<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Muzeum. Smutna historya Łowika.



OObejrzeliśmy nieoszacowane skarby, jakie mieści biblioteka d‑ra Muchołapskiego.
Poznaje on z niej liczną menażeryę kuli ziemskiej i dobrze mu z tem. Kto zaś chciałby łatwiejszym i przyjemniejszym sposobem zabrać znajomość z zoologią, może zwiedzać smutne lazarety i domy katuszy, zwane „Ogrodami Zoologicznemi”. Tam, oprócz widoku anemicznych małp, zakatarzonych lwów i zreumatyzmowanych lampartów, może napawać się wonią wcale nie przypominającą dziewiczych lasów podzwrotnikowych. Wuj mój z politowaniem odzywa się o tych szpitalach i nie bywa w nich wcale.
Jego ogrodem zoologicznym jest kraj nasz cały, a gdzie stąpi, może obserwować najrozmaitsze i najciekawsze zwierzęta na wolności.
Ma on przytem w swym pokoju coś lepszego niż szpitale zoologiczne, bo prawdziwy cmentarz, nie gorzej pewno utrzymywany od katakumb paryzkich.
Cmentarz ten, założony przez wuja, droższym mu jest od biblioteki, może dlatego, że zajmuje w nim wszystkie posady, poczynając od grabarza, a kończąc na nagrobkarzu. Co więcej, był on nawet głównym medykiem wszystkich lokatorów wspomnianych katakumb. Sądzę, że najznakomitszy nawet lekarz, gdyby zbierał wszystkich pacyentów, którym ułatwił wyemigrowanie z tego padołu nędzy doczesnej, jeszczeby nie zdołał zgromadzić tak pokaźnej kolekcyi.
Nieduża szafa mieści na swych półkach przeszło 20,000 owadów, schwytanych, zabitych i upozowanych własną doktora ręką.
Dwadzieścia tysięcy egzemplarzy! Ileż to pracy i czasu pochłonęło samo zgromadzenie takiej liczby!
Ale igraszką jest chwytanie, mordowanie i przenoszenie do zbioru wobec trudności rozpoznawania zdobyczy. D‑r Muchołapski przyjmując nowego gościa do swego zbioru, pragnie poznać jego imię i nazwisko, ale że biedne owadki obywają się bez biletów wizytowych, trudno więc idzie z przedstawieniem się gospodarzowi. Filozof nasz jest jednak wyrozumiałym; bierze po kolei każdego, lub każdą pod lupę, a niekiedy pod mikroskop, i po mozolnej pracy, trwającej niekiedy kilka godzin, odszukuje imię gościa przy pomocy ksiąg genealogicznych, których pełną jest jego biblioteka.
A iżby nadal go nie zapomniał, zapisuje je na kartce, zdobiącej szpilkę, na której tkwi lokator jego muzeum.
W ten sposób zameldowani goście, wśród których znajdzie się wielu dygnitarzy owadziego świata, są, przyznacie sami, milszymi i droższymi od niemeldowanych. Muzeum doktora posiada i tych ostatnich sporą ilość, a są to wszystko niedawno pomordowane osobniki, z któremi jeszcze nasz zoolog nie miał czasu zabrać bliższej znajomości. Mieszczą się one w osobnych pudłach, pomięszane bez względu na dostojeństwo i pochodzenie. W tem miejscu czasowego spoczynku oczekują cierpliwie na... sąd szczegółowy, po którym każdy z nieboszczyków przenosi się, stosownie do zapadłego wyroku, z grobu jeneralnego do grobów familijnych, a tam już stałe otrzymuje pomieszczenie.
Niekiedy, ale to bardzo rzadko, zdarza się, że badany co do imienia i nazwiska owad, nosi cechy, nie zgadzające się z żadnym rysopisem. Gorliwość w poszukiwaniach mego wuja rośnie wtedy w zastraszający sposób. Gorączkowo przegląda on wszystkie rodowody i metryki owadzie, a jeśli mimo wszelkich starań pomyślnym skutkiem nie zdołał uwieńczyć poszukiwań, dochodzi do przekonania, że obserwowany owad niema dotąd metryki. Wtedy oblicze szanownego męża rozjaśnia się niebiańskim blaskiem, a z całej jego postaci bije uroczysty nastrój; czuje on, że mu przypada w udziele zaszczyt zostania ojcem chrzestnym nowego gatunku!
Dnie, uwieńczone podobnemi rezultatami, należą do najszczęśliwszych w życiu każdego faunisty. Tylko prawdziwi ojcowie zdolni są odczuć radość i dumę, jaka rozsadza w tak uroczystych chwilach pierś zoologa.
Sama myśl, że ma prawo nazwać jakiem mu się spodoba imieniem nowonarodzony dla wiedzy nabytek, zdolna jest spędzić sen z najbardziej znużonych powiek. Jeżeli dodamy do tego okoliczność, że jako ojciec chrzestny uwiecznia przy nowem imieniu owadu własne jeszcze nazwisko, nie będziemy się dziwili gorliwości systematyków w zdobywaniu dla wiedzy coraz to nowych, nieznanych dotąd gatunków.
Wuja mego namiętność do ojcowania owadom drożej raz kosztowała, niż to przypuszczać mogą piękne czytelniczki moje.


Łowiki (Asilus crabroniformis).

Było to już dawno, ja tego nie pamiętam; wuj zachowuje o tej epoce głębokie milczenie, ale są dobrzy ludzie, co pamiętają wypadek, po którym wstręt do Łowików (Asilida) pozostał wujowi na całe życie.
Doktor Muchołapski studyował przed laty z młodzieńczym zapałem tę rozbójniczą rodzinę much. Nie było wówczas dla niego ani Bąkowatych (Tabanina), ani Bujankowatych (Bombylidae), ani Kobyliczek (Leptidae); za nic miał wszystkie długorożkowe muchy, zwane komarami, a także krótkorożkowe Calypterae i Acalypterae, stanowiące razem ogromną rodzinę much właściwych. Dla niego istniały tylko drapieżne muchy o wysmukłych ciałach i bystrym locie, posiadające prócz wielkiej siły, potężnie rozwinięte tylne nogi, któremi chwytają w powietrzu inne muchy oraz owady i żywią się ich sokami.
Poza dwuskrzydłymi rozbójnikami z tej rodziny, wuj mój nic w lesie i przy drogach nie widział, na żadnego by najzwinniejszego Bekasika (Rhamphomyia) i Wujka (Empis), nie spojrzał.
Mogła mu nawet śliczna Garbatka (Cyrtoma), o karmazynowych oczach, porwać z przed nosa choćby piękną Hemileę (Hemilea dimidiata, rzadki bardzo gatunek much, jakiego nie miał dotąd w zbiorach), obie nie obchodziły go zupełnie. Dopiero, gdy pojawił się zuchwały jaki Żbiczek (Dasypogon), albo Chudzik (Leptogaster), d‑r Muchołapski ścigał go zapamiętale dopóty, dopóki nie schwycił zucha i nie obejrzał zbliska, co za jeden. Jeśli to był pospolity śmiertelnik, puszczał go na wolność — skoro zaś zdobył rzadko przytrafiający się okaz, wracał z tak rozpromienioną twarzą do domu, że przechodnie na ulicy widząc go, zapytywali: azali to nie ten, co wygrał główny los w ostatniem ciągnieniu?
Choć całą myślą zatopiony w krainie much, miał jednak d‑r Muchołapski serce i był młodym.
Serce to zabiło raz żywiej nie do Rozbójki włochatej (Laphria gibbosa), ale do ślicznej dwurękiej istotki, która nawzajem nieobojętnem rzucała oczkiem na młodego naturalistę.
Pomimo perswazyi znajomych, zapewniających, że żaden naturalista, zakochany w muchach lub motylach, nie może być dobrym mężem, przyszło do porozumienia. Oznaczono dzień ślubu, ukończono przygotowania i wszystko poszłoby zwykłym trybem, gdyby między dwoje zakochanych nie wmieszał się piękny łowik.
Marna mucha zerwała małżeństwo, a jak to się stało — w trzech słowach opowiem:
Dzień, w którym nasz naturalista miał poprowadzić do ołtarza piękną narzeczoną, był jasnym, pogodnym i bezwietrznym. Zupełnie takim, jak było potrzeba do ekskursyi na muchy. D‑r jednak Muchołapski ubrany już we frak, nie myślał o dwuskrzydłych istotach. Pociągniony jedynie śliczną pogodą i przyzwyczajeniem, postanowił ostatnią wolną godzinę spędzić w Łazienkach królewskich. Idąc, rozmyślał nad szczęściem przyszłego pożycia, gdy naraz przed rozmarzonym wzrokiem jego mignęła się jakaś dwuskrzydła istotka. Spojrzał i stanął jak wryty. Miał przed sobą łowika, ale takiego łowika, jakiego jeszcze nigdy nie widział! Serce zabiło mu jak młotem. Zataił dech i zbliżył się do listka, chcąc dokładnie obejrzeć osobliwy okaz, tymczasem ostrożny owad, pozwoliwszy upewnić się, że jest rzeczywiście niezwykłym gatunkiem, uleciał sobie na dalszą gałązkę. Nasz naturalista, nie tracąc go z oczu, zbliżył się na palcach, ale łowik, nie w ciemię widać bity, oddalił się w porę. Powtórzyło się to kilka razy i rozbawiona mucha zaprowadziła go na drugą stronę klombu. Przyrodnik tracił ją z oczu i odnajdywał ciągle i tak grali sobie w chowanego, a czas leciał i leciał. Nadeszła godzina ślubu, gdy łowik ulokował się bardzo wysoko, tak wysoko, że aby go nie stracić z oczu, trzeba było wleźć na drzewo. Nie było czasu do namysłu.
Autor monografii Łowików, lubo we fraku, znalazł się na gałęzi i czołgając, zbliżał się jak tygrys do ofiary. Był cały wzruszony. Rozgrzany oporem, powiedział sobie, że muchę musi posiadać. Wobec takiej determinacyi, łowik z pewnością tragicznie by skończył, gdyby nie wmięszała się w całą sprawę „siła wyższa” w postaci brata narzeczonej.
Zaniepokojony nieobecnością pana młodego orszak wysłał gońców do mieszkania naturalisty, a tymczasem brat panny, który wypadkiem dowiedział się o jego spacerze w stronę Łazienek, udał się do parku, gdzie ślepy traf doprowadził go na miejsce łowów.


Co pan u dyabła robisz na tem drzewie?...

Tu, na widok przyszłego szwagierka, ulokowanego na stanowisku zupełnie nieodpowiedniem ważności chwili, skamieniał z podziwu.
— A pan co tu robisz? — wykrzyknął zdumiony. — Wszyscy czekają, szukamy pana!
— Także wybrał się w porę, — pomyślał nasz bohater, nie spuszczając oczu z łowika. — Gotów mi spłoszyć zwierzynę!
Pełen więc troski, dał ostrożny znak ręką, aby mu nie przeszkadzano, i kocim ruchem posunął się na wyższą gałąź.
Tego było zawiele dla osłupiałego drużby.
— Co pan u dyabła robisz na tem drzewie? — zawołał.
— Ciszej! ciszej! — szeptał zapalony naturalista, — ciszej, bo go pan spłoszysz...
— Kogo mam spłoszyć, u licha!? — krzyknął młody człowiek, tracąc zimną krew. — Złaź­‑że coprędzej!
— Uważasz pan, spotkałem pysznego łowika, zaraz go uchwycę... — brzmiała przytłumiona odpowiedź, — tylko nie krzycz pan tak głośno, bo mi ucieknie.
Brat panny młodej patetycznie załamał ręce i wzniósł oczy do nieba, jakby wzywał je na świadka.
— Narzeczona czeka i goście także, a ten jak małpa, za robakami po drzewach łazi! — zawołał wreszcie, odzyskując zamarły z oburzenia głos.
— Zapominasz się pan — odezwał się głos z góry — ja pracuję dla nauki i nie zrzeknę się tej służby za żadne skarby świata!
— Ależ nauka nauką, a tam moja siostra czeka; słyszysz pan?! — zawołał podniesionym głosem gorący młodzieniec.
— Powiedziałem, że w tej chwili nie zejdę, a za małpę zdasz mi pan rachunek! — rzucił mu rozogniony d‑r Muchołapski i utkwił na nowo wzrok w łowika.
Na takie dictum niedoszły szwagierek uniósł się jeszcze większym gniewem, ale i to nie poskutkowało. Doprowadzony do ostateczności, przyszły szwagier nazwał Muchołapskiego skończonym waryatem i zaklął się na honor, że siostra nie zniesie podobnego lekceważenia, że od dawna cała familia i on sam, odradzali jej związek z podobnym idyotą, a następnie, nie czekając odpowiedzi, pobiegł rozwścieczony w stronę miasta.
W czasie tej awantury łowik, zgorszony widocznie tonem dyskusyi, dyskretnie przeniósł się na inne drzewo. Koniec końcem, nasz bohater łowika nie schwytał, prędko oprzytomniał i przybiegł do kościoła w podartym fraku, ale po to jedynie, aby się dowiedzieć, że rozjechano się i ślubu nie będzie. Od progu zaś narzeczonej odprawiono go oświadczeniem, że panna spazmuje i widzieć go nie chce, rodzice zaś radzą, aby skandaliczne zerwanie małżeństwa na drugi raz lepiej umiał upozorować, niż polowaniem na łowika. W dodatku brat panny, za despekt, wyrządzony jego rodzinie, wyzwał zoologa na rękę i o mały włos nie zabił. Przeciął mu żyłę nad ramieniem.
Biedny męczennik nauki srodze odczuł zawód miłosny, jaki w niego ugodził i posądzenie o nędzną komedyą, ale zbyt dumny, aby to okazać, wyrzucił tylko łowiki ze zbiorów, wyjechał za granicę na lat kilka, przebolał i wrócił, postanawiając nigdy się nie żenić.
— Dwom ideałom służyć nie można — powiedział sobie i oddał się niepodzielnie entomologii.
Od tego czasu sporo lat upłynęło.
Stał się sławnym, odkrył ze sto gatunków much, ale rana, choć zabliźniona, odzywa się niekiedy. Wtedy zagorzały naturalista traci zapał, który go ożywia, posępnieje, czoło jego okrywa się fałdami, a tęskne oczy wpatrzone gdzieś w dal, ścigają różowe obrazy przeszłości...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.