pokoju, patrzała na Grota roziskrzonemi z gniewu oczami.
— Brutalny cham! — powtórzyła gwałtownie — to ty śmiesz ze mną w podobny sposób postępować?... Z dziewkami ulicznemi przywykłeś mieć do czynienia!... Znieważasz i wyłamujesz ręce, zato iż obdarzyłam cię moją miłością?
— Ładna miłość! — krzyknął, posuwając się groźnie ku niej. — Nie miłość, a fałsz, podstęp, obłuda... Zbliżyłaś się do mnie, ze zgóry powziętym zamiarem przekupienia mnie ceną twych pieszczot, zmuszenia do przegrania wyścigu, mirażem uczucia i świetnej przyszłości... Och, co za przewrotność!... A kiedy, mimo wszystko, oparłem się pokusie, oparłem się twoim słodkim a zdradzieckim słówkom, umiałaś dać sobie radę inaczej...
— Janek, posłuchaj...
— Nie, nie chcę słuchać!... Przyznaj natychmiast, że tak było... Przyznaj, że działałaś nie z własnego popędu, a nasłano cię na mnie... Przyznaj, że należysz do jakiejś szajki... Jakiej, nie wiem! Zaręczam... wiele możesz powiedzieć o „demonie wyścigów“!...
— Jakie masz na to wszystko dowody?
— Dowody? Własne głębokie przekonanie! Zresztą któż ostatni zbliżał się do konia?
— Raz jeszcze zapewniam... Uspokój się, pogadamy rozsądnie.
Grota ogarnęła nowa fala pasji.
— Znowu wykręty? — uniósł zaciśniętą pięść do góry. — Wyznasz prawdę, czy nie?
Irma zrozumiała, że w żaden sposób nie uda się jej udobruchać, lub byle czem zbyć kochanka. Ale jakżeż mogła wyznać prawdę, albo szczerze opowiedzieć to, co chwilami napełniało ją wielką obawą, a jednocześnie piekącym wstydem. Jednak należało znaleźć wyjście z obecnej niemiłej, a może i groźnej sytuacji. Skoro Grot nie daje się udobruchać, trzeba go się pozbyć, udając oburzenie, spowodowane niesłusznemi zarzutami. Nie ośmieli się jej chyba uderzyć, zresztą służąca jest w domu...
— Słuchaj! — rzekła spokojnie, choć niezwykle stanowczo — długo znosiłam cierpliwie twoje awantury! Rozumiem, że po przegranej konia, jesteś zrozpaczony i nie odpowiadasz ani za swoje słowa ani za czyny... Namawiałam do przegranej, bo chodziło o naszą przyszłość, ale konia nie zatrułam. Jeśli nie wierzysz...
— To co?
— To dłużej obrażać się nie pozwolę i bądź łaskaw opuścić mieszkanie...
— Ja mam opuścić mieszkanie?
— W tej chwili...
— Zobaczymy...
Grot nie tylko nie usłuchał wezwania artystki, lecz przysuwał się coraz bliżej. Irma pojęła, że tu żartów niema.
— Wynoś się!... Zawołam służącą!
— Zawołasz? Przódy cię zaduszę...
Jednym skokiem znalazł się przy niej. Ręce jego wyciągnęły się, niby zamierzając wykonać groźbę...
— Ratunku! — wyrwał się z jej piersi głośny okrzyk przestrachu. — Mordują! Ratunku!...
Słychać było jak otwierają się kuchenne drzwi i ktoś spieszy Irmie na pomoc. Ale i interwencja służącej może nie powstrzymałaby rozszalałego Grota i ręce jego, obejmujące szyję artystki, zacisnęłyby się mocniej, gdyby w tejże sekundzie nie zabrzmiał przeciągły dzwonek w przedpokoju.
Żokiej mimowolnie odskoczył, trochę oprzytomniawszy. Dzwonek ten również otrzeźwił Irmę.
— Cóżeś narobił, szaleńcze! — zawołała, zapominając o poprzedniej scenie. — Zapewne, Świtomirski!... Muszę otworzyć... Widział światło, może słyszał krzyki... Jak wytłumaczę twoją obecność, jak się wykręcę...
Świtomirski? — powtórzył obojętnie żokiej.
— Bez wątpienia! Uciekaj przez kuchnię...
— Przez kuchnię? Ani mi się śni!...
— Zwarjowałeś? Chcesz, żeby cię tu zastał?...
— Tak! Wyznam mu całą prawdę!!
— Ty... jemu... powiesz?
Dzwonki stawały się coraz gwałtowniejsze. Służąca oczekiwała na progu saloniku znaku swej pani, czy ma otworzyć, czy też wstrzymać się jeszcze chwilę.
— Nie tylko powiem, ale sam nawet otworzę! — odparł Grot, powziąwszy postanowienie. — Bo widzę, że panienka niema ochoty tego uczynić! Niechaj natychmiast się dowie...
Lekko usunął z swej drogi pokojówkę i zbliżył do drzwi. Irma, wsparta o ścianę, stała nieruchomo, z rozszerzonemi z przestrachu oczami, rzekłbyś zamieniona w kamienny posąg.
Grot uchylił drzwi i cofnął się ze zdziwienia. Ujrzał przed sobą Uszyckiego.
— Ach... pan!!... — mruknął, wpuszczając nieoczekiwanego gościa do wewnątrz.
Uszycki wydawał się niemniej zdziwiony, niźli żokiej.
Wszedł do saloniku, popatrzał na Irmę, jakby zapytując wzrokiem, co to wszystko ma oznaczać, gdyż zmieszanie, malujące się na twarzach zarówno artystki, jakoteż Grota i służącej, było aż nadto widoczne. Udawał również, że zdumiewa go niepomiernie niespodziewana obecność żokieja, a twarz barona przybierała coraz bardziej dumny i pogardliwy wyraz.
— Droga pani Irmo! — rzekł wreszcie. — Mam wrażenie, że wpadłem niechcący... na jakąś... oryginalną scenę... Pani wystraszona, nieswoja... Pan Grot również tu bawi... Hm, dziwne, doprawdy!... Czy wolno mi zaofiarować swą pomoc, celem pozbycia się intruza?...
Irma, ujrzawszy barona, uspakajała się powoli.
— Nic nadzwyczajnego! — bąknęła.
— Jakto? Nic nadzwyczajnego? — znakomicie udawał nadal zdziwienie Uszycki. — Słyszałem jakieś krzyki... Właściwie, co pan Grot tu robi?
— Rozmawialiśmy głośno!... Był zdenerwowany po przegranej „Magnusa“...
— Hm... zdenerwowany? Ale odkądże to pan Grot zaszczyca panią swemi odwiedzinami i jej przychodzi wyznawać swoje smutki?
— Ot, tak się złożyło!...
Grota nudziły dalsze wykręty. Rozumiał, że musi dać swej obecności prawdopodobne usprawiedliwienie, a uważając Uszyckiego za najlepszego przyjaciela chlebodawcy, postanowił mu wyznać całą prawdę. Gdyby mniej był podniecony i wzburzony, gdyby jego napięte do ostatecznych granic nerwy, nie domagały się natychmiastowej ulgi i wyrzucenia z siebie wszystkiego, co wiedział, lub czego się domyślał — spostrzegłby może ów wzrok pełny nienawiści, jakim mierzył go baron i ze swojemi rewelacjami wystąpiłby mniej pochopnie.
— Panie baronie! — oświadczył, patrząc mu prosto w oczy. — Wiem, że łączy pana z hrabią zażyły stosunek i nie będę miał przed nim tajemnic. Będę mówił, jakgdybym stał przed Świtomirskim, bo idąc otworzyć drzwi, jego to właśnie pragnąłem napotkać. Zaszły tu sprawy niezwykłej wagi i tylko z tego powodu o tak późnej porze znalazłem się w mieszkaniu pani Moreny, a nasza rozmowa nosiła głośny nieco charakter.
— Wstęp wcale dobry... — ale o cóż chodzi?
— Oszalał! — zawołała Irma.
— Jak pan baron wie, „Magnus“ dzisiaj przegrał! — mówił dalej Grot, nie zwróciwszy w podnieceniu na ironiczny wykrzyknik Uszyckiego uwagi. — Przegrał i wnet poczęto przypuszczać, iż zaszło coś niezwykłego, że zatruto konia... Lekarz weterynarji wyraził pogląd, iż zapewne przed wyścigiem ktoś zastrzyknął „Magnusowi“ jakiś osłabiający narkotyk, morfinę lub opjum...
— Hm...
— Odnalazłem nawet ślad lekkiego ukłucia na szyi... Do konia przed wyścigiem nikt się nie zbliżał prócz hrabiego, mnie, chłopca Błaszczyka... i tej pani...
— Więc?
— Błaszczyk jest bezwzględnie niewinny... Hrabia, ani ja nie zatruliśmy konia, tedy...
— Kogóż pan oskarża?
Grot wskazał w kierunku Irmy.
— Panią!
Twardo uderzył oczami w kochankę. Sądził, że po podobnym zarzucie baron ożywi się i okaże większe zaciekawienie. Zamierzony skutek nie nastąpił. Uszycki wyjął monokl z lewego oka, przetarł go starannie, poczem wsadził z powrotem i rzekłbyś, zamieniwszy z artystką porozumiewawcze spojrzenie, powtórzył:
— Panią?
— Tak!
— A na czem pan buduje swoje oskarżenie, panie Grot?
— Pani Morena dotknęła konia.
— Przecież i pan go dotykał...
— Ale przedtem namawiała mnie do przegrania wyścigu!
— Do przegrania wyścigu? A cóż pani Irmie mogło zależeć na przegranej „Magnusa“? Sądzę raczej, że będąc... hm... związana... z hrabią Świtomirskim... z całej duszy życzyła sobie zwycięstwa konia...
— Przenigdy... Bo...
Grot urwał nagle. Urwał i zaczerwienił się. Sam wpadł w pułapkę. W pierwszej chwili uniesienia, w poczuciu własnej prawości, nie zastanowił się, że zarzuty mogą posiadać znaczenie li tylko w tym wypadku, jeśli wyzna wszystko, jeśli szczerze opowie o stosunku z Irmą. Wyznając zaś to, pogrążał się ostatecznie w oczach Świtomirskiego. Dalej, oziębłe, a nawet nieprzyjazne zachowanie się barona stawało się dlań jasne. Nadmieniała wszak Irma, że Uszycki zabiega o jej względy, a nawet pragnie zająć miejsce Huby...
— Bo... bo... — bąkał zmieszany.
Uszycki wnet wyczuł załamanie się żokieja.
— Skoro się występuje — rzekł, patrząc nań wyzywająco — z oskarżeniami, należy je poprzeć, a nie pod nosem bąkać... Dotychczas nie usłyszałem nic godnego uwagi poza gołosłownem twierdzeniem, że pani Irma jest winna...
— A jednak mam najgłębsze przekonanie...
— Przekonanie nie wystarcza!...
Uszycki odwrócił się ostentacyjnie od Grota a zbliżywszy się parę kroków w kierunku Irmy, skłaniając się lekko, zadał pytanie.
— Czy pani nie zechciałaby udzielić nam obecnie swego wyjaśnienia?
Artystka zrozumiała, iż dzięki interwencji barona niebezpieczeństwo minęło. Swobodnie też jęła mówić, oszczędzając jednak żokieja..
— Bardzo chętnie udzielę wyjaśnienia!... Od jakiegoś czasu pan Grot począł mnie zaszczycać swemi odwiedzinami, korzystając z najprzeróżniejszych pretekstów...
— Ach...
— Uważałam go za miłego chłopca a domyślając się, że kocha się we mnie po cichu, tolerowałam te odwiedziny, nic o nich nie wspominając Hubie, czego obecnie niezmiernie żałuję...
Twarz żokieja mieniła się wszystkiemi barwami tęczy.
— Dziś — kłamała dalej — wpadł do mnie, jak szaleniec i odrazu jął mnie oskarżać... Zatrułam konia, należę do bandy, znam „demona wyścigów“... „Demon wyścigów“ doprawdy pierwsze słyszę!.... Byłam tak przerażona, że nawet nie umiałam dać panu Grotowi należytej odpowiedzi... Na szczęście, z niezwykłej sytuacji pan, baronie, mnie wyratował... Do Grota nawet nie mam żalu... Sądzę, iż uległ jakiemuś obłędowi z powodu przegranej konia i kiedy oprzytomnieje, pożałuje swego postępowania...
— Co za przewrotność! — wyrwał się Grotowi okrzyk — przecież...
Chciał mówić, ale Uszycki ruchem ręki nakazał mu milczenie.
— Dość czasu — oświadczył tonem stanowczym — słuchałem tego wszystkiego spokojnie! A pani jest zbyt dobra, pani Irmo... Ja nieco mam odmienne zdanie i wnet pan Grot usłyszy, co o nim sądzę...
Żokiej oniemiał. Widać było, że baron ma coś niemiłego dlań na myśli. Z oskarżyciela stawał się oskarżonym.
— Częste wizyty pana Grota u pani — mówił Uszycki — nie uszły mojej uwagi. Napotkałem go kiedyś nawet przypadkiem, choć sądził, że go nie widzę. Nie mogłem pojąć celu tych odwiedzin, dziś je sobie doskonale tłomaczę...
— Mianowicie? — mruknął Grot, podrażniony impertynenckim tonem barona.
Uszycki zrobił pauzę. Złowrogo zabłysł monokl. Irma z zapartym oddechem łowiła każde słówko swego obrońcy.
Wreszcie wycedził:
— Chciał pan Grot pod pozorem przyjacielskich odwiedzin oplątać panią Irmę, w możliwie niewyraźną aferę... Pragnął wmieszać ją w sprawę przegranej konia, aby Świtomirski uląkł się, w danym razie, skandalu...
— Panie!
— Cicho! Kategorycznie oświadczam, że umyślnie przegrał pan wyścig na „Magnusie“ a teraz w obawie odpowiedzialności nie wie, jak się wykręcić...
— Jak pan śmie...
— Nie tylko śmiem, ale o moich spostrzeżeniach zaraz po wyścigu zawiadomiłem hrabiego Świtomirskiego. Sądzę, że posiada on wyrobione zdanie o pańskiem postępowaniu...
Choć baron kłamał, miał wszelkie podstawy do podobnego kłamstwa. Przekonawszy niedawno Hubę, że żokiej jest kochankiem jego przyjaciółki, wierzył święcie, iż uda mu się nań zepchnąć odpowiedzialność za przegraną „Magnusa“ i ostatecznie zgubić Grota w opinji.
Ten wpijał się oczami w barona, a na czole powoli nabrzmiewały mu żyły. Zduszonym głosem wyrzucił.
— Czy pan zastanowił się nad tem, co mówi?
Uszycki zmierzył go pogardliwie.
— Dość! Skończyliśmy! Zapewne jutro hrabia resztę dopowie...
— Ostrzegam...
— Pan ostrzega? Znakomite!
— Tak.....
— Proszę się w tej chwili wynosić! Nie przywykłem prowadzić długich rozpraw ze służbą stajenną!
— Ze służbą stajenną? Ach ty...
Grot był znakomitym jeźdzcem, ale miał wadę jedną. Niezbyt umiał nad sobą panować, szczególniej gdy był podniecony do ostatecznych granic...
To też pięść jego zakreśliła łuk, monokl wyleciał z oka Uszyckiego, sam zaś on, zatoczywszy się o parę kroków, z wielkim łoskotem upadł na podłogę, a z rozbitego nosa cienką strugą jęła się sączyć krew.
Wszystko to nastąpiło tak szybko, iż nawet nie miał czasu cofnąć się przed ciosem, a leżąc teraz z przestrachem spoglądał na rozłoszczonego żokieja.
— Masz błaźnie pamiątkę! — wrzasnął ten, pochylając się nad baronem i wymachując mu nadal pięścią przed nosem, jakby się szykował do powtórnego uderzenia — masz odemnie pamiątkę! A na drugi raz nie obrzucaj błotem niewinnych ludzi! Toś ty naciągał i pchał Świtomirskiego, ileś mógł, w brudy!... Możeś i ty maczał ręce w przegranej „Magnusa“, a Irma była godną wspólniczką?... Nie lękam się, otworzę Świtomirskiemu oczy... Żegnajcie!... Obym was obojga nigdy więcej w życiu nie spotkał!...

Długo trzymał Uszycki, po wyjściu Grota, twarz nad miednicą, polewał wodą obolałe miejsce i kładł kompresy, zanim powrócił do normalnego wyglądu. Wreszcie, nie stłuczony, na szczęście, monokl osiadł w lewem oku, a tylko zaczerwieniony i nieco spuchnięty nos, świadczył o niedawnem zajściu.
Wtedy baron, zachowując się u Irmy, jakby był u siebie w domu, przejrzał się starannie w lustrze i chcąc odzyskać widocznie utraconą w oczach artystki powagę, oświadczył:
— Alem wyrzucił za drzwi Grota!... Dobrze mu się jeszcze odpłacę!
— Mam wrażenie — odrzekła, uśmiechnąwszy się lekko — że oddalił się sam i niezbyt delikatnie przedtem obszedł się z tobą...
Nie krępowali się, miast ceremonjalnych zwrotów, mówiąc sobie obecnie poufale „ty“.
Odezwanie się artystki zabolało barona.
— Dziwnie się wyrażasz — mruknął — Jakbyś brała stronę Grota... Czy dla tego, że cię obroniłem?...
— Nie należało mnie przódy pakować w łajdactwa, a później bronić...
Skrzywił się.
— Nie rozumiem?...
— Znakomicie mnie rozumiesz...
Uszycki raz jeszcze zerknął w lustro, poczem odwrócił się w stronę Irmy, a dokoła ust zarysowała mu się ironiczna zmarszczka.
— Słuchaj no! — rzekł — Dawno posądzam cię o to, że kochasz się w Grocie...
— Gdyby nawet tak było! On się we mnie nie kocha...
— Ktoś rozgniewałby się bardzo...
— Może ty?
— Hm... ja? Ja też mam pewien tu głos! Ale ktoś inny, na kim ci zależy...
Irma stropiła się widocznie.
— Daj spokój!...
— Więc radzę...
Nagle raptowna fala gniewu zalała pierś artystki.
— Dość tych ciągłych pogróżek! — zawołała nieoczekiwanie. — Dość! Zrobiłam, coście na mnie wymogli, gdyż mocno siedzę w waszych szponach! Zrobiłam... i odczepcie się odemnie nareszcie..
— Nie tak rychło!
— Nie przeciągaj struny! — gniew Irmy potęgował się coraz bardziej. — Nie przeciągaj, bo pęknie! Najwyżej możecie mnie zabić! Myślisz, że się boję? Lada chwila spodziewam się tego i nie czuję lęku... Och, jak mi życie obrzydło...
— No... no...
— Gardzę wami! Gardzę „nim“ i tobą.. Tobą szczególniej... Myślisz, że nie przejrzałam twojej gry? Poza „jego“ plecami pragniesz zostać moim kochankiem! Nie licz na to! Ty łatku, fałszywy „baronie“, czeladniku od krawca z Tarnowa...
— Ciszej, Irmo!
— Mnie swojemi lordowskiemi minami nie zaimponujesz!.. Dobre dla głupców!... I choć przed chwilą nie wiedziałam, jak uwolnić się od Grota, a tyś mnie uwolnił... szczerze powiem... radam, że jego pięść spotkała się z twojem obliczem... Och, jak ja was nienawidzę!... I zapowiadam!... Więcej do żadnej „roboty“ nie dam się użyć...
— Powtórz to „jemu“...
— „Jemu“? No... o... Myślisz, nie powtórzę?
Aczkolwiek ostatnie zdanie wypowiedziała artystka, napozór równie wyzywająco, zabrzmiało ono mniej silnie, niż poprzednie i znać było, że opanowała się, mimo nerwowego podniecenia. Wspomnienie o groźnym a tajemniczym władcy wywarło swój wpływ.
Uszycki był znakomitym dyplomatą. Chwilę milczał, nie odpowiadając ani słówkiem na szereg zniewag, jakiemi obrzuciła go Irma. W duchu jednak poczynało kiełkować pewne postanowienie — i zadrżałaby artystka, gdyby mogła przeczytać myśli barona. Nie zdradził się jednak najdrobniejszem słówkiem, ani nawet niezadowoloną miną. Wszak była jeszcze potrzebna... Pragnął się zemścić na Grocie...
Wyjął papierośnicę, wyciągnął papierosa i długo miął w palcach, zanim zapalił. Dopiero, gdy w jego mniemaniu dosyć upłynęło czasu, aby z Irmą móc rozmawiać spokojnie, rozpoczął nowy atak.
— Sądzę, że rychło pożałujesz swoich słów! — odezwał się dwuznacznie. — Byłaś niesprawiedliwa! Szczególniej względem mnie... Trudno!... Powrócimy jeszcze kiedyś do tego tematu... Lecz teraz zachodzą sprawy daleko poważniejsze i skoro ochłonęłaś...
— Słucham? — odparła zgoła już innym tonem wyrzucając sobie może, iż zbytnio odsłoniła swe karty, dając folgę uniesieniu. — Co chcesz mi powiedzieć?
— Bądź więc rozsądna i zrozum, że to i o twoją skórę chodzi! Musimy upozorować wszystko przed Świtomirskim. Chyba nie zamierzasz wyznać prawdy?
— Nie... nie...
— Widzisz więc!.. Grot jest nieobliczalny! Gotów opowiedzieć Hubie...
— Cóż robić?
— Tak, jak było zamierzone od początku, zepchnąć wszystko na Grota...
— Nigdy! Mam się przyczynić powtórnie do jego nieszczęścia?
Baron uśmiechnął się. Irma protestowała słabo. Czuł, że walkę wygra.
— Jaką dasz inną radę? — zapytał.
Irma jęła nerwowo szarpać batystową chusteczkę. Trudno zaiste znaleźć inny wykręt. Nagłe zawołała:
— Wyjadę... Niechaj myślą...
— Sądzisz, że „on“ się zgodzi?
Znów groźny „on“... Czasami wydaje się jej, że jest jakiemś osaczonem zwierzęciem, próżno szukającem ucieczki... Choć wybuchła niedawno, w gruncie się boi... Któż jej przyjdzie z pomocą? Teraz jeszcze, nie może im rzucić jawnego wyznania...
— Boże! Jakam ja nieszczęśliwa! — wyrwał się z ust Irmy cichy szept.
Nie mylił się Uszycki. Opór został złamany...

Lecz ani Grot, ani Irma nie poczynili Świtomirskiemu żadnych rewelacji. Grot pobiegł nawet do niego, ale było już zbyt późno. Spóźnił się również i baron Uszycki, który daremnie stukał do drzwi przyjaciela...
Bo tejże nocy, o drugiej nad ranem, w swoim numerze w „Bristolu“ Hubert Świtomirski wystrzałem, skierowanym w serce, pozbawił się życia...
Podobno przedtem — opowiadała służba — wciąż chodził po pokoju, mówił coś sam do siebie i śmiał się długo, a głośno...





ROZDZIAŁ IX.
HRABIANKA TINA.

Piąty dzień upływał od czasu śmierci Huberta Świtomirskiego.
Panna Tina miała tyle trosk.... Aż nazbyt wiele trosk, jak na jej biedną główkę... Mimo, że naprzeciw niej, w małym gabineciku, zasiadał szczery i oddany doradca — a najlepszy przyjaciel i nieodłączny towarzysz nieboszczyka.
Był nim, oczywiście — Uszycki.
— Znalazła się pani, panno hrabianko, — mówił — jako spadkobierczyni brata, w ciężkiem położeniu... Gdybym mógł czemkolwiek...
— Dziękuję panu bardzo! — odrzekła dość oschle. — Spadek po Hubie jest żaden, a właściwie długi przerastają majątek... Uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy leży, aby najmniejsza plamka nie kalała pamięci mojego nieszczęśliwego brata...
Baron kiwnął głową z przekonaniem. Od chwil paru ledwie bawił u Świtomirskiej, pojawiwszy się u niej po raz pierwszy, od czasu tragicznego wypadku. Poprzednio parokrotnie odwiedzał ją wraz z Hubą — i obecnie udawał wielce skorego do usług przyjaciela — aczkolwiek przedtem już stale traktowała go ozięble panna. Jeśli dziś, po pewnem wahaniu, tu pospieszył, miał w tem niejakie wyrachowanie, w pierwszym rzędzie zamierzając uczynić głęboki wywiad... Nabierał stopniowo śmiałości, gdyż skoro został przyjęty, zapewne nie wiedziała nic — i Grot, po namyśle, postanowił milczeć...
— Co pani zamyśla zrobić ze stajnią wyścigową? — nagle rzucił.
— Zatrzymam stajnię! — odparła. — Konie to moja pasja!
— Nawet po ostatnim wyścigu „Magnusa“, który stał się pośrednią przyczyną katastrofy?
— Cóż winien „Magnus“?
— Hm... W każdym razie... I myśli pani pozostawić Grota?...
Kiedy baron wymawiał ostatnie zdanie, jego monokl zadrżał nerwowo. Panna Tina spokojnie oświadczyła:
— Nie widzę powodu czynienia zmian!.. Mój brat miał do Grota wielkie zaufanie...
— Za wielkie...
— Przypisuje pan ostatnią przegraną Grotowi?..
— Bezwzględnie! Wspomniałem o tem Hubie...
Świtomirska, jakby się zamyśliła.
— Dziękuję za ostrzeżenie! — rzekła. — Jednak natychmiast nie mogę oddalić żokieja...
— Radziłbym...
Znów po twarzy Tiny przemknął cień zadumy. Uszycki ucieszył się w duchu niezwykle. Grot, jak było do przewidzenia, nie poczynił żadnych rewelacji — i z tej strony mógł być spokojny. Lecz czemuż nie oplątać Świtomirskiej, jak za życia oplątał brata? Wiedział, że rodzina odsunęła się od niej przezornie, w obawie, iż będzie zmuszona pokryć za nieboszczyka długi i że hrabianka, zamieszkując raczej dla przyzwoitości z jakąś starą i niedołężną kuzynką, jest całkowicie samodzielna i w gruncie osamotniona... Przedewszystkiem należy skończyć z Grotem...
— Mojem zdaniem, to bardzo niebezpieczny typ, ten Grot! — dodał — pragnąc wywrzeć swą zemstę na żokieju. — Im pani prędzej go się pozbędzie, tem lepiej!... O ile na co się przydam...
Świtomirska powstała z miejsca. Znużyła ją może rozmowa, a może wielką przykrość uczyniła, posłyszana wiadomość o Grocie.
— Raz jeszcze dziękuję! — sucho zabrzmiał jej głos. — Sądzę, że bez pańskiej pomocy sobie poradzę...
Uszyckiego nie stropiła ta krótka odprawa.
— Jednak... Nawet, jeśli nie będzie chodziło o Grota... Wiem, że znalazła się pani w trudnościach[1] drobniejszą sumką...
— Mam wrażenie... Nie skorzystam...
— Nigdy nie wiadomo!... Proszę zawsze liczyć na mnie...
Tina wyciągnęła na pożegnanie rękę. Ucałował tę rękę z respektem Uszycki. Kiedy znikł za drzwiami, spojrzała na dłoń ze wstrętem i wytarła starannie chusteczką, jakby pozostał na niej ślad po dotknięciu niemiłej, a obrzydliwej gadziny.
— Zaśpiewasz ty jutro inaczej! — myślał tymczasem Uszycki — zaśpiewasz inaczej i wyrzucisz Grota...
Coraz bardziej nabierał przekonania, że sprawy układają się znakomicie. Niezadługo Świtomirską odwiedzi Lisik. Bo to, o czem mógł ją uprzedzić, choć nie uprzedził była właśnie wizyta lichwiarza. A o tranzakcji z lichwiarzem wiedział baron znacznie wcześniej, niźli mu ją wyznał Huba. Wiedział, aż nazbyt dobrze... Właściwie sam wszystko ułożył... Przerachował się nieco, nie spodziewając się śmierci Świtomirskiego... Nie martwiła go śmierć przyjaciela ani na chwilę, a nawet była na rękę... A nuż uda się oplątać Tinę?
Baron wyprostował się dumnie. Nie przerażała go nawet myśl, że o tych specjalnych kombinacjach nic nie wiedział groźny „on“ — ani też, że nic o nich nie wiedziała Irma...
Pocóż się dzielić, gdy samemu można zarobić wcale pokaźną sumkę...

Bardzo zadziwiłby się Uszycki, gdyby mu o tem doniesiono, że przy rozmowie z hrabianką obecny był jeszcze i ktoś trzeci.
A tym trzecim był — Grot we własnej osobie, znajdujący się w przyległym z gabinecikiem, pokoju.
Gdy Świtomirska weszła do niego, chodził, mierząc wielkiemi krokami zaściełający salonik dywan a zaciśnięte pięści świadczyły o silnem podnieceniu.
— Panno Tino! — zawołał, ujrzawszy hrabiankę, a zwracając się do niej w taki sposób, w jaki prosiła go poprzednio, aby się zwracał. — Czemu nie pozwoliła mi pani wyjść do tego łajdaka? Chętnie spoliczkowałbym gagatka powtórnie! Czemu wogóle przyjęła pani podobne odwiedziny?...
— Cierpliwości, drogi przyjacielu! — zauważyła Świtomirska. — Cierpliwości! Wnet zrozumiesz... I we mnie burzy się krew, na widok pana „barona“... Ledwie powstrzymać się mogłam w czasie pogrzebu, gdy kręcił się wśród rodziny, udając najlepszego przyjaciela Huby... Ledwie powstrzymać się mogłam, aby wówczas już nie powiedzieć mu wszystkiego, co myślę... On to wszak pchał do większości szaleństw mego nieszczęsnego brata...
— Napewno...
— Pohamowałam się... Pohamowałam się, widząc nawet na pogrzebie tę kobietę... tę Irmę... I ona bezczelnie udawała boleść...
Żokiej zaczerwienił się mocno na wspomnienie o artystce.
— Pohamowałam się z niebywałym wysiłkiem — mówiła Świtomirska dalej — choć nie wiedziałam tego, coś mi wczoraj powiedział...
— Zaręczam... prawdę!... Dla dobra pani..
Wczoraj popołudniu żokiej powziął nagłą decyzję, z którą wstrzymywał się przez parę dni. Wyspowiadał się Tinie. Wyznał o swych posądzeniach, wyznał, że o zatrucie konia podejrzewają Irmę. Opowiedział o zajściu z baronem, nadmieniając, iż niezrozumiałe zachowanie się Uszyckiego tem sobie tłomaczy, że i on musiał prowadzić konszachty z Irmą i być zainteresowany w przegranej „Magnusa“. Zataił tylko niektóre szczegóły drażliwszej natury. Nie nalegała na nie panna Świtomirska, doskonale odgadując intuicją kobiecą, o co tam w istocie chodziło.
I jeśli spowiedź podobna byłaby dla Grota wobec Świtomirskiego niezwykle trudna, a nawet niemożliwa — z panną Tiną poszła gładko i bynajmniej nie stracił on nic w jej oczach, ani nie stracił jej zaufania.
Tembardziej pojąć nie mógł, czemu przyjęła odwiedziny barona.
Panna Tina jęła tłumaczyć:
— Wierzę panu bezwzględnie!... Ale niestety, są to tylko przypuszczenia...
— Nie przypuszczenia a pewność! — przerwał.
— Dla pana! Dla mnie! Lecz dla innych? Zresztą wywlekając tę historję na światło dzienne, musiałabym poruszyć nieprzyjemne sprawy, poruszyć panią Irmę, „przyjaciółkę“ nieboszczyka brata... Wywołałoby to niebywały skandal, a ja unikam skandalu...
Grot nie mógł przyznać w duchu Tinie racji.
— Lecz Uszycki? — bąknął.
— Jeśli zgodziłam się przyjąć odwiedziny Uszyckiego, to nie dla tego, by mi to sprawiło szczególną przyjemność... Przykrość wielką raczej!... Miałam cel ukryty!... On przyszedł wybadać sytuację, ja również chciałam go wybadać...
— Pani? Wybadać?
— Oczywiście! Uszycki pragnął się przekonać, czy pan w przystępie szczerości, nie wyznał swych podejrzeń i obecnie jest przekonany, że nie wiem nic... Mnie zaś zastanawia, czemu im zależało na przegranej „Magnusa“?... Toć chwilowo skorzystał tylko Ciemniowski, wygrawszy grubszy zakład... Ciemniowski zaś stoi poza wszelkiemi podejrzeniami...
Grota również uderzyła ta uwaga. Irma bezwzględnie nie działała w porozumieniu z Ciemniowskim. Tłumaczyła początkowo swój plan, chęcią wspólnego z żokiejem „ułożenia życia“. Sprytny wykręt. Bo jeśli zamiar doprowadziła, poza plecami Grota, do końca, jeżeli zastrzyknęła koniowi podstępnie narkotyk, — bynajmniej jej nie o „ułożenie życia“ z żokiejem chodziło, ale o coś innego, w czem i Uszycki musiał być zainteresowany. Ale o co?
Podziwiał spostrzegawczość panny Tiny. Ona swą myśl snuła dalej:
— Ponieważ nie mają oni z Ciemniowskim nic wspólnego, właśnie zaciekawia mnie, dlaczego im o tę przegranę chodziło... Zaciekawia i niepokoi...
— Niepokoi?
— Bo obawiam się, że wypłynie na wierzch jeszcze jakaś dla nas niemiła sprawa...
— Ale jaka?
— Właśnie, że nie wiem, a Uszycki nie zdradził się, ani słówkiem... Ale... Czy „Magnus“ zdrów? Czy nie odbił się na nim ów narkotyk?
— Na szczęście narkotyk działał widocznie chwilowo i nie odbił się na zdrowiu konia... Forma „Magnusa“ nic nie pozostawia do życzenia...
— Wygramy „Derby“?
Niewątpliwie! Tembardziej, że żaden z niepowołanych „przyjaciół“ nie będzie miał do niego dostępu!... Choć obecnie nie obawiam się nowych zakusów, sam sypiam w stajni i nikomu nie dam się zbliżyć do konia...
— Nawet... mnie?
Żart hrabianki ożywił rozmowę. Żokiej rozchmurzył się.
— Et... Pani chyba nie jest „demonem wyścigów“?
— Kto wie!...
Roześmieli się oboje, a był to chyba pierwszy objaw wesołości ze strony panny Tiny, od czasu tragicznego wypadku.
— Wygramy więc „Derby“ — rzekła — i sądzę, nic nam nareszcie nie grozi. To rodzaj rehabilitacji dla „Magnusa“ i dla pana.. Koń oczywiście biegać musi w pańskich barwach, bo z powodu żałoby, pod mojem nazwiskiem mi go puszczać nie wypada...
Grot poczerwieniał z radości. Nie spodziewał się podobnego zaszczytu, sądząc, że konie Świtomirskiej startować będą — jak to w podobnych wypadkach jest w zwyczaju — pod jakiem fikcyjnem nazwiskiem.
— Ależ, pani... — mruknął, obawiając się czy podobne wyróżnienie nie wywoła komentarzy.
— Tak postanowiłam! — przerwała. — Skoro więc pan wygra, będzie to dla niego podwójna przyjemność... Ja zaś może wybrnę z długów trochę, nagroda wynosi koło stu tysięcy... a tu tyle do płacenia...
Nie dodawała panna Tina, że pragnąc oczyścić pamięć brata, zdążyła już pozaciągać pożyczki gdzie się dało i niemi pozaspakajać najbardziej natrętnych wierzycieli. Nie dodawała również, że dzięki podobnemu poświęceniu, wyczerpawszy wszystkie źródła, pozostała niemal bez grosza i całą jej nadzieją w przyszłości na poprawienie złych interesów, w których dzięki lekkomyślności Huby się znalazła — było zwycięstwo „Magnusa“ w „Derby“...
Koń ten stawał się stale dla rodziny Świtomirskich albo deską ratunku, lub też ostateczną zgubą... Pocóż te szczegóły miała powtarzać Grotowi?... Teraz tylko na zakończenie rozmowy, rzekła:
— Wierzmy mocno, że będzie dobrze, bo musi być dobrze!... Dziwnieśmy z panem złączeni, panie Grot!.. I niechaj pan mi szczerze wierzy, że w tych ciężkich chwilach, kiedy pozostałam sama, najwięcej liczę na niego i uważam go za prawdziwego przyjaciela, więcej jeszcze niźli przyjaciela, bo...
Może posłyszałby żokiej z ust panny jeszcze serdeczniejsze słóweczko, które natchnęłoby go radością i otuchą, gdyby nie niespodziewana przeszkoda. W tejże chwili na progu ukazał się stary o siwych bokobrodach kamerdyner — sługa jakiego się jeszcze widuje w pańskich pałacach, lub francuskich komedjach — meldując:
— Proszę jaśnie hrabianki! Przyszedł interesant. Koniecznie chce jaśnie hrabiankę widzieć... Czy mam go prosić?...
— Nie powiedział o co mu chodzi?
— Powiada, że sprawa pilna i ważna!
— Pewnie nowy dług Huby! — szepnęła cicho. — Kiedyż to się skończy? Już nie mam czem płacić!... A jak się nazywa? — dodała głośno...
— Lisik!... pan Lisik...
— Nie znam!.. Niech tu wejdzie!...
Grot skłonił się, pragnąc odejść, aby podczas niemiłej zapewne rozmowy, nie być intruzem. Tina powstrzymała go jednak ruchem ręki.
— Niech pan zostanie!... Wolę tego Lisika załatwić przy panu...
W saloniku pojawił się lichwiarz. Szedł, swoim zwyczajem zgięty w ukłonach, a pomarszczoną twarz wykrzywiał fałszywy uśmiech. Uśmiech ten stale służył mu za maskę, gdy przybywał obdzierać dłużników z ostatniego mienia...
— Takie nieszczęście... jaśnie panno hrabianko! — mamrotał, lubując się w zawiłych wstępach. — Nieszczęście w tak świetnej rodzinie!... O, wielki to był mąż, nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, hrabia Hubert... Zacności człowiek! Nikt go więcej nie cenił i nie respektował odemnie.
— O cóż chodzi? — przerwała, spoglądając na przybysza niechętnie, raził ją bowiem jego obłudny ton i zachowanie, w którem łatwo wyczuwać się dawało podstęp i chytrość — Co pana sprowadza?
Lisik zrobił smutną minę.
— Maleńki interesik, jaśnie hrabianko.... Głęboko zasmucony jestem, że w takiej chwili muszę nudzić....
— Dług brata? Ile?
— Dług i nie dług... Czy mogę mówić swobodnie?
— Mój zarządzający wyścigową stajnią! — przedstawiła Grota — nie mam przed nim tajemnic... Proszę mówić...
— Właśnie o konia chodzi...
— O konia?
— Niestety! — Lisik uczynił minę jeszcze smutniejszą. — Termin dziś upływa...
— Nie rozumiem!
Na wzmiankę o koniu serce Grota zabiło jakiemś nieokreślonem przeczuciem nieszczęścia. O ile z początku sądził, że będzie tylko obojętnym, względnie świadkiem przy rozmowie z lichwiarzem, teraz wyczuwał, że chodzi o rzeczy daleko poważniejsze, tyczące się go bezpośrednio. Niemniej poruszoną wydała się i Świtomirska.
— Proszę mówić wyraźnie! — powtórzyła.
Lisik jął grzebać w kieszeniach. Wyciągnął duży zniszczony, skórzany portfel, coś w nim przeglądał, wreszcie wyjął niewielki arkusik papieru, złożony na czworo, rozprostował i począł tłomaczyć:
— Dwa tygodnie temu, nieboszczyk hrabia Hubert, znajdując się w ciężkiem położeniu hm... że się tak wyrażę... finansowem... zastawił u mnie konia „Magnusa“...
— „Magnusa“!! — zawołali Tina i Grot niemal jednocześnie z przestrachem.
— Zastawił za sumę dwudziestu dwóch tysięcy... Wtedy sądził, że koń ten jest najlepszy na torze i żadnego wyścigu nie przegra... Mniemał, iż łatwo spłaci ten dług... Obecnie, dowiaduję się że „Magnus“ przegrał. Co miało nawet być przyczyną katastrofy... Przybywam albo po pieniądze, albo po konia... Oto dowód...
Wyciągnął do Świtomirskiej papier. Ta wziąwszy go do ręki, przeczytała uważnie raz i drugi. Nie ulegało najlżejszej wątpliwości, „Magnus“ został zastawiony za dwadzieścia dwa tysiące, na okres dwóch tygodni i dziś — pierwszego czerwca — upływa termin.... O ile pieniądze natychmiast nie będą zwrócone, Lisik miał prawo zabrać konia.
Tina zbladła.
— Czy nastaje pan na dotrzymanie dzisiejszego terminu? Może pan jeszcze zaczeka?
— Niemożliwe, panno hrabianko!...
— Dam dobry procent...
— Niemożliwe!...
— Choć dwa tygodnie... tydzień?...
Lichwiarz rozłożył ręce.
— Odrazu uprzedzałem nieboszczyka hrabiego!.. Pożyczyłem nie moje pieniądze!... Gdybym nie oddał... sam miałbym wielkie przykrości....
— Przecież dostanie pan konia, a nie pieniądze!... Nim go pan sprzeda, też nieco czasu upłynie...
— Jakoś dam sobie radę!...
— Może jednak pan się namyśli?...
— Nie mogę!
Tym razem głos lichwiarza zabrzmiał stanowczo. Oboje zrozumieli, iż dalsze prośby ani perswazje nie pomogą. Grot zrozumiał jedno jeszcze. Jeśli Lisik tak nastawał na zabranie konia, mimo że nie mógł go sprzedać natychmiast za tę cenę, bowiem po ostatnim wyścigu „Magnus“ był nieco skompromitowany, musiał mieć w tem swój cel ukryty. Jeśli zaś miał cel ukryty, to może i należał do szajki, która niczem polip swemi mackami wpijała się w Świtomirskich? Żokiej wszędzie gotów był widzieć jedną bandę sprzymierzonych wrogów.
— Nie zna pan Uszyckiego? — wyrwał mu się niewiedzieć kiedy okrzyk.
Powieki lichwiarza zadrżały. Wnet jednak z uśmiechem zaprzeczył.
— Uszyckiego? Nie!.... To jest, pana barona znam ze słyszenia... Bardzo godny pan... Ale osobiście...
— A ja myślę, draniu, żeś ty jego kompan! — ledwie nie zawołał Grot.
Nie zawołał. Bo panna Tina, obserwując od chwili żokieja i rozumiejąc co w duszy Grota się działo, silnie ścisnęła go za rękę. Doprowadzanie naprężonej sytuacji do ostateczności, nie miało celu.
— Więc pańskie ostatnie warunki? — rzekła, niby spokojnie, choć drżał w niej każdy nerw.
— Jakież tu mogą być ostatnie warunki? — odparł lichwiarz — skoro, panna hrabianka, dziś nie może zapłacić... koń mój!... Najdalej zaczekam do jutra!... Jutro zjawię się o dziesiątej rano... Albo pieniądze... albo „Magnus“!... To wszystko, co mogę uczynić!...
— Nie wiele...
— Trudno! Sądzę, że o ile, panna hrabianka, nie zbierze odpowiedniej sumy do jutra, żadne przykrości mnie nie spotkają przy odbiorze „Magnusa“? Niemiłoby mi było żądać interwencji władz...
Znów Grot chciał wybuchnąć — i znów powstrzymał go uścisk delikatnej rączki.
— Zbyteczna będzie interwencja władz! — oświadczyła Świtomirska dumnie — Otrzyma pan pieniądze, lub konia... A teraz żegnam!...
Kiedy Lisik znikł za drzwiami, żokiej dał folgę uniesieniu:
— Czemu powstrzymała mnie pani?
— Jakiż sens był doprowadzać do awantury? — odrzekła spokojnie. — Mnie również nasuwają się te same przypuszczenia, co i panu. Lisik jest tylko narzędziem, to widoczne... Ktoś inny działał za jego pośrednictwem, pożyczając bratu pieniądze pod zastaw „Magnusa“ a później postarał się o to, aby koń przegrał i nie można go było wykupić... Poznaliśmy cząsteczkę intrygi!... Tego właśnie najbardziej się bałam...
— Brońmy się!
— W jaki sposób? Oni mają prawo za sobą!
Grot załamał ręce.
— Co pani zamierza?
— Sama niewiem. Już siódma wieczór! Do jutra podobnej sumy nie zbiorę i na to oni liczyli... Skąd mogłam, wyciągnęłam już pieniądze, aby popłacić pilniejsze długi Huby. Próżny trud prosić Lisika o dalszą prolongatę... nawet nęcąc go wielkim zarobkiem... Im chodzi nie o pieniądze, a o „Magnusa“.
— Cóż więc będzie?
— Stracimy „Magnusa“!
— Boże! A... a...
Jakiś nieludzki ryk wydobył się z piersi żokieja.
Doznał podobnego wrażenia, jak wówczas, kiedy przegrywał wyścig. Leciał w jakąś ciemną i zimną otchłań. Stracić „Magnusa“? Teraz właśnie, gdy miał wszelkie szanse zrehabilitowania się w „Derby“, gdy „Magnus“ miał biegać pod jego nazwiskiem!...
— Zabiję... a nie dam! — wyrwał się z głębi piersi żywiołowy protest.
Pannie Tinie zakręciły się łzy w oczach. Opanowała się jednak pierwsza, starając się go pocieszyć...
— Nie martw się, biedaku! — wyszeptała — Może jaki cud stanie się do jutra!...
Grot pojął, że wszystko stracone... Trudno mu już było nawet wyrzucić parę słów z siebie...
— A jeśli nawet stracimy „Magnusa“ — dokończyła hrabianka — pragnę, abyś na zawsze pozostał moim przyjacielem...





ROZDZIAŁ X.
TRAGEDJA GROTA.

Wypadł, jak oszalały...
Dochodziła blisko ósma... Mżył drobny deszczyk a skuleni, uciekający przed słotą przechodnie, nadawali jakiś smutny i szary wygląd miastu...
Zresztą może tylko w oczach Grota... Bo wszystko było dlań teraz szare, smutne, ponure...
Szedł przed siebie, sam nie wiedząc dobrze dokąd idzie, z gołą głową, wymachując trzymanym w ręku kapeluszem i mrucząc jakieś słowa bez związku. Oglądano się za nim, a ci, co go znali z widzenia, spozierali ze spółczuciem, sądząc, iż to tragiczna śmierć Świtomirskiego o podobne zdenerwowanie przyprawiła żokieja.
Lecz nawet strugi deszczu, padające na twarz Grota i sączące się za kołnierz, nie zdołały go oprzytomnić... Nie widział nic, nie poznawał nikogo... Coś jakby załamało się w nim, jakby utracił dalsze zainteresowanie do życia, dalszą rację bytu — a uporczywy głos wewnątrz powtarzał:
— Koniec... koniec.... koniec...
Koniec nadziei i marzeń o świetnej przyszłości... Koniec z mozołem prowadzonej walki... Zwyciężono go, pozbawiono nawet możności rehabilitacji... „Demon wyścigów“ pokazał, co umie...
Nawet gniew nie ogarniał Grota. Raczej apatja. Nic nie poradzi. Jeszcze dzisiejsza noc, a później...
Wtem drgnął. Pędząc przed siebie na oślep, dotarł do bramy wyścigowej... Zajdzie do stajni i pożegna „Magnusa“, gdyż jutro...
Kiedy zapukał, twarz miał tak zmienioną i bladą — iż ujrzawszy go Błaszczyk, cofnął się z przestrachu.
— Co panu? — wybełkotał.
— Nic... nic...
— „Magnus“ zdrów, wesół... — począł tłomaczyć chłopak, mniemając, że niepokój o ulubieńca przywiódł do stajni żokieja.
— A bodaj padł do jutra! — wyrwał się Grotowi okrzyk.
— Co pan gada...
Błaszczyk coraz bardziej przerażonemi oczami spozierał na swego zwierzchnika.
Ten jednak nie uznał za stosowne się tłomaczyć, ani też wyjaśniać chłopcu przyczyny swego wzburzenia. Wpadł do boksu, przyskoczył do konia i oplótłszy rękoma jego szyję, przywarł do niego. Również i koń, jakby odwdzięczając się za tę pieszczotę, przytulił się do jeźdźca, kładąc delikatnie łeb na ramieniu, a nozdrzami muskając po twarzy. Tak stali przez długą chwilę, złączeni uściskiem — zwierzę z człowiekiem — aż wilgotna mgła przesłoniła oczy Grota.
— Żegnaj „Magnusie“! — szepnął — Nie miałbym siły cię zastrzelić...
Wargi żokieja dotknęły nozdrzy konia — i równie szybko jak wpadł, wyskoczył z boksu.
— Panie! — począł Błaszczyk, który w milczeniu obserwował tę całą scenę — Co z panem się dzieje! Nijak zły opętał? Nasz „Magnus“ ma paść?... Chce go pan zastrzelić?...
Grot pochwycił chłopaka za ramię i potrząsnął nim silnie. Zajrzał mu w oczy jakiemś błędnem a pełnem takiej rozpaczy spojrzeniem — iż wzdłuż grzbietu tamtego przebiegł silny dreszcz.
— Widzisz! — mamrotał — widzisz... Po stokroć wolałbym... Inni... „Magnusa“? Okropne!... Sam nie mogę! Skoro nie on, to ja...
— Panie! Ja się pana boję! — jęknął chłopak.
— Nie bój się!... Nie bój... I dziś śpij jeszcze spokojnie... Jutro dopiero...
— Co jutro?
— Rychło się dowiesz, biedaku...
Grot roześmiał się dziko i pędem wybiegł ze stajni. Błaszczyk przeżegnał się i długo spozierał w ślad za nim. Potem i jego ogarnęło nieokreślone przeczucie nieszczęścia.
— Zwarjował!... Na czysto pan Grot zwarjował! — chlipnął — Wszystko bez te śmierć hrabiego! Co teraz będzie?
Grot tymczasem podążył do domu.
W swojem maleńkiem mieszkanku przy ulicy Litewskiej, składającym się z pokoju i kuchni, pozapalał wszystkie światła i dokładnie rozejrzał się po pokoju, jakby pragnąc zapamiętać szczegóły urządzenia, czy też z nim się pożegnać. Skupionym wzrokiem powiódł po rozwieszonych na ścianach wizerunkach koni, których dosiadał, a które łączyły się w jego pamięci z wspomnieniem odniesionych zwycięstw... Między innemi znajdował się i „Magnus“ — a na jego widok odwrócił głowę, rzekłbyś nie pragnąc nań patrzeć... Potem zerknął na swój portret, umieszczony nad biurkiem, pomiędzy skrzyżowanemi spicrutami. Tamten Grot, w żokiejskiej kurtce, w niczem nie był podobny do postarzałego i przygarbionego Grota, spozierającego na podobiznę. Śmiał się ze złotych ram, zadowolony, z swych lat trzydziestu i ufny w przyszłe triumfy...
— Smutny koniec karjery!... — mruknął.
Usiadł przed biurkiem, zapalił papierosa i zamyślił się na chwilę. Poczem jął otwierać szuflady.
Z jednej z nich wyciągnął browning. Sprawdziwszy czy nabity — wsunął do bocznej kieszeni. Z innych wyjmował papiery i listy, przerzucał pobieżnie — później darł, lub odkładał na miejsce. Nareszcie palce jego natrafiły na kopertę, w której się znajdowała paczka banknotów. Przeliczył. Może trzy tysiące — oszczędności Grota...
— Zostawię Błaszczykowi! — pomyślał i napisawszy szybko karteczkę wraz z nią włożył pieniądze do portfelu.
Przygotowania zostały ukończone.
Pozamykał szuflady, niewiedzieć czemu przejrzał się w lustrze, które odbiło szaro-ziemiste oblicze żokieja o nienaturalnie rozszerzonych i błyszczących oczach i pogasiwszy światła, opuścił mieszkanko.
Znalazł się na ulicy, zamierzając skierować się w stronę Belwederu.
W dalszym ciągu kropił deszcz, tworząc tu i owdzie na chodnikach wielkie kałuże, a ulice wydawały się obumarłe i puste.
Skręciwszy z Litewskiej w Aleję Szucha, wybierając umyślnie ulice, aby jaknajmniej napotkać ludzi, dotarłby Grot może tam, dokąd zamierzał się udać, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
Nagle, gdy znalazł się na rogu Aleji Ujazdowskich, ktoś pochwycił go pod ramię.
Szarpnął się niezadowolony — poznawszy Malińskiego.
Nie, ten doprawdy, stale musiał się czepiać, w chwili najmniej odpowiedniej...
— Przepraszam!... Bardzo się spieszę! — burknął.
Maliński jednak, gdy kogo pochwycił, nie ustępował tak łatwo.
— Widzę, że pan bardzo się spieszy!... Ale ze starym znajomym słów parę zamienić można...
— Kiedy.... bo...
— Taki pan zamyślony? Słyszałem... Dużo przykrości...
Grot żachnął się gniewnie.
— Przykrości? Nic nie wiem...
— Szkoda, że pan zajęty... Zaszlibyśmy do jakiej knajpki, trochę pogawędzić...
Grot, który początkowo chciał natychmiast pozbyć się natręta, zmienił postanowienie. Czy nie wszystko jedno, parę godzin później, czy wcześniej? Przypomniał sobie nagle swą ostatnią z nim rozmowę i zapragnął potwierdzić swoje przypuszczenia, a może pochwycić nowe szczegóły... Toć nie darmo wypsnęło się wówczas, po pijanemu, Malińskiemu ostrzeżenie, że „demonem wyścigów“ jest kobieta... Och, czemuż nie powiedział wyraźniej, że Irma... I choć obecnie te informacje stawały się Grotowi zbytecznie, jednak korciło go...
— Hm! — rzekł tonem znacznie uprzejmiejszym, niźli poprzednio. — Cóż, ostatecznie mógłbym z panem gdzie zajść! Byle niedługo i nie do „Niespodzianki“... Nudzi mnie ta knajpa...
— Nie chce pan do „Niespodzianki“? To chodźmy do innego baru... Na Marszałkowską!... — zgodził się chętnie Maliński — Nie na długo? Doskonale!... Ja również jestem o jedenastej zajęty...
Rychło znaleźli się w jednej z mniejszych restauracyjek. Zająwszy miejsce w ostatnim, pustym pokoju i obstalowawszy nieodzowne trunki i zakąski, czas jakiś siedzieli milcząc, jakby żaden z nich pierwszy nie chciał rozpocząć rozmowy.
Wreszcie odezwał się Grot.
— Tak pan pragnął ze mną pogawędzić, a teraz nic pan nie mówi?
— Ot, obserwuję....
— Co pan obserwuje?
— Ale wzięło pana, panie Grot!...
Wzruszył ramionami.
— Cóż mnie „wziąść“ miało?
— Ano ostatnie wypadki...
— Pewnie, że wzięły — odparł, mając na myśli tragiczną śmierć chlebodawcy, z którym dziś bardziej niż kiedykolwiek wyczuwał duchowe pokrewieństwo — tylko... Chciałem się pana o coś zapytać.... Ale napijmy się przedtem...
Jeśli zeszłym razem Grot, pragnąc upoić Malińskiego, podlewał mu gorliwie, toż samo jął czynić i obecnie. Tylko zeszłym razem dolewał, sam starając się nie wychylać kolejek. Teraz pił jeden kieliszek za drugim, zważając na to mało, czy towarzyszy mu kompan. Ten obserwował niezwykłe zachowanie się żokieja z pod oka, uśmiechnięty nieco ironicznie.
— Otóż chciałem się zapytać... — podjął Grot przerwane zdanie — czy pamięta pan naszą ostatnią rozmowę?...
— Coś tam!... Niewiele!... Likier był mocny...
— Parokrotnie robił pan różne aluzje... Że nie umiem w życiu postępować... Że nie umiem pomyśleć o sobie... Wreszcie nadmienił pan o „demonie wyścigów“... Tym „demonem“ jest jakoby kobieta...
— Ja mówiłem?
— Niech pan się nie zapiera! Powiedział pan najwyraźniej — demon wyścigów to kobieta... Mam wrażenie zdemaskowałem demona...
— Pan zdemaskował?...
Grot wypił znów kieliszek, poczem pochyliwszy się blisko przez stół rzucił:
— Irma!
— Jaka Irma? Przyjaciółka nieboszczyka?...
Skinął głową.
— Irma... i Uszyc....
Niekłamane zdziwienie odbiło się na twarzy Malińskiego.
— Twierdzi pan, że Irma... Uszycki?... Baron Uszycki? Niemożliwe...
— A jednak tak jest! I pan wie o tem doskonale!
Maliński zaprotestował energicznie.
— Pierwsze słyszę... Przysięgam...
Udawał, albo naprawdę nie wiedział. Grot jednak nacierał dalej:
— Ręczę, że jest pan doskonale poinformowany o „demonie wyścigów“!
Maliński potarł ręką po czole. Nagle oświadczył jakimś cieplejszym tonem, jaki rzadko zdarzał się u niego.
— Gdybym nawet wiedział, cóż z tego panu przyjdzie... Dziś i tak już za późno.. W każdym razie nikt z tych, kogo pan wymienił... Skąd pani Irma? Uszycki?... Bajki..
— A Lisika pan nie zna?
— Lisika? — znów rzekłbyś niekłamane zdumienie zadźwięczało w głosie Malińskiego. — Nie! Któż to taki?
— Lichwiarz! Świtomirski zastawił przed śmiercią u niego „Magnusa“. Sądziłem, że i on należy do tej bandy...
— Świtomirski zastawił „Magnusa“? Ładna historja! Cóż teraz będzie?
— Damy sobie radę! — umyślnie rzucił żokiej przechwałkę, choć ta „rada“ w jego pojęciu przedstawiała się nader smutnie i zbliżona była do tragicznej decyzji Świtomirskiego. — Damy radę!... Więc i Lisika pan nie zna?
— Nie!...
— Przecież wspominał pan, że słyszał o moich przykrościach?
— Ot, tak....
— Panie Maliński! Albo mów pan wszystko, albo gadać półsłówkami, szkoda czasu...
Maliński nieproszony wypił kieliszek. Spojrzał na Grota, a w jego oczach zamigotał znów ów serdeczniejszy, przyjacielski ognik.
— Panie Jasiu! — rzekł. — Powiem, co mogę powiedzieć — Ci, o których pan się dopytuje, nie słyszałem, żeby mieli z „demonem“ coś wspólnego... Co się „demona“ tyczy? Swego czasu chciano, żebym pana „zatruł“, namówił do nieuczciwej jazdy... Początkowo zgodziłem się, ale po paru rzuconych aluzjach, znając pańską uczciwość, pojąłem, że to do niczego nie doprowadzi i zrzekłem się misji... W gruncie, dumny byłem z pana. Bo zato pana lubię, że pan taki prawy i szlachetny. Nie całe życie się było „kombinatorem“ Malińskim...
— Hm! — mruknął niewyraźnie Grot.
— Gdy później przegrał „Magnus“ pojąłem, iż inaczej poradzili sobie z panem i wspomniałem o przykrościach... Oto wszystko! Zapewniam, nic więcej nie wiem... Kim zaś jest ten „demon“? Bardzo niebezpieczny osobnik!... Nie przebiera w środkach... Nazwisko? Pojął pan już chyba, że nie powinien nalegać... Ja nazwiska nie zdradzę... Naraziłoby mnie to na nieobliczalne następstwa... panu nie zdałoby się na wiele. Oni przypuszczalnie dziś pozostawią w spokoju, nie przedstawia pan dla nich wartości...
Grotowi po tem wyjaśnieniu nie rozświetliło się w głowie. Więc w takim razie istniały dwie szajki, działające każda na własną rękę? Z jednej strony Irma i Uszycki, a z drugiej „demon wyścigów“? Co w tem wszystkiem robił Lisik i kto poza nim się ukrywał? A może Maliński nadal kręcił, bo...
— Czemuż powiedział pan wówczas, że demon... to... kobieta!
Maliński począł się śmiać.
— Nie byłem tak pijany, jak się panu wydało... A ponieważ natarczywie pan się dopytywał, chcąc zrobić mu figla, rzuciłem tajemnicze ostrzeżenie...
— Ach, tak...
Rozczarowanie zadźwięczało w głosie Grota. Tymczasem Maliński, poważniejąc mówił dalej:
— Po pijanemu mi się wyrwało, lecz w gruncie sporo tu prawdy... Bo tym demonem wyścigów w rzeczy samej jest kobieta... Ale alegoryczna... Gra... Rozumiesz pan, panie Jasiu, gra! To jeszcze niebezpieczniejsze od prawdziwego „demona“! Kto raz zacznie, będzie kradł, oszukiwał, byle mieć na grę, byle zdobyć pieniądze na stawkę... Ja sam żonie wynosiłem z domu suknie i poduszki, chcąc złapać kilka złociszów na totka... A teraz, co tu obwijać w bawełnę, kiedy siedzę w wyścigowych „kombinacjach“ i na „kancie“ forsę załapię — to wie pan co robię? W ten sposób zdobyte pieniądze gdzieindziej przegrywam... To szatan, to demon, ta żyłka do gry! Ot, dziś też mam parę secin... Skąd? Mniejsza z tem! Zaraz pójdę do potajemnego klubiku na baka.. Przeklęte usposobienie. Jeśli tylko wiem, że gdzieś grają, nie wytrzymam i polecę. Polecę i dopóty się nie uspokoję, dopóki nie pozostanę bez grosza.
— Czemuż pan tak postępuje, skoro wie, iż to szaleństwo?
— Żądza emocji i chciwość! — odparł Maliński. — Chciwość przedewszystkiem! Człowiek ma dwie, trzy setki... a pragnie zdobyć tysiące...
— To w tym klubiku, do którego pan idzie, aż tyle wygrać można?
— Ho!.. ho!.. Niechaj tylko karta pójdzie!.. Przychodzą tam bogate żydki, kupcy... Powiadam panu, portfele mają wypchane dolarami... Niech pójdzie... Kilkadziesiąt tysięcy murowane.. Ja to nie mam gliku, ale ostatnim razem Frumkin...
Tu Maliński rozpoczął historję o niezwykłem karcianem powodzeniu jakiegoś Frumkina. Ale nie ta historja zainteresowała Grota. Z twarzy żokieja raptem znikł wyraz przygnębienia, spowodowany nieokreślonemi i mglistemi rewelacjami Malińskiego. „Demon wyścigów“ ustąpił na plan dalszy. Powziął nieoczekiwane postanowienie. Postanowienie tak sprzeczne z dotychczasowemi jego przyzwyczajeniami, że aż uśmiechnął się w duchu. Czemużby samemu nie zagrać? W razie niepowodzenia?... Na jedno wyjdzie... Bo to co zamierzył, spełnić może również dobrze teraz wieczorem, jak i jutro ranem. Parę tysięcy posiada w kieszeni... a jeśli przegra, straci najwyżej Błaszczyk, bo jemu chciał zostawić te pieniądze... A jeśli wygra?... Och, nie dla siebie będzie on grał.. Zagra... dla Tiny i „Magnusa“.
— To pan o jedenastej idzie do klubu? — zadał znienacka pytania, przypominając sobie, iż przy ich spotkaniu nadmieniał Maliński, że o tej godzinie będzie zajęty.
— Tak! — zerknął Maliński na zegarek, przerywając swą opowieść. — Za kwadrans... Ale nie dokończyłem....
— Innym razem dokończy pan o Frumkinie... Jest tu sprawa ważniejsza!... Mam prośbę...
— Prośbę? Do mnie?
— Czy mógłby pan zabrać mnie ze sobą do tego klubu?
Gdyby w tejże chwili oświadczono Malińskiemu, że towarzysz jest niebezpiecznym warjatem, jego zdumienie nie byłoby większe.
— Do klubu? — powtórzył.
— Cóż pana tak dziwi? Pragnąłbym zagrać!...
— Zagrać?
— Oczywiście! Nie grywam na wyścigach — mówił Grot, pragnąc dać swej prośbie prawdopodobne wytłomaczenie — bo uważam, że to nie licuje z moim fachem... Ale w karty?... Czemu nie spróbować? Lubię nawet bardzo!... Jestem zdenerwowany, chciałbym rozrywki — kłamał dalej.
— No... no...
— Może więc pan mnie wprowadzić?
Maliński wreszcie zrozumiał, że żokiej bynajmniej nie żartuje a na serjo ma ochotę zaznać hazardowych emocji.
— Skoro koniecznie pan chce — mruknął, pokiwawszy głową. — Proszę!.. Ucieszą się tam nawet bardzo do pana... Tylko... Można z kimś beczkę soli zjeść, a go nie poznać... Pan... i gracz.
— Ale raz tylko.. dla próby...
— Od tego pan zacznie... a na totku skończy.. Maliński przepowiada.
Grot był nieco odmiennego zdania i odmiennie zapatrywał się na swoją wyprawę — na aluzję nie odparł jednak ani słówkiem.

Aczkolwiek władze surowo prześladują potajemne klubiki — te w Warszawie kwitną, bowiem zamiłowanie do hazardu jest silniejsze, niźli obawa prześladowań. Zresztą czemuż gorsze mają one być od totalizatora uprawianego jawnie i bez przeszkód?
Właściwie klubiki podobne są zrzeszeniami wtajemniczonych graczów, zmieniającemi stale, w obawie rewizji, swój lokal — rozmaici wykolejeńcy, za należytą opłatą, zgadzają się służyć swem mieszkaniem na podobny użytek. Oczywiście dostanie się do klubiku wtedy jest możliwe, gdy się posiada odnośne hasła, otwierające wrota sezamu, a składające się ze stukań i słów.
To też gdy Maliński zastukał pięciokrotnie z pewnemi odstępami do jednego z parterowych mieszkań przy ulicy Koszykowej — drzwi jeszcze się nie rozwarły — a dopiero gdy szepnął „as pik“ — uchyliły powoli, jakby pozbywszy się niedowierzania.
Grot w ślad za swoim przewodnikiem znalazł się w sporym elegancko umeblowanym pokoju. W pierwszej chwili nie dojrzał nic, poza gęstemi kłębami tytuniowego dymu. Później rozróżnił, iż dokoła dużego, czworokątnego stołu, zasiada kilkanaście osób. Gra snać znacznie wcześniej musiała się rozpocząć, niż obliczał Maliński, a partnerzy tak byli nią pochłonięci, że na przybyszów nikt nie zwrócił uwagi. Oczy obecnych wpijały się w karty, padające na stół, ręce kurczowo zaciskały banknoty, a raz po raz słychać było stereotypowe wykrzykniki:
— Daję! Proszę! Ile do bicia?...
Maliński coś poszeptał z jednym z mężczyzn, widocznie gospodarzem lub organizatorem dzisiejszej uroczystości — a ten zerknąwszy przelotnie na Grota, skinął głową. Oznaczało to, że żokiej ma prawo pozostać.
Maliński dał znak i obaj zbliżyli się do stołu. Teraz dopiero na ich obecność zwrócono uwagę. Lecz jeśli osoba Malińskiego nie sprawiła większej sensacji — ku Grotowi pobiegły zdziwione spojrzenia. Dobrze znali go ci zawodowi gracze z wyścigowego toru i dobrze wiedzieli, że dotychczas nie interesował go hazard. Lecz miast zdumienia, na niektórych twarzach odźwierciadliła się raczej radość. Jeśli tu przychodzi, rychło zacznie „kombinować“ na torze, a wtedy...
To też ktoś uprzejmie posunął się dając mu miejsce, a inny „dowcipnie“ zawołał:
— Ho! ho!... Sam pan Grot!... Przychodzi odbić się po klęsce „Magnusa“... Prosimy...
Nie raziło tu towarzystwo żokiejów. Tylekroć grywał z niemi — grubo nawet — i Ruf i Kasprzak i Góralski...
Grot, zająwszy miejsce, obserwował zebranych. Nie skłamał Maliński. Większość, zapewne, kupcy, lub przemysłowcy o semickim wyglądzie, ludzie zamożni, o czem świadczyły leżące przy nich paczki w różnej walucie banknotów i kilkukaratowe, brylantowe pierścienie, zdobiące palce. Gdzie nie gdzie tylko twarze, mniejsze wzbudzające zaufanie. Młodzi ludzie nazbyt elegancko ubrani, w których oczach przebijała chciwość i chęć za wszelką cenę wygranej. Podobne „niebieskie ptaki“ są nieodłącznym dodatkiem każdego z klubików. Musiano znać się nawzajem dobrze, bo poważni gracze spoglądali na „kombinatorów“ z lekceważeniem, a ustawiona pośrodku stołu „maszynka do kart“, paraliżująca wszelkie zakusy nieuczciwej gry — wolty, nakładki i zamiany — ostrzegła, jakby zdaleka:
— Nie probójcie... Kant nie przejdzie!...
To też „kombinatorzy“ zachowywali się możliwie „korekt“, starając pochlebstwem zdobyć zaufanie grubszych ryb. Jeśli dziś się nie uda, innym razem się uda wykorzystać ogólną nieuwagę. A jeśli nawet się nie uda — a nuż podleci i uczciwie się co nieco załapie, lub szczęśliwy gracz udzieli skromniejszej pożyczki...
Na końcu stołu zasiadł właściciel mieszkania, czy też organizator gry, podobno podupadły arystokrata. Do jego obowiązków należało kontrolowanie przybywających osób oraz nadzór nad przebiegiem partji. Bezpośredniego udziału w grze nie przyjmował, zadawalniając się pobieraniem t. zw. „kanioty“, czyli procentu od każdego znaczniejszego banku. Procent taki jest wynagrodzeniem za organizację, ryzyko i ukrywanie przed policją, a czasem daleko więcej on wynosi, niźli spora wygrana...
Grotowi przysunięto karty i począł grać... Nie można wszakże rzec, aby ze zbyt wielkiem powodzeniem. Grano w t. zw. „chemin de fer‘a“, rozdając poszczególnym graczom po dwie karty z prawem przykupu trzeciej a uczestnicy kolejno trzymali bank.
Grot bił kartę jedną, drugą, trzecią, potem trzymał banki — wyraźnie jednak mu nie szło.. Na banczkach, decydujących o znaczniejszej wygranej, nie mógł się dalej utrzymać ponad trzy karty — gdy zaś na poniterce zaryzykował grubszą stawkę, pięćset złotych, przeciwnik z miejsca otworzył „abataż“, nie dając mu się nawet przykupić...
Natomiast siedzącemu naprzeciw handlowcowi, nazywał się, bodaj Bejzeman i obecni z szacunkiem tytułowali go „dyrektorem“ — wyraźnie sprzyjała fortuna. Założywszy ze stu złotych bank, przeciągnął szereg rąk i zebrał z górą osiem tysięcy.
— Czemu mnie tak nie pójdzie? — z rozpaczą Grot pomyślał. — Próżny wysiłek... Szkoda czasu...
Istotnie, im dalej grał, tem większe ogarniało żokieja zniechęcenie. Choć po pięćsetzłotowej przegranej stawiał ostrożnie, kapitalik topniał powoli, lecz stale, a myśl o średnim przynajmniej sukcesie wydawała się niedościgłem marzeniem...
— Pocom wogóle tu lazł?...
Poco przyszedł?... Poco tu siedział? Jak małe dziecko, posłyszawszy od Malińskiego, że zdobyć w baka można kilkadziesiąt tysięcy, pobiegł i utopił ostatnie pieniądze... Właściwie obchodziły one go mało, ale lepiej było pozostawić je Błaszczykowi... Wypadki takie, że dzięki grze ktoś wydobywa się z rozpaczliwej sytuacji, wydarzają się tylko w powieściach. I Świtomirski stale na to liczył — i wpakował w okropne położenie nie tylko siebie, lecz siostrę i Grota... Doprawdy, potrójnym osłem trzeba być, żeby...
— Jak pan stoi, panie Jasiu! — zabrzmiał tuż nad uchem głos Malińskiego.
Drgnął mimowolnie.
— Bo co? — odruchowo zapytał.
— Spłukałem się do nitki...
Malińskiemu, jak zwykle tak i dziś nie dopisała fortuna. Siedząc na przeciwległym krańcu stołu, nie grał właściwie, a będąc w posiadaniu niewielkiego kapitaliku, przystawiał do innych graczów. Lecz, mimo, że używał przeróżnych fortelów i bił tylko na dalsze karty, sądząc, że na nich szczęście bankiera się skończy, trafiał nieszczęśliwie i rychło z dwustu złotych nie pozostało grosza. Wówczas przypomniał sobie o towarzyszu.
— Spłukałem się do nitki! — powtórzył. — Myślałem, że panu idzie i mnie poratuje... Ale, zdaje się, nie tęgo!... — dodał, patrząc na niewielką kupkę banknotów, leżącą przed Grotem.
— Istotnie...
Zamyślony nie sprawdził dotychczas stanu swej kasy. Dopiero głos Malińskiego, przypomniał mu o rzeczywistości. Szybko przeliczył banknoty. Z trzech tysięcy pozostało ledwie trzysta złotych.
— Służę! — rzekł, biorąc setkę i wyciągając ją w stronę Malińskiego. — Więcej nie mogę...
Ten zdziwił się niezmiernie.
— Pan przegrany?... Daje setkę?
— Proszę brać...
Malińskiemu dwukrotnie nie trzeba było powtarzać zachęty. Pochwyciwszy papierek szybko się oddalił, myśląc w duchu, że Grot postępuje coraz dziwniej. Nie skarżył się na te dziwactwa, osobiście rad był z nich szczerze.
Grot tymczasem wsunął rękę do bocznej kieszeni. Ma w niej trochę drobnych, wystarczą na dozorcę. Później natrafił na coś zimnego. Acha, browning! Wszystko w porządku... Skoro do niego dojdzie bank, postawi resztę pieniędzy i niechaj raz już wszystko się skończy...
— Pańska kolej, panie Grot...
Sąsiad uprzejmie przysunął doń maszynkę do rozdawania kart.
— Dwieście złotych w banku! — wyrwało mu się mimowolnie.
— Ho! ho!... Chce się odbić... — zażartował któryś z obecnych.
Grot nie odparł ani słówkiem. Rzucił na środek stołu pieniądze i począł rozdawać karty. Pierwsze trzy uderzenia wygrał i aczkolwiek stanowiło to już znaczniejszą sumkę, bo tysiąc sześćset złotych, dotychczasowe powodzenie nie uczyniło na nim wrażenia. Zejść z tysiąca sześciuset złotych i próbować odegrać się mniejszemi stawkami? Jaki cel? Raz niech się rozstrzygnie w prawo, albo w lewo. Parokrotnie przedtem przeciągał już Grot trzy karty, wychodząc co prawda z sum znacznie mniejszych, spadał jednak przy czwartej. Tym czwartym graczem, zabijającym mu stale banki, był dyrektor Bejzeman, który nawet żartował, iż inni składają się na to, by większa się stała jego wygrana.
I teraz zapytał, pewny zwycięstwa.
— Daje pan? Tysiąc sześćset?... Wcale ładna sumka...
— A jabym nie dał na pańskiem miejscu, panie Grot! — zauważył któryś z obecnych. — Dyrektorowi pan dziś nie da rady... Wszystko pochłania rekin...
Żokiej jednak już rozdawał karty. Rozdawał niemal machinalnie, z góry przekonany o porażce. Ujął swoje do ręki, spojrzał, zaczerwienił się i rzucił na stół.
— Mam dziewięć! — rzekł krótko.
— Brawo — mruknął Bejzeman. — Raz przynajmniej pan mnie zwyciężył! Czy daje pan dalej?
Znów z ust Grota wyrwało się, jakby wbrew woli.
— Proszę... Trzy tysiące dwieście.
— Hm... Jeszcze spróbuję...
Bejzeman powtórnie z rzędu bił kartę, nie ustępując jej następnemu graczowi, co w języku technicznym nazywa się „robić pacewicza“. A tak był pewny wygranej, że nawet nie „ożenił“ pieniędzy, to jest nie rzucił na środek stołu przypadającej nań stawki.
— Poco się męczyć liczeniem? — zażartował — Gotówka na pewno moja!
Grot wyciągał karty z maszyny. Znów szybko zajrzał i szybko jak poprzednim razem oświadczył:
— Osiem!
— Mogę mieć dziewięć! — zauważył dyrektor. — Ale ich nie mam! Wygrał pan!
Głos jego zabrzmiał teraz mniej radośnie. Choć przegrane kilka tysięcy stanowiły mniej, niźli dotychczasowa wygrana, korciło go, iż przeciwnik zwyciężył dwukrotnie. Z uporem prawdziwego gracza zapytał:
— W banku sześć tysięcy czterysta? Idzie dalej?
Grot skinął głową.
— A nie bądźże pan warjatem! — krzyknął mu w ucho Maliński, który z powrotem przybliżył się do żokieja. — Ściągnij pan po abatażu połowę!...
Abatażem, przy grze w baka, nazywają wypadek, kiedy gracz nie dokupując, odrazu otwiera ósemkę, lub dziewiątkę. Wtedy ma on prawo ściągnąć połowę, a resztę pozostawić do bicia. Mądrze więc radził Maliński zabrać trzy tysiące, ryzykując resztę.
Grot pozostał głuchy na ostrzeżenie.
Tym razem, gdy zajrzał w karty stwierdził, że posiada oczek siedem. Chwilę niespokojnie zadrżało w nim serce. A nuż Bejzeman otworzy swoje i pokaże abataż. Lecz przeciwnik, na szczęście, zabastował:
— Mam dość! Nie kupuję!
Grot odetchnął. Jeśli Bejzeman nie kupował, najwyżej może mieć siódemkę, są więc w karcie, posiadając jednakową liczbę oczek.
— Siedem...
— Znów pan wygrał! — odparł tamten, rzucając na stół swe karty z pewnem zniecierpliwieniem. — Stanąłem na szóstce!
W głosie dyrektora zadźwięczało, źle hamowane podrażnienie. Do szóstki nigdy się nie kupuje i musiał on na niej stanąć i przegrać, skoro Grot miał odrazu oczkiem wyżej. Drżały mu palce, gdy liczył pieniądze i rzuciwszy je na stół, dość opryskliwie mruknął:
— Dwanaście tysięcy osiemset!... Zabrał mi pan całą wygraną... Dobrze mi tak.. Nie trzeba się było bawić w „pacewicza“!
Na dźwięk wymienionej sumy, żokiej oprzytomniał. Tak, pośrodku stołu leżało blisko trzynaście tysięcy! Jego pieniądze! Ale... Jeśli chodziło tylko o Grota, był to dlań niemal cały mająteczek! Lecz „Magnus“? Jeszcze nie wykupi „Magnusa“..
Z dziką jakąś determinacją wypowiedział:
— Daję dalej!...
Wypowiedział i w tejże sekundzie przestraszył się własnego postanowienia. Czyż nie lepiej uciec było z podobną sumą i drobniejszemi stawkami kusić się o dalszą wygraną. Lecz cofnąć się już zbyt późno. Gracze jakby oczekując tylko na ten sygnał, jęli gwałtownie na stół rzucać stawki. Dotychczas wszystko krył Bejzeman, uniemożliwiając innym grę — a szósta karta, jaką ciągnął już Grot, zwiększyła ich nadzieję na zwycięstwo. Maliński z rozpaczą załamał ręce.
— Wiązaćby takiego warjata trzeba! Trzynaście tysięcy!... Co on wyrabia? Toć na pewno przegra....
Grot już cofnąć się nie mógł. A kiedy powoli dawał karty, najprzód dla przeciwników jedną, potem sobie jedną, a później znów po jednej — wydało mu się, że widzi gdzieś we mgle Tinę Świtomirską i... „Magnusa“. Lecz Tina nie miała twarzy zmartwionej, uśmiechała się jakby radośnie, z zachętą...
— Czyżby przeczucie?...
Zerknął do swych kart. Czwórka pik i dama karo. Razem cztery. Sekunda niepokoju, ale przeciwnicy nie otworzyli abatażu. Więc jeszcze są szanse. Gracz, który najgrubszą postawił stawkę i wobec tego wedle zwyczaju, trzymał kartę w ręce i decydował o przykupie z namysłem wymówił:
— Proszę!
Oznaczało, to że pragnie dobrać kartę. Grot wyciągnął ją z maszynki i otworzył. Była to szóstka.
Skoro przeciwnicy kupili szóstkę, posiadali mocne karty, znacznie silniejsze, niźli jego czwórka. I on z kolei musiał kupować. Wyciągnął kartę, spojrzał i zbladł. Kupił siódemkę treflową.
Źleś przepowiedziała Tino! — szepnął. Czwórka i siódemka tworzyły razem jeden punkt. Wszelka nadzieja stracona. Przegrał.
— Mam oko! — wyrzekł, ochrypłym z podniecenia głosem.
— Bardzo dobre! — odezwał się główny gracz, niemniej blady, niżli Grot — lepiej od nas kupione...
— Niemożebne...
Przeciwnicy do czwórki dokupili szóstkę, co tworzyło t. zw. „baka“, nie stanowiąc, ani jednego punktu. Wygrał jednym punktem.
Grot ciężko westchnął i dopiero poczuł, że z czoła spływają mu krople potu.
Stał się niemal cud... zdaleka radośnie śmiała się Tina...
W pokoju powstał gwar zmieszanych głosów. Jedni głośno wykrzykiwali, podziwiając niezwykłe szczęście bankiera, inni złorzeczyli sobie, iż licząc na wygranę, zbyt wielkie poczynili stawki.
— Spłukałeś wszystkich! — szepnął Maliński — Ależ szczęście wygrać na oko! Do czwórki... Ty siódemkę... oni szóstkę... Niebywałe!... Teraz zapytaj, co pokryją... Pewnie nie wiele, bo są speszeni... Jak niewiele, daj dla przyzwoitości... a z resztą w nogi...
Tak samo zamierzał postąpić Grot, a przewidywania Malińskiego spełniły się całkowicie. Ostrożniejsi teraz już gracze na następną kartę postawili ledwie trzy tysiące.
Dał ją chętnie, kurczowo przytrzymując ręką, pozostałą sumę — zbawienie. Dał i wygrał. Później wygrał jeszcze dwie karty, a spadł dopiero z przy następnej. Gdy obliczył — wygrana wynosiła trzydzieści tysięcy...
Uratowany! „Magnus“ uratowany!...
Chętnie zapłacił dużą „kaniotę“ gospodarzowi klubiku i powstał z miejsca. Mało go obchodziły, dobiegające zewsząd wykrzykniki:
— Ależ szczęściarz ten Grot...
— W karty mu tylko grać, a nie na koniach jeździć!... Toć złapał całą fortunę. Dajże pan się nam odegrać... Siadaj jeszcze...
Dalsza gra nie leżała w zamiarach Grota...
— Chętnie innym razem, panowie! — oświadczył, chcąc zachować pozory. — Dziś naprawdę jestem zmęczony....
I nie uważając na zawistne spojrzenia, skłoniwszy się, wyszedł do przedpokoju. Tam dopędził go Maliński.
— Jasiu! — mamrotał poufale. — Dobrze robisz, że uciekasz. Ja zostanę... Tylko...
Grot zrozumiał i wsunął mu do ręki spory zwitek banknotów.
— Baw się... baw... Maliński! — zawołał wesołym tonem. — Zdaje się dałem ci tysiąc!... Lepiej byś zrobił, żebyś wyszedł ze mną, ale skoro chcesz pozostać...
— Zaraz wyjdę! — mruknął Maliński, ale prędko uciekł z pieniędzmi do pokoju, gdzie odbywała się gra, jakby w obawie, że Grot pożałuje swej hojności.
Lecz Grot nie żałował niczego. W kieszeni miał tyle, że zostawało kilka tysięcy, po wykupieniu „Magnusa“. Przypadkiem dotknął browninga. Dotknął i uśmiechnął się... O, przyda on mu się jeszcze... Ale całkiem w innym celu... Obroni od napaści, gdyby kto chciał wydrzeć... te pieniądze..





ROZDZIAŁ XI.
Nazajutrz.

Tina Świtomirska przez całą noc prawie nie zmrużyła oczu. Wczoraj już, po paru telefonicznych rozmowach, ze znajomymi, pojęła, że wszelkie próby zdobycia w tak krótkim czasie znacznej sumy są daremne i że „Magnusa“ uratować nie zdoła. Zazwyczaj energiczną pannę ogarnęło zniechęcenie wielkie. Niechaj się dzieje, co chce... ona nic nie poradzi! I aczkolwiek do wielu ciosów losu i przykrości w ostatnich dniach przywykła, ten bodaj od czasu śmierci brata, dotknął ją najboleśniej. Uderzał nie tyle w stronę materjalną, co w podraźnioną miłość własną. Stracić konia, który zapewne wygra „Derby“! Oddać go w ręce pokątnego lichwiarza Lisika!... Być wystawioną na pośmiewisko, lub nieszczere słowa pociechy otoczenia... Cierpiała podwójnie... Za siebie i Grota... Bo zdobywszy się na hart ducha w obecności żokieja, niemniej czuła się złamana od niego. Och, niema poświęcenia, do jakiegoby nie była zdolna, byle uratować „Magnusa“...
Zaledwie wybiła godzina wpół do dziesiątej rano, gdy zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi.
— Wcześnie pan Lisik przybywa! — pomyślała z goryczą. — Spieszno mu!... Powiem przez służącego, aby poszedł sam do stajni i zabrał „Magnusa“. Zbyt wieleby mnie kosztowało patrzeć na tę obleśnie uśmiechniętą twarz... Chociaż...
I jak tonący, chcąc się ratować, wiotkiej słomki się chwyta, raz jeszcze zrodziło się postanowienie, pomówienia z lichwiarzem, ubłagania go, by zechciał dni parę zaczekać. Ale ku wielkiemu zdziwieniu Tiny, kamerdyner, miast wymienić nazwisko lichwiarza, zameldował:
— Pan baron Uszycki!
Tina skrzywiła się z niechęcią. Czegoż właściwie ten chciał od niej. Nie żywiąc nigdy zbytniej sympatji do osoby barona, po rewelacjach Grota, spozierała nań ze wstrętem. Przychodził, mimo wczorajszej oziębłej odprawy? W pierwszej chwili zamierzała Tina odrzec służącemu, że Uszyckiego nie przyjmie. Uderzyła ją nagle pewna myśl. Jeśli przypuszczenia Grota były słuszne, to może łączył barona jaki tajemny związek z lichwiarzem? Może w tej sprawie przybywał? A nuż on właśnie był tym, który stał schowany poza plecami Lisika?
Zdecydowała się przyjąć Uszyckiego. Gdy wszedł, z ukrytą odrazą na powitanie wyciągnęła rękę.
— Co pana sprowadza o tak wczesnej godzinie? — padło z jej ust zapytanie.
— Tylko szczera przyjaźń! — odrzekł niezwykle serdecznie Uszycki. — Jeśli ośmieliłem się o wczesnej godzinie niepokoić panią, to jedynie z tego względu, że pragnąłbym przyjść z pomocą i wybawić z niemiłego położenia. Uprawnia mnie do podobnie niepowołanej interwencji zażyła przyjaźń, jaka mnie łączyła z nieboszczykiem Hubą...
— Z czegoż pragnie mnie pan wybawić?
Twarz Uszyckiego przyjęła wyraz pełny bezgranicznego poświęcenia.
— Dowiedziałem się przypadkowo... hm... że podobno nachodzi panią lichwiarz... Lisik...
Świtomirska drgnęła. Nie zawiodły ją oczekiwania. Oświadczyła jednak spokojnie.
— Nachodzi? Brat zastawił u niego przed śmiercią „Magnusa“. Ale skąd pan wie o tem...
— Przypadkowo... Całkowicie przypadkowo. Ów Lisik przechwalał się do znajomych.. Pono dziś ostatni termin. Suma przeszło dwadzieścia tysięcy...
— Tak....
Świtomirska wpijała się wzrokiem w Uszyckiego, pragnąć dociec, co poza temi słodkiemi oświadczeniami się ukrywa. Baron rychło zaspokoił jej ciekawość.
— Stawiłem się więc, przestraszony obiegającemi pogłoskami. Strata „Magnusa“ byłaby katastrofą dla pani. I o ile tak jest, przyniosłem pieniądze na wykup i niemi służę...
Tina szeroko otworzyła oczy. To co usłyszała najmniej spodziewała się usłyszeć. Uszycki, jako prawy i nieskazitelny rycerz, przybywał, aby ją ratować w nad wyraz ciężkiej sytuacji. Właściwie winna była ze wzruszeniem mu podziękować i chętnie przyjąć ofertę... Wiara jednak w Grota w jego rewelacje była tak silna, a przekonanie, że pod tą bezinteresowną ofiarą kryje się nowy podstęp, tak mocne, że tylko powtórzyła:
— Przyniósł pan pieniądze na wykup „Magnusa“?
— Oczywiście!
— Pragnie mi je pan pożyczyć?
— Chętnie!
— Na jakich warunkach?
— Czyż może być mowa pomiędzy nami o warunkach, panno Tino! Jakie pani podyktuje...
Uszycki przemawiał, niczem skończony dżentelman. W oświadczeniu jego nikt, najbardziej nawet uprzedzony, nie dopatrzyłby się chęci podejścia. Mimo wszystko, z ust Tiny wyrwał się niespodziewany okrzyk:
— Dziękuję!... Ale nie przyjmę...
— Odrzuca pani moją bezinteresowną pomoc! — niepomierne zdumienie odbiło się na twarzy barona.
— Nie mogę!...
— Dlaczego?...
Tinie dość ciężko przyszłoby sformułować odmowę. Ciężko przyszłoby jej powiedzieć, czemu odrzuca tę ostatnią deskę ratunku. Choć Uszycki postępował bezwzględnie szlachetnie, choć propozycji jego nie powstydziłby się najuczciwszy człowiek i obecnie wydało się jej, że Grot w swych przypuszczeniach posunął się za daleko — z tej strony nie pragnęła pomocy. Nadal odrzucało ją coś od barona. Zawdzięczać mu wiele, czuć się zobowiązaną? Woli już stracić „Magnusa“...
— Nie!... nie... — powtórzyła z dziwnym uporem.
— Doprawdy nie rozumiem, panno Tino! — nie dawał za wygraną Uszycki. — Odmowa ta jest dla mnie niepojęta...
— Bo... kiedy.. — o mało nie wyrwało się hrabiance — kiedy nie chcę nic zawdzięczać człowiekowi, do którego nie mam przekonania!...
— Woli pani pozostać bez konia?
— Przebolałam...
Uszycki przeszedł się parę razy nerwowo po pokoju. Doprawdy, podobna odmowa i upór spadły nań, niczem grom z jasnego nieba i krzyżowały wszystkie plany. Sądził, że Świtomirska ucieszy się niepomiernie i przyjmie pożyczkę, zanim pojawi się Lisik. Pragnął bowiem z pewnych względów uniknąć spotkania z lichwiarzem. Tymczasem...
— Panno Tino! — począł ponownie tłumaczyć — To co pani robi jest dzieciństwem!... Przez źle pojętą miłość własną czyni pani sobie wielką krzywdę... A może plotek narobił Grot? Wiem, lubi intrygi... Po mojem dzisiejszem wystąpieniu, powinnaby pani mniej nieco mu wierzyć, a powziąść większe zaufanie do mnie...
Długo przekonywałby jeszcze baron Świtomirską, która w milczeniu, jakby wahając się z opuszczoną głową, słuchała jego słów, gdyby w tejże chwili wielki ścienny zegar nie począł wybijać godziny dziesiątej, a z ostatniem uderzeniem, znów w progu nie stanął kamerdyner.
— Pan Lisik...
Na dźwięk nazwiska lichwiarza Uszycki zmieszał się widocznie.
— Ostatni moment, panno Tino! — zawołał — Nie pragnę, aby ten osobnik widział mnie u pani... Proszę wziąść pieniądze — sięgnął do kieszeni — Oto dwadzieścia dwa tysiące... Pani zapłaci, ja pójdę do pokoju obok.
Świtomirska wykonała przeczący ruch ręką.
— Raz jeszcze powtarzam, nie przyjmę...
— Szaleństwo!...
— Może szaleństwo, ale nie przyjmę... Pan zaś tu pozostanie...
— Kiedy...
Może wbrew zakazowi hrabianki, skryłby się baron w sąsiednim saloniku, gdyby nie było już za późno. Na progu stanął Lisik, mierząc obecnych zdziwionem i podejrzliwem spojrzeniem.
Swoim zwyczajem kłaniał się nisko.
— Może przeszkodziłem...
Baron zaczerwieniwszy się mocno, zły z powodu spotkania z lichwiarzem, odwrócił się do okna, udając, iż niby to niechcący asystować będzie przy niewyraźnej tranzakcji. Najwięcej niepokoiło go, aby nie wygadała się Tina, jaką propozycję uczynił poprzednio.
— Nie przeszkodził pan! — mówiła tymczasem Świtomirska do Lisika — Odwiedził mnie pan baron Uszycki i jest o tranzakcji z „Magnusem“ poinformowany...
— Ach, tak!... Cóż postanowiła jaśnie panna hrabianka?...
— Cóż mogłam postanowić? Przez te parę godzin nie zebrałam pieniędzy...
— Bardzo mi przykro... W takim razie...
Uszycki z tłumioną wściekłością przysłuchiwał się rozmowie. Głupia gęś... Idjotyczne fumy i fantazje... Teraz oni skorzystają, a na niego ledwie ochłap przypadnie. Gdyby się zgodziła... Tyle można było zarobić pieniędzy, a nuż zostałby mężem Świtomirskiej..
Nagle stało się najgorsze...
— W takim razie — oświadczyła Tina, pochwytując ostatnie zdanie Lisika — zabierze pan „Magnusa“. Zaraz napiszę odpowiednią kartkę do stajni, by go wydano... Zaofiarował mi coprawda baron...
Uszycki chrząknął. Lisik z poza przymrużonych powiek rzucił przeszywające spojrzenie.
— Zaofiarował mi baron — dokończyła — znaczniejszą pożyczkę celem wykupienia konia, ale z różnych względów nie pragnęłam skorzystać z tej uprzejmości...
— No... no... cs... — niczem syk żmiji, rozległ się wykrzyknik lichwiarza...
— Prosta grzeczność!... — począł tłumaczyć Uszycki — Grzeczność!... Nie rozumiem...
Ukryta gra pomiędzy lichwiarzem, a baronem uszła uwagi Świtomirskiej. Nazbyt inne gnębiły hrabiankę troski. Znudzona jednak niepotrzebnie przedłużającą się sceną, postanowiła ją jaknajszybciej zakończyć.
— Pójdzie pan Lisik do stajni po „Magnusa“... A baronowi raz jeszcze dziękuję!... Teraz, sądzę nie mamy sobie nic do powiedzenia!
— O... zdaje się jeszcze wiele! — rozległ się raptem nieoczekiwany głos.
W obramowaniu drzwi ukazała się wysmukła postać Grota.
Spóźniwszy się o parę minut, stał teraz przyciskając w kieszeni swój skarb, wczoraj z takim trudem zdobyty. Na mężczyzn, znajdujących się w pokoju spozierał z niekłamaną pogardą.
— Panie Grot! — zawołała przestraszona Świtomirska, obawiając się jakiego wybuchu rozpaczy, lub gniewu żokieja. — Przecież nie prosiłam...
Ten jednak, skłoniwszy się na powitanie hrabiance głęboko, bynajmniej swem zachowaniem nie zdradzał, by miał się znajdować w przygnębionym stanie ducha. Lekki uśmiech raczej wykwitał na jego twarzy.
— Istotnie nie zaprosiła mnie pani... Jednak, ośmieliłem się... Mam coś ważnego do powiedzenia...
Uszycki burknął niewyraźnie i jął się powoli cofać ku drzwiom. To samo chętnie uczyniłby i Lisik, gdyby wypadało. Obu gwałtowność Grota była znana. Lichwiarz jednak czując prawo za sobą, postanowił wystąpić ostro, gdyż nie miał czego się lękać.
— Pan zarządzający stajnią? — udał, iż teraz dopiero poznaje żokieja. — Chce pan coś nadmienić? Słucham... Zresztą dobrze się składa, że pan nadszedł... Właśnie jadę po „Magnusa“ i mniemam, że go pan wyda bez przeszkód?... Koń chyba zdrów?...
— Jaknajzdrowszy!... Ale „Magnusa“ nie wydam!...
— Dlaczego?...
— Bo nie wydam!...
— Słyszy pani, panno hrabianko? — zaperzył się Lisik.
Świtomirska czyniła rozpaczliwe znaki, lecz żokiej udawał, iż ich nie spostrzega.
— Nie wydam! — powtórzył i roześmiał się głośno.
Tego Lisikowi było zawiele.
— Panno hrabianko! — krzyknął — Proszę o interwencje. Inaczej zwrócę się do władz!
— Pan Grot żartuje... — poczęła.
— Wcale nie żartuję! — zaprzeczył żokiej — A bez interwencji władz też się obejdzie!... Sądzę, panie Lisik, pieniądze wystarczą...
Sięgnął do kieszeni. Lichwiarz oniemiał, a Uszyckiemu mało ze zdziwienia nie wypadł monokl z oka. Na stół poczęły padać pięćsetki, setki i drobniejsze banknoty. Grot przeliczył je starannie.
— Dwadzieścia dwa tysiące!... Tyle zdaje się wynosi dług... Proszę sprawdzić.
— Skąd pan wziął? — mało nie wyrwał się okrzyk Świtomirskiej, której żywo zabłysły oczy ze zdumienia i wielkiej radości. Pohamowała się jednak, rozumiejąc, iż podobnem zapytaniem obecnie uraziłaby Grota.
Podczas, gdy lichwiarz, któremu z gniewu trzęsły się ręce, długo liczył banknoty, Uszycki opanowawszy się, przysunął do Tiny i szepnął:
— Odemnie pani nie chciała? A od niego przyjmuje?
— Od pana Grota przyjmę! — dumnie oświadczyła Świtomirska... Raczej wykupuje on sam dla siebie konia, bo od dziś poczytywać będę „Magnusa“ za jego własność.
— Nigdy! — zaprzeczył żywo żokiej...
— Później o tem pomówimy! — odparła, rzucając Grotowi przeciągłe spojrzenie, poczem zwróciwszy się do barona, rzekła — A teraz nie zatrzymuję pana, panie Uszycki...
Ten sam zrozumiał, iż obecność jego jest zbyteczna.
— Żegnam panią i żałuję...
Grot nie pozwolił mu dokończyć.
— Proszę nie żałować! — zawołał. — Raz już miałem przyjemność udzielić panu małej nauczki, którą pan oczywiście zbagatelizował, ponieważ pochodziła od kogoś... ze służby stajennej... Ale zapowiadam... Nie radzę po raz drugi znaleźć się na mej drodze...
Ostatnie zdanie krzyknął do pustych drzwi, bo baron, ufny w obronę hrabianki, gestem pełnym godności, poprawiając monokl, zdążył już zniknąć. Grot z kolei podszedł do lichwiarza.
— W porządku? — zadał pytanie.
— Hm... tak... najzupełniej... — burknął Lisik.
— Proszę oddać kartkę!
Lisik posłusznie wyjął z portfelu kwit sprzedażny na „Magnusa“ i doręczył żokiejowi. Ten przeczytawszy go, podarł na drobne kawałki.
— Teraz nie mamy sobie nic do powiedzenia!
— Chyba...
Zapomniawszy nawet ze złości o przyrodzonej pokorze, „szacunku“ dla wielkiego rodu Świtomirskich i zwykłych ukłonach Lisik, wykręciwszy się wcale niegrzecznie chciał odejść, gdy jeszcze zatrzymał go żokiej.
— Słóweczko...
— Co?... — lichwiarz nie burczał już teraz, a warczał.
— Chciałem zapytać...
— No?
— Czy pan czasami nie lubi chadzać w sportowej czapeczce i amerykańskich okularach?
— Nie!
— A mnie się zdaje, że tak... Raz już miałem przyjemność zawrzeć z panem znajomość...
— Nie pamiętam! — głos lichwiarza drgnął — Kiedyż to było?
— Kilka tygodni temu na Belwederskiej... Występował pan wtedy, jako wysłannik demona wyścigów... Kosztowała ta rozmowa tylko pięć tysięcy... Możebyśmy ją powtórzyli...
— Nie rozumiem?...
Ton Grota z żartobliwego stał się groźny.
— Poznałem cię znakomicie po głosie, stary szachraju! Nie udają się sztuczki!... No, może dziś się dowiemy, kto był tym „demonem“?
Mocna ręka żokieja opadła na ramię Lisika, cisnąc je z wielką siłą. Daremnie próbował się uwolnić.
— Proszę puścić... Nie lubię niesmacznych żartów...
— Śpiewaj kochanku...
— Hrabianko! — zawołał lichwiarz, któremu z bezsilnej złości i bólu zakręciły się łzy w oczach — Pozwala mnie pani obrażać w swoim domu?
— Puść go pan! — stanowczo wyrzekła Świtomirska.
Żokiej, acz niechętnie, spełnił rozkaz.
— Skoro pani sobie życzy... Ale przysięgnę, jest to ten sam, który zapoczątkował szereg intryg, jakie tyle nieszczęść na nas ściągnęły!... Nie chce pani skandalu, niechaj idzie wolno.... Jabym inaczej z nim postąpił....
— Jaśnie hrabianko! — zaprotestował Lisik, ochłonąwszy trochę z przerażenia, lecz przyjmując obecnie uniżoną postawę — Pan Grot się myli... Przywidzenie...
— Nie przywidzenie!... Dziękuj Bogu, żeśmy w obecności hrabianki się spotkali... A na zakończenie, to samo, co Uszyckiemu powtórzę!... Nie radzę próbować ponownie!...
Lisik, spocony wśród głębokich ukłonów, kierował się ku wyjściu.
— Zapewniam... omyłka! — mamrotał.
Grot chciał wybiec za nim i możeby w cztery oczy mu coś „soczystego“ na pożegnanie dołożył, lecz Świtomirska powstrzymała go za ramię.
— Dość! — rzekła — Gdyby to on nawet był owym tajemniczym wysłannikiem „demona wyścigów“, po dzisiejszej nauczce nie zechce nam szkodzić...
— Ale wydusiłbym z niego...
— Wątpię! A teraz jeszcze podkreślam... Nie chcę rozgłosu, szczególniej, o ile w to zamieszana była ta... Irma... Najważniejsze... Uratowaliśmy „Magnusa“! Jak pan zebrał pieniądze? Umieram z ciekawości...
Kiedy Grot opowiadał szczerze o swojej wczorajszej wyprawie do klubiku i o niespodziewanej wygranej, czoło Tiny przesłonił cień smutku.
— Myślałam — szepnęła — iż inaczej pan wydobył pieniądze!... Podobny sukces niewielki zaszczyt przynosi i wolałabym w inny sposób uratować „Magnusa“...
— Cóż miałem robić? Działałem, niczem szaleniec, jakgdyby kto inny kierował mojemi postępkami...
— Rozumiem.. I choć mi trochę przykro, ale w gruncie się cieszę... „Magnus“ z powrotem jest nasz i nikt go nam nie odbierze!... Nasz wspólny!... Rozumie pan... I dziwna tu zachodzi sprawiedliwość losu... „Magnusa“ utraciliśmy przez grę... odzyskaliśmy go dzięki grze...

Jeśli Uszycki opuścił wielce zaaferowany mieszkanie Świtomirskiej rozmyślając w jaki sposób ze skomplikowanej, dzięki spotkaniu z lichwiarzem sytuacji się wywikła, nie mniej podniecony wybiegł i Lisik, pędząc do siebie, prosto na Pańską.
Tam, oczekiwał go już ktoś niecierpliwie, aczkolwiek nie spodziewając się, że Lisik równie prędko nadejdzie. Był to w średnim wieku mężczyzna, ten sam, który ongi w tajemniczych okolicznościach składał wizytę Irmie.
— Jesteś? — zapytał, gdy ujrzał gospodarza — Wydali konia?
— Nie!
— Jakto? Trudności...
— Wykupili „Magnusa“...
Nieznajomy przeważnie flegmatyczny i opanowany, porwał się z miejsca, zakląwszy głośno:
— Psiakrew! Świtomirska zdobyła pieniądze? Niepojęte...
— Wcale nie Świtomirska... Grot przyniósł dwadzieścia dwa tysiące... Oto gotówka...
Mężczyzna nie spojrzał nawet na kupkę banknotów, które Lisik kładł przed nim na stole. Zapalił cygaro, zaciągnął się głęboko, wypuszczając wielki kłęb dymu, poczem mruknął bardziej jeszcze ochrypłym, niż zazwyczaj głosem...
— Co robić?... Paskudna sprawa... Toć nie dopuścimy, żeby „Magnus“ wygrał „Derby“!...
— Mamy tydzień...
— Tak tydzień... Ale szkoda „Magnusa“. Posiada wielką wartość... Drugi raz nie uda się go kupić... Ten Grot! Wiecznie staje na drodze...
— Wyobraź sobie, poznał mnie...
— Poznał?
— Kiedy oddał pieniądze, patrzy się i śmieje... Pan był, powiada, na Belwederskiej, wysłannikiem demona wyścigów... A potem jak ci mnie złapał i zaczął trząść.. Gadaj, kto jest demonem?... Żeby nie Świtomirska byłoby mi wcale gorąco... Ale, na szczęście, kazała puścić... Ten Grot to straszny drań, nie boi się nikogo...
Poprzeczna zmarszczka zarysowała się na czole nieznajomego.
— Za słabiście na Grota!... Ja teraz z nim zagram...
Tłumiona wściekłość zadźwięczała w głosie. Lecz Lisik jeszcze miał niemiłe wieści do zakomunikowania.
— Strzeż się „barona!“ — rzekł — Chciał coś wykombinować na własną rękę! Był tam razem ze mną, a raczej przyszedł wcześniej i proponował Świtomirskiej pożyczkę na wykupienie „Magnusa“...
— Co? Uszycki? Zachciało mu się prowadzić podwójną grę?
— Najwidoczniej...
— Pożałuje... Krótko się z nim rozprawię... Raz już próbował i się sparzył, próbuje powtórnie... Łajdak... Galicyjski kanciarz...
— Tak — odparł sentencjonalnie Lisik — Ci galicyjscy kanciarze, tem różnią się od warszawiaków, że sami chcieliby wszystko capnąć, a nikomu nic nie dać powąchać!... My to choć dajemy zarobić...
Lecz towarzysz należycie nie ocenił tej filozoficznej sentencji. Chodził wszerz i wzdłuż małego pokoiku, wciąż puszczając wielkie kłęby dymu z cygara.
Nagle przystanął przed stołem i uderzył weń z taką siłą, że aż zadźwięczały szyby w oknach.
— Skończę z Grotem! — zawołał — Na dłoni mi włosy wyrosną, jak „Magnus“ wygra „Derby“!!! Wiem, co zrobię...
Jął szeptać do ucha Lisikowi. Grubo mylił się Grot, sądząc że tajemniczy przeciwnicy zaprzestaną nowych napaści. Teraz dopiero rozpoczynała się prawdziwa walka...





ROZDZIAŁ XII.
Zasadzka.

Następne dni po opisanych wypadkach, należały bodaj do najszczęśliwszych w życiu Grota...
Zdawało się, żadna chmurka nie przesłoni pogodnego horyzontu...
„Magnus“ został uratowany. Cudem. Za pieniądze z niezbyt szlachetnego źródła, gdyż grą zdobyte — ale uratowany — i nie martwił się Grot, iż w taki, a nie inny sposób udało się konia ocalić.
Teraz całkowicie zamknął się w stajni. Jedynie marzeniem jego było wygrać „Derby“ i to wygrać w stylu świetnym, żeby całkowita nastąpiła rehabilitacja. Ogier znajdował się w formie znakomitej i podstępnie zastrzyknięty mu narkotyk, na szczęście, nie pozostawił żadnych śladów.
— Dobrniemy do celu! — czasami myślał z otuchą.
Z poprzednich „znajomych“ nie widywał nikogo. Co się stało z Irmą nie wiedział i interesowało go to mało. Może bawiła nadal w Warszawie, a może wyjechała po niezbyt dla niej miłych wypadkach. Głęboki czuł do niej żal, a nawet nienawiść. Toć stała się ona pośrednią przyczyną śmierci Świtomirskiego, toć o mały włos nie przyprawiła o ostateczną utratę konia, rozbijając wszelkie marzenia Grota o świetnej przyszłości. W jego pojęciu Irma wraz z Uszyckim i Lisikiem stanowili jedną bandę, która sprzysięgła się, aby wyłudzić konia od Świtomirskiej i której zamierzenia trafem udało się pokrzyżować. Co za przewrotność! Jak potrafiła kłamać Irma, udając miłość dla Grota! Jak dobrze udać umiała uczucie, namiętność, przywiązanie bez granic...
— Brr!... — wzdrygnął się ze wstrętem.
Również baron Uszycki nie zaszczycał swą obecnością wyścigów. Dawniej kręcił się stale po „paddocku“ lub w pobliżu trybuny członkowskiej. Teraz nigdzie nie dawało się go spostrzec — może świadomie unikał spotkania z żokiejem. Zresztą Grot na gonitwach bywał krótko — przez kilka dni wyścigowych, koni umyślnie, ze względu na żałobę po nieboszczyku nie zapisywano do biegów i dopiero „Magnus“ miał ukazać się po raz pierwszy, od czasu tragicznego wypadku na torze, ale już w barwach Grota...
W barwach Grota! Jakąż go napełniało to dumą!...
Tak upłynął tydzień. Dziś był piątek — w niedzielę „Derby“.
Pojutrze...
I aczkolwiek żokiej posiadał niezachwiane przekonanie, że tym razem nic nie stanie na przeszkodzie zwycięstwu, aczkolwiek tydzień ten przeżył w radosnem upojeniu, spowodowanem niezwykłem „wykupieniem“ konia i poczytywał go niemal za swoją własność i pod jego nazwiskiem miał on zdobyć największą gonitwę sezonu — chwilami nieokreślony niepokój mącił pogodny nastrój. Nie umiał wytłumaczyć sobie owego niepokoju, przypisując przykry stan ducha poprzednim emocjom i nerwowemu podnieceniu.
— Czegóż się boję? — rozważał, starając się dociec przyczyny niezrozumiałego lęku. — Nowych zamachów?... Skąd miałyby pochodzić? Szajka? Et, odechciało im się chyba, po ostatniej nauczce, dalszej walki... Wiedzą, że nie zdobędą „Magnusa“.
Mimo to jednak, chcąc się całkowicie zabezpieczyć, Grot zamieszkał w stajni. Do czasu „Derby“! Tak będzie najlepiej... Wstawił do izdebki, zazwyczaj zajmowanej przez Błaszczyka, łóżko polowe i tam sypiał, a chłopak miał posłanie na korytarzu, przy boksie „Magnusa“. Wychodził tylko na krótkie chwile, celem niezbędnego posiłku, resztę czasu z oka prawie nie spuszczając swego faworyta.
— Niech spróbują...
Jedynym łącznikiem Grota ze światem zewnętrznym była Tina Świtomirska.
Hrabianka równie często, jak poprzednio odwiedzała stajnię, czasem nawet dwa razy dziennie. Jeśli jednak obecnie te odwiedziny nie draźniły Grota, a był im nawet rad z całego serca, pomiędzy nimi, od chwili sceny pamiętnej, legło jakieś niedomówienie.
Zazwyczaj rezolutna i samodzielna panna okazywała na widok Grota pewne zmieszanie. On teraz ją wyciągał na dłuższe rozmowy, podczas gdy poprzednio to czyniła ona.
I choć Tinę opuszczało powoli przygnębienie, spowodowane tragiczną śmiercią brata — z którym w gruncie za życia nie łączył ją serdeczniejszy stosunek — i choć, dzięki poczynionym ze swego majątku ofiarom, zaspokoiła większość natrętnych wierzycieli — przy spotkaniu z żokiejem widoczna przykrość odbijała się na ładnej twarzyczce.
Grot wreszcie zrozumiał, lub przynajmniej wydawało mu się, że rozumie przyczynę jej ozięblejszego, niżli przedtem zachowania. Bolało może w gruncie, dumną pannę, że właśnie z jego rąk przyszło „wybawienie“ „Magnusa“, że jemu, żokiejowi, zawdzięcza to ocalenie. Pochłonięty wyłącznie myślą wygrania „Derby“ nie zastanawiał się, jak nadal ułoży się ich stosunek. Toć po zwycięstwie, gdy Świtomirska odda pożyczone pieniądze, stanie się niezależny, może spełnić marzenie lat wielu — założy własną stajnię wyścigową...
I dziś Tina, swoim zwyczajem, popołudniu zjawiła się w stajni.
Obejrzawszy konie i zamieniwszy parę fachowych uwag, po skończonych obrządkach, przystanęła, zwlekając z odejściem. Znać było, że chce coś rzec i nie wie, jak swą myśl wyrazić, a może tylko słów dobiera.
— Panie Grot! — odezwała się poważnie — pragnęłabym wyjaśnić pewną sprawę!
— Słucham!
— Wyjaśnić sprawę „Magnusa“...
— „Magnusa“?
— Kiedy przyjęłam pieniądze od pana... a właściwie sam pan zapłacił lichwiarzowi, nie zastanowiłam się dobrze.... Koń jest pańską własnością...
— Moją własnością?
— Tak! Nie ja go wykupiłam, więc...
Grot oburzył się szczerze.
— Wiem, że to gnębi panią! — zawołał — Ale służyłem tylko pożyczką... Nic pozatem!... Zadowolony jestem, że w ciężkiej chwili udało mi się pani przyjść z pomocą!... Zresztą nie wiele tu mojej zasługi... Szczęśliwy zbieg okoliczności...
— A jednak!
— Cóż, a jednak?
— Jednak, w najlepszym razie mogę uważać „Magnusa“ za naszą wspólną własność... W razie wygranej odpowiednio będziemy musieli się podzielić...
— Naprawdę, obraża mnie pani, wciąż wspominając o pieniężnych rozrachunkach! Pozostawmy ten temat na później. Całkowicie mi wystarcza, o ile „Magnus“ w moich barwach pierwszy stanie u mety.
— Postanowiłam...
— Naprawdę, prosiłbym panią, abyśmy nie powracali do tej rozmowy przed „Derby“...
Świtomirska zastanawiała się chwilę.
— Sądzi pan — rzekła, uśmiechnąwszy się — że podobny podział skóry na niedźwiedziu przyniesie nieszczęście?... Hm... Zgoda!... Zgadzam się odłożyć naszą dzisiejszą rozprawę po „Derby“... Ale wtedy zażądam stanowczo...
— Ja również będę stanowczy, bo nigdy się nie zgodzę na propozycję pani!
— Zobaczymy!...
Ostatni wykrzyknik padł z ust Tiny już znacznie weselej. Znać było, że pozbyła się jakiegoś ciężaru z serca. Rozmowa ta była wstępem tylko, bo hrabianka pragnęła jeszcze o coś żokieja wybadać, o coś, co ją obchodziło najwięcej.
Grot również odetchnął.
Niech wie Świtomirska, że bynajmniej nie zamierza wykorzystać położenia. Tembardziej...
Tina teraz spoglądała filuternie.
— Ale pan uparty, panie Grot!
— Jak kiedy...
— Mam wrażenie, że zawsze... Ale niedługo pewnie będziemy się kłócili...
— Kłócili? Nie ośmieliłbym się nigdy...
Tina nie pozwoliła mu dokończyć. Śledząc bacznie jaki wpływ wywrą na niego jej słowa, szybko przerwała.
— Zapewnie rozstaniemy się po „Derby“...
— Po „Derby“?
— Nie wiem, czy nadal będę prowadziła stajnię... Pan również powinien stanąć na własne nogi... W razie zwycięstwa „Magnusa“ znajdzie się pan w posiadaniu znacznej sumki, ta pozwoli na ułożenie samodzielnego bytu...
— Nie myślę jeszcze o tem...
Świtomirska zamilkła na chwilę, poczem znowu powtórzyła:
Rozstaniemy się...
Choć marzeniem Grota było założenie własnej stajenki wyścigowej i od paru dni wiedział, że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności marzenie ziścić się może, odezwanie Świtomirskiej nie wiedzieć czemu zrobiło mu przykrość. Nie ujrzy więcej Tiny... Niewyjaśniona sprawa z „Magnusem“...
— Et! Co tam... — mruknął niewyraźnie.
Parasolka Tiny nerwowo jęła uderzać o piasek. Koniec jej kreślił zygzaki, mniejsze i większe kółka. Wreszcie Świtomirska, na zakończenie, wyrzekła:
— Ma pan słuszność!... Pocóż dziś poruszać ten temat, skoro dopiero ostatecznie będziemy mogli się rozmówić za parę dni...
— Oczywiście! — jeszcze niewyraźniej bąknął żokiej.
— Pragnęłam zaznaczyć, że zawsze miłe wspomnienie zachowam o panu... — głos Tiny drgnął lekko — będę go poczytywała za prawdziwego przyjaciela...
Grot milczał zażenowany.
Parasolka Tiny poruszała się teraz wolniej, gdy dalej mówiła:
— I przykrość by mi sprawiło, gdybyśmy się mieli nie widywać... Podobne przejścia, jakieśmy razem przeżyli, zbliżają bardzo...
Fala gorącej krwi uderzyła do głowy żokieja. Czuł, że policzki nabierają barwy szkarłatu. Wielkie rozrzewnienie pochwyciło go za serce. Był wzruszony i onieśmielony. Z trudem układał zdanie, aby odpowiedzieć Tinie również ciepło, gdy ta, snać uważając, że powiedziała aż nadto wiele, nagle wyciągnęła na pożegnanie rączkę...
— Do widzenia!... Jutro, jak zwykle odwiedzę stajnię popołudniu... A do obecnej rozmowy powrócimy...
Wykręciwszy się, szybko odeszła. Raz jeszcze jednak odwróciła się, aby kiwnąć główką Grotowi.
Cóż to miało oznaczać? Co miały oznaczać dziwne aluzje panny? Czemu Grot czuł się do głębi wzruszony?
— Ach Tina...
Stał długo, spozierając w ślad za nią. Później uśmiechnął się gorzko. Wszak jest tylko żokiejem. Jeśli w duszy rodzi się dla Tiny uczucie głębsze i czystsze, niźli swego czasu dla Irmy — postara się je stłumić. Aluzje? Nic nie znaczyły zapewne... Ot, parę uprzejmych odezwań dobrze wychowanej kobiety... Może lubi go nawet... Lecz więcej? Zbyt wielka dzieli ich przepaść... Zbyt wielka, nawet w dzisiejszych demokratycznych czasach... A jednak... Czemuż dziwnie wzruszona była Tina?
Usiadł na ławce przed stajnią, zapalił papierosa i patrząc na ostatnie promienie zachodzącego czerwcowego słońca, zapadł w zadumę.
Grot lubił marzyć.
Przed oczami wyobraźni jęły się snuć niezwykłe, a rozkoszne obrazy. Obrazy całkowicie oderwane od rzeczywistości. Jest wielki, sławny, bogaty. Posiada dużą stajnię wyścigową, a jego konie biegają nie tylko w Polsce, ale zagranicą. Przy nim kobieta. Dziwnie podobna do Tiny. Nie, to Tina... Przytula się doń i szepce — tyś mój, co mnie cały świat obchodzi.
— Pan Grot?
Wzdrygnął się, nieoczekiwanie wyrwany z zadumy. Tuż obok stał wyrostek i patrzył z zaciekawieniem.
— Czy pan Grot? — powtórzył.
— Ja! O co chodzi?
Wyrostek wyciągnął z kieszeni pomiętą kopertę.
— Kazali oddać!
Żokiej machinalnie wziął do ręki.
— Od kogo? Mam odpowiedzieć?
Ale wyrostek już oddalił się biegiem. Próżno zawołał parokrotnie, aby się zatrzymał. Znikł za bramą.
— Cóż to znowu ma znaczyć? — zdziwienie odbiło się na twarzy Grota. — Oddaje?... Ucieka? Szczególny posłaniec!...
Otworzył kopertę. Zawierała ona spory arkusz papieru, lecz na nim zaledwie zdań kilka. Pismo maszynowe.
Przeczytał:
„Szczerze życzliwy przyjaciel ostrzega, że walka nie została zakończona. Oni zechcą się zemścić. Nie przebierają w środkach. Proszę pod żadnym pozorem nie wychodzić w nocy ze stajni!“
— Oni zechcą się zemścić? Nie przebierają w środkach?... Nie wychodzić w nocy ze stajni? — powtórzył.
Nowa zagadka. Jeszcze „demon wyścigów“? Przecież zdemaskował tę szajkę i dał im naukę. Szajkę stanowili Irma, Uszycki, Lisik... Oni to używali pompatycznego przezwiska — „demona wyścigów“. Poznał Lisika. Zechcą się mścić? Kto? Uszycki, Lisik? Kim jest autor tajemniczego ostrzeżenia?...
Nagle z ust Grota mimowolnie wyrwało się imię Irma!...
Przypomniał sobie owe opowiadanie artystki o czemś czego wyznać nie mogła, które dotychczas za komedję poczytywał. Napady nieoczekiwanego lęku i żalu. Obawy przed ukrytem, a wielkiem niebezpieczeństwem. Czyżby Irma była tylko ofiarą i powolnem narzędziem tamtych? Czy ulegając ich terrorowi musiała tak postępować, jak postępowała? A teraz, powodowana wyrzutami sumienia, pragnęła o nowym zamachu uprzedzić?
Nadzwyczajne!...
Spojrzał na zegarek. Blisko dziewiąta wieczór. Wyjdzie na chwilę, zje kolację i powróci. Zbyteczne ostrzeżenie. I tak nie miał zamiaru opuszczać stajni w nocy.
Zawołał Błaszczyka.
— Słuchaj! — rzekł do chłopaka — znów tu zaczynają się dziać, te same, co i przedtem historje... Jakiś łobuziak przyniósł list, że w dalszym ciągu należy dobrze pilnować „Magnusa“...
— Jeszcze?... O łotry! — jęknął Błaszczyk.
— Sam przewidywałem, że oni się nie uspokoją, dopóki nie wygramy „Derby“.. Na szczęście, nie wiele nam mogą krzywdy zrobić, a do „Derby“ dwa dni...
— Dzisiejsza noc... jutro... i... niedziela...
— Tak! Najniebezpieczniejsze są noce... Dwie noce! Ale damy sobie radę!... Sypiam w stajni, ty masz posłanie przy boksie ogiera...
— Mysz niespostrzeżenie nie przeleci...
— Podwój jednak czujność! Wyjdę teraz, za pół godziny powrócę... Przez ten czas, zamknij się na klucz i żeby tam nie wiedzieć kto do ciebie stukał, nie otwieraj... Rozumiesz?
— Rozumiem!
Wydawszy te niezbędne polecenia, opuścił zabudowania stajenne, udając się do małej, w pobliżu toru wyścigowego, na Marszałkowskiej znajdującej się mleczarni.
Umyślnie wybrał taką, gdzie wiedział, że nie napotka znajomych. Nie pragnął widzieć nikogo, ani rozmawiać z nikim. Nawet z Malińskim, choć jemu właściwie zawdzięczał pośrednio niezwykłą odmianę losu. Ten przez dni parę poszukiwał go daremnie, parokrotnie zachodząc na Litewską. Widocznie chciał się „nagadać“ o wspólnie przeżytych emocjach. Grot go unikał świadomie. Odpowiadać na pytania, tłumaczyć... Po co? Dość będzie czasu po „Derby“. A pamiętny wieczór na całe życie legnie, jako niezatarte wspomnienie... Browning i niespodziewana wygrana...
Grot spożywał prędko skromną wieczerzę, przerzucając pisma sportowe. Wszędzie znajdował o sobie wzmianki i o „Magnusie“... Znów wysuwano ogiera na pierwsze miejsce w „Derby“, przypisując li tylko wypadkowi poprzednią porażkę. W jednem z pism, bodaj „Czerwonym Przeglądzie“ znajdował się nawet krótki artykulik, zawierający wcale przejrzyste aluzje. Zrozumieć z nich można było, aczkolwiek nie podane zostały nazwiska, iż dokoła „Magnusa“ toczyła się jakaś walka, dzięki której życia się pozbawił hrabia Hubert i że koń o mały włos nie zmienił właściciela. Dalej nadmieniano, iż pozostał on w ręku spodkobierczyni — a tylko ze względu na żałobę rodzinną biega w barwach Grota, który nie omieszka na nim odnieść zwycięstwa. Artykulik kończył się paru komplementami pod adresem żokieja, znanego powszechnie nie tylko ze znakomitej jazdy, ale i nieprzeciętnej uczciwości.
— Nie zawiedziecie się na mnie! — mruknął, zaczerwieniwszy się z zadowolenia.
Wstał, zapłacił i opuścił kawiarenkę. Była godzina wpół do dziewiątej i długo stukał do stajni, parokrotnie głośno wymieniając swe nazwisko, zanim otworzył Błaszczyk.
— Spałeś już? — zagadnął, spoglądając na stojącego w bieliźnie chłopaka.
— Tak, proszę pana...
— Nikt się nie dobijał?
— Nie...
Grot zadał to ostatnie pytanie raczej dla zaspokojenia sumienia własnego. Zbyt wczesna jeszcze była godzina, aby miało grozić niebezpieczeństwo... Zresztą...
Zajrzał do boksu „Magnusa“. Koń leżał wygodnie wyciągnięty na słomie. Tuż przed drzwiami boksu znajdowało się posłanie Błaszczyka.
— Kładź się z powrotem spać! — rozkazał. — Jesteśmy obaj, to dobrze będziemy uważać... Ale wiesz, co mi po namyśle przychodzi do głowy...
— Słucham, pana!
— Dostałem ostrzeżenie, ale zupełnie nie rozumiem skąd może przyjść niebezpieczeństwo. Okna u boksów posiadają kraty, nikt się przez nie nie prześlizgnie... Drzwi są mocne... Chyba nie zechcą szturmować stajni i wyłamywać drzwi?...
— Niemożliwe! Pełno dokoła ludzi... Blisko inne stajnie... W sąsiednim budynku śpi reszta naszych chłopaków... Na najlżejszy krzyk, zbiegną się wszyscy...
— Widzisz!... Więc....
— A jednak wtedy zatruli nam „Magnusa“!
— Ach, to co innego! — zawołał Grot, nie chcąc wtajemniczać chłopaka w szczegóły przykrej sprawy — Lecz obecnie...
— I ja nie bardzo rozumiem, proszę pana.. Ale dlatego zasnąłem, jak pan wyszedł, żeby teraz czuwać... Posłyszę każdy szmer...
— Dobranoc!...
— Dobranoc, panu...
Grot odszedł do przygotowanego dlań pokoiku. Był on przy wejściu, a sam rozkład stajni przedstawiał się następująco. Z dworu wchodziło się do niewielkiej sionki, po obu jej stronach mieściły się spore izby. Jedną zazwyczaj zajmował Błaszczyk, w drugiej sypiali inni chłopcy stajenni. Ci nocowali obecnie — szczyt ostrożności — na skutek polecenia Grota, do czasu „Derby“, w sąsiednim budynku. Z sionki wiodły drzwi do właściwej stajni, czyli drugiego korytarza, po którego bokach znajdowały się końskie boksy. Drzwi te przeważnie zamykano. Dziś Grot zostawił je otwarte. W korytarzu śpi Błaszczyk, a on przy wejściu... Wszystko szczelnie zaryglowane... Kot do wewnątrz nie zdoła się prześlizgnąć...
Znalazłszy się w pokoiku, przekręcił kontakt — stajnię oświetlano elektrycznością — i rozejrzał się dokoła. Pośrodku stało polowe łóżko, obok na krześle walizka z rzeczami przyniesionemi z mieszkania Grota.
Dochodzi dziewiąta. Zbyt wcześnie, nie uśnie. Wziął do ręki jakąś sensacyjną powieść, którą przyniósł ze sobą i rzuciwszy się w ubraniu na posłanie, począł przerzucać kartki. Rychło jednak spostrzegł, że wzrok mechanicznie biegnie po wierszach książki i że nie rozumie tego, co czyta. Odrzucił romans.
— Zbyt podniecony jestem! — mruknął.
Istotnie zbyt był podniecony i choć myśli natrętne odpychał, uporczywie powracały po chwili. Kto przysłał ostrzeżenie? Czyżby Irma? Co ją skłoniło do tego? Wyrzuty sumienia? Jest ofiarą ludzi przewrotnych? Zagadka. Któżby inny, jak nie Irma. Ale cóż to za niebezpieczeństwo? W nocy ma nie opuszczać stajni? Czemu? Toć słusznie niedawno zauważył w rozmowie z Błaszczykiem, że szturmować stajni nie ośmielą się i na lada zawołanie ludzie na pomoc pospieszą... Szturmować stajnię? Śmieszne doprawdy! Toć nie pustkowie... Raczej może jaki łajdak usiłować się zakraść. Lecz mu to się nie uda...
Raptem nowa refleksja przemknęła przez głowę Grota.
— A nuż kawał...
Tak, nic innego, jak kawał!... Znakomicie obmyślony. Wiedzą, że „Magnusa“ pilnuje, niczem oka w głowie i do stajni przedostać się nie sposób. Umyślnie przysłano „ostrzeżenie“, żeby go zdenerwować. Odebrać spokój ducha, zmusić do czuwania przez dwie noce. Zmęczyć ciągłą obawą, osłabić przed wyścigiem, w ten sposób zmniejszyć szanse w „Derby“...
— Rozumiem...
Zerwał się z posłania, podbiegł do kontaktu i zagasił światło. Chcą go zmusić do bezsenności, on uśnie... Chcą go osłabić — będzie wypoczęty... Zaśnie, bo teraz uspokoił się zupełnie...
Mimo jednak, że ciemność zapanowała w izdebce, sen nie kleił powiek Grota. Nadal leżał na łóżku w ubraniu, odruchowo przyciskając browning w kieszeni.
Wtem....
Wydało mu się, iż słyszy jakiś szmer, rzekłbyś chrobotanie myszy. Myszy w stajni — możliwe! Nie zwrócił nań większej uwagi. Ale szmer powtórzył się, mocniejszy, bardziej podejrzany.
— Et, nie myszy!... Cóż to takiego... Czyżby kto krążył dokoła stajni?
Nie zapalając światła, wybiegł z izdebki na palcach i przywarł uchem do drzwi w przedsionku. Nic. Wszędzie cisza.
— Przywidzenie...
Już miał, powróciwszy do izdebki, rozebrać się i lec ostatecznie do łóżka, sam śmiejąc się z własnego zdenerwowania, gdy nagle posłyszał znów odgłosy, tym razem koło okienka pokoiku.
Nie mylił się!...
Ktoś stał za oknem. Ale nie ukrywał swej obecności, bo wnet w szybę rozległo się delikatne pukanie.
— Kto tam?
— Ja... — zabrzmiał cichy kobiecy głos.
— Kto?
— Ja... Tina... Świtomirska...
Hrabianka o tej porze? Cóż znowu się stało? Co ją sprowadza? Nowe nieszczęście?...
Tymczasem głos kobiecy naglił:
— Sprawa pilna... Czy pan ubrany, panie Grot?
— Tak!
— Proszę otworzyć i wyjść...
— W tej chwili, panno Tino...
Na szczęście, nie zdążył się rozebrać. Zaniepokojony tak późnemi odwiedzinami — przelotnie zdołał dojrzeć, że dochodzi północ — zapowiedzią zapewne nieoczekiwanej przykrości, wybiegł do sionki, odsunął rygle i znalazł się na dworzu.
Ciemność panowała tam wielka, w stajniach pogaszono światła, wszystko spało dokoła. W pierwszej chwili w mroku nic nie mógł rozróżnić. Wydało mu się, że o parę kroków przed nim majaczy sylwetka niewieścia.
— To pani...
Grot nie otrzymał odpowiedzi. W tejże sekundzie jednak spadł na jego głowę z tyłu silny, zdradziecki cios. Bez jęku zwalił się na ziemię. Pochyliły się nad nim ciemne postacie.
— Prędzej zawinąć w płachtę... Do auta...
Szybko w milczeniu wykonano „robotę“. Tylko czerwcowy, ciepły wiaterek, mógł pochwycić, z bólem, przez łzy wypowiedziane szeptem słowa, kogoś, kto stał od napastników nieco opodal:
— A pisałam, żeby pod żadnym pozorem nie wychodził w nocy, ze stajni...





ROZDZIAŁ XIII.
Demon wyścigów

Grot obudził się pod wpływem przejmującego zimna.
W pierwszej chwili nic nie mógł zrozumieć.
Dokoła panowały nieprzeniknione mroki. Z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła. Nie dobiegał najlżejszy hałas ani szmer. Wszędzie cisza.
— Gdzie jestem?
Powoli powracała świadomość. Tak, przypomina sobie znakomicie. Wyszedł ze stajni, otrzymał silny cios w głowę, co później się stało nie wie. Och, jak boli głowa... Wywieziono go zapewne. Dokąd? Czy jest skrępowany?
Powoli, ostrożnie, z trudem wyciągnął rękę. Nie, nie był związany... Później nogę... I nogi są wolne... Cóż to ma znaczyć?...
Lekko jął obmacywać w pobliżu siebie... Kołdra... materac... Żelazne łóżko... Leży na żelaznem łóżku w ubraniu. Napastnicy sądzą, że nie rychło odzyska świadomość... Zapewne... A może postanowiono inaczej z nim postąpić...
— Co teraz?
Nagle wielki gniew na samego siebie ogarnął Grota. Wiecznie będzie nieskończonym osłem. Niby małe dziecko dał się wywabić ze stajni, a wszak otrzymał ostrzeżenie, iż pod żadnym pozorem nie ma jej opuszczać. Głos Świtomirskiej! Ależ to nie mogła być panna Tina. Uległ złudzeniu. Napastnicy wiedzieli doskonale, jaką zarzucić nań przynętę. Postąpił zbyt naiwnie. Świtomirska przybywa o północy? W podobną zasadzkę nie wpadłby nikt nieco roztropniejszy.
— Dureń... dureń... dureń...
Jaki cel miało porwanie? Usunąć Grota czasowo, znów „zatruć“, lub uprowadzić „Magnusa“? Bo z ludźmi podobnego pokroju wszystko możliwe. Błaszczyk? Dali sobie z nim radę, dadzą i z Błaszczykiem. Chłopak zasnął głęboko, licząc na to, że on czuwa...
— Psiakrew!...
A może nie zdążyli uczynić koniowi krzywdy? Pragną przetrzymać Grota, aby nie mógł dosiadać „Magnusa“ w „Derby“ i ogier pozostał bez jeźdzca? Upozorują sprytnie jego nieobecność i Świtomirska spostrzeże się, że zaszło coś niezwykłego i pocznie go szukać, gdy będzie zapóźno...
— Aj, do djabła...
Gdzie właściwie się znajduje? Co chcą z nim zrobić?
Raptem Grot, ze zwykłą sobie szybką decyzją porwał się z posłania. Stanąwszy na nogi, zachwiał się nieco. Członkami poruszał z trudem, w głowie czuł pewną ociężałość, — najważniejsze jednak — był nieskrępowany, więc względnie wolny. Gorączkowo przetrząsał kieszenie. Pamiętał doskonale, że przed wyjściem ze stajni w jednej z nich znajdował się browning. Daremnie szukał. Dobrze obrewidować go musieli napastnicy. Natomiast z radością natrafił na pudełko zapałek. Zaświeci i wnet się przekona, jak wygląda obecne więzienie.
Potarł o pudełko — i słaby blask rozwidnił dotychczasowe mroki.
Rozejrzał się ciekawie. Mały pokoik, w którym stał, niczem nie przypominał więzienia. Raczej gościnny pokoik w wiejskim dworku, lub willi. Pośrodku drewniany stół, parę krzeseł, łóżko, szafa. Okna zasłonięte okiennicami. U góry elektryczna lampa, a w rogu kontakt.
— Przekręcić?
W tejże chwili zapałka zgasła. Przed Grotem stanęło wielkie zapytanie. Czy dalej prowadzić poszukiwania, posiłkując się li tylko zapałkami, czy też zdecydować się na zapalenie elektrycznego światła.
Et, chyba nie zapalać będzie przezorniej! Toć jeśli nie nałożono mu więzów, to w domu znajdować się jeszcze muszą napastnicy, lub ci, którym polecono go pilnować. Przedewszystkiem należy sprawdzić czy zamknięto drzwi, a jeśli nie zamknięto, licząc na dłuższą nieprzytomność więźnia, postarać się uciec.
Na palcach, chwiejnie, zbliżył się do jedynego wyjścia.
Nacisnął delikatnie klamkę — i ku wielkiemu zdziwieniu Grota — ustąpiła.
Zajrzał ostrożnie.
Sąsiedni pokój był również ciemny i wydawał się pusty.
Znów zaświecił zapałkę. Urządzenie pokoju podobne było całkowicie do poprzedniego, tylko w kącie majaczyła jakaś bezkształtna masa.
— Kie licho?...
Zbliżył się i pochylił nad nią. Niemożebne! Nową zapalił zapałkę — i jeszcze nie wierzył: Nie mogło być jednak najlżejszej wątpliwości.
— Uszycki!
Uszycki związany. Uszycki niczem tobół leżący na podłodze. Więzień, jak i on. Ten sam Uszycki, którego za najzaciętszego wroga i wspólnika „demona wyścigów“ poczytywał?
— Kto pana tak urządził? — szepnął.
Zapytanie pozostało bez odpowiedzi.
— To ja, Grot! Czy pan słyszy, co mówię?
Znów cisza.
Pochylił się nad leżącym i jął go lekko obmacywać. Twarz barona była zimna, leżał sztywno, nieruchomo, pierś jednak falowała nieco.
— Żyje! Uśpiono go narkotykiem? Zemdlał? A może udaje?
Grot postanowił, zanim bliżej zajmie się baronem — do końca zbadać sytuację. Nie pora teraz na rozwiązywanie zagadek, należy przódy pomyśleć o sobie. Jeśli nie grozi niebezpieczeństwo i dom jest pusty — później powróci i Uszyckiego uwolni.
Podążył zkolei do następnych drzwi. I te były niezamknięte. Ale kiedy je uchylił — przystanął w niepewności na progu. Z sąsiedniego pokoju przebijało światło. Przebijało przez szparę nieco uchylonych drzwi.
— Co robić?
Tam więc czai się wróg? „Demon wyścigów“! Ilu może być napastników? Jak sobie z niemi poradzić?
Cisza. Czyż niema nikogo?
Skradając się, jak kot, począł się zbliżać.
Gdy przywarł okiem do szpary, drgnął i mało nie krzyknął.
Pokój nie był pusty. W fotelu obrócony trochę bokiem do wejścia siedział mężczyzna, ale tego Grot najmniej spodziewał się spotkać.
I ten wpadł w pułapkę?
Dłużej nie mógł pohamować swej niecierpliwości.
— Smith! — zawołał, stając na progu.
Żokiej Ciemniowskiego odwrócił głowę i spojrzał na Grota, jakby wcale nie zdziwiony jego obecnością.
— Smith! — powtórzył Grot — jak pana tu wciągnięto? Jaka to szkoda, że pan nie mówi po polsku... Pewnie nie będziemy mogli się dogadać... Rozumie pan... zasadzka!...
Anglik uśmiechnął się, powstał z fotela, podszedł do Grota i odezwał się jaknajczystszą polszczyzną:
— Doskonale, przyjacielu, wiem, co to jest zasadzka!
— Pan mówi po polsku!
— Znakomicie! Bo jestem polakiem!
— Pan? Anglik Smith? Polak?
— Podobno...
Grot patrzał na swego kolegę szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami. Nadal nie pojmował...
— Ale skąd pan tu?...
— Willa jest moją własnością!
— Ta willa?
— Tak!
— Więc ja?
Smith zbliżył się o parę kroków do Grota. Z jego twarzy znikł dotychczasowy uprzejmy uśmiech, a nabrała ona dziwnie złego i zawziętego wyrazu.
— Pana przywiozłem, jako więźnia!
Nagle, jakgdyby jaka zasłona rozwarła się przed Grotem, ukazując nagą, a straszliwą prawdę. Ten czterdziestoletni, krępy mężczyzna — na pozór flegmatyczny i dobroduszny brytyjczyk z nieodstępnem w kącie ust cygarem — był w rzeczy samej...
— Demon wyścigów! — zawołał nagle.
Smith dalej nie zamierzał się maskować.
Tak, demon wyścigów! — powtórzył — Poznałeś demona na swoje nieszczęście!
I zanim oszołomiony Grot zdążył się usunąć, przyskoczywszy błyskawicznym ruchem, typowo bokserskiem uderzeniem powalił go na podłogę.. Później wzniósł pięść raz i drugi... Dopiero, kiedy spostrzegł, że Grot leży zemdlony, zaprzestał znęcania się nad przeciwnikiem.
— Ma dość! — mruknął — Obudził się za wcześnie!
Pochwycił z zaiste herkulesową siłą Grota, niczem piórko i odniósł do tegoż samego pokoju, z którego tamten pełen otuchy, wykradał się przed chwilą...

Kiedy Smith powrócił do gabineciku, spełniwszy swe zadanie — jednocześnie niemal z nim weszła, innemi drzwiami kobieta.
Była nią Irma.
Ubrana w skromny, sportowy kostjum, nie przypominała dziś niczem zazwyczaj szykownej i wystrojonej artystki. Widocznie umyślnie przebrała się tak na „wyprawę“, nie pragnąc zewnętrznym wyglądem zwracać uwagi — a blada twarz nosiła ślady obawy i podniecenia.
— Słyszałam jakiś hałas? — padło z jej ust nieśmiałe zapytanie.
— Grot obudził się zawcześnie! — spokojnie, nieco ochrypłym głosem odparł mężczyzna, po którym nie znać było, iż niedawno stoczył walkę — Zbyt słabą dostał dawkę chloroformu! Obudził się i wybrał tutaj z wizytą... Tem gorzej...
— Tem gorzej?
— Oczywiście dla niego! Poznał mnie, a nawet rozmawialiśmy dłuższą chwilę po polsku!
— Poznał?
— Tak! Lecz uspokoiłem i odniosłem z powrotem na łóżko, panicza!
Irma wzdrygnęła się lekko. Znając człowieka, który występował pod nazwiskiem Smitha, domyślała się, jak wyglądać musiało owo „uspokojenie“.
— Co zamierzasz z nim zrobić?
Mężczyzna zapalał nowe cygaro.
— Hm!... — mruknął — Co zamierzam? Sam wydał wyrok na siebie...
— Wyrok na siebie?
— Skoro poznał! Toć nie wypuszczę na wolność niebezpiecznego świadka!
— Więc?
— Postąpię z nim tak samo, jak z Uszyckim!
— Boże! — mało nie wyrwał się z ust Irmy cichy okrzyk przestrachu, pohamowała się jednak w porę.
Mężczyzna chodząc wielkiemi krokami wzdłuż gabineciku i raz po raz wypuszczając z ust spore kłęby dymu, tymczasem rozważał:
— Teraz sam mu zaaplikowałem porządną dozę narkotyku!... Na kilka godzin wystarczy!... Później wy będziecie musieli dawki powtórzyć... Bez przerwy przez dzisiejszą noc i dzień jutrzejszy...
— Chcesz go trzymać tyle czasu w stanie nieprzytomnym?
— Do jutra wieczór...
— Czemu?
— Jutro wieczór... lub w nocy.. Glinianki...
Irma nie mogła już zapanować nad przerażeniem.
— Glinianki?
— Najpewniejszy sposób pozbycia się pana Grota. Bez ryzyka i śladu. Początkowo zamierzałem porwać go tylko, uśpić, zatrzymać przez dwa dni, a później złożyć, gdzie w polu i obdarzyć wolnością — oczywiście, po „Derby“... Skoro mnie poznał, jest to niemożliwe... Dziś w nocy skończyć z nim nie mogę, bo zbyt wielki ruch dokoła willi zwróciłoby powszechną uwagę... Jutro w dzień nic zrobić nie sposób... Dopiero wieczorem, lub w nocy... Zrozumiałaś?
Irma aż nadto dobrze rozumiała wszystko...
— I Uszycki?...
Mężczyzna skinął głową.
— Uszycki również! Najwyższa pora załatwić się z tym zdrajcą. Potom go, pod pozorem sprawy niecierpiącej zwłoki, ściągnął do willi i związał, jak barana. Wiesz chyba, że stale prowadził podwójną grę! Oszukiwał na zakładach... Udając, że jest nam całkowicie wierny, nigdy nie był szczery. Zniecierpliwiła mnie wreszcie ostatnia sztuczka... Toć chciał on na własną rękę ocalać „Magnusa“... Przybiegł do Świtomirskiej z pieniędzmi... Myślał, że będzie mu wdzięczna do grobowej deski i wyjdzie za mąż za niego...
— I tak się na nic nie zdało!
— Ale zdrajców nam nie potrzeba! Pan Uszycki umie zadenuncjować policji!... Sprzeda nas najspokojniej!... Ten łatek galicyjski, Uszyk, który z mojej łaski stał się wielkim panem i „baronem“...
Choć Irma znała rozmawiającego z nią mężczyznę oddawna i choć dobrze znała jego brutalność i bezwzględność, im dalej ten wykładał swój plan, tem większy ogarniał ją lęk.
— Jestem twoją siostrą — szepnęła — a ciebie okropnie się boję!
— Jesteś moją siostrą! — odparł — Ale ci brak mojego charakteru! Żadnych sentymentów, żadnej litości... Nad nami nikt się nie pocznie litować!... Nie podobnaś do mnie.
— Może...
Istotnie kiedy jej brat, rzekomy Smith, po dłuższej nieobecności powrócił z zagranicy, a widząc, że jest ona związana z Świtomirskim, zaproponował jej pewną „kombinację“, nie sądziła nigdy, że zajdzie tak daleko... Splot przestępstw i zbrodni!... Chwilami pragnęła się cofnąć i cofnąć się nie mogła... Toć brat... Lecz nietylko rodzinny stosunek przykuwał ją do niego. Wiedziała znakomicie, iż w razie najmniejszego oporu postąpi tak, jak stale w życiu postępował, a jak obecnie z Uszyckim i z Grotem postąpić zamierzał. Co dalej... W straszliwą zabrnęła sytuację... I Grot... Przecież twierdził wyraźnie, gdy zmusił ją do udawania Świtomirskiej, że mu żadna krzywda się nie stanie... Zgodziła się, bo... Ale teraz... Wybada brata do końca.
— Twój plan? — rzuciła, starając się możliwie opanować...
— Mój plan — odrzekł — jest następujący... Skończyć z Uszyckim, z Grotem... Później jaknajprędzej wynosić się z Polski... Nie całkiem poszło po myśli ostatnio, ale w każdym razie zarobiliśmy sporo... Szczególniej, gdy teraz uda się w „Derby“...
— No... tak...
— Mój koncept z „demonem wyścigów“ był znakomity... Nie demaskując się, obrobiliśmy z żokiejami szereg „kombinacji“ i dotychczas nie wiedzą oni, kto z niemi o układanie gonitw pertraktował. Posądzać mogą wszystkich, ale nigdy im do głowy nie przyjdzie, iż to poza „demonem“ ukrywał się Smith. Dobroduszny, flegmatyczny anglik Smith... Anglik Smith, który ledwie „dzień dobry“ umie wyjąkać po polsku... Hę, źle pomyślane...
— Doskonale! — przytwierdziła, bez wielkiego przekonania w głosie, myśląc o daleko bliżej obchodzących ją sprawach.
— Otóż ta początkowa „kombinacja“ — opowiadał dalej, jakby czyniąc przed siostrą obrachunek swej działalności — dała nam koło stu tysięcy... Ty pomogłaś wiele... Bo niemoglibyśmy nikogo przekupywać, ani czynić zakładów, gdyby nie pożyczone przez ciebie pieniądze...
Wiedziała o tem Irma. Kiedy przed paru miesiącami do Warszawy zawitał jej brat, zadziwiła się wielce, a nawet nie poznała go w pierwszej chwili. Trudno, zaiste, było w tym eleganckim, zrównoważonym cudzoziemcu, rozpoznać dawnego Antka Grzelaka, o którym słuch zaginął. Każdy ruch, każdy gest znamionował jak najtypowszego syna Albionu. Prawda przedstawiała się tak — iż Grzelak służąc, jako chłopak stajenny przed wojną, spodobał się jakiemuś trenerowi anglikowi i ten go z sobą zabrał zagranicę. Tam spędził Grzelak z górą lat dwadzieścia, nauczył się nie tylko dobrej jazdy w gonitwach, ale i nabrał poloru i zewnętrznej ogłady. O Polsce i rodzinie zapomniał, przestał pisywać i ci sądzili, że dawno umarł na obczyźnie, lub uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Może nazawsze pozostałby Grzelak zagranicą, uszczęśliwiając swą osobą inne kraje — gdyby nie od dziecka przejawiające się zamiłowanie do kantów. Kiedy z różnych powodów Anglja stała się dlań zbyt niemiła, a mimo doskonałych czasami jazd, coraz częściej na różnych torach odmawiano mu licencji — przypomniał sobie nagle o opuszczonej ojczyźnie. Powrócił — i udając typowego anglika — co zresztą łatwo poszło, bo na zagranicznych torach jeździł, jako żokiej Smith — dostał się do Ciemniowskiego. O przeszłości Grzelaka nic oczywiście nie wiedział Ciemniowski i zadziwiłby się, o ileby mu o niej opowiedziano. Zadziwiłby się również niezmiernie, gdyby mu opowiedziano, że tenże Grzelak zagranicą był parokrotnie oskarżony o ciężkie przestępstwa i cudem stale z rąk sprawiedliwości się wykręcał. Że posiadał bodaj rozleglejsze znajomości w świecie przęstępczym, niźli sportowym. O tem wszystkiem nie wiedział Ciemniowski, nie wiedziała i Irma...
Kiedy Irma po tylu latach rozłąki, ujrzała brata, ucieszyła się szczerze. Nie raziło ją bynajmniej, że zmienił nazwisko i w sferach sportowych, pragnie uchodzić za anglika, by tem lepiej być opłacany. Toć i ona występowała nie jako Grzelakówna — a jako znakomita tancerka Irma Morena. Początkowo widywali się rzadko i ukradkiem. Później, gdy będąc związana z Świtomirskim, pojęła, że dzięki zamiłowaniu Huby do gry, niezbyt świetna oczekuje ją z nim przyszłość, brat stał się stałym doradcą. Uczył, jak wyciągać od Świtomirskiego sumy znaczne. Sumy zaś te potem „pożyczał“, zaznaczając, że pomnoży je w trójnasób. Dawała chętnie, sądząc, iż to o stawki totalizatorowe chodzi, a brat „zarobki“ przynosił skrupulatnie. Potem dopiero począł z nią rozmawiać szczerzej, a gdy poczuł grunt podatny, wciągnął w „kombinacje“... Wtajemniczył w historję „demona wyścigów“. Jął używać ją do spraw, na wspomnienie których, wzdrygała się obecnie... Nareszcie zażądał „roboty“ z Grotem... Parokrotnie chciała się cofnąć. Lecz było za późno. Wtedy dopiero pokazał Grzelak, jakim być potrafi... Dobrze pamięta jeszcze tę scenę, gdy ośmieliwszy się okazać słaby opór, długo leżała zbita i skopana na podłodze, a on uśmiechnięty z browningiem w ręku stał nad nią... Och, nie groził nigdy daremnie...
Rzekomy Smith tymczasem mówił:
— Za twoje pieniądze stanęliśmy na nogi!... Ale i ty zarobiłaś na tem wcale okrągłą sumkę. Potem wpadł mi do głowy pomysł z „Magnusem“... Też uskarżać się nie mogę... Choć pierwszym razem straciłem dziesięć tysięcy — pięć zabrał ten łajdak Grot, a tylko drugie pięć, nie żywiąc doń zbytniego zaufania, postawiłem w totalizatorze, odbiliśmy się następnie... Wtedy działaliśmy na pewno i ponieważ „Magnus“ był ogólnym faworytem... a ty dość umiejętnie obeszłaś się ze szpryczką z narkotykiem... przyniosło to nam około trzystu tysięcy... Trzysta tysięcy, postawionych przez różnych naszych ludzi u bookmacherów i w kasach... Bo oficjalnie, ani pani Morena, ani pan Smith nie stawiali grosza...
— Tak...
— Oprócz nas zarobił Ciemniowski, który oczywiście niema najmniejszego pojęcia o całej sprawie. Ale posłużył mi on za znakomite narzędzie. Z jednej strony, grając przeciw „Magnusowi“, pragnąłem zagarnąć sporą sumę, z drugiej — chciałem zdobyć „Magnusa“. To świetny koń i gdyby nie Grot... Skąd on wydostał pieniądze na wykupienie ogiera? Podobno wygrał w klubie?
— Słyszałam...
— Mniejsza z tem... Otóż, chciałem zdobyć „Magnusa“... Nasłałem tedy, w porozumieniu z Uszyckim, który znakomicie był poinformowany o interesach Świtomirskiego, Lisika...
— Ty nasłałeś Lisika?
— Oczywiście! Jeśliś nie wiedziała, bo pamiętam, że z wielkiem zdziwieniem powiadomiłaś mnie telefonicznie o tej wizycie, to tylko dlatego, że nie miałem do ciebie całkowitego zaufania...
— Nie miałeś?
— Daruj, ale nie miałem!... Czynić więc mogło wrażenie, iż to ktoś inny stoi za plecami Lisika...
— Sądziłam, iż to sprawka Uszyckiego!
— Uszycki stale był moim pionkiem, tak samo, jak i Lisik. Dopiero w ostatnich czasach zaczął się buntować. Odpokutuje za to! Myślisz, że ze wszystkiemi jestem szczery? Lisik naprzykład, nic nie wie o dzisiejszej przygodzie.
— Nie wie?
— Zbyt wielki tchórz! Przeraziłby się odpowiedzialności. Nie wielu znajdziesz ludzi, na których liczyć można w potrzebie!
Może mówiąc te słowa myślał o jednym jeszcze pomocniku, którego czasem używał. Był nim Maliński. Ale Maliński zato nie wiedział nic, ani o Lisiku, ani o Uszyckim. Dobrze nawet nie znał „demona“. Tak to „demon“ umiał rządzić swymi wspólnikami!
— Więc — prawił — nawiązując do przerwanej rozmowy, — chciałem zdobyć „Magnusa“. Połowa zadania została spełniona, bo go zastawił Świtomirski. Dalej umiejętnie podniecając miłość własną Ciemniowskiego, zachęcałem do coraz większych zakładów przeciw Hubie, wiedząc, iż któryś z wyścigów „Magnus“ przegrać musi i nie będzie on w stanie konia wykupić. Ciemniowski wierzy w „Ruth“ i nie trzeba mu długiej zachęty.
— Ach...
— Wszystko spełniło się według zamierzonego planu... Nie przewidziałem tylko śmierci Świtomirskiego i późniejszych wypadków... Och, mając „Magnusa“ moglibyśmy porządnie zarobić...
— Sporo!
— Puścilibyśmy „Magnusa“ w „Derby“ i wygrałby je łatwo... Chciałem, początkowo, aby biegał pod nazwiskiem Uszyckiego, gdyż nazwisko Lisika mogłoby wywołać zbyt wielki skandal... Upozorowalibyśmy to w ten sposób, że Uszycki za wielką sumę odkupił konia od lichwiarza... Lepiej jednak się stało, bo Uszycki nosił się z zamiarem zdrady...
— Pojmuję...
— Sama nagroda w „Derby“ wynosi około stu tysięcy... Choć „Magnusa“ mimo poprzedniej przegranej, znów pisma, wysuwają na faworyta, udałoby się jeszcze zań uzyskać wcale przyzwoitą „cotę“... Obliczyłem, iż przy tej kombinacji, zarobilibyśmy około pół miljona...
— Pół miljona...
— Tak! Wszystko djabli wzięli przez tego psubrata Grota!
Mężczyzna zmiął w palcach z pasją cygaro i odrzucił je w róg pokoju.
— Musiałem się ratować! — wyrzekł gniewnie — Nie mogłem dopuścić, żeby zwyciężył, a zwyciężyłby święcie, jadąc w „Derby“... Tak, wygra „Ruth“... Przyniesie to nam oczywiście znaczniej mniej, może niecałe sto tysięcy, bo gdy do wyścigu nie stanie „Magnus“, na nią się skupi cała gra...
— Zapewne!
— Ale zawsze zarobek przyniesie... W razie zwycięstwa Grota, nie powąchalibyśmy grosza...
— Dlatego go porwałeś?
— Jasne! Nie będzie miał kto ogiera dosiąść i Świtomirska wycofa go z „Derby“.
— Nie znajdzie innego żokieja?
— W dzień wyścigu? Wszyscy zajęci! Dobrze obliczyłem! Zresztą tak straci głowę, gdy stwierdzi, że Grot zaginął, iż nie starczy jej czasu na zajęcie się „Magnusem“. Toć podkochuje się w Grocie...
— Podkochuje się w Grocie...
Rzekomy Smith zerknął na siostrę z ukosa. Widział, że zbladła. Celowo puścił zatrutą strzałę. Udając jednak, że nie spostrzega zmieszania Irmy, prawił dalej:
— Wszystko chyba teraz jest jasne i nie ma potrzeby nic ci więcej tłumaczyć... Grot zginie i Uszycki zginie... Nie stanie więcej Grot mi na drodze!...
Tyle mocy zadźwięczało w głosie mężczyzny, że Irma pojęła, iż prosić go o litość nad uwięzionym, byłoby toż samo, co prosić o litość rozjuszonego tygrysa... Jednak miała pewien plan... Postanowiła zmienić taktykę wobec brata.
— At, czort bierz Grota! — wyrwał jej się nagle okrzyk — Niema nad kim się rozczulać!...
Spojrzał ze zdziwieniem, ale i zadowoleniem.
— Nareszcie doszłaś do tego wniosku! No... no... Dawno ci mówiłem, że próżno sobie głowę zawracasz. Gdyby się zgodził na nasze zamiary, to co innego... A teraz? Puszczę wolno Grota, my zginiemy...
— Niewątpliwie! — przytwierdziła, z dobrze udanem przekonaniem.
— Pobiegnie do policji, rzecz prosta... Ty i ja znajdziemy się w więzieniu... Poznał mnie!... Domyśli się twojego udziału!... Musimy ocalić naszą skórę... Tak...
— A czyż władze nie dojdą, co się z nim stało?
— Wiele wody w Wiśle upłynie, zanim go odnajdą w gliniankach... O ile odnajdą! A posądzenie w żadnym razie na nas nie spadnie...
— Masz rację!... Tak będzie najlepiej...
Spojrzał nieco ironicznie.
— Nie boli cię już serce o Grota?...
Irma zaprotestowała żywo:
— Zrozum, że nie tylko nic mi na nim nie zależy, ale go niecierpię... Może kiedyś miałam nań zamiary, ale sam wiesz czem się skończyło... Niecierpię Grota teraz... Myślisz, że nie wiem, iż durzy się w Świtomirskiej?... Jedynie dla tego zgodziłam się przyjąć udział w tej „wyprawie“, choć nie wiedziałam, że tak tragicznie musi się zakończyć, że i ja chciałam odpłacić się Grotowi... Nienawidzę, przysięgam nienawidzę!... Mam się martwić, że zginie? Niechaj zginie, niżli ma należeć do innej!...
Policzki Irmy płonęły. Tyle niekłamanej nienawiści biło z jej głosu, gdy wspominała o stosunku Grota do Świtomirskiej, że rzekomy Smith, w zamyśleniu pokiwał głową.
— Czyżbym mógł mieć do ciebie zaufanie? — mruknął.
— Ty się jeszcze pytasz, czy możesz mieć zaufanie? — zawołała — Któż zatruł „Magnusa“? Kto wywabił Grota?
— Hm... tak...
— Cóż innego mogło mnie skłonić do podobnego postępowania, jak nie zemsta! Mścimy się oboje! Dokuczył ci on, mnie również porządnie dotknął. Obraził moją miłość własną!
Chwilę zaległa cisza. Mężczyzna znów wielkiemi krokami mierzył gabinecik. Przystanął przed Irmą, powziąwszy decyzję.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł — com z twoich ust posłyszał! Będziesz mi pomocna do końca...
— Chętnie!
— Już świta! Muszę opuścić willę i oczywiście, aby nie wzbudzać podejrzeń, więcej tu się nie pokażę... Ty zato dopilnujesz wykonania wszystkiego...
Posłyszeć te słowa od brata było jej najgorętszem życzeniem.
— Możesz liczyć na mnie!...
— Wraz z tobą pozostaną dwaj moi ludzie... Ty przez dzień jutrzejszy będziesz dbała tylko o to, aby Uszycki i Grot pozostali w stanie nieprzytomnym, oni załatwią resztę...
Całą siłą woli ponownie postarała się ukryć dreszcz, jaki wstrząsnął jej postacią...
— Ściśle... wykonam... — cicho szepnęła.
— A gdy robota zostanie ukończona, zawiadomisz mnie natychmiast!...
— Zawiadomię...
Podszedł do krzesła, na którem leżało palto i powoli je wdział, postawiwszy do góry kołnierz. Zakrył oczy dużemi szoferskiemi okularami, zmieniającemi twarz nie do poznania, a na czoło nasunął głęboko sportową czapkę. Był gotów do drogi. Wszak auto do miasta nieznacznie, sam miał poprowadzić.
— Żegnaj! — rzekł, całując w czoło przelotnie siostrę — mam nadzieję nic nie stanie na przeszkodzie ścisłemu wykonaniu naszego planu.. Rzecz najważniejsza! Nie otwierać okiennic i nie wychodzić z willi!... Niech sądzą, że jest niezamieszkała i pusta... Wydam odpowiednie dyspozycje ludziom, żeby ciebie słuchali...
— Wydasz?
— Oczywiście! Tyś tu panią! Wszak jesteś moją siostrą!
— Bardzo to ładnie z twojej strony...
— Jutro czekam na wiadomość.
Skinąwszy Irmie głową, wyszedł z gabineciku do przyległej sionki, zamykając drzwi za sobą.
Po drugiej stronie sionki, znajdowała się kuchnia, a w niej dwaj mężczyźni herkulesowej postaci, których twarze świadczyły, że nie jedno w życiu przeszli. Siedzieli w milczeniu, ćmiąc papierosy i poderwali się na nogi na widok swego szefa.
— Słuchajcie — oświadczył, możliwie tłumiąc głos — macie tu pozostać przez resztę dzisiejszej nocy i jutro... Dopiero jutro w nocy... glinianki...
Skinęli głowami.
— Pozostanie tu też ta pani... To moja siostra...
Zaciekawienie odbiło się na twarzach drabów.
— Macie jej słuchać... ale...
— Ale?
— Nie jednośmy razem przeszli, więc szczerze powiem... Nie mam do niej zaufania... Rozumiecie!...
Mężczyzni zamienili chytre, a okrutne spojrzenia...
— Gdyby zrobiła cośkolwiek podejrzanego... postąpić z nią, jak nie z moją siostrą... Jasne?... Broń jest... Żadnych ceremonji...
Znów skrzyżowały się złe, stalowe błyski oczu. Ponownie mruknął starszy:
— Wiadoma rzecz...
— Gdyby wszystko było w porządku — rzucił rzekomy Smith na zakończenie — kobietę szanować... A tamci zginąć muszą...
Uspokojony odjechał do miasta. Pewny był swoich pomocników. A Irmę, jeśliby nawet nie okazała chęci po temu i tak zatrzymałby siłą w willi.





ROZDZIAŁ XIV.
Zemsta Irmy.

Irma po odejściu brata pozostała w zadumie przez długą chwilę...
Więc uwierzył...
Jeśli stała się częściowo sprawczynią nieszczęścia, potrafi dalszym skutkom zapobiec, choćby z narażeniem własnej osoby.
Należy dla niepoznaki zaczekać... A tam Grot się męczy...
Siadła w fotelu, wspierając na ręku rozpaloną głowę. Ach, ileż strasznych wiruje myśli...
Irma, w gruncie, nie była zła. Tylko szalenie lekkomyślna.. W sferach, wśród których wyrosła, od dziecka wpajano w nią przekonanie, że o ile dziewczyna jest ładna, wszystko jej wolno, byle zdobyć pieniądze, zrobić karjerę. Temi zasadami stale w życiu kierowała się Irma. Zmieniała kochanków, traktując swój fach tancerki, jako pokrywkę, wreszcie poznała Hubę. Lecz ni razu nie żywiła dla niego głębszego uczucia. Dopiero Grot. To też zgadzając się na propozycję brata „uwiedzenia“ żokieja — wydawało się jej, że zadanie będzie łatwe i miłe. Inaczej złożyły się okoliczności. Pojąć nie mogła, ona która przywykła stale sprzedawać się za pieniądze, że istnieć może ktoś, kogo za pieniądze się nie kupi. Pojąć nie mogła, iż można nią wzgardzić, przenieść uczciwość ponad jej względy. Później dopiero zaczęła wszystko tłomaczyć po swojemu, gdy dobiegły ją słuchy, że Grot kocha się w Świtomirskiej. I jeśli za pierwszym razem zastrzykując narkotyk „Magnusowi“, działała zmuszona do tego niemal przez brata — drugiej misji — wyciągnięcia ze stajni żokieja, początkowo podjęła się chętnie. Wzgardził nią, rozmiłował się w Tinie? Acha, doskonale!.... Nie wygra „Derby“, przestanie udawać wielkiego, skończy się idylla z hrabianką!... Potem, wstrząsnęły sumieniem wyrzuty... Wiecznie ma łamać mu życie? Poco? Wtedy pod wpływem szlachetniejszego porywu, a może i resztek miłości — przysłała ostrzeżenie.... Nie usłuchał, wyszedł ze stajni... Cofać się było za późno... Musiała swe zadanie spełnić do końca... Nie sądziła jednak nigdy, że zabrnie tak daleko, że porwanie zakończy się — morderstwem Grota.
Brr... Okropne.... Należy go za wszelką cenę ocalić...
Zerknęła na zegarek.
Upłynęło od czasu odejścia Smitha pół godziny. Ludzie pozostawieni przez niego zapewne ułożyli się do snu. Śmiało zajrzeć może. Zresztą, czyż nie zapowiedział brat, że ona tu rządzi, a tamci mają jej się słuchać.
Zerwała się z fotelu i cicho otworzywszy drzwi, przebiegła na palcach pokój sąsiedni, w którym leżał skrępowany Uszycki.
Rzuciwszy na uśpionego tylko przelotnie wzrokiem, nacisnęła następną klamkę — i znalazła się przy Grocie. Szybko zrzuciła z jego twarzy, nasyconą narkotykiem chustkę.
Spoczywał nieruchomo, był ziemisto blady, oczy miał zamknięte, oddychał nierówno i jakby z trudem. Parę siniaków i ranek na twarzy, świadczyło o ostatniej walce ze Smithem.
— Janek...
Nie poruszył się, nie otworzył oczu.
— Jasiu!... — szepnęła głośniej, potrząsając go za ramię.
Daremny trud! Mimo parokrotnych wysiłków nie powracał do przytomności, zamieniony w kłodę drzewa.
Zrozumiała! Dobrych kilka godzin upłynie, zanim przejdzie odrętwienie i zdoła się z nim dogadać... Nie posiada soli trzeźwiących, ani przeciwważnika na narkotyk — musi zaczekać.
Powoli powracała na poprzednie miejsce. Po drodze, choć niezbyt lubiła Uszyckiego, podłożyła poduszkę pod głowę, gdyż rzucono „barona“ wprost na podłogę i rozwiązała mu ręce... I jego wypadnie uratować...
Znalazłszy się w gabineciku i pozostawiwszy wszystkie drzwi od tamtych pokojów otwarte, aby posłyszeć, gdy który z uwięzionych pocznie dawać oznaki życia — przysunęła fotel do drzwi, prowadzących do sionki, zajmując w nim miejsce.
Tak będzie najlepiej. Śmiało i ona obecnie wypocząć może. Już trzecia rano. Dużo sił potrzeba do walki. Tamci zaś ludzie, pozostawieni przez brata w kuchni, nie prędko również się zbudzą, a gdyby nawet się zbudzili wcześniej, to niespostrzeżenie do gabineciku nie wejdą, by stwierdzić, że złagodziła położenie uwięzionych.
Oczy Irmy przesłoniły powieki...

Kiedy ocknęła się ze snu, południowe słońce sączyło się ciepłemi promieniami do gabineciku przez szpary okiennic.
Już dwunasta... Znużona, przespała szereg godzin... Czy aby przez ten czas niespostrzeżenie, nie nastąpiło coś takiego, co pokrzyżuje jej zamiary? Przedewszystkiem zajrzy do sionki.
Na szczęście, wszystko w porządku...
Drzwi łączące sionkę z kuchnią stoją otwarte, a w kuchni mimo półmroku — zgodnie z instrukcjami brata nie uchylono okiennic — widać zarysy dwóch uśpionych mężczyzn... Nie zbudzili się dotychczas, snać pragnąc skrócić snem dzień długiego oczekiwania.
Skoro z tej strony nie grozi niebezpieczeństwo, sprawdzi dalej.
Zamknąwszy drzwi i nie odsuwając od nich fotela, aby być uprzedzoną, w razie niespodziewanego nadejścia dozorców, pobiegła do Grota. W ręku trzymała niewielki flakonik z wodą kolońską, wyjęty z torebki.
Kwadratowe otwory w okiennicach, przepuszczały tyle światła do pokoju, iż dobrze rozróżnić mogła wszystkie szczegóły.
Wydało jej się, że policzki Grota zabarwił rumieniec i że sen sztuczny przeszedł w naturalne uśpienie.
Łagodnie wodą kolońską jęła nacierać twarz i skronie. Rychło, ku niekłamanej jej radości, Grot otworzył oczy, wodząc dokoła zdumionym i jeszcze nieco błędnym wzrokiem.
— Gdzie jestem? — wyszeptał po chwili, z trudem.
— To ja, Jasiu! — odparła równie cicho.
— Kto?
— Irma!
Dźwięk tego imienia jakby mu uprzytomnił ubiegłe wypadki.
— Irma.. Smith... zasadzka... walka.
— Przyszłam, żeby cię uratować.
Uniósł się na posłaniu i potarł ręką po czole. Pamięć powracała powoli. Obok, stał najgorszy wróg...
— Uratować? Ty?
Patrzył na nią uporczywie, nagle wyrzucił jedno tylko słowo:
— Żmijo!
— Wymyślaj mi, ile chcesz, nazywaj, jak ci się podoba. Zawiniłam przed tobą bardzo... Wiem, że nie masz do mnie zaufania.
— Najmniejszego...
Znów opadł na poduszki i przymknął oczy. Nie pragnął z Irmą rozmawiać. W obolałej po narkotyku głowie, coraz jaśniej rysowały się obrazy. Wywabiła go ze stajni. Smith był „demonem wyścigów“... Przybyła, zamyślając nowy podstęp.
Czas naglił. Irma jęła tłomaczyć pospiesznie.
— Krótko wszystko wyjaśnię... Może pojmiesz.. Rzekomy Smith jest moim bratem. Musiałam tak postępować, jak postępowałam, choć nigdy właściwie nie miałam względem ciebie złych zamiarów. Czy słyszysz? — dodała, sądząc, że Grot wpadł w nowe odrętwienie.
— Tak! — mruknął, mimowoli zaciekawiony posłyszaną wiadomością, iż Smith i Irma stanowili rodzeństwo.
— Rozumiesz mnie? Znakomicie! Właśnie o to chodzi, abyś zupełnie oprzytomniał i powrócił do sił!... Posłuchaj dalej!... Nie miałam względem ciebie złych zamiarów. Sądziłam, że zgodzisz się na „kombinację“ z „Magnusem“, a wtedy złączymy się na długo, może na zawsze.. Bo pokochałam cię szczerze.
— I dlatego zatrułaś „Magnusa“ i urządziłaś na mnie ostatnio zasadzkę! — nie mógł się powstrzymać od gniewnego okrzyku.
— Nie wspominajmy tych wypadków. Obecnie żałuję, że dałam się wciągnąć i wstydzę się swojego postępowania. Wiedz, że gdy chciałam się cofnąć przed zatruciem „Magnusa“... Smith... to jest brat... zbił mnie tak...
— Bił cię? — łagodniejszym już tonem zapytał.
— A co ty myślisz, że na wszystko zgadzałam się z dobrej woli... Nie warto wspominać!... Co zaś się wywabienia ze stajni tyczy, więcej tu mojej winy... Byłam zazdrosna, chciałam się zemścić...
— Zazdrosna? Chciałaś się zemścić? — Zaintrygowany Grot, stopniowo dawał się wciągnąć w rozmowę. Teraz dopiero poczynał pojmować prawdziwy sens ostatnich wydarzeń.
— Zazdrosna o Świtomirską! Wszyscy opowiadają, że ty się w niej kochasz i nie jesteś jej obojętny...
— Głupie plotki! — zawołał oburzony, czerwieniąc się jednak. — Kto podobne głupstwa roznosi? Gdzie mnie do Świtomirskiej!
— Nie jest tak? Czemuś się zaczerwienił? Chwilowo niema to nic do rzeczy...
— Pewnie...
— Otóż, pod wpływem zazdrości, zgodziłam się wciągnąć cię w zasadzkę, udając Tinę... Wnet pożałowałam nieopatrznego kroku. Ale cofnąć nie mogłam... Smith to straszny człowiek. Chcąc zapobiec nieszczęściu, przesłałam ostrzeżenie... Czemuś nie usłuchał?
— Domyślałem się tego! — mruknął Grot, któremu wnet po otrzymaniu tajemniczej kartki przyszło do głowy, iż uprzedza zapewne Irma, należąca wbrew własnej woli do prześladującej go szajki. — Zgłupiałem, wychodząc ze stajni...
— Widzisz więc, że nie jestem takim potworem, jakby się wydawało i możesz mi wierzyć... Teraz powtórzę najważniejsze...
— Najważniejsze?
— Początkowo zamierzał Smith, tylko cię uwięzić, puszczając wolno po „Derby“... Sądzi, że Świtomirska nie znajdzie innego jeźdźca i koń do gonitwy nie stanie... Że straci głowę, na wieść o twojem zniknięciu...
— Szatański plan!
— Kiedyś jednak obudził się wcześniej, bo za słabo działał narkotyk i natknął na Smitha, zanim ten zdążył opuścić willę, postanowił postąpić inaczej...
— Jak?
— Poznałeś go! Chce usunąć niedogodnego świadka. Zamierza wrzucić cię do glinianek... Grozi ci śmierć!
— Śmierć?
— Niebezpieczeństwo więcej niż wielkie! Smith odjechał do miasta, pozostawiwszy wszakże tu dwóch drabów, siłaczy, zdecydowanych na wszystko... Ja niby mam im pomagać, a nawet jako jego siostra rządzić, bo przed odjazdem zdołałam Smitha przekonać, że cię szczerze nienawidzę i pragnę zemsty za odtrąconą miłość...
— Ach, tak...
— Wraz z tobą więziony jest Uszycki...
— Natknąłem się przypadkowo... Leży obok w pokoju. Za cóż uwięziony?
— Chcą „barona“ ukarać za zdradę... Ma wraz z tobą zginąć w gliniankach. Jeszcze nie oprzytomniał... Ale i jego postaram się uwolnić...
Grot nie mógł nadal powątpiewać. Opowiadanie Irmy nosiło wszelkie cechy szczerości. Zrozumiał, że żałując poprzednich postępków, przybywa, bez ukrytej myśli, z istotnym zamiarem ratunku.
— Jak się stąd wydostać?... Gdzie znajduje się willa? — zadał pytanie.
— Willa leży w okolicach Warszawy, nieco na odludziu... za Grochowem... Wynajął ją Smith, chcąc bezpiecznie porozumiewać się w ukryciu z wspólnikami... Trudno jednak z niej chyłkiem się wydostać, bo na okna pozakładano kraty i przez nie nikt się nie zdoła prześlizgnąć...
— Więc...
— Obmyśliłam następujący sposób ocalenia.. Zamierzają oni skończyć z wami dopiero wieczorem, lub w nocy... obawiając się za dnia zwracać uwagę... Mamy przed sobą sporo czasu... Teraz dopiero dochodzi pierwsza...
— Myślisz, że uda ci się zmylić czujność tych zbirów?
— Przekonana jestem! Śpią oni jeszcze obecnie w kuchni za przedsionkiem i dzięki temu mogę dłużej z tobą rozmawiać.... Śpią, skracając chwile oczekiwania na „robotę“, bo Smith zakazał otwierać okiennice, aby willa czyniła wrażenie opuszczonej... Są jednak świetnie uzbrojeni, obudzą się za lada szelestem i niezawahają przed niczem...
— Nie obawiasz się, że mogą tu wejść niespodzianie?
— Choćby weszli, mam zawsze wykręt!... Przed wyjazdem polecił Smith, abym was ciągle utrzymywała za pomocą narkotyku w stanie nieprzytomnym i mniema, że ściśle spełnię to zlecenie.. Gdyby też który nieoczekiwanie wszedł, łatwo mu wytłomaczę, iż spełniam rozkaz... Ty zato, skoro w pokoju mnie nie będzie, musisz leżeć nieruchomo i udawać, że dalej jesteś uśpiony...
— Rozumiem...
— Resztę biorę na siebie... Do otwartej walki ze zbirami stawać niesposób! Silniejsi oni i uzbrojeni... Ja niewiele mogłabym pomóc.... Na Uszyckiego niema co liczyć... Załatwiliby się z nami tak, że niktby nawet krzyku nie posłyszał...
— Co zamierzasz?
— Smith pozostawił spory zasób trunków... Postaram się ich upoić, bo wiem, że tą przyjemnością nie gardzą... Skoro mi się to uda, droga pozostanie wolna...
Grot aż podskoczył na swem miejscu.
— Znakomity pomysł!.
— Jedyny! Innego niema!
— Sądzisz, że prędko się z niemi uporasz?
— Nie wiem! Zapewne zajmie to parę godzin! Musisz czekać cierpliwie!
— Będę leżał, niczem kamień!
— Oto właśnie chodzi!
Porozumienie zostało całkowicie ukończone. Na szczęście, nikt Irmie w zupełnem wypowiedzeniu się nie przeszkodził.
— Wiesz teraz — rzekła, zamierzając się oddalić — co masz robić i czego się spodziewać! Postaram się zmniejszyć nieco moją winę... Oczekuj więc spokojnie i chwilami pomyśl, że nie jest znów tak zła Irma, jakby się wydawało...
Nie odparł nic. Ona odchodziła powoli.
— Muszę jeszcze zajrzeć do Uszyckiego... Jeśli oprzytomniał, to go uprzedzę... A do ciebie postaram się wpaść na chwilę podczas „uczty“ z drabami i opowiedzieć, jak idzie.... Muszę też przynieść, co do zjedzenia, żebyś siły odzyskał...
Grot teraz dopiero poczuł porządny głód. Chciał jakieś słowo podziękowania wydusić ze siebie, ale Irma już znajdowała się za drzwiami.
Z kolei Uszyckim musiała się zająć.
Pochyliwszy się nad nim spostrzegła, że spoczywa w tej samej pozycji, co poprzednio. Głowa zsunęła się trochę z podłożonej przez nią poduszki, a dwie nieruchome ręce tworzyły żółte plamy po bokach ciała.
Podniosła jedną z nich do góry. Była zimna i sztywna i bezwładnie opadła na dół.
Niemożebne!... Nachyliła się jeszcze bliżej, cofnąwszy się wnet z mimowolnym lękiem...
Uszycki nie żył!..
— Słuchaj! — mocno drżał głos Irmy, gdy z powrotem stanęła na progu pokoju, w którym leżał Grot — Uszycki nie żyje!...
— Umarł! — powtórzył żokiej, z widocznem wzruszeniem, gdyż choć za wroga stale poczytywał „barona“, wrażenie wywarł na nim ten zgon — Zamordowali go bandyci!
— Widocznie narkotyk podziałał za silnie!... A może skończył nagle na serce...
— Co za łajdactwo!
— Mów ciszej... Nic nie poradzimy... I leż spokojnie...
— Trudno się nie przejmować, gdy się znajduje w sąsiedztwie człowieka, zamęczonego przez zbrodniarzy...
— Myślisz, że na mnie to zrobiło mniejsze wrażenie... Ale pamiętaj, że najmniejsza nieostrożność a i nas podobny los spotka...
Grot zamknął oczy i wyciągnął się nieruchomo...





ROZDZIAŁ XV.
Walka.

Irma, pochwyciwszy kapę z łóżka, szybko narzuciła ją na zwłoki...
Poczem, nie oglądając się poza siebie, wbiegła do gabineciku, przystając przed drzwiami prowadzącemi do sionki.
Trudno, nie pomoże już Uszyckiemu! Toć i względem niego miała jaknajlepsze zamiary.. A śpieszyć się należy... Pozostaje cięższa część zadania...
Nacisnęła na klamkę...
Doskonale... Nikt jej nie podglądał, ani nie podsłuchiwał, że prowadzi w pokojach więźniów podejrzane rozmowy...
Pozornie spokojna, przebyła sień, zatrzymując się na progu kuchni.
Dwaj obecni tam mężczyźni, musieli się już zbudzić od dłuższej chwili. Siedzieli rozwaleni na krzesłach, ziewając, a napół uchylona okiennica napełniała pokój prawie dziennem światłem. Powstali z miejsc na widok siostry swego szefa i wydawało się, iż jej obecność przyjmują z wielkiem zadowoleniem.
— Panowie już nie śpią?
— Z godzinkę nie śpim! — odparł wyższy, który nosił przezwisko „Malowanego“ — Ja i rudy! — wskazał na towarzysza.
— To dlaczegoście do mnie nie zastukali?
— Nie chcielim budzić!... Przykazał brat, że panienka je nasz dowódca...
Wielki ten szacunek, zaznaczany przez nich dla jej osoby, spodobał się Irmie, bo wróżył powodzenie na przyszłość. Postanowiła zdobyć zaufanie drabów.
— Odwiedziłam więźniów! — poczęła tłomaczyć — Jeden już nie żyje...
— Który?
— Baron! Umarł zapewne w nocy!
— Mała szkoda! — mruknął rudy.
— Z umerlakiem mniejszy kłopot! — z ochrypłym śmiechem zauważył „Malowany“.
Wzdrygnęła się na tyle okrucieństwa i cynizmu. Wiedziała teraz, czego może się spodziewać po swoich towarzyszach. Postanowiła swą rolę odegrać do końca.
— Drugi też niedługo umrze! — rzekła.
— Ten żokiej?
— Tak...
— I lepiej...
Dalsze kłamstwa nie mogły się przecisnąć przez gardło Irmie. Skinąwszy tylko na drabów, zaprowadziła ich do pokoju, gdzie spoczywały zwłoki Uszyckiego. Spojrzeli na nie bez żadnego zainteresowania. Później, przez napół otwarte drzwi — wskazała na Grota. I on leżał nieruchomo, zdawało się, że duch już opuścił wyprężone ciało. Sądząc, że całkowicie przekonała opryszków, powróciła do gabineciku, starannie zamykając za sobą drzwi, jedne i drugie...
— Widzą panowie, że skończona prawie nasza „robota“... Niema kogo pilnować... Drzwi zamykam, bo niezbyt miły widok nieboszczyka...
— A no, to se możem odpocząć! — znów mruknął „Malowany“ — Mnie tam nieboszczyka widok nie straszny, ale kiedy panienka chce... Tylko poco cięgiem o umerlakach gadać? Nie lepi to żywym się zająć... Nie jedlim nic od rana...
O to tylko Irmie chodziło.
Rozgośćcie się panowie w kuchence! — zawołała — wnet wszystko przyniosę!
Poczęła szybko rozpakowywać zapasy pozostawione przez Smitha.
Niezadługo na sporym kuchennym, drewnianym stole znalazł się cały szereg przekąsek. Kiełbasa, szynka, ser, bułki, masło, ryby w puszkach. Ale z niepokojem zauważyła Irma, iż zaledwie są dwie flaszki alembiku i kilka butelek piwa. Snać „demon wyścigów“ dobrze znając swoich pomocników, obficie zaopatrywał ich w jedzenie, a skąpiej w trunki.
— Cóż to dla takich obwiesiów znaczy! — nawiedziła jej główkę smutna refleksja — Nie poczują nawet...
Nagle przypomniała sobie, że w szafce, znajdującej się w gabineciku, pozostał pewien zapas whisky — ulubionego trunku Smitha...
— Tem ich dobiję...
Pełna otuchy zajęła miejsce przy stoliku, udając apetyt. W innych okolicznościach nie przełknęłaby może kęska, wciąż myśląc o spoczywających obok zwłokach — teraz musiała zaznaczyć, że to ją nic nie wzrusza i nic nie obchodzi.
Początek uczty upłynął ospale, jak było do przewidzenia. Towarzysze, zaszczyceni obecnością siostry szefa — pięknej i eleganckiej damy — zachowywali się z możliwą dystynkcją. Oznaczało to, iż odzywali się rzadko, pałaszując natomiast gwałtownie przekąski. Również nie gardzili trunkiem, lecz zgodnie z przypuszczeniami Irmy, nawet druga butelka alembiku nie podziałała w dostatecznej mierze na ich, przesycone alkoholem organizmy, a po piwie nie pozostało rychło ani śladu. Zlekka tylko zaczerwieniły się twarze, lecz rozmowa nie stała się żywsza...
Irma, od czasu do czasu, wychylała kieliszek, chcąc własnym przykładem służyć zachętą, a gdy po upływie godziny, druga butelka świeciła pustką — rzekła, powstając z miejsca.
— Przyniosę teraz coś, z czego będziecie zadowoleni!
— No... no — błysnął zepsutemi, żółtemi zębami w uśmiechu „Malowany“ — ciekawiśmy...
— Whisky... Trochę tam tego jest w gabineciku...
Spojrzeli na siebie, jakby porozumiewając się wzrokiem.
— Właściwie — zauważył rudy — szef zakazał... Powiedział... dwie butelki i szlus!... Bo tak, to jeszcze się popijem...
— Jeśli się w głowie zakręci, — zawołała wesoło — najwyżej się prześpimy! Do wieczora daleko.... Trzecia dopiero... A pilnować niema kogo... Zajrzę zresztą do umarlaków... Drugi pewnie już nie dycha....
Umyślnie przybierała brutalny i prostacki ton. Jej taktyka odniosła zamierzony skutek. „Malowany“, podrapawszy się za uchem, oświadczył niby od niechcenia:
— Ano... jak tego wiskego butelka... może być i butelka! Choć my o to nie stoim!.. Ino tak bez tronku czas się dłuży... A do trupków, niech panienka zajrzy, spokojniejsi będziem...
Tej prośby Irmie nie potrzeba było dwa razy powtarzać. Pospieszywszy najprzód do gabineciku, przyniosła z tamtąd dużą flaszkę zagranicznej wódki i postawiła ją na stole, aby w czasie jej nieobecności towarzysze mieli czem się zająć.
Później pochwyciwszy parę butersznytów i ukrywszy je zręcznie, skierowała się do pokoju, w którym znajdował się Grot, po drodze wykręcając głowę, aby nie spoglądać na zwłoki Uszyckiego.
Grot leżał nieruchomo, oczy miał zamknięte, znakomicie odgrywał swą rolę — mocno uśpionego człowieka.
— To ja! — szepnęła, kładąc obok Grota przekąski — Wpadłam tylko na chwilę.. Przyniosłam jedzenie...
— Jak idzie? — zapytał równie cicho, prawie nie poruszając wargami.
— Wszystko na dobrej drodze! Jeszcze się nie popili, ale to prędko nastąpi... Najdalej za pół godziny... godzinę... Bądź cierpliwy...
— Czy nie mają podejrzeń?
— Najmniejszych!
— Ach! Oby się udało! — westchnął z jakąś zadumą.
— Uda się napewno!... Niema obawy... Niestety już odejść muszę...
Umyślnie głośno zamknęła drzwi i weszła z powrotem do kuchenki.
— Cóż żokiej? — zadał pytanie „Malowany“, podczas, gdy jego towarzysz był zajęty napełnianiem kieliszków.
— Umarł! — oświadczyła krótko.
— Tyż umarł? — zadziwił się — Dobrze przewidziała panienka! A to ci, cholernie mocny narkotyk, ma szef...
— Tak! Za silne zastosował dawki...
— Wi, co robi! Mądry człowiek! Ot, teraz możem się zabawić spokojnie!
— Oczywiście...
Obecnie do pijaństwa nie trzeba było ich namawiać. Szybko poszły kolejki jedna za drugą — a serce Irmy poruszało się radośnie. Mocny trunek — whisky, — do którego nie przywykli, a który pili, niczem wodę, — prędko i niezawodnie jął wywierać zamierzony skutek. Zresztą trafił on już na dobry podkład.
Niebawem zaiskrzyły się oczy, rozwiązały języki i wysłuchiwać musiała Irma opowieści o różnych przygodach. Każdy bowiem przestępca lubi się swemi czynami chełpić przy wódce.
Rychło jednak, w miarę coraz częstszych „kielonków“ opowiadania stawały się mniej zrozumiałe, chaotyczne, wreszcie przeszły w pijacki bełkot, a niższy z drabów — rudy — w pewnym momencie opuścił głowę na rękę i tak przy stole zasnął.
— Wykończyłam jednego — z triumfem pomyślała Irma — pozostaje drugi...
Lecz „Malowany“ choć trzymał się lepiej, również w gruncie miał już dość. I jego zmorzył trunek. Patrząc na Irmę nieco filuternie i unosząc kieliszek swój do góry, wyrzekł:
— Wielki to honor... wielka cześć... dla nas... że taka dama... taka ardyzdka... nie pogardziła naszom kompanją.... Ale...
— Ale?
— Na jednym wózku jedziem.... Możem być pod wozem i na wozie...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwała, nie rozumiejąc dokąd on zmierza.
— Ano.... Tylko bez obrazy.... Ugościła nas panienka... Trochę się zabawilim.... Kolega zmęczony zasnął... I nam pora wypocząć...
— Myślę, że krótka drzemka znakomicie zrobi...
— Rychtyk! Ale na koniec, żeby frajda była kompletna, chciałbym się z panienką pocałować...
Irma mało głośno nie krzyknęła na tę propozycję. Na coś podobnego najmniej była przygotowana.
Tymczasem „Malowany“ powstał z miejsca i chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej. Już chciała nań ostro krzyknąć, lub odtrącić pijanego, gdy wtem....
Wtem wzrok jej padł na błyszczący przedmiot, jaki wystawał mu z bocznej kieszeni...
Browning...
— Ależ owszem! Chętnie się zgadzam na pocałunek — odrzekła, tłumiąc radosne drżenie — Ma pan rację jesteśmy towarzyszami i powinien panować wśród nas braterski stosunek...
— Morowa kobita!
Pierwsza wyciągnęła doń usta. Podczas gdy on dotknął ich z początku nieśmiało, umyślnie przedłużyła pieszczotę przywierając do draba całem ciałem. Owionął ją zapach przepoconej bielizny, taniego tytoniu i alkoholu... Ledwie nie zakręciło się Irmie z obrzydzenia w głowie i bodaj nigdy nie doznała uczucia podobnego wstrętu. Lecz ręka powoli, błądziła nieznacznie do zamierzonego celu. Jeszcze chwila, jeszcze jeden ruch — i browning był w jej dłoni... Wtedy szarpnęła się gwałtownie.
— Dość!
„Malowany“ cofnął się nie protestując, ani nie napierając o powtórny pocałunek.
— Jednak jacy oni karni! — przemknęło przez myśl Irmie — Z kim innym niebezpieczniejsza mogłaby się stać podobna zabawka!... Lecz pora kończyć...
Podeszła do stołu i nalała prawie całą szklankę whisky.
— Szanowny towarzyszu! — oświadczyła głośno. — Kto całował się ze mną, musi wypić moje zdrowie!... Oto szklanka...
— Taką stopkę?
— A czy to dla pana pierwszyzna?
„Malowany“ popatrzył na nią z ukosa, lecz na wykręty nie pozwalała mu podraźniona ambicja. Wychylił trunek do dna — i uległ mu rychło całkowicie.
Jeszcze stał przez chwilę, oddychając ciężko i patrząc na Irmę szklanym wzrokiem. Poczem zachwiawszy się, osunął na krzesło. Zamknął oczy — i wnet pokój napełniło donośne chrapanie. Usnął.
— Zwycięstwo! — mało nie wykrzyknęła Irma — Zwycięstwo! Pędźmy do Grota!...
Zamknąwszy za sobą drzwi, prowadzące z sionki do gabinetu, nie krępując się już teraz wcale obecnością pijanych, pobiegła do żokieja.
Na stuk drzwi „Malowany“ nieco otworzył jedno oko i popatrzył wślad za znikającą kobietą...
— Mądraś ty, och mądra! — mruknął, śród pijackiej czkawki. Ale i ja nie frajer... a twój trunek nie taki znów mocny.... Cholera, psia mać!... A z tej pukawki, coś mi z kieszeni wyciągła, to długo możesz pstrykać, nim wystrzeli... Dawno wyświdrowałem naboje...

— Skończone, Janek! — zawołała z triumfem, wpadając do Grota. — Położyłam drabów!...
Żokiej żywo poderwał się na swem posłaniu.
— Dałaś im radę?
— Spili się obaj i leżą, jak kłody! Niema, jak whisky! Zdołałam nawet to zdobyć! — wyciągnęła do góry z dumą browning, nie nadmieniając jednak w jakich okolicznościach nastąpiła ta zdobycz.
— Browning! Świetnie!
Zeskoczył z łóżka i wykonał szereg ruchów, sprawdzając sprawność swych mięśni.
— Jak się czujesz?
— Wcale nieźle! Zjadłem twoje butersznyty z apetytem i trochę powróciłem do sił... Bolą mnie jeszcze gnaty i głowa, ale od biedy mogę stoczyć walkę...
— Żadnej nie będzie walki!
— Takaś pewna, że się nie obudzą?
— Najpewniejsza! Powtarzam, są nieprzytomni!. Można ich powiązać, niczem baranów...
— Na wszelki wypadek daj browning...
— Masz... Zbyteczna jednak tu broń...
Pełne stanowczości i głębokiego przekonania słowa Irmy całkowicie upewniły Grota, że w czasie ucieczki nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Poprawiwszy tedy ubranie i przeszedłszy się parę razy po pokoju dla rozprostowania nóg, zesztywniałych od długiego leżenia — energicznie oświadczył:
— Jestem gotów! Idziemy?
— Oczywiście! Szkoda czasu! Każda chwila w tym domu jest mi wstrętna!
— Więc...
— Pójdę pierwsza! — poczęła tłomaczyć — Ty za mną! Możesz stąpać swobodnie i nie lękać się hałasu. Wyjdziemy z willi, zamkniemy ich na klucz... a potem pomyślimy, co dalej uczynić...
Grot tak pożądał wolności, iż chwilowo obojętny mu był los prześladowców. Pragnął znaleźć się w stajni, ujrzeć „Magnusa“, uspokoić Tinę...
Szybko przeszli przez dwa pokoje, zapomniawszy nawet o zwłokach Uszyckiego i przystanęli w gabineciku.
— Zaraz znajdziemy się w sionce — wyjaśniła Irma — tam wyjście... Przekręcimy klucz... i skończona nasza niewola...
Pchnęła drzwi.
— Dokąd to, panienko?
Irma zbladła, cofnąwszy się mimowolnie. Przed nią, z wycelowanym rewolwerem w ręku, stał „Malowany“, uśmiechnięty ironicznie. Za nim — „rudy“ — nieco chwiejący się na nogach.
Grot, nie namyślając się, pociągnął za cyngiel. Raz, drugi trzeci... Słychać cichy trzask, lecz broń nie wypaliła ni razu...
— Naciskaj ile chcesz... ja cię lepiej urządzę! — znów zabrzmiał drwiący głos.
Lufa skierowała się prosto w czoło Grota.
— Oszukali... Udawali pijanych! — wydarł się okrzyk pełny rozpaczy z piersi Irmy — Ale...
Rzuciła się naprzód, pragnąc podbić groźną broń. Do niej „Malowany“ nie ośmieli się wystrzelić...
W tejże chwili jednak zabrzmiał głośny huk, biały dymek zamigotał przed oczami Irmy i z jękiem osunęła się na podłogę... Z piersi spływała cienką strugą krew....
— Masz suko!... A teraz za niego!... Brać żywcem drania! Nie robić szumu!...
Grot wiedział, że chodzi tu o śmierć, lub życie. Jak zwierzę osaczone w knieji, jął się bronić... Bił, kopał, uderzał trzymanym w ręku browningiem... W pewnym momencie zauważył, iż udało mu dosięgnąć niższego z napastników — i że rudy pod wpływem ciosu zatacza się na ścianę... Ale jednocześnie jakieś żylaste, żelazne, muskularne ręce, pochwyciły od tyłu Grota, uniemożliwiając dalszy opór.
Jeszcze chwila szarpania — i powalony leżał na podłodze.
— Ratunku! — wydarł mu się z piersi ostatni okrzyk — Ratunku!
— Zatknąć gębę...
Czarna, spocona, ogromna łapa wetknęła mu brudną szmatę do ust... Wołać już nie mógł, ale jeszcze widział. Pełne rozpaczy spojrzenie Grota padło na nieruchome, sztywniejące zwłoki Irmy...
Zrozumiał, że teraz nastąpił już koniec... i rychło wślad za nią podąży...





ROZDZIAŁ XVI.
Panna Tina szuka Grota.

Wielce zadziwiła się Tina Świtomirska, gdy kamerdyner o ósmej rano jął ją budzić ze snu.
— Cóż się stało? — zapytała dość opryskliwie.
— Jaśnie panno hrabianko! Chłopiec ze stajni. Bardzo pilna sprawa...
— Błaszczyk?
— Tak, Błaszczyk!
— Zaraz go przyjmę...
Narzuciwszy szlafrok, zaniepokojona, wybiegła do saloniku, gdzie już oczekiwał chłopak.
— Czy pan Grot cię przysyła?
Chłopak był dziwnie zmieszany i smutny. Przecząco potrząsnął głową.
— Panno hrabianko! Wielkie nieszczęście! Pan Grot zginął!
— Głupstwa pleciesz! — nie chciała dać wiary, spadającej na nią, jak grom, wieści — Gdzież pan Grot zaginął?
— Prawdę mówię, panno hrabianko! Wczoraj wieczorem wrócił do stajni, gdzieścić w nocy wyszedł i dotąd go niema!
— Niema?
— W nocy, słyszę trzaśnięcie drzwiami... Myślę sobie... pan Grot może coś sprawdza i drzwi zamyka... Ale rano godzina piąta — o piątej zaczynamy z końmi robotę — pan Grot z pokoju nie wychodzi... Czekam... Wpół do szóstej.... Jeszcze widocznie śpi... Zaglądam do pokoju, pokój pusty... To już wszystko we mnie zadrżało... Pan Grot się spóźnia? Opuszcza robotę? Nie galopuje „Magnusa“? Niemożliwe... Kręcę się, nie wiem co robić... A tu siódma... wpół do ósmej... Przybiegłem do panny hrabianki...
— O której w nocy wyszedł pan Grot?
— Może była dwunasta....
Głęboka zmarszczka przecięła czoło Świtomirskiej.
— Rzeczywiście... Tylko coś niezwykłego mogło mu się przytrafić. On zawsze taki punktualny, obowiązkowy...
— Nie spóźnił się nigdy o sekundę!
— A w domu byłeś?
— Byłem na Litewskiej! Mieszkanie zamknięte... Dozorca powiada, że wcale nie zachodził...
Świtomirska w zamyśleniu bębniła palcami po mahoniowym blacie stolika, o który stała wsparta. Wreszcie powziąwszy postanowienie, wyrzekła:
— Wracaj do stajni i z tamtąd telefonuj do mnie co pół godziny.. O ile do dziesiątej pan Grot nie wróci, zawiadomię policję...
— Słucham, panno hrabianko...
Gdy Błaszczyk odszedł — chodziła z jednego do drugiego pokoju, dosłownie nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Porwano Grota? Dalszy ciąg splotu intryg, jaki otaczał „Magnusa“? Uniemożliwić mu chcą wygranie „Derby“?...
Słuch jej z natężeniem łowił odgłos telefonicznego dzwonka...
Lecz chłopak, choć ściśle spełniał otrzymane zlecenie, nie donosił nic pocieszającego. Dzwonił zaraz po powrocie do stajni, później o wpół do dziesiątej, dziesiątej... Pana Grota nie było...
Dłużej nie mogła się wahać.
Wszak tu nie tylko o doskonałego żokieja chodziło. Nie tylko o zwycięstwo „Magnusa“. Grot, dla Tiny znaczył daleko więcej. Wolała go odnaleźć, niźli nawet wygrać „Derby“.
Wsiadła do taksówki i rzuciła adres. Nie był to adres policyjnego urzędu.
Tina, pragnąc jeszcze uniknąć rozgłosu, postanowiła zwierzyć się z swych trosk prywatnemu detektywowi Denowi. Słyszała o jego niezwykłych zdolnościach i o szeregu zawikłanych spraw, jakie świetnie przeprowadził.
Den, na szczęście, był w domu.
— Panno hrabianko — rzekł detektyw, przystojny, szczupły mężczyzna, ubrany z nieposzlakowaną elegancją, gdy wysłuchał opowieści o zniknięciu żokieja — sprawa jest nader skomplikowana i ciężka... Czemu pani nie zawiadomi policji? I ja przypuszczam, że porwano pana Grota... Policja rozporządza daleko potężniejszemi odemnie środkami i szybciej może go odnaleźć. Bo zapewne dobrze go ukryto. A czas nagli... Jutro „Derby“...
— Zupełnie zgadzam się z panem — odparła — o ile pańskie dochodzenie nie da wyników. Wolałabym jednak sprawę załatwić inaczej... Poufnie.. Wiąże się ona z jakimś tajemniczym „demonem wyścigów“ i nie po raz pierwszy czyniono zamachy na Grota... Naprzód starano się go przekupić, gdy się przekupić nie dał, zatruto mu konia, ostatecznie znikł... A co do tamtych historji posiadam pewne poszlaki.
— Pani posiada poszlaki?
— Tak! Są w tem zamięszani, niejaki baron Uszycki i artystka Irma Morena. Panią Morenę zaś łączył bliski stosunek z moim nieboszczykiem bratem, dla tego nie życzę sobie wywoływać skandalu.
Detektyw skinął głową.
— Teraz wszystko powtórzę — jęła drobiazgowo opowiadać detektywowi szczegóły poprzednich wydarzeń, nadmieniwszy i o Lisiku.
Detektyw starannie notował nazwiska i dane na leżącej przed nim kartce papieru. Gdy Świtomirska skończyła, chwilę pozostał w zadumie.
— Hm — mruknął — Lisik? Znam... Niebezpieczny lichwiarz i wielka kanalja. Ale żeby na porwanie się ważył? Wątpię! Uszycki? Słyszałem. Niebieski ptak. Dziwiło mnie bardzo, że hrabia nieboszczyk dopuszczał go do swego towarzystwa. Czyżby on? Co zaś się pani Moreny tyczy...
Tu urwał, jakby nie chcąc głośno dokończyć swoich refleksji.
— Sądzę, że po tej nitce możnaby dojść do kłębka! — zawołała Tina.
— Zapewne... zapewne... Wszystko to łączyć się musi... Daje mi pani cenne wskazówki... Zaraz biorę się do roboty.
Widać było, że detektyw zapalił się do sprawy. Umówiwszy się z nim, że po południu ją o wyniku swych dochodzeń zawiadomi, Świtomirska, nieco uspokojona, opuściła mieszkanie Dena.
Przyobiecana pomoc detektywa wlała w nią otuchę i nadzieję.
Powróciwszy jednak do domu, znów znaleźć nie mogła sobie miejsca. Raz po raz chwytała za słuchawkę telefoniczną, łącząc się ze stajniami, aby z ust Błaszczyka posłyszeć wciąż tą samą odpowiedź.
Chciała czytać książkę. Daremnie! Wzrok jej bezmyślnie błądził po literach.
Czy Den odnajdzie Grota? Ach, żeby odnalazł! Poco go porwano? By nie jechał w „Derby“? Zapewne! Nie zrobią mu jakiej krzywdy? Gdzie go trzymają? O, łotry.. Byle pojawił się żywy i cały...
Tak upływała godzina za godziną... Ciężkie, męczące, denerwujące godziny...
Tego dnia Tina nie jadła obiadu prawie wcale. Z trudem przełknęła parę kęsków. Po obiedzie zaś natychmiast udała się do stajni.
Przywitał ją smutny i osowiały Błaszczyk. Wszystko dokoła wydawało się smutne i szare. Nawet „Magnus“ stał z łbem ponuro pochylonym nad żłobem, jakby rozważając, co też stać się mogło z jego jeźdźcem.
— Dziwnieś pechowy „Magnusku“! — szepnęła głaszcząc ogiera po szyji. — Przez ciebie pośrednio życie sobie odebrał mój brat, obecnie może niebezpieczeństwo poważne zagraża Grotowi!
Sama nawet nie domyślała się Tina, jak bliską była prawdy wypowiadając te słowa...
„Magnus“ rzekłbyś nie uznał słuszności podobnego zarzutu. Popatrzył na nią wielkiemi mądremi oczami, niby wzrokiem odpowiadał, iż to nie on winien — a winni ludzie źli i przewrotni.
Zbyt ciężko było Tinie obecnie długo spozierać na „Magnusa“. Toć istotnie, ten koń łączył się stale z szeregiem przykrości i nieszczęść...
Opuściła boks i wyszła ze stajni. Tam przystanęła w zadumie, nie wiedząc co dalej począć, ani gdzie się skierować. Do Dena dzwonić za wcześnie... W domu wytrzymać ciężko... Tu chyba chwilę zabawi.. Bliżej jest, jakby Grota...
Usiadła na znajdującej się przed stajnią ławeczce, myślami błądząc daleko...
Nagle spostrzegła, iż w jej kierunku zbliża się jakiś mężczyzna.
— Smith!..
Tak, w rzeczy samej był to żokiej Ciemniowskiego. Szedł, jak zwykle sztywny, flegmatyczny, z nieodstępnem w kącie ust cygarem. Czegóż mógł chcieć od niej?
— Panno hrabianko — rzekł, po angielsku, gdy stanął przed Świtomirską. — Wiem, że pani włada moją mową i dla tego, choć dotychczas nie miałem szczęścia jej znać osobiście, ośmieliłem się zbliżyć, aby wyrazić słowa serdecznego współczucia...
— O czem pan mówi? — odparła w tym samym języku
— O zniknięciu Grota!
— Już pan wie?
— O yes! Toć cały tor się trzęsie... Ma panna hrabianka wielką przykrość... W przeddzień „Derby“?... U nas, w Anglji, podobny wypadek byłby niemożliwy...
— Sądzę, że Grot do „Derby“ się odnajdzie...
— Daj Boże! Życzę z całego serca! Choć to mój najgroźniejszy współzawodnik, ale doprawdy byłoby mi przykro, gdyby nie uczestniczył w gonitwie.
— A jednak to prawdziwi dżentelmeni ci anglicy! — myślała w duchu Tina. — Podobne wystąpienie bardzo ładnie świadczy o Smith‘cie...
— Znalazła się panna hrabianka w wielkim kłopocie! — mówił ten dalej.
— Kłopocie?
— Kto dosiądzie „Magnusa“ w „Derby“...
— Jeszcze nie tracę nadzieji...
— Możesz ją stracić, bo za parę godzin trup Grota będzie w gliniankach! — po polsku pomyślał Smith, a po angielsku głośno dodał. — A jeśli?
— Nie zastanawiałam się nad tem dotychczas!
— Bardzo ciężka sprawa! Wszyscy prawie żokieje jutro zajęci... Zapisy do „Derby“ wyjątkowo liczne... Chyba nie posadzi panna hrabianka chłopca stajennego?...
— Powtarzam, nie zastanawiałam się... Może wycofam „Magnusa“... Może pojedzie na nim Błaszczyk... o ile Grot się nie znajdzie. Zna konia...
— Co, ten smarkacz?... Przegra wyścig i zepsuje ogiera. Stanowczo odradzałbym pani...
Tyle powagi zabrzmiało w głosie rzekomego syna Albionu, a rada tak wyglądała na szczerą, że Świtomirska mimowolnie przytwierdziła.
— Ma pan rację! Błaszczyk nie potrafiłby pojechać na „Magnusie“. Najprędzej wcale nie puszczę konia...
— Lepsze to, niźli go zmarnować! — znów sentencjonalnie zauważył Smith. — „Magnus“ miał szanse tylko pod Grotem. Jest to koń kapryśny i kto inny nie potrafi sobie z nim dać rady...
— Wdzięcznam panu za te słuszne uwagi!
— Takie jest moje głębokie przekonanie! A my, anglicy, nie rzucamy słów na wiatr! Przepraszam pannę hrabiankę, iż niepowołany pozwoliłem sobie wtrącać się do nieswoich spraw...
— Ależ, mister Smith... Podziękować tylko mogę...
Żokiej skłonił się głęboko, z wielkim szacunkiem, — i odszedł. Wiedział, co chciał wiedzieć — a o czem z góry był przekonany. „Magnus“ nie stanie do „Derby“.
Świtomirska, spędziwszy czas jakiś na niewesołych rozmyślaniach, siedząc na ławeczce przed stajnią, powróciła do domu.
Dochodziła piąta. Den zapewne ma już jakąś wiadomość.
Z lękiem prawie ujmowała za słuchawkę, łącząc się z detektywem. A nuż nic nie wskórał?
— Czy to pan Den?
— Ja! Właśnie chciałem dzwonić, do panny hrabianki! — posłyszała odpowiedź detektywa.
— Cóż? — ledwie stłumiła drżenie w głosie.
— Niestety, wieści niepomyślne...
— Niepomyślne?
— Sprawa coraz bardziej poczyna się wikłać. Uszyckiego, ani pani Moreny niema w Warszawie. Wyjechali przedwczoraj, niewiadomo dokąd. Przypuszczalnie te wyjazdy mają związek ze zniknięciem Grota.
— I ja tak sądzę!
— Ale jak to ustalić! Gdzie ich odnaleźć w przeciągu paru godzin?... A tu chodzi o pośpiech..
— Każda sekunda jest ważna!
— Pozatem badałem Lisika! Zaklina się, że nic nie wie. Chciał tanio wycyganić konia i dlatego dał pieniądze pod zastaw. Przeraził się, kiedy mu powiedziałem, że porwano Grota. Sądzę, że nie kłamie. Zbyt wielki z niego tchórz, aby miał uczestniczyć w podobnych aferach...
— Cóż robić?
— Natychmiast zawiadomić policję. Niech przetrząsną okolice Warszawy. Daleko nie mogli go wywieźć. Ja również z mej strony nie opuszczę rąk...
— Czy ja mam zawiadomić?
— Wyręczę pannę hrabiankę i sam to natychmiast uczynię, chcąc oszczędzić jej trudu... Sądzę, że nawet dla sprawy lepiej będzie, o ile porozumiem się z władzami osobiście...
— Strasznie pan dobry, panie Den... i cała moja otucha w panu!... Chciałam tylko dowiedzieć się o jedno...
— Słucham?...
— Czy pan sądzi, że Grot się znajdzie? — znów lekkie drżenie zadźwięczało w głosie Tiny.
— Znaleźć, to się znajdzie! — odrzekł szczerze detektyw — Ale kiedy? Czy do jutra? Wątpię... Nie sądzę, by go miano zamordować, lub uczynić jaką krzywdę. Chcą Grota przetrzymać w więzieniu, póki nie odbędzie się „Derby“, aby uniemożliwić wygraną...
— Takie i moje zdanie...
— Nie traćmy nadziei... Sprawców pochwycimy napewno... A teraz, pożegnam pannę hrabiankę, bo czas nagli...
Rozmowa została ukończona.
Więc nawet Den nie obiecywał rychłego wyniku poszukiwań...
Tina poczuła się całkowicie złamana... A tak liczyła na detektywa. Tak liczyła, że wynajdzie kryjówkę, dokąd zawleczono żokieja. Że go uwolni i cała sprawa zakończy się triumfem... A teraz należy czekać... Ile czasu?... Dzień, dwa, tydzień... Już nie o wygranie „Derby“ jej chodzi, aczkolwiek zwycięstwo konia przyniosłoby sumę znaczną... Ach, ten „Magnus“... Nie puści go jutro w gonitwie.
Miał rację Smith. Dzielny anglik. Gdybyż na naszym torze było więcej Smith‘ów, nie przytrafiłyby się podobne łajdactwa, jak porwanie Grota...
Podeszła do okna i przez nie machinalnie poczęła wyzierać.
A podczas, gdy dumy jej błądziły daleko i zgadywała może jaki los spotkał Grota, uspakajając sama siebie, iż nic złego mu się nie dzieje — ten o tejże porze walczył, tam w zamiejskiej willi, z dwoma drabami o życie. Walczył rozpaczliwie, by paść wreszcie, powalony, na podłogę i zrozumieć, że nastała jego ostatnia godzina...
Och, jak krzyknęłaby z przerażenia Tina, jeśliby dojrzała ten obraz na odległość...
Na jej szczęście — dojrzeć go nie mogła...
Nagle wyrwał Tinę z zamyślenia dzwonek u wejściowych drzwi.
Z niechęcią zerknęła w tym kierunku, rozmyślając jakiego to nudziarza licho przynosi. Nie pragnęła dziś żadnych wizyt, ani konwencjonalnych rozmów. To też gdy ukazał się kamerdyner, pierwszym jej odruchem było mu rzucić:
— Powiedz, że mnie w domu niema!
Służący miał zmięszaną minę.
— Sam odprawić chciałem, bo to jakiś taki niewyraźny jegomość... Ale ogromnie nastaje...
— Nazwisko?
— Maliński!
— Maliński? Nie znam! O co mu chodzi?
— Powiada, że w jakiejś sprawie, obchodzącej pannę hrabiankę... Twierdzi, że bardzoby panna hrabianka tego żałowała, gdyby go nie przyjęła...
Po chwili przed Świtomirską stał dość niepozorny, choć przyzwoicie ubrany mężczyzna, którego twarz świadczyła, iż przez niejedno przeszedł w życiu. Podczas gdy Tina przyglądała mu się z zainteresowaniem, starając się odgadnąć cel odwiedzin, pierwszy rozpoczął:
— Jestem Maliński! Nazwisko moje nic pannie hrabiance nie powie! Ale przybywam w sprawie Grota...
— Grota?
Czyżby ten mógł służyć informacjami? Radośnie drgnęło serce Tiny. Skwapliwie wskazała nieznajomemu na fotel.
— Proszę, niech pan usiądzie... Przynosi pan wiadomość o Grocie?... Wszak zaginął...
Maliński zajął miejsce naprzeciw Świtomirskiej.
— Wiem, że zniknął i wiem, że przypuszczają, iż został porwany, aby nie mógł uczestniczyć w „Derby“.. Otóż, może się przydam...
— Proszę mówić prędzej! — mało się nie wyrwał okrzyk Tinie.
— Panno hrabianko! — rzekł z pewnem zażenowaniem. — Mam nadzieję, że nasza rozmowa będzie nosiła poufny charakter.
— Zaręczam...
— Więc zechce mnie pani spokojnie wysłuchać. Ceniłem i lubiłem wielce Grota za jego prawość i szlachetność... Niestety, nie zawsze schodziły się nasze drogi i ja dla zarobku musiałem postępować inaczej...
Tina w milczeniu słuchała tego wstępu, który niezbyt jej wydawał się zrozumiały.
— Pana Grota widywałem dość rzadko. Ostatnio dopiero wybrał się ze mną do klubiku i wygrał znaczną sumkę.
— To pan go zaprowadził?
— Tak! Ale to niema nic do rzeczy... Powtarzam, pan Grot był człowiekiem bez zarzutu, a ja... — Maliński, znów z mozołem dobierał wyrazy. — Et, co tam kręcić. I tak nie zrobi panna hrabianka z tego użytku. Nie jest pani małem dzieckiem i wie, co na warszawskim torze się dzieje! Używano mnie do pośredniczenia pomiędzy kombinatorami a żokiejami w różnych machinacjach.
— Rozumiem! — potwierdziła, spoglądając na Malińskiego z pewną odrazą.
— Rozumie panna hrabianka, to nie będę dalej tłomaczył... Otóż jednego dnia przychodzi do mnie pewien znajomy — mniejsza o nazwisko i powiada, że „demon wyścigów“ chciałby mnie poznać.
— „Demon wyścigów“!
— Że dużo można zarobić pieniędzy. Mówi, że mnie zawiezie do niego, bo on z wspólnikami porozumiewa się tylko w jakimś domku za miastem. Pojechałem...
— Poznał pan „demona“? — gwałtownie zawołała Tina.
— Poznałem i nie poznałem... Bo w tej willi, dokąd mnie zawieźli, światła były przyciemnione, a on wydawał mi dyspozycje, zmienionym głosem, z drugiego pokoju przez ścianę... Nie wiem ani kto on jest, ani jak wygląda.
— Nadzwyczajne!...
— Otóż teraz, kiedy zaginął Grot, posądzam, że to sprawka „demona“, bo dawno on zastawiał na niego sidła i pragnął się zemścić... Mnie nawet proponował, żebym przekupił Grota, ale odrazu oświadczyłem, że nic z tego nie wyjdzie... Był na niego wściekły... Choć Grot z drugiej strony coś wspominał o Uszyckim, pani Morenie i Lisiku...
— Pani Morena i Uszycki wyjechali z Warszawy. Zdaje mi się, że pańskie przypuszczenie jest słuszniejsze... A trafiłby pan do tej willi?...
— Wtedy umyślnie chciano mnie zmylić i auto, jakiem jechał, kołowało najprzeróżniej... Mam wrażenie jednak, żebym trafił... Właśnie w tym celu do pani przyszedłem... Chciałbym ratować Grota...
— Jedziemy! — zawołała Tina, zrywając się ze swego miejsca.
— Jakto, tak we dwójkę? — zdziwił się Maliński — O ile moje przypuszczenie jest trafne i tam więżą Grota, sami nie damy sobie rady! Może być wcale poważna walka! Demon wyścigów nie lubi żartować...
— Dzwonię do Dena!
— Do tego detektywa? Doskonale! Starczy za paru ludzi! Wolę, że on pojedzie, niźli ktoś z policji! Załatwi wszystko po cichu! A gdybym się pomylił, nie mam ochoty narażać się na gniew „demona“ i na nieprzyjemności...
Ale Świtomirska nie słuchała już Malińskiego. Jednym susem znalazła się przy telefonicznym aparacie. Jeśli Dena nie będzie w domu, zawiadomi policję.
Na szczęście odezwał się głos detektywa.
— Dobrze, że zastałam...
— Tak, ale, niestety, nic...
— Ja za to mam niezwykle ważną wiadomość! — nie pozwoliła mu dokończyć zdania. — Przybył do mnie ktoś, kto może wskazać, gdzie prawdopodobnie więżą Grota...
— Niemożebne!
— Niech pan w tej chwili przyjeżdża!
— Już jadę!
W niespełna kwadrans później cała trójka — Tina, Den i Maliński — mknęli autem przez miasto, kierując się w stronę Pragi. Była godzina po ósmej i poczynało się już zmierzchać.
Wyminięto Pragę, skierowano się w stronę Grochowa. Za Grochowem, Maliński polecił szoferowi zwolnić tempo i począł bacznie się rozglądać.
— Jechałem wtedy pociemku — mruczał — ale uważałem dobrze... Jakbym się domyślał, że to kiedy na coś się przyda... Willa stoi nieco na uboczu... Lasek... zarośla...
— A może zmylił pan drogę? — zauważył Den.
— Nie... nie.. Tu napewno!... Zaraz natrafimy na murowany krzyż... Jest!...
— Prawda!
— Teraz skręcimy na lewo...
Jeszcze parę minut jazdy i naprężonego oczekiwania.
— O, lasek!... Za laskiem przystaniemy...
Istotnie, gdy samochód przemknął przez zagajnik, zdala zamajaczyły kontury niewielkiego domostwa.
— Wysiadamy...
Willa leżała przed niemi może o sto kroków. Bezpieczniej pieszo się tam udać. Mały, parterowy, drewniany domek czynił opuszczone wrażenie. Okiennice pozasłaniane, znikąd nie przedzierał się promień światła...
— Czyż nikogo tam niema?... A może Maliński uległ złudzeniu?...
Lecz nagle Den, który bacznie obserwował willę, zawołał:
— Co to?
Niespodziewanie drzwi, zdawałoby się niezamieszkałej willi, uchyliły się i z tych ostrożnie, chyłkiem wysunęło dwuch wysokich drabów. Jeden z nich niósł na plecach duży worek, czy pakunek, a jego ciężar musiał być znaczny, bo dźwigał go z trudem. Drugi szedł, jakby strzegąc pierwszego i niespokojnie rozglądał się dokoła.
— Hej! przyjaciele! Zatrzymajcie się na chwilę! — zawołał detektyw.
Dwaj tajemniczy ludzie nie usłuchali wezwania. Może z powodu odległości nie dobiegł ich głos Dena, a może nie pragnęli przeszkody w swej pracy.
— Stańcie!
Daremnie! Wydawało się, że przyśpieszyli kroku i wraz ze swym ciężarem w gąszczach, otaczających willę, zniknęli.
— Podejrzane!...
Teraz biegli już w kierunku domostwa. Przodem detektyw, za nim Maliński, na ostatku Tina...
Den zapukał w drzwi...
Żadnej odpowiedzi.
Nacisnął klamkę... Ustąpiła... Wszedł do niewielkiej sionki.
— Jest tu kto?
Cisza.
Zaświecił elektryczną latarką. Na lewo z sionki kuchenka. W niej na stole porozrzucane butelki, talerze z resztkami przekąsek, jakby niedawno tu odbywała się libacja...
— To pewnie te draby!... Co oni mogli wynosić? Czyżby zakradli się do opuszczonej willi zwykli złodzieje i uciekali z łupem...
Na prawo drzwi stoją otworem. Acha, gabinecik... O... i kontakt elektryczny...
Przekręcił go i siłą zdławił w gardle okrzyk przerażenia. Natomiast głośno krzyknęła Tina, która wraz z Malińskim zdążyła go dogonić i wejść do willi.
— Trup kobiety...
Tak, pośrodku gabineciku spoczywały zwłoki młodej kobiety, a wielka kałuża krwi dokoła, świadczyła, iż zgon nie nastąpił w warunkach naturalnych.
— Morderstwo...
Nagle Świtomirska, która wpatrywała się w leżącą, zawołała zdławionym głosem:
— Ależ to Irma... Morena... przyjaciółka mojego brata!... Zastrzelono ją!...
— I to przed paru godzinami! — zauważył, siląc się na spokój, Den — bo zwłoki już sztywne! Ale chodźmy dalej... Ciekawe robimy odkrycia...
Poszedł przodem, gdy Tina i Maliński jeszcze spozierali na zwłoki i zapalił w dwóch następnych pokojach światło.
— Niech pani nie wchodzi lepiej! — raptem rozległ się z tamtąd jego głos. — Tu na łóżku leży martwy Uszycki...
Tina nie mogła opanować drżenia — a zazwyczaj na nic nieczuły Maliński, stał blady, jak płótno...
— Mordownia...
Den z powrotem był w gabineciku. Zmienionym głosem z siebie wyrzucił:
— Tak, mordownia!... Zbójecka spelunka i obawiam się...
— Czego się pan lęka? — niemal jednocześnie wyrwało się z ust Tiny i Malińskiego.
— Że tym ciężarem, wynoszonym przez drabów... był... Grot...
Umyślnie nie rzekł wyraźnie — zwłoki Grota...
— Przybyliśmy zapóźno! — zaszlochała z rozpaczą Tina.





ROZDZIAŁ XVII.
„Derby“...

Dziś więc miało się rozegrać „Derby“...
Ta największa gonitwa sezonu, te złote runo dookoła którego wił się splot skomplikowanych intryg, a nawet przestępstwa i zbrodni...
Smith stał na „paddocku“ w doskonałym humorze.
Za chwilę zwycięży... A wszystko poszło znakomicie....
Co prawda, nie otrzymał obchodzącej go wiadomości, w takiej formie, w jakiej się spodziewał. Ale ta, którą otrzymał — wystarczała.
Pisała nie Irma. Jeden z drabów donosił — a kartkę przyniósł rano jakiś chłopak, — że wszystko zostało jaknajściślej wykonane, pakunek złożony na swojem miejscu — czyli Grot spoczął w gliniankach — zaś oni, dla niepoznaki i odwrócenia wszelkich podejrzeń, dopiero wieczorem do miasta powrócą...
Grot w gliniankach! Świetnie...
Och, dobrą kolację wyprawi wieczorem wspólnikom... I Irmie kupi prezent... Zasłużyła na to, a jego podejrzenia, w stosunku do osoby siostry, widocznie były niesłuszne...
Wymachując niedbale spicrutą — na pozór, jak zawsze poważny i spokojny — oczekiwał sygnału, by siąść na konia do gonitwy.
„Derby“ ściągnęło nieprzebrane tłumy. Wszędzie widać było morze głów, niespokojny, falujący tłum, skąpany w gorących promieniach czerwcowego słońca. Lecz nawet ta słoneczna kąpiel nie ostudziła zapału graczów. Spoceni, roznamiętnieni, tłoczyli się przy kasach, lub dyskutowali gwałtownie, wyszukując „fuksów“ i „pewniaki“.
— Ułatwione dziś macie zadanie! — pomyślał — Skoro „Magnus“ nie idzie! Ale za moją „Ruth“ nie wiele zapłacą...
W głowie jął obliczać zarobek... Nawet przy najniższej wypłacie, suma, którą postawił na „Ruth jest tak znaczna, że ładne kilkadziesiąt tysięcy przyniesie... Szkoda, że nie udało się zrobić „kombinacji“ z „Magnusem“ — o ileż zysk byłby większy...
„Magnusa“ oczywiście na „paddocku“ niema. Nieobecnością również świeci Błaszczyk i ludzie ze stajni Świtomirskiej. Pocóż mieli przyjść? Świtomirska zdecydowała się usłuchać jego rady i wycofała konia. Znakomicie wszystko przewidział i genjalny był, prowadząc z nią wczoraj rozmowę. Siedzi obecnie i opłakuje Grota... Oj, nie rychło dowie się o jego losie... w gliniankach...
— Wygramy, mister Smith?
Drgnął. Tak zagłębił się w swoje rozważania, iż nawet nie spostrzegł, kiedy podszedł doń Ciemniowski.
— O, yes!
— Napewno?
— Niema... żaden... konkurent...
Rozmawiali z pewnym trudem. Ciemniowski, nie władający angielskim, dopomagał sobie mimiką i ruchami rąk, rzekomy Smith, umyślnie kaleczył język polski.
— Jakto niema współzawodnika? — zdziwił się Ciemniowski — przecież „Magnus“ idzie? Rozumie... pan... „Magnus“ Świtomirskiej...
— Ooo... Nie!... — Smith szerokim gestem wskazał, że ogier Świtomirskiej na paddocku jest nieobecny....
— Nic nie znaczy! Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że postanowiła w ostatniej chwili go puścić i na tablicy, jako jeźdźca, wywieszono chłopca, Błaszczyka... Jedzie... Błaszczyk....
— Psia krew! — mało nie wyrwało się Smithowi. Wnet się opanował i zapytał, grając nadal swą rolę. — Jedzie... klopaka... Blaszczyk?... Impossible..
— Pojął pan?
— O, yes! I understand! A... nima... paddock?
— Bo go siodłają w stajni i ze stajni prosto do startu wyruszy...
— O o o...
— Sądzi pan — dalej wypytywał Ciemniowski — że „Magnus“ pod Błaszczykiem, może stać się dla nas groźny? Że... wygra... bez Grota?...
— I supposse not! Nie wygra... bez dobra żokiej...
— Mamy większe szanse?
— O, yes! Może... być mister... spokojna... o nasza „Ruth“...
Ciemniowski rozchmurzył swe szerokie oblicze — i odszedł całkowicie zadowolony.
Na dnie duszy Smitha, mimo, że tak przekonywał swego chlebodawcę — zrodził się nagły lęk.
Więc „Magnus“ biega? Nie usłuchała jego rady Świtomirska? Naprosił się na jazdę zapewne Błaszczyk? Czy koń pod chłopakiem nie sprawi niespodzianki?
Wnet jednak wyzbył się obawy. Jeśli „Magnus“ lepszy jest od „Ruth“ dobra jazda też coś znaczy. Smarkacz niema o niej pojęcia i pierwszy raz uczestniczy w wyścigu... Oszalała Świtomirska! Pokaże Smith, co potrafi i „Magnus“ w gonitwie nie odegra roli...
Zabrzmiał dzwonek.
Dosiadł swej klaczy i wyjechał na tor. Nic mu już teraz nie mąciło nadzieji na zwycięstwo.
Udział współzawodników w „Derby“ był nader liczny. Koni kilkanaście. Mozajka różnobarwnych kurtek i czapek żokiejskich. Jakby każdy właściciel choć najmniejszej stajenki, poczytując sobie za zaszczyt uczestniczenia w „Derby“, puszczał w niem swojego konia...
Ukazanie się Smitha na „Ruth“, wywołało, oczywiście zrozumiałe poruszenie, śród graczów.
Wiedziano już powszechnie o dziwnem zniknięciu Grota. Wiedziano, że choć „Magnus“ startuje w gonitwie — biega pod chłopcem stajennym — więc niewyrobionym jeźdźcem. W tych warunkach — wedle powszechnego mniemania — „Ruth“ zdecydowanie wysuwała się na pierwszy plan...
Smith nie był obojętny na te szepty...
Aczkolwiek stale korzyść materjalną miał na względzie — w historji z Grotem dużą rolę odegrała i podraźniona miłość własna. Najbardziej zatwardziały nawet zbrodniarz żądny jest oklasku tłumów. Oklasków i uznania. Ta cała elita, która zajmuje miejsca w lożach, ci najwyżsi dygnitarze państwowi, jacy przypatrują mu się z trybuny członkowskiej, za chwilę będą mieli na ustach nazwisko Smitha — zwycięzcy Smitha...
Wygranie „Derby“ ostatecznie utrwali jego reputację na warszawskim torze — i wtedy bezkarnie będzie on mógł „odwalać“ najprzeróżniejsze kanty. Jeśli zaś nawet Grota odnajdą w gliniankach, któż ośmieli się posądzać... o to... nieposzlakowanego anglika...
Rozejrzał się... Błaszczyka nie spostrzegł wśród uczestników. Jął tedy wraz z innemi współzawodnikami krążyć w kółko, oczekując na start — gdy wtem okrzyki wśród publiczności zwróciły uwagę Smitha.
— Kie licho?
Zdala zbliżał się od strony stajen, jeździec w nieznanych mu barwach. Kurtka stalowa i czarna czapka.
— Ach, prawda...
Teraz dopiero sobie przypomniał, że z powodu żałoby, „Magnus“ biega w kolorach Grota. Nieboszczyka Grota. W jego to kurtkę przebrał się chłopak... Ale dlaczego publiczność...
— Grot... Grot... Grot... — rozlegały się tu i ówdzie wołania.
Chłopak nadjeżdżał z pochyloną głową. Widocznie porządną miał przed gonitwą tremę. Ta publiczność, to doprawdy stado baranów. Mają wyraźnie na tablicy napisane, że ogiera Świtomirskiej dosiada Błaszczyk — a wrzeszczą o Grocie... Banda idjotów! Choć wzmianek w pismach jeszcze nie było — wszyscy wiedzą, że zniknął. Żeby też Błaszczyka przyjąć za Grota! A może dlatego wywołują to nazwisko, iż nie uczestniczy w gonitwie i ich faworyt nie wygra „Derby“?
— Oj, osły...
W tejże chwili nastąpił sygnał do startu — i Smith nie miał już czasu na dalsze refleksje.
Konie ruszyły zwartą ławą...
Smith, stary praktyk, jechał spokojnie, bez nerwów.
Mało przejęło go to, że nagle wysforowało się parę słabszych koni na czoło, odsadzając się na przestrzeń znaczną. Wiedział, że sił im zbraknie, „ustaną“ i odpadną. Mało przejęło, iż mijały go inne konie — gdy pchnie „Ruth“ — „pobije“ ona je łatwo. A „Magnus“? Ten zaplątał się pewnie gdzie w tyle i Błaszczyk nie umie z nim sobie poradzić.
Zgodnie z taktyką, od połowy dystansu powoli poprawiał miejsce.
Jest piąty, później czwarty, trzeci... Swobodnie wyprzedza następnego konia. Narożnik. Linja prosta. Na początku prostej równa się z ostatnim, przed nim, współzawodnikiem... I z tym niedługo trwa walka. Pozostawił go w tyle. Prowadzi — i pierwszy przybędzie do mety...
O to jest całkowicie spokojny. Tu i owdzie rozlegają się wołania:
— „Ruth“ wygrywa...
Ale dlaczego tak słabo brzmią te okrzyki?... Czyż poza nim kto „finish‘uje“ i się zbliża?... Toć publiczność owacyjniej powinnaby przyjąć tak zdecydowane zwycięstwo...
Smith zerknął poza siebie.
Może o kilka długości szedł „Magnus“, doganiając „Ruth“ wielkiemi susami. Coraz wyraźniejsza stawała się stalowa kurtka i czarna czapka. Pochylony nad szyją konia jeździec, wyrzucał go naprzód, energicznemi, mocnemi ruchami.
— A smarkacz przeklęty! — posłał pod adresem Błaszczyka niezbyt pochlebny epitet. — Nauczył się jeździć od Grota! Jego ruchy... Ano, zobaczymy...
Teraz i on zabrał się nie na żarty „do pracy“, ponaglając „Ruth“ do szybszego biegu, ile było siły... Daremnie...
Coraz bliższy się stawał świszczący oddech ogiera Świtomirskiej i coraz mocniej dźwięczały okrzyki, wymieniające nazwę „Magnusa“.
— Tam, do licha! Mimo tylu zabiegów, nie miałby zwyciężyć? Czyż ma mu wydrzeć triumf — zwykły chłopak stajenny?
Byłby może Smith rzucił się do jeszcze zawziętszej walki, byłby może długo walczył na „prostej“ z „Magnusem“ o palmę pierwszeństwa — gdyby w tejże chwili nie zabrzmiał głośny okrzyk, który posłyszał, nawet mimo pędu konia.
— Dzień dobry, mister Smith...
To nie głos Błaszczyka! Chłopak nigdy nie ośmieliłby się tak odezwać! Ten głos? Złudzenie...
Mimowoli odwrócił głowę.
Jeździec w stalowej kurtce, nie przestając wyrzucać „Magnusa“, patrzył na niego ironicznie... Był obecnie tuż przy jego boku i Smith dalej nie mógł się mylić. Zresztą tamten powtórzył:
— Cóż przegraliśmy, panie Grzelak!
— Grot... Niemożebne... Grot...
Halucynacja!... Przecież Grot leży w gliniankach... Grot dosiada „Magnusa“ i go obecnie wyprzedza?... Smithowi troi się chyba w oczach?...
Zwarjował?...
Ale ryk tłumów, ryk tak potężny, że zdawało się drży od niego cały mokotowski tor, udowodnił Smithowi, że nie uległ on bynajmniej pomięszaniu zmysłów.
— Grot... Grot... Grot... Wygrał... „Derby“. Bije „Ruth“, jak chce!... Niech żyje Grot!... Niech żyje Grot!... Niech żyje „Magnus“!...
Niech żyje Grot...
Grot żył. Był zdrów i cały. Był zwycięzcą.
Nic nie rozumiał.
W jaki sposób udało mu się zbiec z willi? Kto go uratował? Kto dopomógł do ucieczki? Co znaczyła otrzymana od wspólników kartka — że ładunek spoczął w wyznaczonem miejscu... Zdrada?
Teraz nie obchodziło go nic — że „Magnus“ wyprzedza „Ruth“ o parę długości. Nie obchodziło go, że „Derby“ przegrał i że Grotowi gotują żywiołową owację...
Jak błyskawice krzyżowały się myśli...
Należy ocalić własną skórę...
Przybył do celownika drugi. Sam nawet nie wiedział o tem — również dobrze mógł przyjść trzeci i czwarty...
Najchętniej w tej chwili zsiadłby z konia — i rzucił się do ucieczki. Niemożebne! Gdzież uciekać przez wyścigowe pole? Zwróci powszechną uwagę.
Co robić?
W żokiejskiej kurtce broni nie posiada. Nie może nawet stawić oporu... Acha, tak najlepiej...
Zbliży się do wag — wtedy wśród ogólnego zamieszania ucieknie. Okrzyki, oklaski, owacja dla Grota — wszyscy zajęci będą żokiejem i rozentuzjazmowani po „Derby“.. A Grot chyba przybył przed samym wyścigiem i nie zdążył opowiedzieć o swej przygodzie, gdyż inaczej...
Ale kiedy Smith, nadrabiając miną, zmięszawszy się w rząd innych współzawodników, wyjechał z toru, kierując się do ogrodzenia, gdzie znajdowały się wagi — nagle z pośród publiczności wystąpiło dwu mężczyzn, ujmując „Ruth“ za cugle...
— Par...don... pa...nowie...
— Jestem detektyw Den — rzekł jeden z nich — szczupły, przystojny mężczyzna — i chciałbym długo pogadać z panem, mister Smith... Ale po polsku... jeśli łaska, bo...
Resztę zdania zagłuszyły frenetyczne oklaski i okrzyki na cześć Grota.
Smith wyczytał w szarych oczach detektywa, że opór będzie daremny...

W parę dni później w zacisznym gabineciku Świtomirskiej, w głębokich, klubowych fotelach, zajmowało miejsce towarzystwo, składające się z trzech osób. Grot, detektyw Den — no, i oczywiście panna Tina.
Dziś na ich twarzach, nie widniał niepokój lub troska o przyszłość — rozświetlał je wyraz triumfu oraz poczucia całkowitego bezpieczeństwa.
Na stole błyszczał zdala wielki, srebrny puhar — z napisem... „Magnus“... „Derby“... „Warszawa“ — pamiątka wspaniałego zwycięstwa...
Panna Tina pierwsza przerwała milczenie, zwracając się do Grota z lekkim uśmiechem.
— Osłupiał — rzekomy Smith, gdy tak niespodziewanie pana tuż koło siebie zobaczył?
Żokiej również zaśmiał się w odpowiedzi.
— W życiu nie widziałem równie głupiego wyrazu twarzy! — odparł. — Patrzył i oczom własnym nie wierzył. Jakto Grot, który powinien leżeć w gliniankach, znalazł się obok na koniu, wygrywa wyścig? Błaszczyk zamienił się nagle w Grota? Z przerażenia przestał wyrzucać swą klacz... Ułatwiło mi to nieco wygraną, ale i tak „Magnus“ zawsze pobiłby „Ruth“...
— Nie dziwię się, że był przerażony i mniemał, że widzi zjawę nieboszczyka! Trudno mu było domyśleć się prawdy!
— Istotnie!
Teraz detektyw zabrał głos.
— Przybyliśmy w samą porę! — powtarzał raz jeszcze Grotowi szczegóły cudownego ocalenia. — Kiedy dzięki wskazówkom Malińskiego, przybyliśmy przed willę, w której pana więziono, zauważyłem, iż chyłkiem wymyka się z niej dwóch drabów, niosących jakiś pakunek. Krzyknąłem, aby się zatrzymali, lecz oni szybko zniknęli w zaroślach. Wpadliśmy do willi, dobrze jeszcze nie wiedząc o co chodzi. Z początku sądziłem, że to może zwykli złodzieje obrabowali domek, skorzystawszy z nieobecności właścicieli i wymykają się z łupem... Dopiero, kiedym ujrzał zwłoki Uszyckiego i leżącą w kałuży krwi, martwą panią Irmę, zrozumiałem...
— Ach, Irmę! — westchnienie wyrwało się z piersi Grota. — Zginęła, gdyż chciała mnie ocalić...
Nie czuł już teraz żalu do dawnej kochanki... Wspominał ją raczej z pewnem rozrzewnieniem. Zmazała całkowicie swą winę. Życie własne oddała za niego. Toć gdyby nie osłoniła go wówczas...
— Zrozumiałem — ciągnął dalej swą opowieść detektyw — że zapewne wraz z niemi znajdował się pan w willi i że to pana wynoszono. Nie tracąc chwili, rzuciłem się w kierunku, w którym w zaroślach zniknęli zbóje, dając dla postrachu, parę wystrzałów i rychło odnalazłem pana. Przestraszyli się oni pościgu, a chcąc tem łatwiej uciec, rzucili swój ciężar na ziemię, wśród krzaków, nie mając czasu krzywdy panu uczynić. Wogóle zaskoczyło ich niespodziane przybycie naszego samochodu. Posłyszawszy warkot motoru, w pośpiechu opuścili willę, zabierając jednak pana ze sobą, aby polecenie swego szefa spełnić do końca. Byli jednak już zdemoralizowani, gdyż nie przewidywali żadnego niebezpieczeństwa, a pana znacznie później mieli zamiar wynieść... i złożyć w gliniankach... Ponieważ do glinianek sporo pozostawało drogi, a moje wystrzały wpoiły w zbirów przekonanie, że to liczniejszy oddział policji ich tropi, nie pozostawało nic innego, jak pozbyć się jaknajprędzej zawadzającego im balastu i bez niego umykać. Nie wiele to pomogło, gdyż natychmiast zawiadomiłem policję, a zarządzona przez władze bezpieczeństwa obława, w przeciągu paru godzin pochwyciła zbrodniarzy.
— Wyśpiewali wszystko?...
— Powoli, niechętnie, ale wyśpiewali... Wówczas na zasadzie tych zeznań, pragnąc pochwycić głównego ptaszka, czyli pana Smitha, a naprawdę Antoniego Grzelaka — posłałem doń przez zaufanego posłańca sprytnie podrobioną kartkę, iż wszystko zostało wykonane ściśle, a ładunek spoczął w przeznaczonem mu miejscu. Sądził więc szanowny Smith-Grzelak do ostatniej chwili, nawet dosiadając konia w „Derby“, że Grot tkwi głęboko w gliniankach...
— Świetne...
— Pana Grota długo musieliśmy cucić, zanim powróciła przytomność. Stało się to dopiero nad ranem. Ale w przeciągu paru godzin całkowicie odzyskał siły i był gotów do dalszej walki... czyli uczestniczenia w gonitwie. Prosił, nalegał, aby nie aresztować Smitha przed wyścigiem... Ustąpiłem, wiedząc, że rzekomy anglik, nie poweźmie najmniejszych podejrzeń, czując się bezpieczny... Wspólnemi siłami zainscenizowaliśmy komedję... Jazda Błaszczyka w ostatniej chwili... przybycie wprost ze stajen do startu...
— Nie mogłem sobie odmówić — przerwał żokiej — tej drobnej satysfakcji! Zwykłe aresztowanie Smitha, to było dla mnie za mało! Ale pokazać mu się niespodziewanie w wyścigu, pobić go, zdruzgotać moralnie, odnieść podwójne zwycięstwo nad jezdźcem i nad... zbrodniarzem... dawało zupełny triumf... Chyba należała mi się ta mała przyjemność, za wszystkie krzywdy, jakie od niego doznałem.
— Oj, słusznie się należała! — potwierdziła panna Tina. — Ależ cóż się stanie z rzekomym Smith‘em, a właściwie Grzelakiem?
— Aczkolwiek nie on mordował, a jego wspólnicy, nie minie go słuszna kara. Dożywotne więzienie — pewne. Właściwie zasłużył on na śmierć. Tem bardziej, że z zagranicy napływają wciąż nowe rewelacje. Bardzo sensacyjnie zapowiada się proces.
— Ach, za dużo tej sensacji! — mruknął Grot, a panna Tina pokiwała smutnie główką.
Istotnie, pisma prześcigały się w podawaniu szczegółów niezwykłej, dramatycznej historii, a wśród tych wzmianek wiele było takich, które niemile dotknęły Świtomirską, ze względu na wspomnienie o nieboszczyku bracie. Oczywiście, o Irmie i Uszyckim, w pierwszym rzędzie. Modliła się więc gorąco panna Tina, aby, jaknajszybciej zakończył się ten cały rozgłos. Jakaż tu jednak była rada? Trudno dziennikom nakazać milczenie. Grot również stał się niezwykle popularny, urósł na bohatera — choć nie cieszyło go to wcale. Rozpisywano się wciąż o nim — a pochwały i zachwyty spływały, niczem lawina. Żartował nawet Den, iż jeśliby Grot porzucił dziś swój fach żokieja — łatwoby otrzymał korzystne engagement, jako „gwiazdor“ filmu.
Świtomirska umyślnie zmieniła temat rozmowy.
— Winniśmy panu wiele wdzięczności!... — rzekła ciepło do detektywa.
Ale Den nie przyjął tej pochwały.
— Nie mnie! Nie wiele pomogłem!.. Częściowo życie panu Grotowi uratowała pani Irma... głównie zaś do ocalenia przyczynił się Maliński... Gdyby nie jego informacje...
— Ach, Maliński!
— Słyszałem, że zrewanżowała mu się pani iście po królewsku!
— Et, głupstwo!
Tina nie lubiła, gdy wypominano jej hojność. W rzeczy samej, rozporządzając większemi pieniędzmi, po „Derby“, obdarzyła Malińskiego znaczniejszą sumą. Grot twierdził, że przegra on ją, lub przepije. Świtomirska, wierząc w lepsze pierwiastki natury ludzkiej mniemała, że dzięki tej pomocy, nowe rozpocznie życie.. Kto wie...
Tymczasem Den powstał ze swego miejsca. W kieszeni ciążyła mu duża, piękna, złota papierośnica — prezent od Grota — honorarjum bowiem nie chciał przyjąć.
— Muszę już odejść! — oświadczył całując pannę Tinę na pożegnanie w rękę. — Powołują mnie pilne sprawy! Sądzę, iż nie tak prędko zwróci się pani do mnie o pomoc!...
— Nigdy nie wiadomo! — zażartowała w odpowiedzi.
— Chyba za rok — również odparł żartem — gdy w waszej stajni pojawi się nowy derbista!... Do tego czasu, możemy spać spokojnie.?
— Ale może nie pojawi się nowy Smith!...
Kiedy Grot z Świtomirską pozostali sam na sam w gabineciku — długą chwilę panowało milczenie...
Znów pomiędzy nim a Tiną ciążył ten pełny niedomówień stosunek, gdy chciałoby się powiedzieć bardzo wiele, a odwagi braknie niebezpieczny temat rozpocząć.
— Cóż pan postanowił?
— Nie rozumiem? — udał zadziwienie.
— Sądziłam, iż po „Derby“ pragnie mnie pan opuścić?
— Ja?
— Oczywiście! Że pan ma swoje projekty na przyszłość...
— Hm... jeszcze...
— Właściwie najcięższe byłyby między nami rozrachunki... Wszak „Magnus“.
— „Magnus“ jest pani własnością! — serce ścisnęło mu się nieco.
— Mam tu na myśli pewne rozwiązanie zawikłanej sytuacji...
Jak ona dziś rozmawia z nim? Podział? Rozwiązanie? Zwykły obrachunek z żokiejem!... Ha, trudno...
— Jakie? — mruknął.
Tina uśmiechała się teraz filuternie. Powoli wycedziła:
— Aby wszystko pozostało... naszą wspólną własnością...
— Co?
Jeszcze nie rozumiał.
— Och, jakiś ty niemądry...
Usta jej rozchyliły się kusząco.
Grot nareszcie pojął... Porwał się z fotela, podbiegł do Tiny... i...
Resztę pozostawmy domyślności czytelnika.


KONIEC




◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
„Demon wyścigów“ był po raz pierwszy drukowany w odcinku „Wiadomości Codziennych“.
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; prawdopodobnie brak linijki tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.