Doktór Muchołapski/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cudowne przemiany.
Jeszcze bym ci długo mógł pisać o mrówczych obyczajach, ale wierny obietnicy, nie dodam już ani słowa.
I dobrze się stało, żem ujął w karby swoją pamięć, bo widzę, że im dłużej roztrząsam mrówczą historyą, tem więcej przybywa ciekawych faktów. Miejscaby nie stało na wyczerpanie wszystkich. Lubo więc z żalem, odkładam mrówki do osobistego widzenia się naszego. Jeśliś ciekawy, przychodź, a będę ci opowiadał od świtu do zmierzchu. Wracając do swych przygód, powiem ci tylko, że postanowiłem zająć się wyszukaniem noclegowego przytułku.
Najpraktyczniejszem wydało mi się na ten cel miejsce wzniesione i odkryte, aby łatwiej obserwować okolicę, a zarazem zostawić widoczne zdaleka sygnały.
Przewidując tę potrzebę, przygotowaliśmy z sir Robertem zapas lekkich, jedwabnych chorągiewek z białą gwiazdą, pokrytą świecącą w nocy farbą, aby w dzień i w nocy służyć mogły za sygnały. Miejscowość, odpowiednią do zatknięcia pierwszej wkrótce znalazłem. Był to wysoki wzgórek, skąpo pokryty roślinnością i uwieńczony samotnie wyrosłym Przetacznikiem kłosowym (Veronica spicata).
Wzgórek wznosił się przynajmniej na 5 łokci (czyli 120 cali nad okolicą), co dla mnie stanowiło 1200 stóp i wymagało przeszło pół godziny wspinania się po pochyłości, usianej zawadami, podobnemi do tych, jakie pokonywają turyści, wspinający się na strome i pokruszone boki Świnnicy, Czerwonych Wirchów lub Łomnicy.
Dostałem się na szczyt bez zmęczenia, muskuły bowiem moje stały się wytrwalszemi niż dawniej, a cudowny widok, jaki się ze wzgórka roztaczał, sowicie wynagrodził mi zamiar zatknięcia na tej wyżynie chorągwi.
Nasyciwszy oczy, wdrapałem się na kosmatą łodygę przetacznika i umocowałem sztandar na młodym kłosku pączków kwiatowych jaki wystrzelał pionowo do góry.
Potem wynalazłem na nocleg bezpieczne schronienie w opróżnionej skorupce jakiegoś ślimaka, który zapewne za życia nie pomyślał, że skromny domek jego stanie się schroniskiem dla ludzkiej istoty. Zabezpieczywszy, o ile mogłem, swój apartament od rosy, jaka osiadała na ziemi i roślinach pod postacią coraz większych kropel, oddałem się obserwacyom do czasu zupełnego zmierzchu. Przedmiotu dostarczył mi przetacznik, odgrywający rolę pastwiska.
Cóż znowu? zapytasz, jakim sposobem jedna roślina mogłaby być pastwiskiem? Bardzo prostym sposobem. Na jego łodydze i liściach dostrzegłem kilka sztuk pasącego się bydełka.
Nie było ono, co prawda, rogate, ani czworonożne, ani tak pracowite, jak nasze poczciwe woły, ale wytrwałością w jedzeniu przewyższało z pewnością inwentarz rogaty, a nawet nierogaty.
Potworami temi, blizko na 10 stóp długiemi, były czarne, biało nakrapiane... gąsienice motyla Przeplatka (Melitaea Athalia).
Atalia jest pospolitym motylkiem i nieraz ją łapałem w swoje siatki, odrazu też poznałem tutaj jej gąsienice, przez odwróconą lunetę. Gdybym zresztą żywił jaką wątpliwość, to rozproszyłaby ją roślina, na której się pasły te istoty.
Gąsienicom Atalii smakują jedynie liście przetaczników (Veronica), babki (Plantago) i przeńców (Melampyrum).
Jedno z tych stworzeń trzymało się najniższego listka i niezasłonione przed mym wzrokiem, przedstawiło mi w całej jaskrawości swą bajeczną żarłoczność. Potwór ten, stworzonym był, jak się zdawało, po to, aby jeść, jeść i ciągle jeść, nie troszcząc się o nic więcej na świecie. Przewyższał on apetytem o całe gastronomiczne niebo wszystkich pasibrzuchów i smakoszów rodu ludzkiego. Szerokie jego szczęki (poruszając się w poziomym kierunku) pracowały bez ustanku, a liść, cięty niby nożycami, nikł we wnętrznościach, jak w bezdennej przepaści.
Podziwiając tę pasącą się bestyjkę, mimowoli przypomniałem sobie nasze konie, woły i prosięta. Jakież to zamorzone chudziaczki, w porównaniu z dzielnemi gąsiennicami! Ciekawa rzecz, czy moglibyśmy je wyżywić, gdyby potrzebowały spożyć co dzień tyle funtów siana z owsem, albo osypki z kartoflami, ile same ważą? Żaden ziemianin nie mógłby bez przerażenia wyobrazić sobie konia, któryby zjadał codziennie po cztery centnary siana i przybywał w mięsie w stosunku 20 lub 30 funtów na dobę? Wśród istot kręgowych jestto stosunek całkiem niemożliwy, tymczasem zwierząt tak szybko rosnących i dużo jedzących ziemia żywi nieprzeliczone miliardy.
Doprawdy, liszki i gąsienice, to już chyba największe w świecie żarłoki! Gdyby się cierpliwym Anglikom udało przez umiejętną kulturę doprowadzić je do wielkości naszych wołów, a choćby nawet owiec, byłyby to niezawodnie najkorzystniejsze dla hodowli opasy.
Ciekawą w tem wszystkiem jest okoliczność, że niema tyle gorzkich, cierpkich i trujących ziół, któremiby się one nie żywiły. Nie marnowalibyśmy tedy żadnych darów bożych, a nieużytki z chwastem wszelakim, byłyby prawdziwem Eldoradem. Pytanie tylko, czyby na długo wystarczyła roślinność, dla tak powiększonych obywateli. Obliczono, że gąsiennica jest wstanie w ciągu jednego miesiąca zjeść 60,000 razy tyle pokarmu, ile sama pierwiastkowo waży. Znaczy to, że gdyby wylęgnięta z jajeczka ważyła ¼ funta — zjadłaby sama przez miesiąc 150 centnarów liści.
Nie mogłem oczu odwrócić od jedzącej maszyny, dopóki nie przypomniał mi się motyl, jaki z niej wyrośnie, eteryczny motyl, który zadawalniając się homeopatycznemi dozami słodyczy kwiatowej, niepamięta, jak twardych niedawno używał pokarmów.
Gdyby mu nawet kto perswadował, że nie należy brzydzić się tem, co dawniej wybornie smakowało, oburzyłby się niezawodnie. Jakto! — zawołałby z ogniem — więc sądzicie, że pożywałem te cierpkie i twarde zieleniny? Kto tak śmie twierdzić, jest nizkim oszczercą! Więc ten pocieszny żarłok, czołgający się na szesnastu słoniowych nogach, żujący szorstkie liście, i bezmyślnie patrzący na świat dwunastoma maleńkiemi oczkami, ma być obrazem mojej młodości? Powiadacie, że ta niezgrabna kreatura wkrótce opuści niesmaczne zielsko, aby rywalizować ze mną w powietrznych pląsach? Zagrube żarty, moi państwo, z biednego motyla, który szanuje, podobnie jak wy, swoję godność i bolesnem mu jest słuchać drwin, czy potwarzy.
Takby niezawodnie bronił swego „dobrego urodzenia” obrażony motyl i nie miałby racyi, ale doprawdy i nam nawet trudno pogodzić się z myślą, aby dwie tak odmienne napozór istoty miały być jedną i tą samą!
A jednak tak jest. Gąsiennica — to młody motyl, a motyl — to tylko stara gąsiennica.
Z szesnastu bowiem nóżek, brzydka gąsiennica straci wkrótce dziesięć, a pozostałe przybiorą wysmuklejsze kształty.
Szczęki zastąpi u niej misterna trąbka, zwijająca się jak sprężyna u zegarka, zdatna jedynie do wysysania kwiatowego nektaru, a olbrzymi żołądek, wypełniający dziś jak worek całe niemal wnętrze gąsiennicy, stanie się drobnym i zaledwie dostrzegalnym organem w arystokratycznym motylu.
Z tysięcy dawnych muskułów nie zostanie ani jeden, zastąpią je nowe i całkiem inaczej ugrupowane wiązki.
Rażąca przemiana gąsiennicy w motyla nie zachodzi jednak nagle. Odbywa się ona powoli. Gąsiennica, rosnąc bezustannie, zrzuca od czasu do czasu całą skórę, aż do samych szczęk, i w końcu, doszedłszy do największego wzrostu, słabnie, choruje i przyczepia się pyszczkiem do rośliny lub innych przedmiotów. (Niektóre przytem gąsiennice obmotują się w jedwabistą przędzę). Potem potwór kurczy się, zsycha i jeszcze raz na powierzchni pęka, aby wyłonić się na świat Boży z pod starej skórki pod postacią pękatej, nieruchomej poczwarki, pozbawionej nietylko wszelkich członków, ale nawet gęby, niepotrzebującej już jadła, jednem słowem podobniejszej do mumii egipskiej, aniżeli do żywego stworzenia.
Tu dopiero, osłoniona przed wzrokiem ciekawych, wstydliwa gąsiennica dokonywa gruntownej zmiany w toalecie. Nie załatwia tego sama, bo od czegóż troskliwa o swe dziatki matka‑natura?
Ukochana więc córeczka lub synek, w poczwarce traci ruchy i pozory istoty żywej i nie przestając żyć, rozpływa się w gęstą, mleczno‑przezroczystą ciecz, z której powoli dopiero wyrabiają się i twardnieją w ciasnem więzieniu nowe kształty prawdziwego motyla.
Nareszcie, jak kurczę w jajku, pewnego ciepłego poranku motyl, który się już w poczwarce wykształcił, wprawia ciało w silne ruchy, rozsadza skorupkę i wydobywa się z więzienia, wysuwając najprzód nogi wraz z różkami z otulających je pokryw. Gdy oprócz skórki, motyl jest osłonięty oprzędem, wtedy zwilża on takowy cieczą, która go zmiękcza — trąca potem głową w osłabione miejsce, a zrobiwszy wyłom, wysuwa się nieuszkodzony. Po tych przejściach, zmęczony i wątły, odpoczywa czas jakiś i prostuje swe mokre i zwisłe skrzydła. Wkrótce powietrze, światło i ciepło nadają organom należytą sprężystość, i motyl, w całym przepychu barw i kształtów, ulatuje w swój nowy żywioł... w powietrze!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Motyl jest niejako kwiatem swego indywidualnego bytu. Jako liszka, spełnił on poziomą rolę, narzuconą sobie przez przyrodę, i teraz wchodzi w okres życia krótki, w czasie którego dopełnić ma ostatniego swego przeznaczenia: ma pozostawić potomstwo.
Niektóre gatunki w tym okresie żadnych już pokarmów nie przyjmują, życie ich wszakże normalnie niedługie, — przedłuża się znacznie, jeśli zachodzą przeszkody w pozostawieniu potomstwa.
Niemniej zadziwiającą historyę swego życia mógłby opowiedzieć i ten komar, co zatacza z wyprostowanemi, jak bocian, nogami duże kręgi nad mą głową i rozmyśla, w któremby miejscu najkorzystniej mógł zatopić długi swój lancet. To także szybko spanoszony sybaryta.
Kilka godzin temu nie znał on się jeszcze na smaku ciepłej krwi, był mieszkańcem stojącej kałuży, wodnym robaczkiem, podobniejszym do ryby, niż do owadu. Uwijał się żwawo wśród tysięcy współbraci, wyszukując mikroskopijnych istotek w gnijących resztkach roślinności. Pędząc takie życie, zrzucał on w miarę potrzeby kilka razy skórę, aż stał się poczwarką po kilku miesiącach czynnego żywota (a nawet, stosownie do gatunku, po paru latach). W tym stanie zmienił bardzo radykalnie swoje barwy, kształty i zasady. Zwinął się tak, że głowa i koniec brzuszka stykają się niemal ze sobą, ale nie stracił w tym stanie ruchu, jak się to zdarzyło motylowi. W szybkich, a bardzo charakterystycznych rzutach, przecina on po dawnemu w różnych kierunkach rodzinną kałużę, pilnując, czy wszystko w porządku. Nie może już jednak, jak dawniej, kryć się stale w głębinach, bo potrzebuje powietrza; od czasu więc do czasu podpływa pod samą powierzchnię wody, wciągając powietrze dychawką, umieszczoną w ogonie. Nareszcie przychodzi dzień, w którym sądzono mu pożegnać nazawsze cuchnącą wodę. Pożarł on już dostateczną ilość słabszych żyjątek i zasłużony, oczekuje na awans. Otrzymawszy od przyrody nominacyą na komara, raźno przystępuje do obleczenia się w nowy, świetny uniform. Wypływa na powierzchnię i daje się muskać wietrzykowi. Gdy obsechł dobrze, nastaje w jego życiu decydująca chwila. Skórka, pokrywająca istotę, przeznaczoną odtąd do innego życia, pęka i wysuwa się z niej ostrożnie komar w nowem przebraniu. Tkwi jeszcze tylną częścią ciała i końcami skrzydeł w wątłej łupinie, niby w łódce. Popychany wiatrem, pływa czas jakiś po zwierciedle wód i obsycha. Niebezpieczna to nad wyraz chwila i przypomina mi akrobatów, pokazujących sztuki na trapezie, wzniesionym nad głęboką przepaścią, przypomina także szulerów w Monaco, co na jednę kartę stawiają cały swój majątek. Ileż komarów ginie na progu do nowej epoki życia, zaledwie raz jeden odetchnąwszy pełnemi dychawkami, zaledwie zdążywszy nowemi oczami spojrzeć w świat słonecznej, lekkiej atmosfery!... Co za dziwna kolej rzeczy! Przed chwilą wyjście z wody zgubiłoby go, teraz znowu wywrócenie się kruchej łódki przynosi komarowi śmierć w tym samym żywiole, jaki dotychczas był dla niego niezbędnym warunkiem życia, w żywiole, w jakim mu było dotąd tak dobrze. Nic też dziwnego, że cieszy się, gdy szczęśliwie zdołał opuścić niebezpieczną łupinę. Lada zefirek przecież groził jej zatopieniem, a że mu szczęście sprzyjało, czekają go największe rozkosze: ciepła krew i umizgi do pięknych komarzyc. Nie wszystkie owady w swoim rozwoju podlegają podobnie rażącym przemianom, choć przyznać należy, że podlega im większość: mianowicie: motyle, chrząszcze, pszczoły, muchy, oraz część żyłkoskrzydłych. Reszta, to jest pluskwy i prostoskrzydłe, wychodzą z jajeczek podobne nieco do starych i głównie różnią się brakiem skrzydeł, które im dopiero w epoce dojrzewania wyrastają. Nawet więc mucha, śpiewająca skrzydełkami monotonną piosnkę i ona ulega bardzo dziwnym kaprysom losu.
Zrodziwszy się białym robakiem, zalęgłym w zgniliznie, żyła wśród cuchnących materyi, później skurczyła się i zeschnięta, niby maleńka beczułeczka, póty leżała wśród brudu, dopóki w ciasnem swem więzieniu nie przekształciła się na strojną istotkę, obdarzoną wielu przymiotami, a przedewszystkiem zręcznością i lotnemi skrzydłami, na których uniosła się w lepsze sfery, gdzie już tylko woń kwiatów, słodycz i porywy miłosne nęcą ją i spokój odbierają
Czy to wszystko nie cudowne przemiany?
Trzeba przyznać, że starożytni na poparcie swej wiary w możliwość cudownych przemian (metamorfoz), o jakich śpiewali ich poeci, mieli w świecie owadów pozorne dowody. Kto wie nawet, czy nauka o metempsychozie, t. j. o przechodzeniu dusz z jednego ciała w drugie, nie wzięła początku w obserwacyach świata owadziego i nieznajomości praw fizyologicznych, które rzucają na sprawę przemian u owadów jasne światło i odzierają ją z uroku wszelkiej cudowności. Ściśle biorąc, przemiany należałoby poprostu nazwać stopniowym rozwojem owadów.
Liszka motyla, zarówno jak liszka muchy, pszczoły lub chrząszcza, jest nadzwyczaj skomplikowanem stworzeniem, mieszczącem w sobie gotowe zarody przyszłego motyla.
Gdybym się nie obawiał zarzutu nieścisłości naukowej, porównałbym ją z jajkiem kurzem i nazwał chodzącem, jedzącem i rosnącem jajkiem owadu.
Mieści ona w sobie, jak to ścisłe badania wykazały, gotowe zarody wszystkich organów przyszłego motyla, spowite, że się tak wyrażę, w liczne skóry, włożone jedna na drugą. Każda z nich, rozrastając się po kolei staje się zewnętrzną i ustępuje po pewnym czasie nowej, póty, dopóki przedostatnia nie odsłoni gotowego motyla.
Obawiam się, abyś po tem ciemnem i może niewłaściwem orzeczeniu nie pojął fałszywie słów moich, abyś nie wystawił sobie np., że w gąsienniczce tkwi już maleńki gotowy motylek, który rośnie w niej i rozsadza powoli jednę po drugiej skórki gąsiennicy.
Nie, wcale tak nie jest!
W gąsienicy jest wprawdzie motyl, ale niewykształcony jeszcze i wyglądający przez to, jak gąsienica.
Wszystkie jego części ciała znajdują się już wprawdzie w gąsienicy, ale trudno je rozpoznać, z powodu, że posiadają dziwną własność szybkiego zmieniania się. Jedne organa dorosłego motyla są zaledwie w zarodku w ciele gąsienicy i dopiero pod koniec nagle się rozwijają, inne przekształcą się powoli. I naodwrót znowu, gąsiennica jest obdarzona takiemi wybitnemi organami, jakie albo zmniejszą się, albo zupełnie znikną pod koniec jej życia, gdy przyjmie ona kształty motyla.
Dziwnem może ci się np. wydać, że nawet i motylowe skrzydła istnieją w niezgrabnem ciele gąsiennicy, naturalnie w stanie zaczątkowym.
Objaśnienia, jakie ci tu naprędce dałem, odzierają wprawdzie fakt przemian u owadów z cech nadnaturalności, ale z drugiej strony wcale nie sprowadzają go do rzędu pospolitych i prostych zjawisk.
Zgłębiając te gwałtowne przemiany, rozum nasz plącze się w tłumie trudnych do wyjaśnienia zagadek.
Nie możemy pojąć, dlaczego i jakim sposobem jeden i ten sam żołądek owadu może trawić w pierwszej epoce życia ogromne ilości zielska, a później ogranicza się na odrobinkach miodu lub wcale nic nie przyjmuje; dlaczego organa, potrzebne w jednej epoce życia, giną przy przejściu do drugiej, z taką łatwością, z jaką my zrzucamy swą odzież?
Dlaczego całe wnętrze przekształca się tak gruntownie, że wydać się może (porównywając ten sam owad w dwóch wiekach, w młodości i dojrzałości), iż mamy przed sobą dwie odmienne zupełnie istoty?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z głową nabitą temi pytaniami, zasnąłem nareszcie mimo chłodu, w wygodnem schronieniu i zbudziłem się dopiero, gdy ciepłe promienie wysoko wzniesionego słońca ogrzały skostniałe moje członki.
Zerwałem się na równe nogi i wygrzebałem coprędzej z oryginalnej sypialni.