Demon wyścigów/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Walka.

Irma, pochwyciwszy kapę z łóżka, szybko narzuciła ją na zwłoki...
Poczem, nie oglądając się poza siebie, wbiegła do gabineciku, przystając przed drzwiami prowadzącemi do sionki.
Trudno, nie pomoże już Uszyckiemu! Toć i względem niego miała jaknajlepsze zamiary.. A śpieszyć się należy... Pozostaje cięższa część zadania...
Nacisnęła na klamkę...
Doskonale... Nikt jej nie podglądał, ani nie podsłuchiwał, że prowadzi w pokojach więźniów podejrzane rozmowy...
Pozornie spokojna, przebyła sień, zatrzymując się na progu kuchni.
Dwaj obecni tam mężczyźni, musieli się już zbudzić od dłuższej chwili. Siedzieli rozwaleni na krzesłach, ziewając, a napół uchylona okiennica napełniała pokój prawie dziennem światłem. Powstali z miejsc na widok siostry swego szefa i wydawało się, iż jej obecność przyjmują z wielkiem zadowoleniem.
— Panowie już nie śpią?
— Z godzinkę nie śpim! — odparł wyższy, który nosił przezwisko „Malowanego“ — Ja i rudy! — wskazał na towarzysza.
— To dlaczegoście do mnie nie zastukali?
— Nie chcielim budzić!... Przykazał brat, że panienka je nasz dowódca...
Wielki ten szacunek, zaznaczany przez nich dla jej osoby, spodobał się Irmie, bo wróżył powodzenie na przyszłość. Postanowiła zdobyć zaufanie drabów.
— Odwiedziłam więźniów! — poczęła tłomaczyć — Jeden już nie żyje...
— Który?
— Baron! Umarł zapewne w nocy!
— Mała szkoda! — mruknął rudy.
— Z umerlakiem mniejszy kłopot! — z ochrypłym śmiechem zauważył „Malowany“.
Wzdrygnęła się na tyle okrucieństwa i cynizmu. Wiedziała teraz, czego może się spodziewać po swoich towarzyszach. Postanowiła swą rolę odegrać do końca.
— Drugi też niedługo umrze! — rzekła.
— Ten żokiej?
— Tak...
— I lepiej...
Dalsze kłamstwa nie mogły się przecisnąć przez gardło Irmie. Skinąwszy tylko na drabów, zaprowadziła ich do pokoju, gdzie spoczywały zwłoki Uszyckiego. Spojrzeli na nie bez żadnego zainteresowania. Później, przez napół otwarte drzwi — wskazała na Grota. I on leżał nieruchomo, zdawało się, że duch już opuścił wyprężone ciało. Sądząc, że całkowicie przekonała opryszków, powróciła do gabineciku, starannie zamykając za sobą drzwi, jedne i drugie...
— Widzą panowie, że skończona prawie nasza „robota“... Niema kogo pilnować... Drzwi zamykam, bo niezbyt miły widok nieboszczyka...
— A no, to se możem odpocząć! — znów mruknął „Malowany“ — Mnie tam nieboszczyka widok nie straszny, ale kiedy panienka chce... Tylko poco cięgiem o umerlakach gadać? Nie lepi to żywym się zająć... Nie jedlim nic od rana...
O to tylko Irmie chodziło.
Rozgośćcie się panowie w kuchence! — zawołała — wnet wszystko przyniosę!
Poczęła szybko rozpakowywać zapasy pozostawione przez Smitha.
Niezadługo na sporym kuchennym, drewnianym stole znalazł się cały szereg przekąsek. Kiełbasa, szynka, ser, bułki, masło, ryby w puszkach. Ale z niepokojem zauważyła Irma, iż zaledwie są dwie flaszki alembiku i kilka butelek piwa. Snać „demon wyścigów“ dobrze znając swoich pomocników, obficie zaopatrywał ich w jedzenie, a skąpiej w trunki.
— Cóż to dla takich obwiesiów znaczy! — nawiedziła jej główkę smutna refleksja — Nie poczują nawet...
Nagle przypomniała sobie, że w szafce, znajdującej się w gabineciku, pozostał pewien zapas whisky — ulubionego trunku Smitha...
— Tem ich dobiję...
Pełna otuchy zajęła miejsce przy stoliku, udając apetyt. W innych okolicznościach nie przełknęłaby może kęska, wciąż myśląc o spoczywających obok zwłokach — teraz musiała zaznaczyć, że to ją nic nie wzrusza i nic nie obchodzi.
Początek uczty upłynął ospale, jak było do przewidzenia. Towarzysze, zaszczyceni obecnością siostry szefa — pięknej i eleganckiej damy — zachowywali się z możliwą dystynkcją. Oznaczało to, iż odzywali się rzadko, pałaszując natomiast gwałtownie przekąski. Również nie gardzili trunkiem, lecz zgodnie z przypuszczeniami Irmy, nawet druga butelka alembiku nie podziałała w dostatecznej mierze na ich, przesycone alkoholem organizmy, a po piwie nie pozostało rychło ani śladu. Zlekka tylko zaczerwieniły się twarze, lecz rozmowa nie stała się żywsza...
Irma, od czasu do czasu, wychylała kieliszek, chcąc własnym przykładem służyć zachętą, a gdy po upływie godziny, druga butelka świeciła pustką — rzekła, powstając z miejsca.
— Przyniosę teraz coś, z czego będziecie zadowoleni!
— No... no — błysnął zepsutemi, żółtemi zębami w uśmiechu „Malowany“ — ciekawiśmy...
— Whisky... Trochę tam tego jest w gabineciku...
Spojrzeli na siebie, jakby porozumiewając się wzrokiem.
— Właściwie — zauważył rudy — szef zakazał... Powiedział... dwie butelki i szlus!... Bo tak, to jeszcze się popijem...
— Jeśli się w głowie zakręci, — zawołała wesoło — najwyżej się prześpimy! Do wieczora daleko.... Trzecia dopiero... A pilnować niema kogo... Zajrzę zresztą do umarlaków... Drugi pewnie już nie dycha....
Umyślnie przybierała brutalny i prostacki ton. Jej taktyka odniosła zamierzony skutek. „Malowany“, podrapawszy się za uchem, oświadczył niby od niechcenia:
— Ano... jak tego wiskego butelka... może być i butelka! Choć my o to nie stoim!.. Ino tak bez tronku czas się dłuży... A do trupków, niech panienka zajrzy, spokojniejsi będziem...
Tej prośby Irmie nie potrzeba było dwa razy powtarzać. Pospieszywszy najprzód do gabineciku, przyniosła z tamtąd dużą flaszkę zagranicznej wódki i postawiła ją na stole, aby w czasie jej nieobecności towarzysze mieli czem się zająć.
Później pochwyciwszy parę butersznytów i ukrywszy je zręcznie, skierowała się do pokoju, w którym znajdował się Grot, po drodze wykręcając głowę, aby nie spoglądać na zwłoki Uszyckiego.
Grot leżał nieruchomo, oczy miał zamknięte, znakomicie odgrywał swą rolę — mocno uśpionego człowieka.
— To ja! — szepnęła, kładąc obok Grota przekąski — Wpadłam tylko na chwilę.. Przyniosłam jedzenie...
— Jak idzie? — zapytał równie cicho, prawie nie poruszając wargami.
— Wszystko na dobrej drodze! Jeszcze się nie popili, ale to prędko nastąpi... Najdalej za pół godziny... godzinę... Bądź cierpliwy...
— Czy nie mają podejrzeń?
— Najmniejszych!
— Ach! Oby się udało! — westchnął z jakąś zadumą.
— Uda się napewno!... Niema obawy... Niestety już odejść muszę...
Umyślnie głośno zamknęła drzwi i weszła z powrotem do kuchenki.
— Cóż żokiej? — zadał pytanie „Malowany“, podczas, gdy jego towarzysz był zajęty napełnianiem kieliszków.
— Umarł! — oświadczyła krótko.
— Tyż umarł? — zadziwił się — Dobrze przewidziała panienka! A to ci, cholernie mocny narkotyk, ma szef...
— Tak! Za silne zastosował dawki...
— Wi, co robi! Mądry człowiek! Ot, teraz możem się zabawić spokojnie!
— Oczywiście...
Obecnie do pijaństwa nie trzeba było ich namawiać. Szybko poszły kolejki jedna za drugą — a serce Irmy poruszało się radośnie. Mocny trunek — whisky, — do którego nie przywykli, a który pili, niczem wodę, — prędko i niezawodnie jął wywierać zamierzony skutek. Zresztą trafił on już na dobry podkład.
Niebawem zaiskrzyły się oczy, rozwiązały języki i wysłuchiwać musiała Irma opowieści o różnych przygodach. Każdy bowiem przestępca lubi się swemi czynami chełpić przy wódce.
Rychło jednak, w miarę coraz częstszych „kielonków“ opowiadania stawały się mniej zrozumiałe, chaotyczne, wreszcie przeszły w pijacki bełkot, a niższy z drabów — rudy — w pewnym momencie opuścił głowę na rękę i tak przy stole zasnął.
— Wykończyłam jednego — z triumfem pomyślała Irma — pozostaje drugi...
Lecz „Malowany“ choć trzymał się lepiej, również w gruncie miał już dość. I jego zmorzył trunek. Patrząc na Irmę nieco filuternie i unosząc kieliszek swój do góry, wyrzekł:
— Wielki to honor... wielka cześć... dla nas... że taka dama... taka ardyzdka... nie pogardziła naszom kompanją.... Ale...
— Ale?
— Na jednym wózku jedziem.... Możem być pod wozem i na wozie...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwała, nie rozumiejąc dokąd on zmierza.
— Ano.... Tylko bez obrazy.... Ugościła nas panienka... Trochę się zabawilim.... Kolega zmęczony zasnął... I nam pora wypocząć...
— Myślę, że krótka drzemka znakomicie zrobi...
— Rychtyk! Ale na koniec, żeby frajda była kompletna, chciałbym się z panienką pocałować...
Irma mało głośno nie krzyknęła na tę propozycję. Na coś podobnego najmniej była przygotowana.
Tymczasem „Malowany“ powstał z miejsca i chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej. Już chciała nań ostro krzyknąć, lub odtrącić pijanego, gdy wtem....
Wtem wzrok jej padł na błyszczący przedmiot, jaki wystawał mu z bocznej kieszeni...
Browning...
— Ależ owszem! Chętnie się zgadzam na pocałunek — odrzekła, tłumiąc radosne drżenie — Ma pan rację jesteśmy towarzyszami i powinien panować wśród nas braterski stosunek...
— Morowa kobita!
Pierwsza wyciągnęła doń usta. Podczas gdy on dotknął ich z początku nieśmiało, umyślnie przedłużyła pieszczotę przywierając do draba całem ciałem. Owionął ją zapach przepoconej bielizny, taniego tytoniu i alkoholu... Ledwie nie zakręciło się Irmie z obrzydzenia w głowie i bodaj nigdy nie doznała uczucia podobnego wstrętu. Lecz ręka powoli, błądziła nieznacznie do zamierzonego celu. Jeszcze chwila, jeszcze jeden ruch — i browning był w jej dłoni... Wtedy szarpnęła się gwałtownie.
— Dość!
„Malowany“ cofnął się nie protestując, ani nie napierając o powtórny pocałunek.
— Jednak jacy oni karni! — przemknęło przez myśl Irmie — Z kim innym niebezpieczniejsza mogłaby się stać podobna zabawka!... Lecz pora kończyć...
Podeszła do stołu i nalała prawie całą szklankę whisky.
— Szanowny towarzyszu! — oświadczyła głośno. — Kto całował się ze mną, musi wypić moje zdrowie!... Oto szklanka...
— Taką stopkę?
— A czy to dla pana pierwszyzna?
„Malowany“ popatrzył na nią z ukosa, lecz na wykręty nie pozwalała mu podraźniona ambicja. Wychylił trunek do dna — i uległ mu rychło całkowicie.
Jeszcze stał przez chwilę, oddychając ciężko i patrząc na Irmę szklanym wzrokiem. Poczem zachwiawszy się, osunął na krzesło. Zamknął oczy — i wnet pokój napełniło donośne chrapanie. Usnął.
— Zwycięstwo! — mało nie wykrzyknęła Irma — Zwycięstwo! Pędźmy do Grota!...
Zamknąwszy za sobą drzwi, prowadzące z sionki do gabinetu, nie krępując się już teraz wcale obecnością pijanych, pobiegła do żokieja.
Na stuk drzwi „Malowany“ nieco otworzył jedno oko i popatrzył wślad za znikającą kobietą...
— Mądraś ty, och mądra! — mruknął, śród pijackiej czkawki. Ale i ja nie frajer... a twój trunek nie taki znów mocny.... Cholera, psia mać!... A z tej pukawki, coś mi z kieszeni wyciągła, to długo możesz pstrykać, nim wystrzeli... Dawno wyświdrowałem naboje...

— Skończone, Janek! — zawołała z triumfem, wpadając do Grota. — Położyłam drabów!...
Żokiej żywo poderwał się na swem posłaniu.
— Dałaś im radę?
— Spili się obaj i leżą, jak kłody! Niema, jak whisky! Zdołałam nawet to zdobyć! — wyciągnęła do góry z dumą browning, nie nadmieniając jednak w jakich okolicznościach nastąpiła ta zdobycz.
— Browning! Świetnie!
Zeskoczył z łóżka i wykonał szereg ruchów, sprawdzając sprawność swych mięśni.
— Jak się czujesz?
— Wcale nieźle! Zjadłem twoje butersznyty z apetytem i trochę powróciłem do sił... Bolą mnie jeszcze gnaty i głowa, ale od biedy mogę stoczyć walkę...
— Żadnej nie będzie walki!
— Takaś pewna, że się nie obudzą?
— Najpewniejsza! Powtarzam, są nieprzytomni!. Można ich powiązać, niczem baranów...
— Na wszelki wypadek daj browning...
— Masz... Zbyteczna jednak tu broń...
Pełne stanowczości i głębokiego przekonania słowa Irmy całkowicie upewniły Grota, że w czasie ucieczki nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Poprawiwszy tedy ubranie i przeszedłszy się parę razy po pokoju dla rozprostowania nóg, zesztywniałych od długiego leżenia — energicznie oświadczył:
— Jestem gotów! Idziemy?
— Oczywiście! Szkoda czasu! Każda chwila w tym domu jest mi wstrętna!
— Więc...
— Pójdę pierwsza! — poczęła tłomaczyć — Ty za mną! Możesz stąpać swobodnie i nie lękać się hałasu. Wyjdziemy z willi, zamkniemy ich na klucz... a potem pomyślimy, co dalej uczynić...
Grot tak pożądał wolności, iż chwilowo obojętny mu był los prześladowców. Pragnął znaleźć się w stajni, ujrzeć „Magnusa“, uspokoić Tinę...
Szybko przeszli przez dwa pokoje, zapomniawszy nawet o zwłokach Uszyckiego i przystanęli w gabineciku.
— Zaraz znajdziemy się w sionce — wyjaśniła Irma — tam wyjście... Przekręcimy klucz... i skończona nasza niewola...
Pchnęła drzwi.
— Dokąd to, panienko?
Irma zbladła, cofnąwszy się mimowolnie. Przed nią, z wycelowanym rewolwerem w ręku, stał „Malowany“, uśmiechnięty ironicznie. Za nim — „rudy“ — nieco chwiejący się na nogach.
Grot, nie namyślając się, pociągnął za cyngiel. Raz, drugi trzeci... Słychać cichy trzask, lecz broń nie wypaliła ni razu...
— Naciskaj ile chcesz... ja cię lepiej urządzę! — znów zabrzmiał drwiący głos.
Lufa skierowała się prosto w czoło Grota.
— Oszukali... Udawali pijanych! — wydarł się okrzyk pełny rozpaczy z piersi Irmy — Ale...
Rzuciła się naprzód, pragnąc podbić groźną broń. Do niej „Malowany“ nie ośmieli się wystrzelić...
W tejże chwili jednak zabrzmiał głośny huk, biały dymek zamigotał przed oczami Irmy i z jękiem osunęła się na podłogę... Z piersi spływała cienką strugą krew....
— Masz suko!... A teraz za niego!... Brać żywcem drania! Nie robić szumu!...
Grot wiedział, że chodzi tu o śmierć, lub życie. Jak zwierzę osaczone w knieji, jął się bronić... Bił, kopał, uderzał trzymanym w ręku browningiem... W pewnym momencie zauważył, iż udało mu dosięgnąć niższego z napastników — i że rudy pod wpływem ciosu zatacza się na ścianę... Ale jednocześnie jakieś żylaste, żelazne, muskularne ręce, pochwyciły od tyłu Grota, uniemożliwiając dalszy opór.
Jeszcze chwila szarpania — i powalony leżał na podłodze.
— Ratunku! — wydarł mu się z piersi ostatni okrzyk — Ratunku!
— Zatknąć gębę...
Czarna, spocona, ogromna łapa wetknęła mu brudną szmatę do ust... Wołać już nie mógł, ale jeszcze widział. Pełne rozpaczy spojrzenie Grota padło na nieruchome, sztywniejące zwłoki Irmy...
Zrozumiał, że teraz nastąpił już koniec... i rychło wślad za nią podąży...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.