Dola i niedola/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tym to cichym zakącie, ubodzy O... w pozostałych im ze starych majętności drobnych i porozdzielanych osadach mieszkali w końcu XVIII wieku.
Było ich tam kilku jeszcze, a najmajętniejszy z nich miał ledwie dziesięciu poddanych i kilkadziesiąt włok gruntu, z którego garbatszy tylko i suchszy szedł pod uprawę. Wioseczka jego między Białą a Łosicami położona, wcale była ładna, i u szlachty okolicznéj uchodziła nawet za złote jabłko. Tym owocem drogim uczyniła ją praca posiadacza.
Pan Krzysztof nawet nie miał tytułu, zwano go tylko od ojca czy dziada stolnikowiczem, był teraz głową rozrodzonéj i zubożałéj rodziny. Do niego to należało złote jabłko, Wólka Brzozowa. Na pagórku stał drewniany dworek o ganku ze słupkami wedle obyczaju, otoczony sadem i ogródkiem, z gołębnikiem w dziedzińcu i studnią z żurawiem. Zaraz po za nim był brzozowy gaik, od którego imię wzięła wioska; na jego tle malowało się całe to skromne szare zabudowanko szlacheckie.
Nieco opodal, połączona drogą obrzuconą żerdzianym płotem i ostawioną krzyżami dwuramiennemi, stała mała wioseczka, z małą też staruszką drewnianą cerkiewką. Przyjeżdżał do niéj paroch z sąsiedniéj wsi, co dwie niedziele, dla odprawiania nabożeństwa. Wieś cała w gruszach i jabłoniach, cała w krzyżach i jałowcach, nizko siedziała na suchym, piaszczystym wygonie, zarosłym piołunami i dziewanną. Tuż widać było cmentarzyk żółty z kilku staremi sosnami, posiany kłodami oznaczającemi groby.
W niewielu miejscach utrzymał się ten obyczaj, pogański zapewne, stawiania drewnianych małych chatek nad mogiłami, które ubożsi zastępowali grubą tylko kłodą, w jednym końcu przyozdobioną wyciętym z niéj krzyżykiem. Tu i owdzie pełzał jodłowiec drobny po téj ziemi jałowéj, w któréj rzadko gdzieniegdzie porastała trawa.
Okolica jak zajrzeć płaska, przecięta była tylko kilku nieco wyższemi grobelkami; z tych młodsze zasłaniały już widok dalszy: taka wszędzie była równina. W prawo zalegało duże błoto aż pod las się ciągnące, a wśród niego gdyby rzeczka kręcił się bród zwany Kamiennym, nie wiedzieć dla czego, bo w nim ani jednego nie było kamyka. Ludzie jednak starzy powiadali, że niegdyś leżała na brzegu duża bryła, którą na fundamenta cerkiewki, rozbiwszy, użyto. Na lewo po za wioseczką w dali, druga wieś pod lasem ciągnęła się długim sznurem chat ciemnych.
Wprost był bór, dokoła gaje i lasy.
Wszedłszy tutaj, zdawało ci się, że cię od świata ściany tych drzew oddzieliły na zawsze, że tu jego wrzawa i gorętsze życia zapasy wnijść nie mogły. W istocie, Wólka Brzozowa leżała na uboczu od wszystkich większych traktów; na jéj gruntach było się jak w izbie zamknięty. Obcy chyba tu umyślnie przyjechał lub zbłąkany zawitał; dzieci wiejskie uciekały od przechodnia: wszystkie psy zajadle szczekając przeprowadzały go daleko.
Żyło się tu, wedle przysłowia, jak u Boga za piecem; mieszkańcy sami u siebie utrzymywali porządek i obchodzili się bez ramienia sprawiedliwości. Raz w tydzień jechał arendarz do miasteczka po domowe zapasy i wiadomości, i on stanowił jedyny węzeł ze światem łączący Wólkę Brzozową. Sławna była ona z tego, że się tam od niepamiętnych czasów ani kryminał żaden, ani wypadek tragiczny, ani nawet większe nie przytrafiło złodziejstwo. Idąc na żniwa i sianożęcie, rzucano chaty niezamknięte, starsze psy tylko wartowały na przyźbach; w nocy ledwie kto drzwi zasunął: tak się wszyscy czuli bezpieczni. Kilka tych rodzin stanowiło jakby jedną, a i dwór dla nich był niczém więcéj tylko głową wspólną rodziny.
Ojciec pana Krzysztofa i on sam żyli podług starego obyczaju z chłopem w poufałości braci starszych, a ubóztwo i prostota życia jeszcze bardziéj wzajem ich ku sobie zbliżały. Dworek był dawniéj budowany, ale krzepko jeszcze wyglądał, chociaż trzecie już pokolenie ścianami swemi obejmował. Pokryty słomą, z kilku późniejszemi przybudówkami, stał osłoniony sadem i gajem, gdyby spokojny człowiek pod piecem.
W pośrodku było tam, jak to u nas prawie we wszystkich takich szlacheckich dworkach bywało, schludno, czysto a ubogo. Stały proste ławy kilimkami pokryte, stołki wypoliturowane używaniem, i trochę sprzętu wystawniejszego, z dawnych czasów zachowanego troskliwie.
Pierwsza większa izba od gościa i święta, nie była o wiele paradniejsza od drugich, dywanik wyszarzany pokrywał tu stół duży, w kątku stała Kolbuszowska szafeczka, między oknami wisiał duży obraz Chrystusa — Ecce Homo. Smutna ta twarz zdawała się strzedz cichego ustronia i przypominać mu, że ten tylko człowiekiem jest, kto cierpieć umie.
Pamiątka niemal jedyna z dawnych zamożności czasów, Chrystus ów był pięknego pendzla staréj włoskiéj szkoły. Umiano go tu ocenić, bo jak żywy Chrystus, obraz ten nawet do nieznających sztuki przemawiał. Nieraz prostym ludziom patrzącym nań dłużéj, w oczach stawały łzy; nieraz ci, co już się obyli z tym wizerunkiem, poglądając nań czuli, jakby do nich nową jakąś mówił boleścią. Było to arcydzieło zagrzebane w tym kątku, ale uznane przez wszystkich, — i O... nigdy się go pozbyć nie chcieli, choć od nich po kilkakroć dosyć drogo odkupić je chciano. Cała rodzina gromadziła się przed tym obrazem na modlitwę w dni uroczyste, gdy do kościoła dojechać nie mogła, i czasu wielkich burz, które często te niziny latem nawiedzały. Chrystus z Wólki Brzozowéj uchodził nawet za obraz cudowny, i nieraz się przed nim paliła świeca przyniesiona z daleka.
Stolnikowicz dobrowolnie myślał go parę razy ofiarować do kościoła, ale ciężko mu było się rozstać z tą rodzinną pamiątką i opiekunem domu, który patrzał na wszystkie jego radości i niedole. Przed nim on troski wylewał i żale, do niego się uciekał w strapieniu, często w nocy widywano go przed nim pobożnie klęczącego ze złożonemi rękami. Po za obrazem sterczały pozatykane palmy kwietniowe, nad nim wisiały wianuszki od święta Bożego Ciała i wiązanki poświęcone na N. Pannę Zielną. Ramę miał czarną, niezdobną; od dawna jednak zbierano się na kosztowniejszą, ale malarz i pozłotnik z miasteczka chciał tak drogo od roboty, że stolnikowicz zawsze to jakoś do namysłu odkładał.
Obraz ten był najdroższym klejnotem domu, reszta więcéj niż skromna była; może gdzieś w skrzyni kosztowniejsza karabela, spinka, pas lity, sygnet z herbem i kilka ksiąg, w których się zapisywały ważniejsze sprawy i pozostały z dawnych rodziny splendorów.
Mylimy się; na czole pana Krzysztofa świecił największy splendor: mimo swojego ubóztwa był on postacią jakby ze starego jakiegoś portretu wykradzioną, wzbudzającą poszanowanie w tych nawet, co go bliżéj nie znali.
Słuszny, krzepki, żylasty, ale nie otyły, prosty jak sosna, silny jak dąb, kroczył z senatorską powagą, choćby o kiju szedł kopy liczyć w kitlu płóciennym. Kitel leżał na nim gdyby toga rzymska, a juchtowe czarne buty stały mu za kurdyban. Nadewszystko piękna była jego męzka głowa ze spuścistemi wąsami, wygolona, wysoka, z orlim nosem, z brwią zawiesistą nad oczyma łagodnemi i zawsze wypogodzonemi. W rysach jéj królował spokój prawdziwego chrześcianina, co nad sobą czuje Boga, a przed sobą widzi jasno drogę przezeń wytkniętą. Pod te czasy pan Krzysztof miał lat około pięćdziesięciu, ale ich na nim znać nie było; choć twarz ogorzałą już marszczki orać poczynały, policzki krasiło czerstwe zdrowie, włos ledwie się przerzedził, a biały szereg pięknych zębów świadczył, że miał jeszcze dosyć chleba do spożycia na świecie.
Człowiek był wychowany w dobréj szkole ubóztwa i pracy, niewiele się mądrości uczył, ale dużo mu jéj samo życie wpoiło: umysł zdrowy starczył za naukę. Nie zwichnęły go wpływy różne, nie zmąciły sprzeczne poglądy, widział jasno przed sobą, bo wciąż w jedną stronę patrzał.
To, co naówczas każdy szlachcic pod utratą szacunku publicznego umieć musiał, nabył też i p. Krzysztof w świat wychodząc. Łacinnik dobry, prawnik biegły, bo nawet przez lat parę u mecenasa w Lublinie palestry kosztował, nie był obcy dziejom krajowym ani instytucyom, patrzał na nie ze stanowiska ówczesnego dosyć jasno i zdrowo. Czytał mało, ale rzeczy, z których się czerpie wiele: Pismo Święte, kroniki, księgi prawne, akta stare, trochę starożytnych pisarzów. Lubił szczególniéj Św. Pawła i Senekę. Wiarę miał głęboką, serdeczną, ale nie przechodzącą w mistyczne dziwactwa lub zimny racyonalizm: szanował formy, obrzędy, drobne nawet zwyczaje, przesądnéj do nich nie przywiązując wagi. Wiedział dobrze, iż duch i w drobnostkach się mieści, ale pojmował, że drobnostki ducha nie wleją, gdzie go nie ma. Duch swobodniejszy XVI i XVIII wieku wionął tu nie wiedzieć zkąd i jak, otrząsł z drzewa liście suche, a zielone zostawił. Katolik gorliwy, był katolikiem oświeconym, bez fanatyzmu; pojmował już, że najdroższém prawem człowieka jest wierzyć tak jak mu duch własny natchnie, starając się oświecić i udoskonalić. Nigdy też z nikim dysput o wiarę nie prowadził, ani sobie z cudzych przekonań żarcików dozwalał: wiara dla niego była jakby arką, któréj przed tłumem odsłaniać się nie godzi.
Wesół i pogodny, ubóztwo nosił jak purpurę, z pewną dumą, i nie byłby go pewnie zamienił na upokarzające dostatki.
Pięćdziesięciu lat doszedłszy, pan Krzysztof dobrał sobie suchych tarcic dębowych, dawno już w spichrzu złożonych, i z nich piękną zawczasu zbudował trumnę, którą nasypaną zbożem trzymał na strychu, aby dom był zawsze gotów, gdy się doń tułaczowi schronić przyjdzie.
Ożeniwszy się nie wcześnie ani późno, wziął szlachecką dzieweczkę, do pary ją sobie dobrawszy. Późniejsze życie, nawyknienie, bliższa znajomość, sprzęgły ich jeszcze mocniéj: była to pod siwiejącemi włosy para gołębi.
Anna, żona Krzysztofa, była z domu Łazów, ze staréj ubogiéj szlachty tutejszéj, jedna z pięciu siostr, które różném szczęściem powychodziły za mąż.
Małego wzrostu, jasnowłosa, biała, wesoła, żywa i pracowita, Anna wkrótce tak się bałwochwalczo przywiązała do męża, który pod dobry humor czasem ją jak dziecko na rękach nosił, że bez siebie wyżyć im i parę dni było tęskno. W domu z nią było jak z ptaszyną szczebiotką; nie umiała się rozpłakać, a przy łzach nawet przelotnych wilżących jéj oczy, usta się uśmiechały. Serce miała złote, może aż do zbytku dobre, ale dobrocią tą żyjące i nią szczęśliwe.
Dwojgu tym zacnym ludziom Bóg dał jedno tylko dziecię, syna, który na chrzcie dostał spadkowe imię dziadów i pradziadów, Adama. I w téj i w innych gałęziach familii O... wielu było Adamów. Wypieszczony i wykołysany na kolanach matki i ojca; Adzio wyrósł na śliczne chłopię, i zdawał się w tym dworku przybyszem pałacowym, tak mu jakoś pańsko z dużych jego niebieskich oczu patrzało. Wejrzenie żywe i pojętne, włos lśniący kasztanowy, twarz pociągła, pełna wdzięku, usta malinowe, wykrojone jak u dziewczęcia, czoło rozumne, słowem chłopak był jak z obrazka. Ojca to trochę martwiło, że nadto mu był piękny, wolałby był surowsze oblicze, nie tak delikatne rysy, mniéj urodziwą twarzyczkę.
— Choć to tam Pan Bóg najlepiéj wie co robi — mawiał p. Krzysztof, — ja moim rozumem, wolałbym, żeby Adamek mniéj był piękny; chłopcu ta zbyteczna uroda na nic, pokocha się sam w sobie, próżność wleci do serca... Niechby go tak nie chwalono, mniejby się sobie przypatrywał, a nie tyle o siebie troszczył. Adonisom nic po tém na świecie, tylko to Wenerom idzie na pastwę.
— O! — odpowiedziała żona — poczekaj trochę, jeszcze zbrzydnie, opali się. Dajcież mu pokój, co wam to szkodzi, że piękny? zawsze to ludzi dobrze uprzedza i serca pozyskuje. Niech-no na świat wyjdzie, zobaczysz jak mu się powodzić będzie: muszą go kochać wszyscy.
— Byle nie wszyscy — mówił p. Krzysztof; — już to bardzo zły znak i niewygodna rzecz, kiedy cały świat pokocha. Szacunek i miłość prawych, a choćby nienawiść grzeszników i nicponiów, to i dosyć. Chcąc, żeby nas wszyscy kochali, trzeba nieraz te amory poczciwością opłacać. A w dodatku, moja jejmość, czy ja będę na świecie, czy mi z niego Pan Bóg zejść rozkaże, pamiętajcie to dobrze, iż dla Adama powodzeń nie chcę, któreby go za dom wywlokły i oderwały od zagona, do którego Pan Bóg stworzył, kiedy mu się tu dał urodzić. Każdy się powinien trzymać tego miejsca, z którego urósł, a dostojeństwa i bogactwa jeśli same nie przyjdą, latać za niemi nie warto.
Ja taki zawsze swoje — kończył stary wzdychając: — wolałbym dobrą głowę, poczciwe serce, niż ładne liczko...
— Jedno przecię drugiemu nie przeszkadza, szeptała po cichu Anna.
Adamek miał prócz twarzyczki ślicznéj i serce dobre, i głowę wcale niezłą, ale ojciec się też nie mylił: — ładne liczko trochę mu ją zawracało, były tam już zarody próżności i ziarenka pychy, choć nie wiadomo zkąd przyszły, jaki je wiatr tam naganiał. Adamek lubił się stroić, uśmiechał się do ludzi zalotnie, dużo marzył i rozpytywał o szersze światy, a ciasny mu ten kątek widocznie nie starczył.
Dziwne też to było chłopię w swoim rodzaju, gdyż to co je otaczało, wcale go wytłómaczyć nie mogło: wyrastał, przeciwko wszelkim oczekiwaniom, na paniczyka, mimo że ojciec, bez tyranii, trzymał go dosyć surowo. Czy skryte pieszczoty matki, czy się tam co staréj krwi butniejszéj odezwało, czy myśl jaka zawczesna zaleciała do téj pięknéj główki Antinousa, dosyć, że Adam nie był takim, jakim go chciał mieć ojciec; więcéj mu nieznany świat smakował niż nauka, i jakieś losy świetne, o których najpocieszniéj marzył.
Pan Krzysztof, gdyby to bardzo rozbujało na przekór jego woli, chciał z niego dla poskromienia zrobić żołnierza, sądząc, że późniéj czas jeszcze będzie porąbanemu trochę i ostygłemu nieco powrócić na schedę ojcowską i w cichym dworku odpocząć.
Uczył go tymczasem tak, jak się sam niegdyś do życia sposobił: łaciny, prawa i wszystkiego co wówczas było szlachcicowi potrzebne do spełnienia jego posłannictwa społecznego. Tymczasem Adam mimo to w duszy urabiał się na panicza i twarzą na niego wyglądał; z nauk ssał tylko to, co mu do jego natury przypadało: słodycze jak pszczoła z kwiatków. Matka była z niego dumna, bo przed nią mógł się swobodnie z całym swym dowcipem popisać; ojciec się niepokoił, bo chłopiec przeczuciem wiedząc, że szczerze z nim obcując nie podobałby mu się, był przed nim zatajony i nie swój.
Czasem p. Krzysztof ciężko nad tém wzdychał, a niekiedy przed Chrystusem modlił się na intencyę syna.
Do piętnastu lat Adzio wyglądał prawie jak dzieweczka, ale po głowie straszne mu już nad jego wiek myśli chodziły. Właśnie w téj porze powieść się też nasza zaczyna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.