Doktór Muchołapski/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Grzebisze.
Zaledwiem puścił się w dalszą drogę i stanąłem, aby wytchnąć na piasczystem, słonecznem podnóżu kopca, gdy usłyszałem nad sobą ogłuszający brzęk skrzydeł i o kilka kroków przedemną, jakby wyrósł z pod ziemi, zjawił się Nastecznik drogowy (Pompilus viaticus).
Niezwykle to silny owad, podobny do osy, zwinny, długi i ruchliwy. Czarna głowa i tułów tego olbrzyma błyszczały jak wypolerowany metal i pewno pod względem wytrzymałości niewiele ustępowały pancerzom ze stali. Kule mego rewolweru odbijałyby się od niego, jak od skóry nosorożca. Choć nie należę do lękliwych, przyznaję, że nagłe pojawienie się tego rozbójnika przestraszyło mię trochę i poczułem wielką ochotę oddalić się, ale nastecznik, nie czekając ani sekundy, uprzedził mię i zerwał się do lotu, a w szybkich jak wiatr, zygzakowatych zwrotach, począł bujać nizko, przy samej ziemi, nad tą właśnie częścią piasków, na której zatrzymałem się, kryjąc w gałązki wrzosu. Lot jego był tak szybki, że warczał mi tylko nad głową, ale gdziem zwrócił za nim oczy, tam go już nie było. Niespokojny i pełen życia owad dopadał niekiedy do ziemi, ale nie mógł ani kilku sekund dosiedzieć na miejscu.
Skoro tylko dotknął nogami gruntu, natychmiast kilkakrotnie podskakiwał, zmieniając za każdym razem pozycyę.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby go parzyła ziemia, na której chciał stanąć. Ulokował się nareszcie w odległości kilkunastu kroków odemnie i kiwnąwszy kilka razy odwłokiem, jakby z zadowolenia, przybrał taką pozycyę, jak pies, gdy zwietrzywszy mysz polną, poczyna ryć łapami ziemię.
Zanim mogłem się opamiętać, począł już przedniemi nogami odgrzebywać piasek, wyrzucając go ze zdumiewającą siłą z pod siebie w tył na znaczną odległość. Istny deszcz żwiru posypał się z pod odwłoka zakutego w pancerz chitynowy potworu, a po kilku sekundach utworzył się już nad wygrzebywanym dołkiem nasyp, z którego ziarna piasku napowrót staczały się w dół.
Nastecznik spostrzegł to niebawem i stanąwszy nad zawadzającą mu kupką piasku, począł go tak zawzięcie odmiatać, że zniknął na chwilę sam w tumanie pyłu, a mnie obsypał niespodzianie gradem piasku, wyrzucanego z wielką siłą na znaczną przestrzeń. Zaciekawiony tą czynnością, odszedłem w bezpieczniejsze miejsce i z poza kryjącego mię liścia, przyglądałem się z zajęciem, jak żwawy owad powiększał dołek.
Po upływie może pół minuty, napotkał on przeszkodę w postaci drzazgi drzewa, ważącej pewno ze dwadzieścia razy więcej niż moja osoba. Nastecznik, nie namyślając się długo, chwycił zaporę w potężne szczęki, aż zatrzeszczała, i za jednem szarpnięciem wyrwał ją z piasku. Dokonawszy tego, odniósł drzazgę pieszo i złożył ją o jakie trzydzieści łokci, moich, t. j. blizko o sześć cali od wykopanej jamki, zapewne z przezorności, aby mu do dołu nie wpadła.
Zabawiła mię ta zbytnia ostrożność.
Jeszczem się przypatrywał tym ciekawym dowodom zręczności, jakie składał mój skrzydlaty olbrzym przy zajęciu kopacza i czekałem, co dalej pocznie, gdy nagle rozległ się tuż za mną gwałtowny i urywany brzęk skrzydeł muszych i odwrócił moją uwagę od nęka. Widok, jaki się przedstawił moim oczom, zmroził mi krew w żyłach. O parę łokci odemnie znajdował się pstry pająk, najstraszniejszy z pająków, bo obok chytrości, wrodzonej wszystkim ośmionogom, odważny i napadający zwykle otwarcie na zdobycz. Znajdowałem się zapewne i poprzednio w jego sąsiedztwie, lecz ukryty, czatował, nie zdradzając niczem groźnej swej obecności. Dopiero jakaś duża mucha znęciła go zbytniem zbliżeniem się i potwór jednym skokiem rzucił się na ofiarę. Przedniemi łapami odrazu dosięgnął jednego ze skrzydeł i już gwałtowne trzepotanie nie mogło biednej muchy uratować. Przez parę sekund zdobywała się ona na rozpaczliwe wysiłki, pragnąc nadaremnie wyswobodzić się ze strasznych uścisków kosmatych łap pająka, ale prędko pod magnetycznym wpływem błyszczących ślepi napastnika straciła siły i byłaby już otrzymała ranę w głowę, gdyby niespodziewane nie przyszło jej ocalenie.
W tym samym momencie, w którym napastnik gotował się zadać śmiertelny cios, zadrżał on nagle i jakby skamieniał w postawie, cechującej wielką trwogę. Żylaste nogi rozprostowały się, potem skurczyły i pająk, zwinięty w kłębek, jak nieżywy stoczył się z pochyłości, na jakiej się scena mordu odbywała.
Poturbowana i omdlała mucha uczuła się wolną. Poruszyła się lękliwie, następnie, utykając, wstała i zajęła się muskaniem naderwanego skrzydła, oraz przyprowadzeniem do porządku zrujnowanej toalety. Chciała włoski zjeżone na grzbiecie uczesać, ale widocznie ból w nadwichniętych łapkach nie pozwolił jej zatrzeć śladów przebytej katastrofy.
Żal mi się zrobiło biedaczki; opatrzyłbym ją chętnie, gdybym wiedział, jak się wziąć do tego, ale niestety, dla owadów chirurgia i medycyna musiałyby wesprzeć się na innych, niż dla ludzi, zasadach. Moja skromna wiedza nie wystarczała tutaj, porzuciwszy więc niepraktyczną myśl, począłem zastanawiać się nad przyczyną dziwnego ocalenia niedoszłej mojej pacyentki. Zguba jej zdawała się nieuchronną, — czem więc wytłumaczyć dobrowolną rezygnacyę pająka?
Jedno tylko stać się mogło. Musiał on w chwili decydującej o życiu muchy, ujrzeć nagle potężnego wroga.
Aby zobaczyć, co się dzieje z moim tchórzem, napadającym znienacka, zeszedłem na dół, ale mimo troskliwych poszukiwań, nigdzie go dostrzedz nie mogłem. Umknął widać i zaczajony gdzieś w blizkości, przygotowuje się do powtórnej napaści na inną zdobycz.
Dreszcz mię przeszedł z obawy, aby przypadkiem on lub który z towarzyszy jego ohydnego rzemiosła nie omylił się i nie wziął mię za muchę. Obawa miała niejakie podstawy, bo wszak nazywam się Muchołapski!
W nazwisku mojem jest mucha; miałbym się z pyszna w jego łapach!
Przyśpieszyłem kroku, cofając się na dawne miejsce, aż tu brzęk nastecznika zwrócił na nowo moją uwagę. Gdy usiadł przy swojej jamce, dostrzegłem, że dźwigał jakiś żywy przedmiot, który mu się wydzierał; widziałem gniewne jego ruchy, widziałem, jak potrząsał zdobyczą. Jeszcze jeden rzut oka, i skamieniałem ze zgrozy. Przednie łapy skrzydlatego olbrzyma ściskały, niby żelazne kleszcze, tego samego pająka, który przed chwilą puścił muchę, w nadziei, że gdy uda martwego, straszny wróg ominie go w spokoju. Ale omylił się chytry pająk i teraz napróżno wyrywał się z objęć grzebisza, który co chwila kłuł go swem żądłem i kąsał zajadle. Pomimo głębokich ran, biała krew nie dobywała się z pająka, tracił on jednak siły, bo bez oporu pozwolił się złożyć do wygrzebanego otworu. Dołek okazał się jednak zaszczupłym, i drgająca w srogich cierpieniach ofiara, została wywleczona i złożona na brzegu, podczas, gdy nastecznik zajął się powiększaniem dołka i przymierzaniem co chwila pająka do otworu.
Na razie możnaby sądzić, że owad sprawiał pająkowi pogrzeb na sposób ludzki, ale byłaby to czynność bezcelowa, i gdyby chodziło tylko o samą przyjemność zakopania pająka, z pewnością nastecznik nie napadałby na niego, nie kaleczył i nie trudził się daremnie.
Zgadnij, w jakim celu napastnik grzebał ofiarę.
O cel zresztą ludzie rzadko pytają, bo zdarza się im zbyt często spełnianie wielu czynów bezcelowych.
W świecie jednak owadów niema pracy bez wytkniętego planu.
Nastecznik zajmował się okrutnym pogrzebem w zupełnie poważnym zamiarze. Jemu szło jedynie o złożenie jajeczek i zapewnienie bytu robaczkom, jakie się z tych jajek wyklują. Włożywszy żywcem pająka do grobu, składa na pokaleczonej ofierze jajeczko, potem otwór troskliwie zagrzebuje i oddala się.
Obejrzawszy jeszcze raz i drugi swe dzieło z pewnej odległości, i zatarłszy wszelkie ślady tylko co odbytej sceny pogrzebu — nastecznik przyniósł jeszcze parę zeschłych listków i położył je, jakby dla naznaczenia sobie tego miejsca na mogile, mającej odtąd być kołyską młodziutkiego nastecznika, i uspokojony o los małego robaczka, odleciał i znikł mi z oczu.
Ciekawyś, co się dzieje dalej pod ziemią?
Ha, nic osobliwego! Zakopany pająk żyje tam jeszcze dni parę, gdyż przezorny grzebisz tak go kaleczy, aby pozbawić ruchu, bez odebrania życia. Wylęgła więc liszka natrafia na gotowy pokarm i żywi się przez parę, a nawet przez kilka dni, świeżem mięsem pająka. Może być spokojną, że nie zabraknie jej pożywienia, bo troskliwa matka przyniesie jej drugiego i trzeciego pająka, aż wykarmiona i tłusta, przestanie jeść i przemieni się w poczwarkę. Dalszy ciąg historyi nie potrzebuje objaśnień. Zdarza się jednak, że liszka zdycha z głodu. Bywa to wtedy, gdy jej matkę połknie ptak, lub wypadek jaki zbyt wcześnie życia pozbawi. Czeka wtedy biedne maleństwo napróżno na świeży transport pajęczyny (jest to wyraz, uformowany na sposób wołowiny, cielęciny i sarniny), chudnie coraz bardziej i, nie doczekawszy się posiłku, ginie głodową śmiercią.
Takie to tragedye rozgrywają się w tym dziwnym świecie na każdym niemal kroku!
Prawie cała rodzina os drapieżnych, które wypadałoby dla odróżnienia od os właściwych (Vespidae), nazwać Grzebiszami, prowadzi żywot podobny do opisanego.
Nęk naprzykład piaskowy (Ammophila sabulosa), różni się od nastecznika głównie znacznie większemi wymiarami, oraz rodzajem ofiar, jakie ściąga do gniazd liszek swoich.
Zamiast pająków, łowi on duże, najczęściej włochate gąsiennice.
Pewnego razu, będąc w Ojcowie, sam widziałem, jak nęk ciągnął do wygrzebanej w piasku jamy zieloną jakąś gąsiennicę, conajmniej trzykroć większą od siebie. Przez ciekawość nie przeszkadzałem owadowi w jego czynności i doczekałem się chwili, w której nęk, uporawszy się z ciężarem i rozmiarami ofiary, znikł wraz z nią pod ziemią i tam zabawił przez kilkanaście minut, a potem, wyszedłszy, zagrzebał starannie otwór piaskiem i pyłem; w końcu, podobnie jak to uczynił nastecznik, jeszcze parę razy przyjrzał się robocie i odleciał szczęśliwy.
Gnębisz (Psammophila viatica), najbliżej spokrewniony z nękiem, odznacza się podobnemi obyczajami. Wśród rodziny Grzebiszów pokaźną grupę stanowią Bączkowate (Crabronida), niewielkie rozmiarami osy. Należą do niej Żądlice (Bembex), Osmyki (Cerceris), Kwiateczniki (Philantus) i Taszczyki (Mellinus).
Żądlica (Bembex rostrata), owad bardzo pospolity w całym kraju, czarny z żółtemi przepaskami wpoprzek odwłoka, dwa tylko ma zajęcia w swem doskonalszem życiu. Wysysa miód z kwiatów i wygrzebuje w piasku głębokie jamki, w które znosi ułowione dwuskrzydłe owady, jak muchy właściwe, Mszyczniki (Syrphus) i t. p.
Obfite w całej Europie Osmyki (Cerceris arenaria) i inne, można znaleźć wszędzie na miejscach piasczystych, wystawionych na południową operacyę słoneczną. Odróżniają się od koleżanek tem, że nie chcąc im robić konkurencyi, zadawalniają się chrząszczykami, należącemi do licznej rodziny ryjkonosów (Rhynchites). Nie przebierają one wprawdzie w gatunkach, ale trzymają się zato stale ryjkonosów. Są one głównie z tego powodu godne podziwu, że wspomniane chrząszcze należą do najtwardszych owadów. Rzecz napozór nieprawdopodobna, aby miękka liszka osmyka mogła przeniknąć przez twardą skorupę chrząszcza.
Bliżej jednak poznawszy ten stosunek, spostrzegamy, że nie jest on tak rażącym, jak się na razie wydaje. Osmyki bowiem chwytają tylko świeżo wyklute z poczwarki i miękkie jeszcze wołki, liszki zaś ze swej strony, umieją doskonale wyszukiwać na ciele ofiar miejsca okryte miększą powłoką, aby przeniknąć przez nie z łatwością do wnętrza.
Są gatunki osmyków, napadające także na inne owady. Między niemi jeden (C. ornata) zabija pszczoły miodonośne.
Z tej samej grupy niemniej ciekawym jest Kwiatecznik (Philanthus apivorus Latr.), którego obyczaje pierwszy podpatrzył i opisał Latreille w 1802‑im roku. Ten wygrzebuje w ziemi prostopadłą galeryę, którą na pewnej głębokości zakończa poziomą komorą, a w niej umieszcza swoje ofiary i jajeczka. Podziemia kwiatecznika miewają rozmaitą długość. Niekiedy dochodzą do 10‑ciu cali. Zresztą nie tyle ten szczegół, ile raczej niezwykłe zuchwalstwo kwiatecznika czyni go interesującym dla nas.
Zwykle lokuje się on na jakimś miodonośnym kwiatku, (zkąd i nazwa jego poszła) i poluje niedbale, jakby od niechcenia. Przybywa naprzykład pszczoła i cała pochłonięta zbieraniem miodu lub pyłku kwiatowego, nie zwraca uwagi na otoczenie.
Przebiegły kwiatecznik cierpliwie bada sytuacyę, udaje, że go pracowity owad zgoła nie interesuje, i zachowuje się całkiem spokojnie. Upatrzywszy jednak dogodną chwilę, rzuca się z nieopisaną gwałtownością. Chwyta pszczołę szczękami za szyję, przyczem prawie zawsze udaje mu się przewrócić ją nawznak i wtedy zadaje jej pośpiesznie ciężkie rany swem zatrutem żądłem.
Dwa dojrzałe indywidua niosą do gniazda pokonane pszczoły. Pod powierzchnią ziemi widać gniazda liszek: jedno zajęte przez tylko co przyniesioną pszczołę, drugie przez wyrośniętą już liszkę, która spożyła już większą część swej żywności. W trzech pozostałych widać na poły przezroczyste kokonki, pozwalające dojrzeć zamknięte w nich poczwarki.
Zawiązuje się śmiertelna ale nierówna walka, bo choć pszczoła posiada także żądło i póki sił starczy, usiłuje dosięgnąć nim przeciwnika, — zręczny jednak kwiatecznik zwykle wychodzi nieposzkodowany, podczas, gdy pokaleczona pszczoła wkrótce pod wpływem jadu dostaje gwałtownych kurczów i drgawek. W tych boleściach traci władzę w członkach i pada zemdlona. Wtedy napastnik chwyta ją szczękami, obejmuje łapkami i wzbija się w powietrze, ulatując do gniazda z ciężkiem brzemieniem. Najczęściej kwiateczniki ukazują się gromadnie. Całe ich setki kręcą się jednocześnie w danej okolicy i rozwijają niezmordowaną gorliwość bez przeszkadzania sobie. Ich śmiałość niema granic.
Zbliżają się zwykle do pasiek i tam, na własnem terytoryum pszczół nie wahają się występować do boju ze spokojnemi owadami w tych wszystkich razach, gdy są pewne zwycięztwa.
Podobne obyczaje spostrzegamy u Taszczyka (Mellinus arvensis), który obiera sobie gniazda w piasku i zaopatruje każdą komórkę w 8 do 10 much.