Demon wyścigów/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Panna Tina szuka Grota.

Wielce zadziwiła się Tina Świtomirska, gdy kamerdyner o ósmej rano jął ją budzić ze snu.
— Cóż się stało? — zapytała dość opryskliwie.
— Jaśnie panno hrabianko! Chłopiec ze stajni. Bardzo pilna sprawa...
— Błaszczyk?
— Tak, Błaszczyk!
— Zaraz go przyjmę...
Narzuciwszy szlafrok, zaniepokojona, wybiegła do saloniku, gdzie już oczekiwał chłopak.
— Czy pan Grot cię przysyła?
Chłopak był dziwnie zmieszany i smutny. Przecząco potrząsnął głową.
— Panno hrabianko! Wielkie nieszczęście! Pan Grot zginął!
— Głupstwa pleciesz! — nie chciała dać wiary, spadającej na nią, jak grom, wieści — Gdzież pan Grot zaginął?
— Prawdę mówię, panno hrabianko! Wczoraj wieczorem wrócił do stajni, gdzieścić w nocy wyszedł i dotąd go niema!
— Niema?
— W nocy, słyszę trzaśnięcie drzwiami... Myślę sobie... pan Grot może coś sprawdza i drzwi zamyka... Ale rano godzina piąta — o piątej zaczynamy z końmi robotę — pan Grot z pokoju nie wychodzi... Czekam... Wpół do szóstej.... Jeszcze widocznie śpi... Zaglądam do pokoju, pokój pusty... To już wszystko we mnie zadrżało... Pan Grot się spóźnia? Opuszcza robotę? Nie galopuje „Magnusa“? Niemożliwe... Kręcę się, nie wiem co robić... A tu siódma... wpół do ósmej... Przybiegłem do panny hrabianki...
— O której w nocy wyszedł pan Grot?
— Może była dwunasta....
Głęboka zmarszczka przecięła czoło Świtomirskiej.
— Rzeczywiście... Tylko coś niezwykłego mogło mu się przytrafić. On zawsze taki punktualny, obowiązkowy...
— Nie spóźnił się nigdy o sekundę!
— A w domu byłeś?
— Byłem na Litewskiej! Mieszkanie zamknięte... Dozorca powiada, że wcale nie zachodził...
Świtomirska w zamyśleniu bębniła palcami po mahoniowym blacie stolika, o który stała wsparta. Wreszcie powziąwszy postanowienie, wyrzekła:
— Wracaj do stajni i z tamtąd telefonuj do mnie co pół godziny.. O ile do dziesiątej pan Grot nie wróci, zawiadomię policję...
— Słucham, panno hrabianko...
Gdy Błaszczyk odszedł — chodziła z jednego do drugiego pokoju, dosłownie nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Porwano Grota? Dalszy ciąg splotu intryg, jaki otaczał „Magnusa“? Uniemożliwić mu chcą wygranie „Derby“?...
Słuch jej z natężeniem łowił odgłos telefonicznego dzwonka...
Lecz chłopak, choć ściśle spełniał otrzymane zlecenie, nie donosił nic pocieszającego. Dzwonił zaraz po powrocie do stajni, później o wpół do dziesiątej, dziesiątej... Pana Grota nie było...
Dłużej nie mogła się wahać.
Wszak tu nie tylko o doskonałego żokieja chodziło. Nie tylko o zwycięstwo „Magnusa“. Grot, dla Tiny znaczył daleko więcej. Wolała go odnaleźć, niźli nawet wygrać „Derby“.
Wsiadła do taksówki i rzuciła adres. Nie był to adres policyjnego urzędu.
Tina, pragnąc jeszcze uniknąć rozgłosu, postanowiła zwierzyć się z swych trosk prywatnemu detektywowi Denowi. Słyszała o jego niezwykłych zdolnościach i o szeregu zawikłanych spraw, jakie świetnie przeprowadził.
Den, na szczęście, był w domu.
— Panno hrabianko — rzekł detektyw, przystojny, szczupły mężczyzna, ubrany z nieposzlakowaną elegancją, gdy wysłuchał opowieści o zniknięciu żokieja — sprawa jest nader skomplikowana i ciężka... Czemu pani nie zawiadomi policji? I ja przypuszczam, że porwano pana Grota... Policja rozporządza daleko potężniejszemi odemnie środkami i szybciej może go odnaleźć. Bo zapewne dobrze go ukryto. A czas nagli... Jutro „Derby“...
— Zupełnie zgadzam się z panem — odparła — o ile pańskie dochodzenie nie da wyników. Wolałabym jednak sprawę załatwić inaczej... Poufnie.. Wiąże się ona z jakimś tajemniczym „demonem wyścigów“ i nie po raz pierwszy czyniono zamachy na Grota... Naprzód starano się go przekupić, gdy się przekupić nie dał, zatruto mu konia, ostatecznie znikł... A co do tamtych historji posiadam pewne poszlaki.
— Pani posiada poszlaki?
— Tak! Są w tem zamięszani, niejaki baron Uszycki i artystka Irma Morena. Panią Morenę zaś łączył bliski stosunek z moim nieboszczykiem bratem, dla tego nie życzę sobie wywoływać skandalu.
Detektyw skinął głową.
— Teraz wszystko powtórzę — jęła drobiazgowo opowiadać detektywowi szczegóły poprzednich wydarzeń, nadmieniwszy i o Lisiku.
Detektyw starannie notował nazwiska i dane na leżącej przed nim kartce papieru. Gdy Świtomirska skończyła, chwilę pozostał w zadumie.
— Hm — mruknął — Lisik? Znam... Niebezpieczny lichwiarz i wielka kanalja. Ale żeby na porwanie się ważył? Wątpię! Uszycki? Słyszałem. Niebieski ptak. Dziwiło mnie bardzo, że hrabia nieboszczyk dopuszczał go do swego towarzystwa. Czyżby on? Co zaś się pani Moreny tyczy...
Tu urwał, jakby nie chcąc głośno dokończyć swoich refleksji.
— Sądzę, że po tej nitce możnaby dojść do kłębka! — zawołała Tina.
— Zapewne... zapewne... Wszystko to łączyć się musi... Daje mi pani cenne wskazówki... Zaraz biorę się do roboty.
Widać było, że detektyw zapalił się do sprawy. Umówiwszy się z nim, że po południu ją o wyniku swych dochodzeń zawiadomi, Świtomirska, nieco uspokojona, opuściła mieszkanie Dena.
Przyobiecana pomoc detektywa wlała w nią otuchę i nadzieję.
Powróciwszy jednak do domu, znów znaleźć nie mogła sobie miejsca. Raz po raz chwytała za słuchawkę telefoniczną, łącząc się ze stajniami, aby z ust Błaszczyka posłyszeć wciąż tą samą odpowiedź.
Chciała czytać książkę. Daremnie! Wzrok jej bezmyślnie błądził po literach.
Czy Den odnajdzie Grota? Ach, żeby odnalazł! Poco go porwano? By nie jechał w „Derby“? Zapewne! Nie zrobią mu jakiej krzywdy? Gdzie go trzymają? O, łotry.. Byle pojawił się żywy i cały...
Tak upływała godzina za godziną... Ciężkie, męczące, denerwujące godziny...
Tego dnia Tina nie jadła obiadu prawie wcale. Z trudem przełknęła parę kęsków. Po obiedzie zaś natychmiast udała się do stajni.
Przywitał ją smutny i osowiały Błaszczyk. Wszystko dokoła wydawało się smutne i szare. Nawet „Magnus“ stał z łbem ponuro pochylonym nad żłobem, jakby rozważając, co też stać się mogło z jego jeźdźcem.
— Dziwnieś pechowy „Magnusku“! — szepnęła głaszcząc ogiera po szyji. — Przez ciebie pośrednio życie sobie odebrał mój brat, obecnie może niebezpieczeństwo poważne zagraża Grotowi!
Sama nawet nie domyślała się Tina, jak bliską była prawdy wypowiadając te słowa...
„Magnus“ rzekłbyś nie uznał słuszności podobnego zarzutu. Popatrzył na nią wielkiemi mądremi oczami, niby wzrokiem odpowiadał, iż to nie on winien — a winni ludzie źli i przewrotni.
Zbyt ciężko było Tinie obecnie długo spozierać na „Magnusa“. Toć istotnie, ten koń łączył się stale z szeregiem przykrości i nieszczęść...
Opuściła boks i wyszła ze stajni. Tam przystanęła w zadumie, nie wiedząc co dalej począć, ani gdzie się skierować. Do Dena dzwonić za wcześnie... W domu wytrzymać ciężko... Tu chyba chwilę zabawi.. Bliżej jest, jakby Grota...
Usiadła na znajdującej się przed stajnią ławeczce, myślami błądząc daleko...
Nagle spostrzegła, iż w jej kierunku zbliża się jakiś mężczyzna.
— Smith!..
Tak, w rzeczy samej był to żokiej Ciemniowskiego. Szedł, jak zwykle sztywny, flegmatyczny, z nieodstępnem w kącie ust cygarem. Czegóż mógł chcieć od niej?
— Panno hrabianko — rzekł, po angielsku, gdy stanął przed Świtomirską. — Wiem, że pani włada moją mową i dla tego, choć dotychczas nie miałem szczęścia jej znać osobiście, ośmieliłem się zbliżyć, aby wyrazić słowa serdecznego współczucia...
— O czem pan mówi? — odparła w tym samym języku
— O zniknięciu Grota!
— Już pan wie?
— O yes! Toć cały tor się trzęsie... Ma panna hrabianka wielką przykrość... W przeddzień „Derby“?... U nas, w Anglji, podobny wypadek byłby niemożliwy...
— Sądzę, że Grot do „Derby“ się odnajdzie...
— Daj Boże! Życzę z całego serca! Choć to mój najgroźniejszy współzawodnik, ale doprawdy byłoby mi przykro, gdyby nie uczestniczył w gonitwie.
— A jednak to prawdziwi dżentelmeni ci anglicy! — myślała w duchu Tina. — Podobne wystąpienie bardzo ładnie świadczy o Smith‘cie...
— Znalazła się panna hrabianka w wielkim kłopocie! — mówił ten dalej.
— Kłopocie?
— Kto dosiądzie „Magnusa“ w „Derby“...
— Jeszcze nie tracę nadzieji...
— Możesz ją stracić, bo za parę godzin trup Grota będzie w gliniankach! — po polsku pomyślał Smith, a po angielsku głośno dodał. — A jeśli?
— Nie zastanawiałam się nad tem dotychczas!
— Bardzo ciężka sprawa! Wszyscy prawie żokieje jutro zajęci... Zapisy do „Derby“ wyjątkowo liczne... Chyba nie posadzi panna hrabianka chłopca stajennego?...
— Powtarzam, nie zastanawiałam się... Może wycofam „Magnusa“... Może pojedzie na nim Błaszczyk... o ile Grot się nie znajdzie. Zna konia...
— Co, ten smarkacz?... Przegra wyścig i zepsuje ogiera. Stanowczo odradzałbym pani...
Tyle powagi zabrzmiało w głosie rzekomego syna Albionu, a rada tak wyglądała na szczerą, że Świtomirska mimowolnie przytwierdziła.
— Ma pan rację! Błaszczyk nie potrafiłby pojechać na „Magnusie“. Najprędzej wcale nie puszczę konia...
— Lepsze to, niźli go zmarnować! — znów sentencjonalnie zauważył Smith. — „Magnus“ miał szanse tylko pod Grotem. Jest to koń kapryśny i kto inny nie potrafi sobie z nim dać rady...
— Wdzięcznam panu za te słuszne uwagi!
— Takie jest moje głębokie przekonanie! A my, anglicy, nie rzucamy słów na wiatr! Przepraszam pannę hrabiankę, iż niepowołany pozwoliłem sobie wtrącać się do nieswoich spraw...
— Ależ, mister Smith... Podziękować tylko mogę...
Żokiej skłonił się głęboko, z wielkim szacunkiem, — i odszedł. Wiedział, co chciał wiedzieć — a o czem z góry był przekonany. „Magnus“ nie stanie do „Derby“.
Świtomirska, spędziwszy czas jakiś na niewesołych rozmyślaniach, siedząc na ławeczce przed stajnią, powróciła do domu.
Dochodziła piąta. Den zapewne ma już jakąś wiadomość.
Z lękiem prawie ujmowała za słuchawkę, łącząc się z detektywem. A nuż nic nie wskórał?
— Czy to pan Den?
— Ja! Właśnie chciałem dzwonić, do panny hrabianki! — posłyszała odpowiedź detektywa.
— Cóż? — ledwie stłumiła drżenie w głosie.
— Niestety, wieści niepomyślne...
— Niepomyślne?
— Sprawa coraz bardziej poczyna się wikłać. Uszyckiego, ani pani Moreny niema w Warszawie. Wyjechali przedwczoraj, niewiadomo dokąd. Przypuszczalnie te wyjazdy mają związek ze zniknięciem Grota.
— I ja tak sądzę!
— Ale jak to ustalić! Gdzie ich odnaleźć w przeciągu paru godzin?... A tu chodzi o pośpiech..
— Każda sekunda jest ważna!
— Pozatem badałem Lisika! Zaklina się, że nic nie wie. Chciał tanio wycyganić konia i dlatego dał pieniądze pod zastaw. Przeraził się, kiedy mu powiedziałem, że porwano Grota. Sądzę, że nie kłamie. Zbyt wielki z niego tchórz, aby miał uczestniczyć w podobnych aferach...
— Cóż robić?
— Natychmiast zawiadomić policję. Niech przetrząsną okolice Warszawy. Daleko nie mogli go wywieźć. Ja również z mej strony nie opuszczę rąk...
— Czy ja mam zawiadomić?
— Wyręczę pannę hrabiankę i sam to natychmiast uczynię, chcąc oszczędzić jej trudu... Sądzę, że nawet dla sprawy lepiej będzie, o ile porozumiem się z władzami osobiście...
— Strasznie pan dobry, panie Den... i cała moja otucha w panu!... Chciałam tylko dowiedzieć się o jedno...
— Słucham?...
— Czy pan sądzi, że Grot się znajdzie? — znów lekkie drżenie zadźwięczało w głosie Tiny.
— Znaleźć, to się znajdzie! — odrzekł szczerze detektyw — Ale kiedy? Czy do jutra? Wątpię... Nie sądzę, by go miano zamordować, lub uczynić jaką krzywdę. Chcą Grota przetrzymać w więzieniu, póki nie odbędzie się „Derby“, aby uniemożliwić wygraną...
— Takie i moje zdanie...
— Nie traćmy nadziei... Sprawców pochwycimy napewno... A teraz, pożegnam pannę hrabiankę, bo czas nagli...
Rozmowa została ukończona.
Więc nawet Den nie obiecywał rychłego wyniku poszukiwań...
Tina poczuła się całkowicie złamana... A tak liczyła na detektywa. Tak liczyła, że wynajdzie kryjówkę, dokąd zawleczono żokieja. Że go uwolni i cała sprawa zakończy się triumfem... A teraz należy czekać... Ile czasu?... Dzień, dwa, tydzień... Już nie o wygranie „Derby“ jej chodzi, aczkolwiek zwycięstwo konia przyniosłoby sumę znaczną... Ach, ten „Magnus“... Nie puści go jutro w gonitwie.
Miał rację Smith. Dzielny anglik. Gdybyż na naszym torze było więcej Smith‘ów, nie przytrafiłyby się podobne łajdactwa, jak porwanie Grota...
Podeszła do okna i przez nie machinalnie poczęła wyzierać.
A podczas, gdy dumy jej błądziły daleko i zgadywała może jaki los spotkał Grota, uspakajając sama siebie, iż nic złego mu się nie dzieje — ten o tejże porze walczył, tam w zamiejskiej willi, z dwoma drabami o życie. Walczył rozpaczliwie, by paść wreszcie, powalony, na podłogę i zrozumieć, że nastała jego ostatnia godzina...
Och, jak krzyknęłaby z przerażenia Tina, jeśliby dojrzała ten obraz na odległość...
Na jej szczęście — dojrzeć go nie mogła...
Nagle wyrwał Tinę z zamyślenia dzwonek u wejściowych drzwi.
Z niechęcią zerknęła w tym kierunku, rozmyślając jakiego to nudziarza licho przynosi. Nie pragnęła dziś żadnych wizyt, ani konwencjonalnych rozmów. To też gdy ukazał się kamerdyner, pierwszym jej odruchem było mu rzucić:
— Powiedz, że mnie w domu niema!
Służący miał zmięszaną minę.
— Sam odprawić chciałem, bo to jakiś taki niewyraźny jegomość... Ale ogromnie nastaje...
— Nazwisko?
— Maliński!
— Maliński? Nie znam! O co mu chodzi?
— Powiada, że w jakiejś sprawie, obchodzącej pannę hrabiankę... Twierdzi, że bardzoby panna hrabianka tego żałowała, gdyby go nie przyjęła...
Po chwili przed Świtomirską stał dość niepozorny, choć przyzwoicie ubrany mężczyzna, którego twarz świadczyła, iż przez niejedno przeszedł w życiu. Podczas gdy Tina przyglądała mu się z zainteresowaniem, starając się odgadnąć cel odwiedzin, pierwszy rozpoczął:
— Jestem Maliński! Nazwisko moje nic pannie hrabiance nie powie! Ale przybywam w sprawie Grota...
— Grota?
Czyżby ten mógł służyć informacjami? Radośnie drgnęło serce Tiny. Skwapliwie wskazała nieznajomemu na fotel.
— Proszę, niech pan usiądzie... Przynosi pan wiadomość o Grocie?... Wszak zaginął...
Maliński zajął miejsce naprzeciw Świtomirskiej.
— Wiem, że zniknął i wiem, że przypuszczają, iż został porwany, aby nie mógł uczestniczyć w „Derby“.. Otóż, może się przydam...
— Proszę mówić prędzej! — mało się nie wyrwał okrzyk Tinie.
— Panno hrabianko! — rzekł z pewnem zażenowaniem. — Mam nadzieję, że nasza rozmowa będzie nosiła poufny charakter.
— Zaręczam...
— Więc zechce mnie pani spokojnie wysłuchać. Ceniłem i lubiłem wielce Grota za jego prawość i szlachetność... Niestety, nie zawsze schodziły się nasze drogi i ja dla zarobku musiałem postępować inaczej...
Tina w milczeniu słuchała tego wstępu, który niezbyt jej wydawał się zrozumiały.
— Pana Grota widywałem dość rzadko. Ostatnio dopiero wybrał się ze mną do klubiku i wygrał znaczną sumkę.
— To pan go zaprowadził?
— Tak! Ale to niema nic do rzeczy... Powtarzam, pan Grot był człowiekiem bez zarzutu, a ja... — Maliński, znów z mozołem dobierał wyrazy. — Et, co tam kręcić. I tak nie zrobi panna hrabianka z tego użytku. Nie jest pani małem dzieckiem i wie, co na warszawskim torze się dzieje! Używano mnie do pośredniczenia pomiędzy kombinatorami a żokiejami w różnych machinacjach.
— Rozumiem! — potwierdziła, spoglądając na Malińskiego z pewną odrazą.
— Rozumie panna hrabianka, to nie będę dalej tłomaczył... Otóż jednego dnia przychodzi do mnie pewien znajomy — mniejsza o nazwisko i powiada, że „demon wyścigów“ chciałby mnie poznać.
— „Demon wyścigów“!
— Że dużo można zarobić pieniędzy. Mówi, że mnie zawiezie do niego, bo on z wspólnikami porozumiewa się tylko w jakimś domku za miastem. Pojechałem...
— Poznał pan „demona“? — gwałtownie zawołała Tina.
— Poznałem i nie poznałem... Bo w tej willi, dokąd mnie zawieźli, światła były przyciemnione, a on wydawał mi dyspozycje, zmienionym głosem, z drugiego pokoju przez ścianę... Nie wiem ani kto on jest, ani jak wygląda.
— Nadzwyczajne!...
— Otóż teraz, kiedy zaginął Grot, posądzam, że to sprawka „demona“, bo dawno on zastawiał na niego sidła i pragnął się zemścić... Mnie nawet proponował, żebym przekupił Grota, ale odrazu oświadczyłem, że nic z tego nie wyjdzie... Był na niego wściekły... Choć Grot z drugiej strony coś wspominał o Uszyckim, pani Morenie i Lisiku...
— Pani Morena i Uszycki wyjechali z Warszawy. Zdaje mi się, że pańskie przypuszczenie jest słuszniejsze... A trafiłby pan do tej willi?...
— Wtedy umyślnie chciano mnie zmylić i auto, jakiem jechał, kołowało najprzeróżniej... Mam wrażenie jednak, żebym trafił... Właśnie w tym celu do pani przyszedłem... Chciałbym ratować Grota...
— Jedziemy! — zawołała Tina, zrywając się ze swego miejsca.
— Jakto, tak we dwójkę? — zdziwił się Maliński — O ile moje przypuszczenie jest trafne i tam więżą Grota, sami nie damy sobie rady! Może być wcale poważna walka! Demon wyścigów nie lubi żartować...
— Dzwonię do Dena!
— Do tego detektywa? Doskonale! Starczy za paru ludzi! Wolę, że on pojedzie, niźli ktoś z policji! Załatwi wszystko po cichu! A gdybym się pomylił, nie mam ochoty narażać się na gniew „demona“ i na nieprzyjemności...
Ale Świtomirska nie słuchała już Malińskiego. Jednym susem znalazła się przy telefonicznym aparacie. Jeśli Dena nie będzie w domu, zawiadomi policję.
Na szczęście odezwał się głos detektywa.
— Dobrze, że zastałam...
— Tak, ale, niestety, nic...
— Ja za to mam niezwykle ważną wiadomość! — nie pozwoliła mu dokończyć zdania. — Przybył do mnie ktoś, kto może wskazać, gdzie prawdopodobnie więżą Grota...
— Niemożebne!
— Niech pan w tej chwili przyjeżdża!
— Już jadę!
W niespełna kwadrans później cała trójka — Tina, Den i Maliński — mknęli autem przez miasto, kierując się w stronę Pragi. Była godzina po ósmej i poczynało się już zmierzchać.
Wyminięto Pragę, skierowano się w stronę Grochowa. Za Grochowem, Maliński polecił szoferowi zwolnić tempo i począł bacznie się rozglądać.
— Jechałem wtedy pociemku — mruczał — ale uważałem dobrze... Jakbym się domyślał, że to kiedy na coś się przyda... Willa stoi nieco na uboczu... Lasek... zarośla...
— A może zmylił pan drogę? — zauważył Den.
— Nie... nie.. Tu napewno!... Zaraz natrafimy na murowany krzyż... Jest!...
— Prawda!
— Teraz skręcimy na lewo...
Jeszcze parę minut jazdy i naprężonego oczekiwania.
— O, lasek!... Za laskiem przystaniemy...
Istotnie, gdy samochód przemknął przez zagajnik, zdala zamajaczyły kontury niewielkiego domostwa.
— Wysiadamy...
Willa leżała przed niemi może o sto kroków. Bezpieczniej pieszo się tam udać. Mały, parterowy, drewniany domek czynił opuszczone wrażenie. Okiennice pozasłaniane, znikąd nie przedzierał się promień światła...
— Czyż nikogo tam niema?... A może Maliński uległ złudzeniu?...
Lecz nagle Den, który bacznie obserwował willę, zawołał:
— Co to?
Niespodziewanie drzwi, zdawałoby się niezamieszkałej willi, uchyliły się i z tych ostrożnie, chyłkiem wysunęło dwuch wysokich drabów. Jeden z nich niósł na plecach duży worek, czy pakunek, a jego ciężar musiał być znaczny, bo dźwigał go z trudem. Drugi szedł, jakby strzegąc pierwszego i niespokojnie rozglądał się dokoła.
— Hej! przyjaciele! Zatrzymajcie się na chwilę! — zawołał detektyw.
Dwaj tajemniczy ludzie nie usłuchali wezwania. Może z powodu odległości nie dobiegł ich głos Dena, a może nie pragnęli przeszkody w swej pracy.
— Stańcie!
Daremnie! Wydawało się, że przyśpieszyli kroku i wraz ze swym ciężarem w gąszczach, otaczających willę, zniknęli.
— Podejrzane!...
Teraz biegli już w kierunku domostwa. Przodem detektyw, za nim Maliński, na ostatku Tina...
Den zapukał w drzwi...
Żadnej odpowiedzi.
Nacisnął klamkę... Ustąpiła... Wszedł do niewielkiej sionki.
— Jest tu kto?
Cisza.
Zaświecił elektryczną latarką. Na lewo z sionki kuchenka. W niej na stole porozrzucane butelki, talerze z resztkami przekąsek, jakby niedawno tu odbywała się libacja...
— To pewnie te draby!... Co oni mogli wynosić? Czyżby zakradli się do opuszczonej willi zwykli złodzieje i uciekali z łupem...
Na prawo drzwi stoją otworem. Acha, gabinecik... O... i kontakt elektryczny...
Przekręcił go i siłą zdławił w gardle okrzyk przerażenia. Natomiast głośno krzyknęła Tina, która wraz z Malińskim zdążyła go dogonić i wejść do willi.
— Trup kobiety...
Tak, pośrodku gabineciku spoczywały zwłoki młodej kobiety, a wielka kałuża krwi dokoła, świadczyła, iż zgon nie nastąpił w warunkach naturalnych.
— Morderstwo...
Nagle Świtomirska, która wpatrywała się w leżącą, zawołała zdławionym głosem:
— Ależ to Irma... Morena... przyjaciółka mojego brata!... Zastrzelono ją!...
— I to przed paru godzinami! — zauważył, siląc się na spokój, Den — bo zwłoki już sztywne! Ale chodźmy dalej... Ciekawe robimy odkrycia...
Poszedł przodem, gdy Tina i Maliński jeszcze spozierali na zwłoki i zapalił w dwóch następnych pokojach światło.
— Niech pani nie wchodzi lepiej! — raptem rozległ się z tamtąd jego głos. — Tu na łóżku leży martwy Uszycki...
Tina nie mogła opanować drżenia — a zazwyczaj na nic nieczuły Maliński, stał blady, jak płótno...
— Mordownia...
Den z powrotem był w gabineciku. Zmienionym głosem z siebie wyrzucił:
— Tak, mordownia!... Zbójecka spelunka i obawiam się...
— Czego się pan lęka? — niemal jednocześnie wyrwało się z ust Tiny i Malińskiego.
— Że tym ciężarem, wynoszonym przez drabów... był... Grot...
Umyślnie nie rzekł wyraźnie — zwłoki Grota...
— Przybyliśmy zapóźno! — zaszlochała z rozpaczą Tina.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.