Dola i niedola/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Dola i niedola | |
Podtytuł | Powieść historyczna | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
W dawnéj Polsce, Pan Bóg podejmował się uczyć ludzi pokory. Jak zwykle w społeczeństwach, które człowiek buduje po swéj myśli na jakichś podstawach niedostatecznych — los nieustannemi zwroty prostował błędy instytucyi, przypominał prawa i prawdy ogólne, wiekuiste, którym wszystko ulegać musi. Szlachectwo dążyło do przerośnienia w próżniaczy przywiléj; ale ilekroć rodzina zapragnęła go używać, w drugiém lub trzeciém pokoleniu czepiała się jéj jakaś choroba, przychodził nieznacznie upadek i zmuszał do pracy. Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą bożą przeciw prawdzie wiekuistéj, zawsze, jak w boju Tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem przed majestatem jéj zwycięzkim. Nietylko u nas się tak działo: rozbogacone a zniewieściałe rodziny patrycyuszów i dożów weneckich, jeszcze przed upadkiem Rzeczypospolitéj, zaczynały mrzeć z głodu po opustoszałych pałacach.
W historyi naszych rodzin szlacheckich mamy mnóztwo podobnych przykładów téj niestałości a raczéj sprawiedliwości losu. Gdy jedna klassa społeczeństwa, kosztem drugich wyłamać się chciała z powszechnego prawa i podnieść, zasługą dawną kupując przewagę spadkową, — szły wkrótce jéj tarcze herbowne nad bramy starych rozwalonych chałup, a nie skartabellaci i nowi ludzie ze krwi powstający, ale zabiegłe nawet włóczęgi, najlichszego pochodzenia, zajmowały ich miejsca po pałacach.
Czuło to szlachectwo nasze, że skoro tylko owoców swojego wyjątkowego położenia używać zechce nie pracując, zawsze w końcu musi przypłacić to ubóztwienie siebie najostateczniejszym upadkiem. Dla tego aż do końca XVI wieku, za Batorego i Zamojskiego, wymagano odświeżania krwią starego zapleśniałego szlachectwa, i można je było postradać, przestając nosić godnie. To odnawianie herbów na placu boju, przypominające ich początek, poszło potém w zapomnienie, chociaż było wielkiego i potężnego znaczenia. Tylko ludzie tacy jak Potocki, pisząc o szlachty klejnotach, żywo jeszcze je przypominali, karcąc rozpieszczone dzieci. Ale prawdę ową jak piłkę każdy odrzucał drugiemu, nie biorąc jéj dla siebie.
Kazania nie pomagały, choć je często powtarzano; było uznanie prawdy w głębi, ale w czyn nie przechodziła: mimowolnie wyjątkowe położenie, do którego się nawykło, zdawało się już sprawiedliwém i konieczném.
Na pokojach, przy kieliszku dobrego węgrzyna, mówiono czasem złote prawdy o znaczeniu stanów; ale w ganku potém przyjmowano chłopa z góry, jako chamskie plemię. Co gorsza, gdy za świetnych czasów naszych najwyżéj stojący ludzie, krwią i złotem fortun poświęconych w usługach ojczyzny opłacali wywyższenie, późniéj już tytuły i dostojeństwa stały się pastwą dworaków: ubożsi za nich krew przelewać musieli. Choroba wreszcie wydawała się stanem naturalnym.
Ale Pan Bóg naówczas przypominał obłąkanym równość ludzką w obliczu obowiązków i pracy, upadkiem fortun, gorszym upadkiem charakterów i idącém za niemi nieuchronném upokorzeniem.
Przerzucając karty dziejów, spotykamy na nich co chwila nowe imiona wybijające się różnemi zasługami po nad fale, inne tonące ciężarem bezmyślnego obezwładnienia. Napróżno usiłują podnieść się dumą, chwytają się pamiątek, czepiają zbutwiałych wspomnień: muszą ginąć i ustępują miejsca ludziom nowym. Ten homo novus jest na każdéj stronicy kronik naszych, czasem istotnie wielki zasługą, często wynoszący się przypadkiem lub tajemniczemi wpływy.
Choć stara jest rusińska Śrzeniawa, Lubomirscy z niéj rosną w siłę istotną dopiero za Zygmunta III; choć dawna Pilawa Potockich, rozgłos jéj nie sięga daleko, póki jéj krwią nie obleli; choć Jelita Zamojskich sięgają Łokietkowych czasów zasługą, Zamojscy do dawnego blasku odradzają się geniuszem hetmana. Wszędzie, każdéj rodziny patryarchą jest jakiś mąż wielki w boju lub radzie, wielki męztwem, rozumem, poświęceniem. Jeżeli spadkobiercy wezmą po nim nie sam majątek, ale i cnotę z nim razem, stają na szczeblu, który on dla nich wywalczył; jeżeli zgnuśnieją, wkrótce z niego spadają. Gdy siły ducha nie stanie, ani kolosalne zbiory, ani rozległe majętności, ani imię lśniące, ani stosunki, kolligacye i intrygi nie starczą na długie utrzymanie familii w dawnym jéj blasku. Brak ludzi skrzętnych rozprasza zbiory, wielkość rodu maleje nicością umysłów; nareszcie martwe lalki stają nad grobami bohaterów i śmieszą przechodniów.
Po Janie III, Sobiescy mimo swych europejskich kolligacyj i niezmiernych skarbów schodzą bezpotomnie; po Stanisławie nie ma Leszczyńskich. Tam, gdzie ród podtrzymuje praca, talent, charakter, ofiara, a choćby jaka taka wspólność z narodem, trwa rodzina; jak tylko pan wyosabnia się, odstaje, oddziela, bądźcie pewni, że jego krew niedaleko popłynie, że imię zmaleje i wielkość się rozproszy.
Jakiś czas świeci zorza zgasłych słońc, ale gaśnie w końcu i noc po niéj znowu.
Tym bardzo prostym prawdom społecznym nie wszyscy wierzyć chcieli, bo każdemu bezmózgowemu sybarycie zdaje się, że jest wielkim człowiekiem, gdy ma za co kupić atłasu i aksamitu, aby się od siermiężnych ludzi odróżnić. Gdy do tego jeszcze ma się piękną, białą twarz, a trochę powierzchownéj ogłady, któréj nabywają i dobrze wychowane pieski: to już dosyć, że się żyje i świeci oczyma. A próżnowanie, to rzecz tak lekka i dobra! a używanie bez pracy tak smakowite, tak łatwo w nałóg przechodzi!
Ale wkrótce po tym rozpasanym mięsopuście następuje nieunikniony popielec: post nędzy i osamotnienia. Mnóztwo rodzin upadło tak podniosłszy się do szczytu, gdy sądziły, że raz osiągnięte stanowisko ekwilibryczną sztuką na wieki utrzymać się może, że na niém wytrwają bez potu.
Inne szczęśliwsze zachowały dostojność, ale je obaliła sama wielkość poświęceń dla kraju, bo na obywatelach w tém rozumieniu, jakie przywiązywano do imienia obywatelskiego, nie zbywało po wszystkie czasy. Civis polonus, jak civis romanus, wysoko patrzał ideałem. Czuł on, że w sobie stawić miał przykład chrześciańskiéj ofiary jednego za wszystkich, i starczył kościom jego grób nieznany w dzikiém polu, na którym pisano późniéj:
Dzieje tych rodzin co runęły rozpustą, są niestety głośne; dzieje cichych dzieci poświęcenia, mniéj daleko znane.
Jednym razem, nagle milknie naokoło nich rozgłos, rozstępuje się tłum pochlebców szczęścia, dworaków powodzenia, pałace przechodzą w ręce zręcznych dorobkowiczów, a potomkowie senatorów idą na zagon ostatni orać ziemię, którą ojcowie ich krwią oblewali, i nie skarżą się.
Pomimo wysiłków możnych rodzin, aby się utrzymać na raz zdobytéj wysokości, co chwila ważą się ich losy: walą się zamki, a chaty olbrzymieją w pałace, kasztelaństwa spadają na szaraczkowe kapoty krwią poplamione, laski zmieniają się na kije, infuły na lisie kapuzy. I nikt się temu nie dziwi, bo albo to sprawiedliwość boża, albo niesprawiedliwość ludzka: oboje rzeczą są na świecie zwyczajną.
Do tych rodzin, które dziwne zrządzenia losu strąciły ze szczytu, gorzéj niż w nicość i ruinę, bo w skamieniałą bezwładność, należała od dawna starożytna familia Toporczyków. Zajrzeć potrzeba do herbarzów, co to był za ród, jakie majętności, jaka władza i przewaga w narodzie. Tęczyńscy, główna odrośl Topora, stali jako baszta przodem od kraju do świata; Topór ich, choć nie krwawy, groził każdemu, coby go śmiał się dotknąć. Nie nowina im było choćby i z królewską krwią się bratać, pierwsze mieli krzesła, najwyższe dostojeństwa w senacie, a co większa, pierwszy i przeważny głos w kraju, tak, że krzyknąwszy: Starża! połowa szlachty leciała pod ich chorągiew.
Otoż cała ta wielkość, te dwory, w których spisywano zaginione dziś pamiątki rodu, te wieże, w których pokutowały dziewice, te grody, w których panowali, włości i ziemie, co były ich własnością odwieczną, pod koniec XVI wieku poszły rozdrobnione, podzielone w poniewierkę po kądzieli. Główny szczep Toporczyków wygasł, a choć tarcza herbowna pozostała na innych zamieszczona gałęziach, z zamków w ruinie przeszła na drzwi szlacheckich dworów i bramy nowych a kruchych pałaców. Topór i Starżę znalazłeś w sygnecie szaraczkowego szlachcica: po pańskich dworach tylko ich dawnéj wielkości wspomnienie.
Najdłużéj ocalała ze szczepu tego rodzina O........, ale i tych dużo już było zubożało pod koniec XVIII wieku. Imię to przejęło na się cały blask dawnego Tęczyńskich domu, ale nie świeciło długo. Jeszcze za Wazów O... grali świetną rolę, ale po zamkach, pałacach, salach, nie zaś na polu bitew i znojów. Daléj coraz ród poczciwy ale słabnący, bielał, delikatniał, drobniał, francuział cywilizując się, jakby ubierał się do trumny.
Koronki, fryzury, złociste lamy, w których go występującego widzimy, to już niby strój jego pogrzebowy. Pół żywota za granicą, język własny zapomniany, a cała wielkość w tytule.
To pewna, że którykolwiek z naszych panów wcielił się do Cesarstwa Niemieckiego, przyjmując tytuł od niego, już powoli samą mistyczną siłą téj zmiany imienia, która jest zarazem zmianą charakteru, odstawał od kraju i kopał sobie mogiłę.
Z Toporczyków O... nie wszyscy wszakże poszli na pańską paszę, na dwory cudze i cudzoziemszczyznę: dużo z nich rozdrabiając mienie, pozostało przy szlacheckiém ubóztwie. Na Podlasiu zwłaszcza była ich mnogość tego samego rodu, nazwania, herbu, ale żyjących w mierności, prawie niedostatku dochodzącéj.
Czując, że Toporczyk nie może być dusigroszem i sknerą, ubodzy, rozrodzeni, w potrzebie kraju do ostatniego się stawili i ciałem i workiem, aby ich Topór zawsze przodował poświęceniem; i tak ofiarując się dla imienia, aby godność jego utrzymać, zeszli na ostatnią prawie niemoc, ale z dumą na czole i spokojem sumienia.
Upadek taki można było nazwać tryumfem, powszechna też cześć otaczała tę zacną rodzinę, teraz szlachecką, niegdyś pańską, ale mającą po za sobą wieki nieprzerwanych zasług i niepokalanéj cnoty. Tylko możniejsi a zniewieściali krewni tegoż imienia patrzali na szare kapoty szlacheckie z niejakiém upokorzeniem; a że do rodzinnego nazwiska przylepili tytuły, niechętnie spoglądali na tych ludzi, co je bez żadnego nosili dodatku. Kilkakroć nawet ufni w siłę swych stosunków, próbowali odrzucić tych ubogich familiantów swoich i odsądzić od herbu i imienia, zadając im przywłaszczenie nazwiska i tarczy, co się im wszakże nie powiodło.
Ta część kraju, w którą ubogich O... losy rzuciły, zdawała się stworzoną na ten wypoczynek cichy po wiekach trudu, na odpielęgnowanie w rodzie iskry do nowego życia ostrym rozdmuchanéj znojem.
Nadbużna ta okolica podlaska wyglądała cała na zamkniętą ustroń czasów; nie jest ona ani piękna, ani wesoła, ale tęsknie poważna i pokochać się w niéj można, byle się tu lat kilka przebyło. Szerokie pasy lasów odgradzają ten kąt od świata; nizina płaska jak morze ciągnie się błotami, borami, wydmami poprzerzynana. Nigdzie oko nie może z niéj wybiedz daleko; niebo zdaje się tu niżéj opuszczać i tulić ten kraj ciszy, wśród którego płaczliwe odzywają się głosy ptactwa wodnego i szum nieustanny pacierzy drzew, które szepczą po cichu, jakby modlitwę chór zakonny.
Wzrok opiera się wszędzie o ciemną gajów i borów wstęgę; ziemia pod stopami wygląda jakby tylko co opadły muł potopu; tu i owdzie nie zbiegły nawet jeszcze kałuże, a trzęsawiska sitowiem pokryte przeciągają się wzdłuż pól w głębinę lasów. Przestrzenie, które w górzystych krajach zdają się skracać i zbliżają przedmioty, tu dziwnie łudzą oddaleniami, których nie ma. Na horyzoncie daleko ukazuje się wieś mglisto, a za kilkanaście minut już ją masz przed sobą.
Wielkiego uciszenia tych zaklętych ustroni nie przerywa nigdy nawet wicher gwałtowny, bo go rozbiją i przytrzymują lasy, ale jeśli burza spadnie na te kotliny, już nic jéj z nich nie dobędzie: wyleje się cała do ostatniéj kropli i wyładuje do ostatniego pioruna... obala całe lasów łany i zatapia ogromne obszary.
Za to wiosna wśród tych wonnych borów, których powietrze na wskroś przesycają wyziewy drzew rozpękających, okryta kwiatów tysiącem, rozśpiewana tysiącem ptasich głosów, jest chwilą rajskiego uroku.
W tym to cichym zakącie, ubodzy O... w pozostałych im ze starych majętności drobnych i porozdzielanych osadach mieszkali w końcu XVIII wieku.
Było ich tam kilku jeszcze, a najmajętniejszy z nich miał ledwie dziesięciu poddanych i kilkadziesiąt włok gruntu, z którego garbatszy tylko i suchszy szedł pod uprawę. Wioseczka jego między Białą a Łosicami położona, wcale była ładna, i u szlachty okolicznéj uchodziła nawet za złote jabłko. Tym owocem drogim uczyniła ją praca posiadacza.
Pan Krzysztof nawet nie miał tytułu, zwano go tylko od ojca czy dziada stolnikowiczem, był teraz głową rozrodzonéj i zubożałéj rodziny. Do niego to należało złote jabłko, Wólka Brzozowa. Na pagórku stał drewniany dworek o ganku ze słupkami wedle obyczaju, otoczony sadem i ogródkiem, z gołębnikiem w dziedzińcu i studnią z żurawiem. Zaraz po za nim był brzozowy gaik, od którego imię wzięła wioska; na jego tle malowało się całe to skromne szare zabudowanko szlacheckie.
Nieco opodal, połączona drogą obrzuconą żerdzianym płotem i ostawioną krzyżami dwuramiennemi, stała mała wioseczka, z małą też staruszką drewnianą cerkiewką. Przyjeżdżał do niéj paroch z sąsiedniéj wsi, co dwie niedziele, dla odprawiania nabożeństwa. Wieś cała w gruszach i jabłoniach, cała w krzyżach i jałowcach, nizko siedziała na suchym, piaszczystym wygonie, zarosłym piołunami i dziewanną. Tuż widać było cmentarzyk żółty z kilku staremi sosnami, posiany kłodami oznaczającemi groby.
W niewielu miejscach utrzymał się ten obyczaj, pogański zapewne, stawiania drewnianych małych chatek nad mogiłami, które ubożsi zastępowali grubą tylko kłodą, w jednym końcu przyozdobioną wyciętym z niéj krzyżykiem. Tu i owdzie pełzał jodłowiec drobny po téj ziemi jałowéj, w któréj rzadko gdzieniegdzie porastała trawa.
Okolica jak zajrzeć płaska, przecięta była tylko kilku nieco wyższemi grobelkami; z tych młodsze zasłaniały już widok dalszy: taka wszędzie była równina. W prawo zalegało duże błoto aż pod las się ciągnące, a wśród niego gdyby rzeczka kręcił się bród zwany Kamiennym, nie wiedzieć dla czego, bo w nim ani jednego nie było kamyka. Ludzie jednak starzy powiadali, że niegdyś leżała na brzegu duża bryła, którą na fundamenta cerkiewki, rozbiwszy, użyto. Na lewo po za wioseczką w dali, druga wieś pod lasem ciągnęła się długim sznurem chat ciemnych.
Wprost był bór, dokoła gaje i lasy.
Wszedłszy tutaj, zdawało ci się, że cię od świata ściany tych drzew oddzieliły na zawsze, że tu jego wrzawa i gorętsze życia zapasy wnijść nie mogły. W istocie, Wólka Brzozowa leżała na uboczu od wszystkich większych traktów; na jéj gruntach było się jak w izbie zamknięty. Obcy chyba tu umyślnie przyjechał lub zbłąkany zawitał; dzieci wiejskie uciekały od przechodnia: wszystkie psy zajadle szczekając przeprowadzały go daleko.
Żyło się tu, wedle przysłowia, jak u Boga za piecem; mieszkańcy sami u siebie utrzymywali porządek i obchodzili się bez ramienia sprawiedliwości. Raz w tydzień jechał arendarz do miasteczka po domowe zapasy i wiadomości, i on stanowił jedyny węzeł ze światem łączący Wólkę Brzozową. Sławna była ona z tego, że się tam od niepamiętnych czasów ani kryminał żaden, ani wypadek tragiczny, ani nawet większe nie przytrafiło złodziejstwo. Idąc na żniwa i sianożęcie, rzucano chaty niezamknięte, starsze psy tylko wartowały na przyźbach; w nocy ledwie kto drzwi zasunął: tak się wszyscy czuli bezpieczni. Kilka tych rodzin stanowiło jakby jedną, a i dwór dla nich był niczém więcéj tylko głową wspólną rodziny.
Ojciec pana Krzysztofa i on sam żyli podług starego obyczaju z chłopem w poufałości braci starszych, a ubóztwo i prostota życia jeszcze bardziéj wzajem ich ku sobie zbliżały. Dworek był dawniéj budowany, ale krzepko jeszcze wyglądał, chociaż trzecie już pokolenie ścianami swemi obejmował. Pokryty słomą, z kilku późniejszemi przybudówkami, stał osłoniony sadem i gajem, gdyby spokojny człowiek pod piecem.
W pośrodku było tam, jak to u nas prawie we wszystkich takich szlacheckich dworkach bywało, schludno, czysto a ubogo. Stały proste ławy kilimkami pokryte, stołki wypoliturowane używaniem, i trochę sprzętu wystawniejszego, z dawnych czasów zachowanego troskliwie.
Pierwsza większa izba od gościa i święta, nie była o wiele paradniejsza od drugich, dywanik wyszarzany pokrywał tu stół duży, w kątku stała Kolbuszowska szafeczka, między oknami wisiał duży obraz Chrystusa — Ecce Homo. Smutna ta twarz zdawała się strzedz cichego ustronia i przypominać mu, że ten tylko człowiekiem jest, kto cierpieć umie.
Pamiątka niemal jedyna z dawnych zamożności czasów, Chrystus ów był pięknego pendzla staréj włoskiéj szkoły. Umiano go tu ocenić, bo jak żywy Chrystus, obraz ten nawet do nieznających sztuki przemawiał. Nieraz prostym ludziom patrzącym nań dłużéj, w oczach stawały łzy; nieraz ci, co już się obyli z tym wizerunkiem, poglądając nań czuli, jakby do nich nową jakąś mówił boleścią. Było to arcydzieło zagrzebane w tym kątku, ale uznane przez wszystkich, — i O... nigdy się go pozbyć nie chcieli, choć od nich po kilkakroć dosyć drogo odkupić je chciano. Cała rodzina gromadziła się przed tym obrazem na modlitwę w dni uroczyste, gdy do kościoła dojechać nie mogła, i czasu wielkich burz, które często te niziny latem nawiedzały. Chrystus z Wólki Brzozowéj uchodził nawet za obraz cudowny, i nieraz się przed nim paliła świeca przyniesiona z daleka.
Stolnikowicz dobrowolnie myślał go parę razy ofiarować do kościoła, ale ciężko mu było się rozstać z tą rodzinną pamiątką i opiekunem domu, który patrzał na wszystkie jego radości i niedole. Przed nim on troski wylewał i żale, do niego się uciekał w strapieniu, często w nocy widywano go przed nim pobożnie klęczącego ze złożonemi rękami. Po za obrazem sterczały pozatykane palmy kwietniowe, nad nim wisiały wianuszki od święta Bożego Ciała i wiązanki poświęcone na N. Pannę Zielną. Ramę miał czarną, niezdobną; od dawna jednak zbierano się na kosztowniejszą, ale malarz i pozłotnik z miasteczka chciał tak drogo od roboty, że stolnikowicz zawsze to jakoś do namysłu odkładał.
Obraz ten był najdroższym klejnotem domu, reszta więcéj niż skromna była; może gdzieś w skrzyni kosztowniejsza karabela, spinka, pas lity, sygnet z herbem i kilka ksiąg, w których się zapisywały ważniejsze sprawy i pozostały z dawnych rodziny splendorów.
Mylimy się; na czole pana Krzysztofa świecił największy splendor: mimo swojego ubóztwa był on postacią jakby ze starego jakiegoś portretu wykradzioną, wzbudzającą poszanowanie w tych nawet, co go bliżéj nie znali.
Słuszny, krzepki, żylasty, ale nie otyły, prosty jak sosna, silny jak dąb, kroczył z senatorską powagą, choćby o kiju szedł kopy liczyć w kitlu płóciennym. Kitel leżał na nim gdyby toga rzymska, a juchtowe czarne buty stały mu za kurdyban. Nadewszystko piękna była jego męzka głowa ze spuścistemi wąsami, wygolona, wysoka, z orlim nosem, z brwią zawiesistą nad oczyma łagodnemi i zawsze wypogodzonemi. W rysach jéj królował spokój prawdziwego chrześcianina, co nad sobą czuje Boga, a przed sobą widzi jasno drogę przezeń wytkniętą. Pod te czasy pan Krzysztof miał lat około pięćdziesięciu, ale ich na nim znać nie było; choć twarz ogorzałą już marszczki orać poczynały, policzki krasiło czerstwe zdrowie, włos ledwie się przerzedził, a biały szereg pięknych zębów świadczył, że miał jeszcze dosyć chleba do spożycia na świecie.
Człowiek był wychowany w dobréj szkole ubóztwa i pracy, niewiele się mądrości uczył, ale dużo mu jéj samo życie wpoiło: umysł zdrowy starczył za naukę. Nie zwichnęły go wpływy różne, nie zmąciły sprzeczne poglądy, widział jasno przed sobą, bo wciąż w jedną stronę patrzał.
To, co naówczas każdy szlachcic pod utratą szacunku publicznego umieć musiał, nabył też i p. Krzysztof w świat wychodząc. Łacinnik dobry, prawnik biegły, bo nawet przez lat parę u mecenasa w Lublinie palestry kosztował, nie był obcy dziejom krajowym ani instytucyom, patrzał na nie ze stanowiska ówczesnego dosyć jasno i zdrowo. Czytał mało, ale rzeczy, z których się czerpie wiele: Pismo Święte, kroniki, księgi prawne, akta stare, trochę starożytnych pisarzów. Lubił szczególniéj Św. Pawła i Senekę. Wiarę miał głęboką, serdeczną, ale nie przechodzącą w mistyczne dziwactwa lub zimny racyonalizm: szanował formy, obrzędy, drobne nawet zwyczaje, przesądnéj do nich nie przywiązując wagi. Wiedział dobrze, iż duch i w drobnostkach się mieści, ale pojmował, że drobnostki ducha nie wleją, gdzie go nie ma. Duch swobodniejszy XVI i XVIII wieku wionął tu nie wiedzieć zkąd i jak, otrząsł z drzewa liście suche, a zielone zostawił. Katolik gorliwy, był katolikiem oświeconym, bez fanatyzmu; pojmował już, że najdroższém prawem człowieka jest wierzyć tak jak mu duch własny natchnie, starając się oświecić i udoskonalić. Nigdy też z nikim dysput o wiarę nie prowadził, ani sobie z cudzych przekonań żarcików dozwalał: wiara dla niego była jakby arką, któréj przed tłumem odsłaniać się nie godzi.
Wesół i pogodny, ubóztwo nosił jak purpurę, z pewną dumą, i nie byłby go pewnie zamienił na upokarzające dostatki.
Pięćdziesięciu lat doszedłszy, pan Krzysztof dobrał sobie suchych tarcic dębowych, dawno już w spichrzu złożonych, i z nich piękną zawczasu zbudował trumnę, którą nasypaną zbożem trzymał na strychu, aby dom był zawsze gotów, gdy się doń tułaczowi schronić przyjdzie.
Ożeniwszy się nie wcześnie ani późno, wziął szlachecką dzieweczkę, do pary ją sobie dobrawszy. Późniejsze życie, nawyknienie, bliższa znajomość, sprzęgły ich jeszcze mocniéj: była to pod siwiejącemi włosy para gołębi.
Anna, żona Krzysztofa, była z domu Łazów, ze staréj ubogiéj szlachty tutejszéj, jedna z pięciu siostr, które różném szczęściem powychodziły za mąż.
Małego wzrostu, jasnowłosa, biała, wesoła, żywa i pracowita, Anna wkrótce tak się bałwochwalczo przywiązała do męża, który pod dobry humor czasem ją jak dziecko na rękach nosił, że bez siebie wyżyć im i parę dni było tęskno. W domu z nią było jak z ptaszyną szczebiotką; nie umiała się rozpłakać, a przy łzach nawet przelotnych wilżących jéj oczy, usta się uśmiechały. Serce miała złote, może aż do zbytku dobre, ale dobrocią tą żyjące i nią szczęśliwe.
Dwojgu tym zacnym ludziom Bóg dał jedno tylko dziecię, syna, który na chrzcie dostał spadkowe imię dziadów i pradziadów, Adama. I w téj i w innych gałęziach familii O... wielu było Adamów. Wypieszczony i wykołysany na kolanach matki i ojca; Adzio wyrósł na śliczne chłopię, i zdawał się w tym dworku przybyszem pałacowym, tak mu jakoś pańsko z dużych jego niebieskich oczu patrzało. Wejrzenie żywe i pojętne, włos lśniący kasztanowy, twarz pociągła, pełna wdzięku, usta malinowe, wykrojone jak u dziewczęcia, czoło rozumne, słowem chłopak był jak z obrazka. Ojca to trochę martwiło, że nadto mu był piękny, wolałby był surowsze oblicze, nie tak delikatne rysy, mniéj urodziwą twarzyczkę.
— Choć to tam Pan Bóg najlepiéj wie co robi — mawiał p. Krzysztof, — ja moim rozumem, wolałbym, żeby Adamek mniéj był piękny; chłopcu ta zbyteczna uroda na nic, pokocha się sam w sobie, próżność wleci do serca... Niechby go tak nie chwalono, mniejby się sobie przypatrywał, a nie tyle o siebie troszczył. Adonisom nic po tém na świecie, tylko to Wenerom idzie na pastwę.
— O! — odpowiedziała żona — poczekaj trochę, jeszcze zbrzydnie, opali się. Dajcież mu pokój, co wam to szkodzi, że piękny? zawsze to ludzi dobrze uprzedza i serca pozyskuje. Niech-no na świat wyjdzie, zobaczysz jak mu się powodzić będzie: muszą go kochać wszyscy.
— Byle nie wszyscy — mówił p. Krzysztof; — już to bardzo zły znak i niewygodna rzecz, kiedy cały świat pokocha. Szacunek i miłość prawych, a choćby nienawiść grzeszników i nicponiów, to i dosyć. Chcąc, żeby nas wszyscy kochali, trzeba nieraz te amory poczciwością opłacać. A w dodatku, moja jejmość, czy ja będę na świecie, czy mi z niego Pan Bóg zejść rozkaże, pamiętajcie to dobrze, iż dla Adama powodzeń nie chcę, któreby go za dom wywlokły i oderwały od zagona, do którego Pan Bóg stworzył, kiedy mu się tu dał urodzić. Każdy się powinien trzymać tego miejsca, z którego urósł, a dostojeństwa i bogactwa jeśli same nie przyjdą, latać za niemi nie warto.
Ja taki zawsze swoje — kończył stary wzdychając: — wolałbym dobrą głowę, poczciwe serce, niż ładne liczko...
— Jedno przecię drugiemu nie przeszkadza, szeptała po cichu Anna.
Adamek miał prócz twarzyczki ślicznéj i serce dobre, i głowę wcale niezłą, ale ojciec się też nie mylił: — ładne liczko trochę mu ją zawracało, były tam już zarody próżności i ziarenka pychy, choć nie wiadomo zkąd przyszły, jaki je wiatr tam naganiał. Adamek lubił się stroić, uśmiechał się do ludzi zalotnie, dużo marzył i rozpytywał o szersze światy, a ciasny mu ten kątek widocznie nie starczył.
Dziwne też to było chłopię w swoim rodzaju, gdyż to co je otaczało, wcale go wytłómaczyć nie mogło: wyrastał, przeciwko wszelkim oczekiwaniom, na paniczyka, mimo że ojciec, bez tyranii, trzymał go dosyć surowo. Czy skryte pieszczoty matki, czy się tam co staréj krwi butniejszéj odezwało, czy myśl jaka zawczesna zaleciała do téj pięknéj główki Antinousa, dosyć, że Adam nie był takim, jakim go chciał mieć ojciec; więcéj mu nieznany świat smakował niż nauka, i jakieś losy świetne, o których najpocieszniéj marzył.
Pan Krzysztof, gdyby to bardzo rozbujało na przekór jego woli, chciał z niego dla poskromienia zrobić żołnierza, sądząc, że późniéj czas jeszcze będzie porąbanemu trochę i ostygłemu nieco powrócić na schedę ojcowską i w cichym dworku odpocząć.
Uczył go tymczasem tak, jak się sam niegdyś do życia sposobił: łaciny, prawa i wszystkiego co wówczas było szlachcicowi potrzebne do spełnienia jego posłannictwa społecznego. Tymczasem Adam mimo to w duszy urabiał się na panicza i twarzą na niego wyglądał; z nauk ssał tylko to, co mu do jego natury przypadało: słodycze jak pszczoła z kwiatków. Matka była z niego dumna, bo przed nią mógł się swobodnie z całym swym dowcipem popisać; ojciec się niepokoił, bo chłopiec przeczuciem wiedząc, że szczerze z nim obcując nie podobałby mu się, był przed nim zatajony i nie swój.
Czasem p. Krzysztof ciężko nad tém wzdychał, a niekiedy przed Chrystusem modlił się na intencyę syna.
Do piętnastu lat Adzio wyglądał prawie jak dzieweczka, ale po głowie straszne mu już nad jego wiek myśli chodziły. Właśnie w téj porze powieść się też nasza zaczyna.
Dworek w Wólce Brzozowéj, choć tak usunięty na stronę, nie był bez stosunków z sąsiedniemi wioskami i dworami szlacheckiemi. Szlachcic naówczas nie mógł się całkiem od swoich odstrychnąć, tysiące różnych węzłów wspólnego dobra wszystkich razem łączyły. Stan szlachecki związany ściśle stanowił jedną wielką całość, rodzaj zakonu i reguły, solidarne społeczeństwo wśród narodu; członkowie jego z konieczności musieli być siebie blizko. Ta spójność dawała im siłę. Szlachta przytém cała była jakby jedną rodziną pokrewną; ludzie z najdalszych okolic, gdy się z sobą zeszli, a rozpytali o swe herby, zawsze domacali się jakiéjś między sobą kolligacyi, styczności między pozornie nieznajomymi i obcymi. Pan Krzysztof czuł się także do tego obowiązku życia z braćmi, ale go ograniczał do pewnych wypadków, bo lubił swoją samotność.
Samych też imienników jego siedziało tam jeszcze trzech, na małéj nieopodal wioszczynie: stryjeczni to byli pana Krzysztofa, z którymi się po trosze żyć musiało.
Dobrzy to byli ludziska, ale dużo od p. Krzysztofa różni i wiele od niego niżsi; poważali go wszyscy jak patryarchę rodziny.
Przez dziwne ojca tych braci nabożeństwo do ŚŚ. Trzech Królów, których ciała spoczywają w Kolonii, z kolei przychodzący na świat synowie, otrzymali imiona: Kaspra, Melchiora i Baltazara. W sąsiedztwie zwano ich żartobliwie: trzema królami zaborzowskimi, siedzieli bowiem wszyscy w jednéj wiosce Zaborzowie, któréj spłacić sobie nie mogąc, podzielić się nią musieli na dwie części: trzeci zawczasu swoją stracił. Kasper najstarszy miał w niéj dwie schedy, skwitowawszy drugiego brata cząstkowemi wypłatami powoli, z pomocą posagu żony; Melchior siedział na trzeciéj schedzie. Baltazar, jakeśmy mówili, żadnéj już nie miał, posiał bowiem swoją po świecie, próbując na nim szczęścia napróżno. Służył on z razu wojskowo i powrócił z szablą poszczerbioną, twarzą pokiereszowaną, kieszenią całkowicie próżną, a z nabraném przywyknieniem do włóczęgi i kieliszka. Bracia przyjęli go jak brata, ale też im ciężki nie był; wesoły, myśliwiec zawołany, na chleb sobie wszędzie zapracował i potrzebował go dla siebie bardzo mało. Że chodził wiele i długo miejsca zagrzać nie mógł, najwięcéj się podobno zawsze troskał o buty, i przypisywał niegodziwości szewców nieuchronne skutki włóczęgi. Szukał też wszędzie owych idealnych butów, któreby się wcale nie darły; ale nadaremnie. Zresztą odziewał się zawsze jednakowo, a proch kupował za lisie i borsucze skórki, których co rok dosyć upolowywał.
Kieliszek gorzałki, misa krupniku, garstka prostego bakunu, który na podwórzu palił, bo go nikt w izbie nie zniósł — było mu dosyć.
Piosenek umiał tyle i tak różnych, że niemi mógł zabawić kogo chciał, bo dla każdego łatwo mu było dobrać taką, jaka dla niego przystała. Śpiewał je potężnym, ale łagodnym basem, który i w kościele i w domu jednał mu wielkie pochwały; na nieszczęście czasami chrypka go psuła i uciekać się trzeba było do jaj i oliwy, aby się jéj pozbyć co prędzéj. Był to mistrz do pieśni, a wszystkie jego teksty były wielce stare, serdeczne i na znaną jakąś nutę, która każdemu przypominała lata dziecinne. Spisywał on gdziekolwiek posłyszał wszelkiego rodzaju śpiewy do jednéj grubéj księgi, w skórkę oprawnéj, którą bardzo zazdrośnie przechowywał. Nigdy go ona nie opuszczała; napróżno nieraz na figla odkraść mu ją się starano: miał na nią czujne oko.
— Kiedyś to, panie — mawiał — będzie rzecz nieopłacona, bo pieśni mrą jak ludzie...
Były tam i wielkopolskie, i mazowieckie, i krakowskie, i litewskie, i rusińskie, kozackie i pokojowe, o miłości i żołnierce, wojenne i pobożne do Matki Najświętszéj, a wszystko nie drukowane, i takie tylko, które się z ust do ust chodząc przechowywały.
Cały ten zbiór różnemi atramentami przez wiele lat wpisywany do księgi poplamionéj i zużytéj, nieodstępnie w torbie borsuczéj towarzyszył p. Baltazarowi. Pamięć starego wojaka była tak szczęśliwa, że byle jeden raz którą pieśń posłyszał, już ją pochwycił i nie zapomniał; a notując w książce, dopisywał zaraz, na jaką nutę śpiewać się była powinna.
Głos miał bardzo piękny, czysty i silny, a kiedy sobie nieco podochociwszy pozwolił całą piersią w kniei zanócić, słychać go było o pół mili, i ludzie mówili uśmiechając się:
— Oho! jak to sobie dziś król Baltazar pozwala!
Kasper, drugi brat, był gospodarz zawołany, ale dzieci miał kupę; było na kogo o chleb się starać, i że pracował zabiegliwie, nie dziwota. Melchior, trzeci, choć żonaty, dotąd był bezdzietny i okrutnie skąpy, choć nie wiedzieć dla kogo oszczędzał i zbierał. Rodzina patrzała na niego jak na przyszłą zapomogę. Kasper żył z nim w przyjaźni i posługiwał mu jak mógł. Baltazar mniéj go lubił, bo sknerstwo było mu obrzydłe, a tam i jegomość i jejmość nad każdym groszem się rozpadali. Znacznie młodsza od męża pani Melchiorowa, żywa, słuszna, chuda jejmość, dosyć jeszcze ładna, i mężem rządziła, i we wsi ją zawsze najgłośniéj było słychać. Brat Kasper choć do niéj nie miał nabożeństwa, i po cichu ją Herodyadą nazywał, znosić przecię musiał, i był dla niéj bardzo grzeczny, bo się obawiał, by mu i serca brata, i majątku z przed nosa nie pochwyciła. Melchior był słabowity, kaszlący; żona sobie mogła łatwo testament wyrobić, i pogrzebawszy go, pójść jeszcze za mąż, bo do młodych chłopców uśmiechała się dosyć zalotnie, gdy jegomość nie patrzał. Szeptano nieraz o tém wieczorami, ostrożnie wzdychając i obawiając się, by przez ludzi nie doszły te gawędy do jejmości do drugiego dworu.
Baltazar z bratową nienawidzili się otwarcie: ona go nazywała próżniakiem i drapichróstem, on ją gęsią syczącą; ale do zerwania stosunków jakoś jeszcze nie przyszło. Politykowali z sobą, wzajemnie sobie nadskakując. Baltazar czasem nawet stroił do niéj udane koperczaki, ale go odprawiała okrutnie, bo się na farbowanym lisie znała.
Lepiéj było Baltazarowi z Kasprem, który był otwartszy, żywszy, serdeczniejszy, i z żoną jego, kobietą dobrą, zawsze swemi dzieciakami zajętą, z których jedne na świat przychodziły, inne się obiecywały, inne odłączały, drugie już dorastały, a „co rok to prorok,“ mówił uśmiechając się brat Baltazar.
— Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył, odpowiadał Kasper, ruszając ramionami.
Stary żołnierz zaglądał czasami i do Wólki Brzozowéj, do pana Krzysztofa. Niekiedy nawet zabawił tu dni kilka; ale mu jakoś było nieraźnie z tym poważnym człowiekiem, dla którego nie wiedzieć było nawet co zaśpiewać. I choć miał jadła do sytu, a gorzałki staruszki kielich spory przed każdém jedzeniem, że się musiał na wodzy trzymać, długo tu nigdy nie wybył. Kochali się przecię z daleka serdecznie.
Najbliżsi ci krewni pana Krzysztofa żyli z nim w dosyć ścisłych stosunkach, szczególniéj Kasper. Melchior go z dala szanował, Melchiorowa trochę się obawiała, już ich po cichu zowiąc wielkimi panami, a Adasia paniczykiem.
Oprócz tych najbliższych krewnych, rodzina Łazów, familia obu żon Kaspra i Melchiora, inne domy podlaskie pomniejsze, były w stosunkach z panem Krzysztofem.
Z panami, którzy mieli dobra w téj okolicy i czasami tu przebywali przez letnie miesiące, z Radziwiłłami, Sapiehami, z podpankami, którzy na ich fortunach wyrastali jak grzyby, coraz gęściej w tych czasach zastawą i kupnami szczerbiąc dawne magnackie posiadłości, O.... wcale nie żyli. Drobna szlachta mogła się trzymać pańskiéj klamki, ale O.... z ich imieniem lepiéj przystało niezależne ubóztwo, niż dworowanie, któreby dogadzało pańskiéj próżności cudzém upokorzeniem. Żyli więc z téj strony odosobnieni, przekładając swoje małe kółko i swój byt cichy. Trzeba też dodać, że panów nie lubili, bo im to fertyczne a napuszone państwo nie smakowało. Krzysztof na nich nigdy nic nie mawiał, ale trzéj królowie, szczególniéj Baltazar, psy wieszali nie oszczędzając.
I było tam za co hałasować pod owe czasy, bo to życie niby pańskie, cudzoziemskiego kroju, gdyby wrzód na karku siedziało krajowi, nic mu prócz pogardy nie dając.
Już samo wychowanie niby europejskie, które tylko europejski brud, lichotę i czczość sobie przyswajało, dobrego nam nic nie przynosząc, dzieliło panów od narodu; obyczaj nie zespalał także: oddalała pogarda mniemanego barbarzyństwa i wzajemna nieufność.
Czas to był rozerwania i walki wewnętrznéj. Ogół kraju stał uparcie przy średniowiecznéj swéj formie społecznéj, zupełnie różnéj od téj, jaką życie w reszcie świata powoli przybierało; czuć już było wszakże, iż się przy tém utrzymać będzie niepodobna. Postęp konieczny, na chwilę wstrzymany tym uporem i bezwładnością umyślną, wewnętrznym bojem i podobném jak w Rzeczypospolitéj Weneckiéj obstawaniem przy nieruchoméj zachowawczości, domagał się praw swoich. Im dłużéj był zaparty, tém silniejsze odzyskując swe prawa, musiał wywołać wstrząśnienie.
Młody Adaś, jakeśmy już mówili, był dosyć szczególném chłopięciem. Zkąd mu się wzięło był wcale innym, niż logicznie dziecko takich rodziców być było powinno, trudno to wytłómaczyć. Są tajemnice niezbadane w złém i dobrém; istoty jakby naprzód do pewnych losów wyznaczone, rodzą się czasem w sferach, w których spodziewać się ich niepodobna. Taką kukułką w gnieździe skowronków był ów chłopak, ani do ojca, ani do matki niepodobny, niedający z siebie uczynić tego, co z niego zrobić chciano.
Od dziecka było w nim zawsze coś dziwnie gorączkowego, jak gdyby długo uśpiony duch Toporczyków nagle się w nim przebudził. Niecierpliwy, rozmarzony, dumny, z instynktami pańskiemi, wyglądał raczéj na dziecię magnata, niż na syna ubogiego szlachetki. Małém będąc dziecięciem, przy zabawkach, mówił tylko o tém, jak będzie panem, senatorem, nawet królem; lubił się stroić w błyskotki, rósł tylko w jakichś wielkościach przyszłych, które go czekać miały. Ale przy ojcu, który surowo go za to gromił, nie odzywał się już późniéj z podobnemi myślami; cicho szeptał je w ucho matce, któréj serce niewieście potajemnie radowało się jakby przeczuciem świetnych losów ukochanego jedynaka.
Anna uśmiechała się słuchając jego rojeń i całowała go milcząca, z oczyma łez pełnemi, z jakąś tęsknotą w sercu towarzyszącą weselu. Pan Krzysztof ilekroć posłyszał podobne syna rojenia, burzył się mocno i fukał, a wytłómaczyć ich sobie nie umiejąc, przypisywał je niezręcznym matki pieszczotom... Ona składając drobne rączki, tłómaczyła mu się prawie z płaczem, że nic a nic temu nie winna. W istocie strzegła się nawet słowem potakiwać dziecięciu, choć powstrzymać go także nie miała siły. Cóż to komu szkodzi, że dziecię sobie marzy? Świat go aż nadto prędko przebudzi.
Ojciec przy każdéj téj zręczności do sytu mu powtarzał: że jego losem nie żadne państwo i wielkość, ale cicha i poczciwa praca, że błyskotki nie dają szczęścia, że często się je drogo kupuje, a oszukuje na towarze srodze i t. p. Ale to był groch o ścianę. Stary sobie mówił powoli, dziecko latało myślami po złocistych pałacach swych marzeń, i widziało się u stop tronu... wysoko, wysoko: nic mu tych losów z główki wybić nie mogło.
Powierzchowność Adasia dobrze się godziła z tą jego naturą: w istocie wyglądał raczéj na paniczyka delikatnego, niż na przyszłego szaraczka, dziedzica Wólki Brzozowéj. Promienista jakaś pogańska piękność tryumfująca sobą, wdzięk niewysłowiony, instynkt wiodący do elegancyi nawet przy ograniczonych bardzo do zdobycia jéj środkach, odznaczały go pomiędzy rówiennikami. Umysł miał bystry, pojętny, łatwość do nauki rzadką, ale wszystko brał powierzchownie, lekko; brakło mu cierpliwości i ochoty do zgłębiania czegokolwiek, choć do wszystkiego rwał się gorąco. Namiętność ta była prostą ciekawością, która się natychmiast przesycała. Uczył się więcéj przez próżność, dla popisu, niż dla siebie: lubił zaraz pochwalić się z tém co umiał, a wybierał zawsze to, co drugim było najmniéj dostępne.
Tak, potajemnie z książek, z pomocą staruszka księdza, który go polubił, prawie bez wiedzy rodziców, dosyć dobrze wyuczył się był po francuzku; wiedział dobrze, iż ten język potrzebny jest na wielkim świecie, do którego wzdychał. Za to łacina szła mu dosyć tępo, bo ją miał za starzyznę mniéj już potrzebną. Matka jego wiedziała o wszystkiém, bo się przed nią nie taił; ojciec niespokojny domyślał się wiele, milczał i był frasobliwy o niego, a własną przypominając młodość, nic w niéj do téj nie znajdował podobnego... Anna nie mogła, nie umiała być surową; czasem prosiła go, zaklinała, lecz pieszczoty dziecka rozbrajały jéj gniew, rozpraszały obawę. Modliła się tylko i po cichu popłakiwała.
Z razu wychowanie to poczęło się w domu od czytania z kalendarza, potém dobrano mu starego nudziarza ex-organistę, łacinnika i niby teologa, który w nim wielbił niesłychane zdolności, naostatek pomagał jeszcze i ksiądz ex-Jezuita, ucząc francuzczyzny po cichu. Ale w chwili gdy się powieść poczyna, Adam odbywszy te przygotowawcze stopnie domowego wychowania, począł już chodzić do szkół, i wymknąwszy się z pod oka ojca, grał między towarzyszami rolę paniczyka, mimo że w nim tę szkodliwą skłonność wszelkiemi środkami poskromić usiłowano. Od lat kilku umieszczony w Białéj, nauczył się tylko, że rodzina O.... była znakomitą w Rzeczypospolitéj, że on choć ubogi, do niéj niezaprzeczenie liczyć się miał prawo. Podnosił więc jeszcze wyżéj głowę, wiedząc, że ma w tarczy Topór i przodków głośnych po świecie.
Wiadomość ta była dla niego jakby potwierdzeniem przeczuć jego tajemnych, wykołysanych w duszy od dzieciństwa. Surowe, często bolesne i szyderskie obejście się towarzyszów, nic na to nie pomogło: duma w nim rosła, rozgorączkowywała go coraz bardziéj; ubóztwo spojone z nią draźniło; myślał tylko, jak się ze swego położenia wydobyć. Czekał, szukał, i roił sobie środki cudowne, któremiby mógł tego dokazać.
Ilekroć powracał do domu, pod ubogą strzechę rodziców, z niecierpliwością tylko układał sobie jak ma się z pod niéj wyrwać, oczekiwał jakiegoś wypadku, wiedział niemal, że ta zręczność przyjdzie, i że ją za włosy pochwycić będzie potrzeba. W innych sprawach dosyć bojaźliwy, na taki raz zbierał się na zuchwalstwo, gotował się do niego i zbroił.
Bystre oko ojca widziało, odgadywało w nim te walki wewnętrzne; niepokoił się stary niemi, ale czuł się bezsilnym do przezwyciężenia natury żywéj a do skrytości skłonnéj i unikającéj otwartego boju. W końcu gdy się ścisnęło serce, pocieszał się jeszcze.
— Może się to przerobi, gdy do czynnego zaprzęże się życia, mówił w sobie stolnikowicz; — ale nie trzeba się łudzić, źle jest jakoś z Adamem, trzebaby mu surowego nowicyatu.
— Ty przez miłość dla niego, pocieszała go żona, tworzysz sobie nadaremne troski. Dzieckiem jest, cóż dziwnego, że dziecinny.
— Niech Pan Bóg złe odwróci! szeptał p. Krzysztof.
Adam był w szkołach w Białéj u niejakiego Zamszyca, który od pewnego czasu utrzymywać zaczął studentów. Była to niegdyś professya jak inne, często z miłością i poświęceniem pełniona, częściéj jeszcze wychodząca na prostą spekulacyę, jakby przekarmienie bydła na stajni. Ubodzy ludziska podejmowali się żywić, opierać, trochę dozorować dzieci, i rachowali, aby coś na tém zarobić, a przynajmniéj swoją rodzinę przekarmić i grosik jakiś oszczędzić.
JMP. Zamczyc, u którego postawiono Adama nie był ani lepszy, ani gorszy od innych swych współtowarzyszów. Rodzice dawali za chłopca z korrepetycyami, opraniem i strawą, kilkaset złotych i kilkanaście korcy ordynaryi w naturze, jak to podówczas było we zwyczaju. Szła tam na tę edukacyę i mąka, i krupy, i masło, i ser, i słonina, a że gotówka była rzadka, pieniędzy co najmniéj.
Zamszyc spolaczały Niemiec, który już po niemiecku był zapomniał, bo się w Polsce urodził, wychował i nazwisko swe Samschütz na pół krajowe przerobić usiłował, był już człowiekiem niemłodym; niegdyś dworak, nie nadto uczony, pedagogiem a raczéj spekulantem na chłopcach stał się od niedawna, gdyż wprzódy różnych chlebów próbował, a żadnego jakoś najeść się nie mógł. Ostatnim razem był zawiadowcą ogrodu i pomarańczarni u Sapiehów w Kodniu; ale tu pokłóciwszy się z marszałkiem dworu, który do jego appartamentu chciał się wtrącać, poszedł na niezawisły chleb, młodzież zamiast płonek hodować. Szło mu w istocie nie tyle o to, aby się chłopcy uczyli, ile żeby z nimi jak najmniéj miał biedy, a z nich jak najwięcéj korzyści. Karmił ich wedle kontraktu, ale spekulował na wszystkiém; zresztą na obroty młodzieży, byle władze szkolne o nie się nie upominały, nie zbyt troskliwém patrzał okiem.
Młody Adaś nie był utrzymywany nazbyt ostro; przytém jakoś mimo swojego ubóztwa imponował imieniem i postawą Zamszycowi, który się go trochę lękał, choć się do tego nie przyznawał i nadrabiał miną. Życie chłopca szło dosyć swobodnie, a nauki tyle w nim było tylko, co z musu nauczyciele wcisnęli. Folgowano Adasiowi, widząc, że na uczonego nie wyjdzie, a tyle co szlachcicowi potrzeba, umieć będzie, bo ma pojęcie łatwe, a ochoty niewiele. Zamszyc go unikał, czując, że go chłopak nie lubi, przedrwiwa i drugich na niego podburza... Nie śmiał go zbytnią łagodnością ośmielać, ani surowością draźnić; najczęściéj nahałasowawszy się z daleka, umykał nie czekając ostatka.
Jednego pięknego poranka jesieni — a było to święto jakieś kościelne i lekcye wakowały — Adam wybiegł z towarzyszami bawić się na cmentarz: było to najbliższe miejsce do grania w piłkę i biegania w zawody. Cieniste stare lipy wabiły tu często Adama z kilku młodszymi współuczniami. Lubił tu rozpowiadać towarzyszom o śnionéj przyszłości, o wielkich swych losach. Gawędy te ponętne jak bajki, ubierał w barwy świetne, a chłopcy słuchali ich z otwartemi ustami, dziwiąc się zkąd się to wszystko u niego bierze. Niekiedy też dawał się i on pochwycić młodości, szalał razem z drugimi, ale się im starał przodkować. Grano w piłkę około muru i dzwonnicy, zaglądano do stojącéj w rogu cmentarza kostnicy, któréj tajemnicze głębie pełne przyborów pogrzebowych, przerażały i nęciły. Tego dnia Adam był w wielkim zapale, i młodszym od siebie dzieciakom spowiadał się wesoło ze swych zuchwałych planów przyszłości: widział się dygnitarzem, ministrem u boku króla... okrytym dostojeństwy i orderami...
Była to godzina nabożeństwa, ale zajrzawszy ledwie do kościoła, chłopak wyprowadził po cichu towarzyszów ku lipom i furtce od ulicy. Przypatrywali się ztąd ruchowi ulicznemu i zaczepiali przechodniów, sami się kryjąc potém w głąb cmentarza, w razie pogoni mając ujście przez dzwonnicę na tylną uliczkę.
Właśnie stali w bramce, wygrzewając się w ciepłém jeszcze słońcu jesienném, gdy naprzeciw nich zatrzymała się ogromna ładowna landara podróżna, sześciu końmi zaprzężona.
Chociaż przez miasteczko ciągnęły bardzo często różne pańskie karawany i chłopcy się nieraz z niemi spotykali, zawsze ci przybysze z innego świata budzili w nich niepomierną ciekawość.
Cała kupka studentów wybiegła cisnąc się do furtki, aby przyjezdnych zobaczyć.
W istocie było to niepospolite zjawisko, wspaniałe zarazem i pociesznie wyglądające. Powóz był wielki, ciężki, zabłocony, na którym z pod skrzepłéj warstwy gęstego błota wyglądały bronzy i ozdoby wytworne. Drzwiczki same zajmował prawie całe, malowany herb wielkich rozmiarów, rozpościerający się na gronostajowym płaszczu, z hrabiowską u góry koroną. Bystre oko Adama postrzegło zaraz na wierzchu rodzinny Topór... i serce mu uderzyło gwałtownie. Z tyłu, po bokach, od przodu, poprzyczepiane i powiązane były tłomoki, skrzynki, pudełka, a ze środka wyglądał także obfity pakunek, mnóztwo rzeczy... parę twarzy niewieścich. W téj arce Noego siedziały, jak widać same kobiety.
Za nią szedł zaraz drugi powóz mało co mniejszy, równie ciężko obładowany, w którym dwóch mężczyzn siedziało. Szedł jeszcze i trzeci w końcu, rodzaj podróżnego furgona ze służbą płci obojéj, dosyć wesołą, razem z ładownym wozem kuchennym, któremu towarzyszyli konno dwaj kozacy dworscy w liberyi granatowéj z karmazynem, w czapkach o zwiesistych wierzchach i z pistoletami w olstrach siodeł.
Cała ta kalwakata miała pozór pański a wspaniały. Zaledwie się zatrzymała, natychmiast ciekawy tłum uliczny zbierać się koło niéj i otaczać ją począł... Nie wiedzieć zkąd całe żebractwo miasteczka, kulawy Żydek, bez ręki chłopak, ślepy dziaduś i kobieta na wózku, obstąpili przybyłych.
Z drugiego powozu rzucono kilka groszaków, a kozacy grzecznie, ale stanowczo zabrali się do oczyszczenia placu.
Z pierwszéj landary wyjrzała blada twarz kobieca, bardzo pięknych, nieco zmęczonych rysów, dość jeszcze młoda. Na widok jéj szybko z drugiego powozu wysiadł mężczyzna, którego wieku trudno było odgadnąć, upudrowany, czerwony, dosyć brzydki, w podróżnych sukniach zapylonych, o lasce: zbliżył się z wolna ziewając do drzwiczek landary.
— Mon cher, — odezwała się do niego kobieta — każcie się dowiedzieć w kościele, czy nie mogłabym być na mszy? Możebyśmy się tu wstrzymali na pół godziny dla wytchnienia? Bardzo się czuję jakoś znużona tą nocną jazdą... Te szkaradne podlaskie drogi... te grobelki bez końca...
— Niechże idzie Tyrakowski — odparł mężczyzna, i kiwnął ręką na stojącego nieopodal niepoczesnego dworaka, któremu wskazał kościół. — Jeżeli chcesz mon ange — dodał powoli — to niech się tu kozacy o jaką gospodę rozwiedzą, i nim ty mszy wysłuchasz, wszystko do śniadania przygotują.
— A! bardzoby to było dobrze odpowiedziała kobieta: une excellente idée...
W chwili gdy te słowa z westchnieniem na pół do ziewania spazmatycznego podobném domawiała piękna pani, stojący w furtce piękny, uśmiechający się Adaś wpadł jéj w oczy.
Rozparł on swych towarzyszów i wysunął się naprzód, aby być widzianym.
— A! patrzże kasztelanie — zawołała kobieta wskazując na niego — cóż to za śliczny chłopak! un cherubino d’amore...
Adaś czy się domyślił, czy przeczuł, że o nim była mowa, pokraśniał cały, a ta krew wytryskująca mu na twarz, jeszcze go uczyniła śliczniejszym.
Mężczyzna czerwony odwrócił się, popatrzał, i rzekł dosyć obojętnie po francuzku:
— Istotnie, piękny chłopiec... bardzo piękny chłopak; musi to być szlacheckie dziecko.
Podróżna pani, wychyliwszy się z powozu, topiła w nim swe czarne oczy; a Adaś odpowiadał jéj wzrokiem tak śmiałym, że się prawie w końcu uczuła zmieszaną. Ta cicha, krótka rozmowa wejrzeń, między niezbyt już młodą niewiastą a wyrostkiem, wymowniejsza była dla obojga niż się zdawało. Mówili sobie wyraźnie: ona, że go znajduje prześlicznym; on że mu się wydaje cudownie, uroczo piękną.
W istocie była też to niepospolitéj urody kobieta, piękność gasnąca, ale jeszcze dziwnie ponętna, twarzyczka Psychy trzydziestoletniéj: oczy czarne głęboko osadzone z długiemi rzęsami jedwabnemi, nosek orli maleńki z różowemi nozdrzami jakby arabskiego rumaka, usta drobne koralowe, w górę nieco podniesione... Ale policzki te zbladły i straciły świeżość, były niemal żółte, a przy tych oczach, jak rysy na murze, który ma popękać, widniały już miskroskopowe marszczków zarody. Wyraz całego oblicza już nie jaśniał ogniem wesela i miłości, był smutny, zwątpiały, znużony; długa już przeszłość burzliwa patrzała z czoła chmurnego.
Z dala jeszcze prześliczna, z blizka miała w sobie coś trupiego; resztki ognia biły się w niéj z jakąś niemocą duszy, zwątpienie pasowało się z życiem wyczerpaném, a pragnącém się czegoś uchwycić jeszcze, aby swój byt przedłużyć. Lata ubiegłe tak już dotkliwie widoczne na jéj twarzy, nie nadały jéj żadnéj powagi i rezygnacyi; pozostałość lat ubiegłych: dziecinna niecierpliwość, rozpragnienie trzpiotowate, znużenie i nienasycona żądza nowości, ożywiały ją dziwnym niewesołym blaskiem. Był to jakby promyk słońca wiosennego na zwiędłych liściach jesieni. Widocznie chciała być jeszcze młodą, młodą zawsze, choćby kosztem największym, zrzeczenia się dostojności, jaką wiek nadaje.
Dla takiego chłopaka jak Adam, ta pieszczona twarzyczka wielkiéj pani, cała otulona w koronki i jedwabie, cała przesiąkła miękkością i zbytkiem, musiała się wydać dziwnie ponętną i uroczą. Najwspanialsza a zdrowa i spokojem tchnąca piękność, nie byłaby na chorobliwie roznamiętnionym marzeniami chłopaku uczyniła takiego jak ten zwiędły kwiatek wrażenia. Dodajmy, że wyraz tego oblicza smutnéj ruiny, był rozpaczliwie wyzywający i namiętny, że czarne te oczy, do których spłynął cały ogień dawnego życia, zdawały się gorzeć namiętnością nienasyconą a chciwą. Pod strzałami tych wejrzeń wlepionych w niego, Adam stał nieustraszony, uśmiechnięty, szczęśliwy; miłość własna jego była połechtana, a serce biło w piersi jakiémś po raz pierwszy w życiu rozbudzoném pragnieniem.
Piękna pani zdawała się nie módz nasycić widokiem ładnego chłopaka, — i gdy pan Tyrakowski pobiegł do kościoła zadysponować, aby Pan Bóg był gotów na rozkazy hrabiny, a sam hrabia ziewając, stał na uboczu ze złotą tabakierką w ręku, zamyślony i zmęczony, Hrabina wciąż wychylona przyglądała się Adamowi, Adaś hrabinie. Obok niéj w powozie, oprócz psa bonończyka, zdrzemanego na wygodnych poduszkach, siedziała sucha, długa, mocno ospowata panna lat dojrzałych, która po nad głową pani kasztelanowéj przypatrując się także młodemu chłopcu, złośliwie zagryzała usta. Hrabina chwyciła ją żywo za rękę i odezwała się po chwili:
— Ale spojrzże Pamelo, jak ten chłopiec jest śliczny!
— Patrzę i dziwię się, zkąd się mógł wziąć w tym kraju — odpowiedziała po francuzku zapytana. — Pani go dobrze nazwała cherubinkiem.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, piękna pani, wychyliwszy się bardziéj jeszcze, białą, prześliczną rączką, z któréj wprzódy, może naumyślnie zdjęła rękawiczkę, aby ją i bogate pierścienie, w które paluszki przybrane były, pokazać, skinęła na Adasia.
Zdaje się, że chłopiec czekał tylko tego i spodziewał się; nie wahając się, natychmiast zszedł parę stopni, zbliżając się śmiało do powozu. Czerwony, drzemiący kasztelan patrzał na to z obojętnością człowieka przywykłego do fantazyj żony, ale z pewnym niesmakiem.
Adaś przystąpił do samych drzwiczek, z których się hrabina nieco uchyliła w głąb; twarze ich zbliżyły się: ona mu, przy swéj alabastrowéj przezroczystéj białości wydała się nadziemsko piękną; on jéj, z tą rumianą, świeżą, ożywioną główką, cudnie urodziwym. Prawie drżącym głosem zapytała go hrabina:
— Kto pan jesteś?
— Jestem Adam O....
— Jak? O....?
— Tak. Toporczyk O... — odparł z dumą, głośno swe nazwisko wymawiając chłopiec.
— Mężu! mon cher! — zakrzyknęła hrabina żywo — zbliżże się; ale to cud prawdziwy! wszak to jest O....
— A! a! O.... to być może! — odparł zimno kasztelan: — są w tych stronach ubodzy O.... Z jakichże Wpan jesteś?
— Ojciec mój ma imię Krzysztof, dziad był Paweł stolnik podlaski; rodzice moi mieszkają w swojéj wiosce, niedaleko ztąd, w Wólce Brzozowéj.
— Tak! — szepnął zażywając tabaki kasztelan, który wciąż patrzał w inną stronę — wiem! ubodzy O.... znam.... Stolnikowicz zacny mówią człowiek... Ojciec! tak! dziad Paweł! no! tak! O.... Jak to zaraz w twarzy krew znać!
— A wiecież kto my jesteśmy? — zapytała z uśmiechem chłopaka piękna pani.
— Nie wiem — rzekł Adaś — ale z herbu na powozie domyślam się, że państwo jesteście z tego samego rodu... bo ot, Topór na drzwiczkach...
— Jaki roztropny i przytomny! słyszałaś Pamelo? — zawołała coraz się ożywiając hrabina do milczącéj towarzyszki — jak mu z oczu bystrość patrzy!
Na te słowa nadszedł właśnie powracający z kościoła Tyrakowski, donosząc, że ksiądz wikary oczekuje rozkazu, aby wyjść ze mszą św., gdyż właśnie rozpocząć się miała wotywa. Służący nadbiegł otworzyć drzwiczki, a pani poprawiając swój strój zmięty podróżą, wysiadła z powozu, po cichu szepnąwszy do Adasia, na którego z ukosa spojrzała:
— Zaczekajże tu, mój chłopcze, albo z nami idź na mszę świętą, to się potém bliżéj poznamy... i dowiesz się lepiéj kto jesteśmy.
Adaś byłby i tak nie odszedł, bo mu wciąż coś do ucha szeptało, że stanowcza dla jego życia nadeszła godzina; teraz tém bardziéj pozostał, i za hrabiną i hrabią poglądającym gdzieś wysoko po drzewach, posunął się ku kościołowi.
Teraz, gdy całą tę postać niewieścią objął okiem ciekawém, wydała mu się jeszcze piękniejszą... Była słuszna, kibić miała giętką, a ruchy rozpieszczonego kotka; wszystko w niéj zdradzało kobietę zmiękłą od rozkoszy, wychuchaną w zbytkach, typ, który dla wyrostków jest zawsze najponętniejszy. Adaś nie mógł się napatrzyć jak szła, jak na ławce usiadła, jak ślicznie wyglądała, podniosłszy głowę ku ołtarzowi, nie wiem, czy do Boga się modląc, czy dla ludzi. W istocie w tym półcieniu starego kościoła, wydała się nad wyraz piękną, a zamiast się modlić, przybierała z kolei wszystkie swe najpokuśniejsze postawy i wdzięczyła się jak na balu.
Dla czego chciała być koniecznie na mszy, tak mało mając ochoty do modlitwy? trudno to wytłómaczyć. Była po swojemu niezmiernie pobożna. Wiek XVIII cały był w takich anomaliach niezrozumiałych dla niego samego. Najswobodniejszego życia kobiety, zwłaszcza pod ostatki swych szałów, oddawały się fanatycznéj pobożności, sądząc, że Panu Bogu zapłacą za grzechy, służąc temu, co się im podobało nazywać Jego sprawą. W ten sposób nowy gasnącemu życiu nadawały interes. Inne dla pokrycia aż nadto jawnych błędów, stawały się wielce pobożne i dla kościoła szczodre; inne wreszcie godziły jakoś dewocyę i zalotność, jednéj i drugiéj oddając się na przemiany. Hrabina należała do ostatnich, i nie mijając żadnego balu, tysiącami płochych miłostek przerzucając, pościła surowo piątki, Suche dni, a mszy gdy tylko mogła, słuchała codziennie.
W jednéj skrzyneczce jechały przy niéj listy adonisów, w drugiéj różańce i książki pobożne, poświęcane pamiątki i relikwiarze. Nie koniecznie się nawet potrzebowała modlić, ale powierzchownie spełniała jak najściśléj formy wszystkich religijnych obrzędów.
Kasztelan także po swojemu mszy słuchał, zażywając tabakę i mrucząc pod nosem niekiedy coś nakształt obojętnéj, przerywanéj modlitwy. Reszta dworu, oprócz Pameli, była istotnie pobożna, a Pamela obwinąwszy się w czarną narzutkę, z zaciętemi ustami i przymrużonemi oczyma, poglądała szydersko po skromnym kościołku; zdawało się jéj zapewne, że w tak ubogiém schronieniu Pan Bóg mieszkać nie może.
Wotywa śpiewana z pewnym występem w głosie i ruchach przez Jmks. wikarego, który się po trosze rad popisywał z wdzięcznemi ruchy i przyjemną intonacyą, trwała dosyć długo. Adaś, który stał po za ławkami niecierpliwy i drżący, czekał tylko jéj końca, z mocném postanowieniem skorzystania ze zręczności i wyskoczenia na świat przez otwierające mu się drzwiczki.
Tymczasem w gospodzie na rynku, w najparadniejszym domu, którego gospodarz chwalił się, że u niego zawsze nocowywała księżna W... a mścisławska i książę Kazimierz, a nawet pan Mierzejewski i generał Kurdwanowski, służba przygotowywała śniadanie, czekoladę dla państwa i panny Pameli, bigos dla dworu. Wykadzono izbę bursztynem i łupinami od jabłek, gospodarz przywdział odświętne szaty atłasowe, i w nowych pantoflach z chustką od nosa paradną, ze srebrną tabakierką za pasem, oczekiwał swych gości na progu.
Po ucałowaniu patyny, którą ksiądz wikary umiał podawać nadzwyczaj zręcznie i delikatnie, ruszyli się państwo i dwór z kościoła, a Adaś za nimi, bojąc się, aby o nim nie zapomniano. Ale hrabina także go oczyma szukała, i skinąwszy nań, szepnęła uśmiechając się:
— Chodźże Wpan z nami.
Kasztelan tylko nań popatrzał wielkiemi wołowemi oczyma swemi, pomruczał coś, potém zaczął poglądać w chmury i milczał ruszając językiem w zamkniętych ustach, co nie bardzo dobry humor zwykło było oznaczać.
Piękna pani była mocno zamyślona. Idąc pieszo do gospody, zbliżyła się do męża i ujęła go pod rękę nieśmiało.
— Wiesz mon cher, jaka mi myśl przychodzi z powodu tego chłopaka?... Gdybyśmy go wzięli na wychowanie? Dla ciebie byłoby to, nie wątpię, miłe zajęcie... z oczu mu patrzy żywa intelligencya... Nie mamy dotąd dzieci... jest zawsze jakimś tam twoim krewnym. Byłoby ci przyjemnie pchnąć go w świat, co przy naszych stosunkach bardzo łatwo... Zresztą, gdyby się chłopiec nie udał, zawsze go możemy oddać rodzicom.
— Hm! — kiwając głową rzekł kasztelan ciągle roztargniony, patrząc w drugą stronę na bijące się dwa koguty na śmiecisku, — no tak... ale rodzice jego?
— O! ci się pewnie o powierzenie nam dziecka targować nie będą...
— Tak... przypuściwszy... alećby ro kosztowało...
— Co to dla nas znaczy, mon cher? tyle i tak tracimy! Jabym to wzięła na siebie — dodała cicho, — chłopak pewnoby na siebie oczy zwrócił, miałbyś honor z tego dobrego uczynku i przyjemność własną...
— Ha! ha! to sobie próbuj! to sobie próbuj — rzekł czerwony jegomość, rzucając ręką jakby dla pozbycia się żony — ja się nigdy nie sprzeciwiam... Sama się już tém chyba zajmiesz, bo ja, jak widzisz, czasu nie mam.
— Zobaczysz, jak nim pokierujemy! Ty mi poradzisz! — żywo podchwyciła pani — zobaczysz zrobimy z niego lalkę... że nam jéj pozazdroszczą.
Kasztelan począł tylko językiem w ustach kręcić i oczyma szukać przedmiotu jakiego daleko; niedostrzeżony uśmieszek przebiegł mu po wargach.
— A jeżeli go przyzwyczaimy do zbytkowniejszego życia, a potém będziemy musieli porzucić?... — rzekł cicho.
— O! niepotrzeba bo zawczasu stawiać tak strasznych problemów! Zobaczysz, wykierujemy go na człowieka, bylebyś mi dopomógł!
Kasztelan kiwnął głową przyzwalając.
Dosyć uradowana z rozmowy, hrabina rzuciła okiem na Adasia, który szedł z tyłu czerwony, zawstydzony, niespokojny, ale zarazem dumny, że z tak wielkiém państwem kroczył przez miasteczko, a współuczniowie, których tłum ciekawy napełniał ulicę, widzieli go w ich orszaku.
Tak doszli do gospody, a hrabina skinęła na niego, aby do przygotowanego dla nich pokoju szedł razem z nimi. Kasztelan kazał sobie dać osobną izdebkę, aby się trochę przebrać i odpocząć; pozostała tylko Pamela, ale odsunęła się i usiadła w oknie, aby pani nie być na zawadzie.
Podano czekoladę w srebrnych imbrykach na złocistych blatach, ciastka wydobyto z podróżnych zapasów, wodę we flaszkach kryształowych, i cały wytworny przyrząd śniadania, wedle obyczaju pańskiego. Nie zważano wcale, że państwo byli w drodze: musieli wszędzie mieć to, co zwykle miewali w domu, i być zawsze jak u siebie.
Kasztelanowa zrzuciła pokrywające ją dulietki i chustki, poszła do zwierciadła poprawić włosy, otarła się jakąś wodą otrzeźwiającą, i odświeżona jakby cudem, odwróciła się ku młodemu chłopakowi z uśmiechem niegodziwie czarującym. Wprawna we wszystkie zalotności obroty, w strategię niewieścią, wiedziała dobrze, jak biedne, niewinne dziecię wsi potrafi opanować i przyciągnąć.
Siadła przy stoliku, nadając postawie wdzięk jakiejś młodości sztucznéj, odrzuciła rękawy sukni i białe utoczone rączki dobyła z nich na podziw chłopcu, który jako żywy nigdy o podobnych nawet nie marzył.
Ręce pracowitych ludzi, są to narzędzia codziennego trudu... Najpierwéj one u nich starzeją i tracą kształty, o których zachowaniu nikt nawet nie myśli; u próżnujących sybarytów, białe dłonie są pielęgnowaną wędką na oczy i serca: ręka nabiera u nich fizyognomii, mówi, ma charakter, należy do wykwintnéj gry żywota. Hrabina miała ręce nieporównanych kształtów, i mogła się pochlubić niemi tam nawet, gdzie z wielu o lepszą walczyć jéj przychodziło. Wprawdzie straciły już one były nieco świeżości i zarysów posągowych, ale dla Adasia były jeszcze zjawiskiem idealném, jakby objawem natury nieznanéj mu nowego rodzaju, wyższego jakiegoś gatunku człowieka. Wlepił w nie oczy osłupiały.
— Zbliżże się i usiądź tu! tu! naprzeciw mnie... — odezwała się kasztelanowa, wskazując krzesełko — odpowiesz mi szczerze na to o co cię pytać będę. Ile was jest rodzeństwa?
— Jestem jedynakiem u rodziców! — odezwał się Adam.
Odpowiedź ta widocznie zmieszała kasztelanową. Nie miała ona żadnego wyobrażenia o przywiązaniu rodziców do dzieci: sama straciła ojca i matkę wprzódy nim dorosła, Bóg jéj nie dał potomstwa; przypominała sobie tylko z głuchéj tradycyi, że czasem rodzice mocno przywiązują się do dzieci, a szczególniéj gdy mają jedno tylko. To ją zaniepokoiło nieco.
— I rodzice bardzo zapewne Wpana kochają? — dodała.
Adaś nie wiedział co odpowiedzieć, pomyślał i instynktem jakimś rzekł cicho:
— Czy ja wiem?
Odpowiedź ta pełna była niepoczciwego znaczenia.
— Il est adorable de naiveté! — odezwała się pani do Pameli, która wciąż z wielką uwagą przypatrywała się ulicy.
— A Waćpan kochasz też mocno rodziców? — dodała piękna pani.
— Ja? ja? — wybąknął chłopak — ale jakże... wszakżem powinien ich kochać?
Ta druga odpowiedź była na pozór dziecinna, w istocie chytra i zdradziecka. Adaś nie śmiał się przyznać do miłości dla rodziców, bo się lękał, aby to nie przeszkodziło kasztelanowéj pomyśleć o jego przyszłości, którą już przeczuwał i zgadywał. Słówko, to małe w istocie, kryło w sobie zbrodnię; cały w niém przyszły malował się człowiek, gotowy uczucie i obowiązki dla samolubnych widoków poświęcić.
— A chciałżebyś od rodziców i ze swych stron rodzinnych się oddalić? — mówiła daléj, patrząc mu w oczy kobieta.
— Ja? — spytał mieszając się Adam.
— Myślałeś kiedy, co poczniesz z sobą?
— O! nieraz.
— Czegożeś pragnął?
— Dostać się do stolicy... i wyjść na człowieka — dodał żywo chłopak, — tego jednego zawszem pragnął.
— No! to ci się może ziścić — rzekła hrabina — odjedź z nami, my ci dopomożemy... Podobasz się nam Waćpan; zdaj swój los w ręce nasze: nie pożałujesz tego. Mój mąż, który nosi toż samo co wy nazwisko, chętnie zaproteguje imiennika.
— Ale czy rodzice pozwolą? spytał Adam pocichu.
— A! więc Wpan chcesz... potrzebujesz się pytać o pozwolenie rodziców? wyrwało się z ust kasztelanowéj.
Pytanie to również było charakterystyczne jak odpowiedź Adama: zawierało w sobie jakby zaparcie władzy rodzicielskiéj, jakby podmuch do samowoli i nieposłuszeństwa; mówiło mu wyraźnie: Nie potrzebujesz rodziców, możesz zerwać z nimi...
— Ja, doprawdy nie wiem; zdawało mi się... odparł chłopak.
Kasztelanowéj lekki rumieniec wystąpił na twarz; wstała i przeszła się po pokoju, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Wszakże się im krzywda nie stanie — zaczęła po namyśle, — gdy Wpan pojedziesz z nami, i że go na wychowanie weźmiemy. Mógłbyć Wpan do nich z pożegnaniem napisać... późniéj możesz sam przyjechać; a dziś nastręcza się mu zręczność, która się późniéj może nie trafi.
— Jak pani każe...
— Idź Wpan a śpiesznie, idź, napisz... Zabieraj swoje rzeczy, bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy... A jeśli z nami nie pojedziesz, późniéj... trudno nam będzie przysłać... Ale wprzód trzeba podziękować kasztelanowi: chodź Wpan, ja do niego zaprowadzę.
To mówiąc kasztelanowa zbliżyła się z uśmiechem do chłopaka, i głaszcząc go pod brodę, szepnęła pocichu:
— Nie pożałujesz tego... ja ci za matkę służyć będę; ale trzeba kochać mię trochę... nie prawdaż?
Adaś pochwycił jéj rękę, i niesynowski wcale złożył na niéj pocałunek. Hrabina zaczerwieniła się, nie wiem z radości czy zdziwienia, że tak dobrze zrozumiana została, i wyprzedzając go, poszła do pokoju męża, który miał nieszczęśliwy defekt, że namiętnie lubił ciągnąć pasyans; i korzystając z chwili, już był karty rozłożył na stoliku. Siedział nad nim posępny, zajęty, zamyślony, z namarszczoném czołem, okazując fizyognomią i postawą, jak ważną był sprawą zajęty. Hrabina w progu zakąsiła usta; nie spodziewała się, że przerwie to zatrudnienie, w czasie którego kasztelan zwykle bywał draźliwy, domyślając się, że ludzie na wielkości jego pracy poznać się nie umieją i szydzić z niéj gotowi. Ale cofnąć się nie było już podobna.
— Przyprowadzam ci jeńca — rzekła słodząc natrętne wnijście uśmiechem... — Pan Adam O... jedzie z nami do Warszawy, i przychodzi ci podziękować za szlachetną myśl twoją zajęcia się jego wychowaniem... Pocałuj go w rękę, ale ostrożnie, żebyś kart nie pomieszał, szepnęła popychając chłopaka.
Kasztelan odwrócił się gniewny prawie, ale go rozbroiła pokora Adasia...
— A no! no! bardzo się cieszę, że mu użyteczni być możemy... Więc dobrze... zawsze to nasza krew... niech jedzie...
I oczy napowrót wlepił w karty z całém zajęciem człowieka, który do głupstwa niezmierną przywiązuje wagę.
— A teraz idź Wpan, gotuj się do drogi, i zostawże piękny list do rodziców.. Tylko proszę nie marudzić, bo już się bryki pakują — rzekła hrabina.
— Za chwilę małą będę z powrotem — zawołał Adaś, otworzył drzwi i zniknął jak błyskawica.
Hrabina nie przerywając mężowi w zajęciu, które całe jego siły umysłowe wypotrzebowywało, po cichu wróciła do pierwszego pokoju i zbliżyła się do Pameli, swéj przyjaciołki i powiernicy.
— N’est ce pas qu’il est adorable?
Ospowata panna spojrzała trochę szydersko na hrabinę.
— O! niezawodnie — szepnęła — ale pani wiele sobie na głowę bierze kłopotu; to dziecko, które uczyć będzie potrzeba chodzić, mówić i myśleć... A któż wie jakiego charakteru? dodała ciszéj.
— Ale to nasz krewny... to O...
— Jak to! nosi wasze imię?
— I jest niezawodnie naszym krewnym choć ubogim... Zobaczysz, zrobimy z niego znakomitego człowieka. Wystaw sobie Pamelo, gdy go ubiorę, gdy go wystylizujemy, jakie podziwienie, ile zazdrości obudzi! Ale to Adonis... a cudowny tą swoją wiejską prostotą... Głowa mi się pali! Nie prawdaż? jestem śmieszna?
I po chwili dodała trzpiotowato prawie:
— Ty Bonończyka weźmiesz na kolana, ja go posadzę przy sobie w landarze; przez całą drogę do Warszawy będziemy go uczyły, rozmawiały... O! nie uwierzysz, jak prześliczne mam projekta... Pamelo! jestem szczęśliwa; od dawna nie czułam takiego życia w sobie: zdaje mi się, że rzucam całun i z grobu powstaję, że wiosna w około... żem młoda... że mi skowronki śpiewają nadzieją.
Pamela smutnie spojrzała na nią, a w oczach biednéj kobiety łzy się zakręciły, załamała ręce... spuściła oczy.
— Bądź co bądź — rzekła — bądź co bądź... byle żyć jeszcze!...
Adaś jak piorun wpadł na stancyę właśnie w chwili, gdy stary Zamszyc z usty otwartemi, z okularami zarzuconemi na czoło, stojąc w pośrodku izby, słuchał razem sześciu opowiadających mu chłopaków o wycieczce O... do gospody z jakąś wielką i piękną panią i strasznie poważnym magnatem.
— Otóż i dezerter! — zawołał pedagog surowo — gdzieżeś to asan był?
— Ja! byłem u moich krewnych państwa kasztelaństwa O...
— Bez pozwolenia! siako tako! (było to przysłowie, którego Zamszyc tak niepowściągliwie używał, że go przezwano tém imieniem).
— Tak jest, i bez niczyjego pozwolenia jadę z nimi zaraz do Warszawy, bo mnie z sobą biorą: tylko kilka słów do rodziców napiszę.
— Jak to! co to! nie pytając pana stolnikowicza — przerwał zdumiony tém zuchwalstwem Zamszyc — co to... siako tako... aspan sobie myślisz... co to to tam być?
— Ot tak jak mówię: zabieram manatki i kłaniam się Waćpanu, szczęśliwy, że stęchłéj jego kaszy ze świecą łojową jeść już nie będę.
Zamszyc struchlał, wyrzut ostatni jak sztyletem przebił mu piersi. Młodzieniec śmiał mówić o tém, co było największą tajemnicą domu: było to świętokradztwo! Okalająca ich młodzież zawsze gotowa stanąć w oppozycyi przeciw pedagogowi, uszczęśliwiona wypowiedzianą prawdą o kaszy i świecy, poczęła się uśmiechać, biorąc stronę Adama, który jak burza chwytał swe rzeczy, rozrzucał, pakował.
— Co to to ma być? — powtórzył Zamszyc bełkocąc i tupiąc nogą — jawny bunt przeciw prawnéj władzy, siako tako! na to ja nie pozwolę!
— Idźże Wpan do pana kasztelana i spytaj go, odparł zimno Adaś; ja z Wpanem rozprawiać nie mam czasu, bo na mnie i tak czekają, a jeszcze do rodziców napisać muszę.
I maleńki swój tłomoczek spiąwszy wprędce, chłopiec pochwycił arkusz papieru, siadając bez namysłu do pisania. Nic go to nie mieszało, że młodzież ciekawa otaczała stolik i zaglądała mu w list, który gorączkowo kreślił.
Pedagog skamieniały stał z założonemi rękami blady; zdawało mu się, że marzy, a usta drżące powtarzały:
— Stęchła kasza ze świecą łojową! Świętokradztwo! siako tako! bunt! wyraźny bunt! Ale to tak być nie może — dodał — ale ba! ja asana tak nie puszczę na cztery wiatry, kiedy mi zostałeś siako tako przez rodziców oddany i mojej opiece powierzony... Ze świecą łojową! Zobaczymy! Stęchłą kaszę!
— Zobaczymy! — rzekł nie odrywając się od pisania Adaś.
— Ja za Wpanem pójdę...
— A no! proszę, i owszem.
— A nie, to do księdza rektora dam znać.
— Daj znać, i owszem...
— Przecięż za pół roku siako tako odebrałem ordynaryę i zapłatę.
— To ją sobie zatrzymasz...
Adaś naprędce dokończywszy listu, bez zastanowienia rzucił go na stół, skłonił się towarzyszom broni i stołu, uśmiechnął zwycięzko, i jak motyl wylatujący z wiążącéj go gąsiennicznéj powłoki, wyskoczył niosąc swój tłomoczek na ulicę. Zamszyc nie zrzucając okularów z czoła, ledwie porwawszy dla przyzwoitości czapkę, pobiegł za zbiegiem w tropy. Ale że cała ta scena już nieco opóźniła Adasia, ekwipaże kasztelaństwa stały przed gospodą i zdawały się tylko oczekiwać na przybywającego. Czerwony kasztelan siedział już w swym koczu z Tyrakowskim, a z landary wyglądała piękna główka hrabiny, szukająca niespokojnemi oczyma; biała ręka dawała mu znaki, by co najprędzéj przybywał, bo kasztelan, któremu przerwano pasyans, mocno się na zwłokę niecierpliwił. Adaś oddał tłomoczek kozakowi, który naprzeciw niemu podbiegł, a sam, zręcznie i chyżo jak uciekający od pogoni złoczyńca, rzucił się na wskazane mu miejsce. Zamszyc, który śpieszył upomnieć się o zbiega, ledwie nadążył do drzwiczek, gdy się te już zamknęły; zdjął czapkę mając rozpocząć mowę: gdy wtém konie ruszyły, a dawny wychowaniec szyderskim go tylko pożegnał ukłonem.
Nie dając się tak łatwo zbyć, pedagog podbiegł lekkim kłusem do kasztelana ze zdjętą kapuzą, a czerwony pan ze zdjętéj pokornie czapki wnosząc, że prosi o jałmużnę, rzucił mu naprędce złotówkę... W téj chwili cała kalwakata, z ogromnym łoskotem, klaskaniem z biczów, krzykiem pocztylionów, śmiechem czeladzi a admiracyą otaczającego ludu, wyruszyła tryumfalnie przebiegając ulice małego miasteczka, które bez łzy, bez westchnienia, suchém okiem, rozpaloném nadziejami, pożegnał uśmiechając się Adaś.
Pocztylioni dla popisu raźnie puścili konie z miejsca, i tuman kurzu tylko świadczył o znikłém zjawisku.
— Ciekawa rzecz! co ja teraz ze stolnikowiczem pocznę! zawołał Zamszyc skłopotany. — Ten chłopiec zawsze mnie niepokoił... i wyśniła mi się bieda. A niechże go... razem z tymi co go porwali... siako tako, sto tysięcy dyabłów!... Śmiał mi powiedzieć... ze świecą łojową? Znaleźliż kiedy knota? znaleźli knota? Powiedzcie mi! Nigdy! nigdy! to nikczemnik...
Mrucząc tak i pięścią odgrażając się niewiadomo komu, powracał teraz do swojego domku zafrasowany staruszek, mając jeszcze do przebycia szyderskie z siebie urąganie uczniów, przyklaskujących ucieczce Adama.
Im więcéj o tém myślał, tém go cała ta historya dziwniéj mieszała. Wypadek był tak niezwyczajny, tak osobliwszy, że i ratunku nań potrzeba było szukać w środkach niezwykłych. Zamszyc dotąd żył zamknięty w ciasném kółku bardzo pospolitych zdarzeń, nie wychodzących nigdy z pewnych umiarkowanych proporcyj. Stłuczenie szyby, zbicie garnuszka, już go dosyć martwiło, gdy ich na kim poszukiwać nie miał; cóż dopiero ucieczka studenta w biały dzień, nieprawdopodobna, gorsząca! Tarł czoło, sądząc, że mu się to przyśniło, i nie doszedłszy do domu, ciągle z odkrytą głową, bo nie miał dosyć przytomności, by włożyć czapkę, zawrócił się do rektora akademii.
Rektorem naówczas był Jmks. Hermolaus Kessler, Szlązak, człek głęboko uczony, surowy i poważny, który szkołę i wszystko co do niéj należało w wielkim trzymał rygorze. Sławny był z tego, że nietylko szacunek powszechny, ale i postrach w około siebie rozsiewał; obawiali się go wszyscy, a powagę dostojności swéj piastował, jak gdyby akademii saméj, nie zaś skromnej jéj córy był naczelnikiem. Zamszyc widywał go w dni uroczyste z dala, rzadko, i truchlał na myśl, że mu się do niego zbliżyć przyjdzie, tak ta postać wyniosła doktora świętéj teologii i obojga praw, z za okularów złocistych spoglądająca na poziomy świat z pogardą, wydawała mu się straszną.
Przystęp też do księdza Kesslera dla ludzi pospolitych nie był łatwy. Mały, kulawy pedel i kalafaktor zarazem strzegł dniem i nocą drzwi, których progu nikt ze śmiertelnych nieupoważniony przejść nie mógł.
Pedel ów, przezwany z powodu ułomności swéj przez studentów kuternogą, dawał się ująć parą groszy, gdy szło o audyencyę; ale wziąwszy je i wyjednawszy posłuchanie, pod nosem professorów nawet klął i łajał, czując się w obowiązku naśladowania pryncypała i nieubłaganéj jego surowości.
Zamszyc tak był przejęty nadzwyczajnym wypadkiem, że wpadł nierozważnie na górę i uderzył się aż o kuternogę, śpiesząc zadyszany do Illustrissima... Wtém mu stróż gniewny drogę zaparł.
— Oho! zawołał — a dokądże to tak?
— Do księdza rektora.
— A tak! do księdza rektora! jak do karczmy! Co to Wpan nie wiesz porządku? Illustrissimus pracuje.
— Ale nadzwyczajny wypadek.
— No! to co?
— Naści trzy grosze na tabakę! siako tako! — zawołał zdesperowany Zamszyc, oddając nierozważnie złotówkę kasztelana, która mu w czapkę wpadła. Na miłość bożą, puszczaj mnie.
— Tak!... ale nie! popytam się; stój Wpan... nie można: tu na wszystko jest forma... trzysta dyabłów! — krzyknął kuternoga — ja zaraz powrócę...
— Dam jeszcze drugie tyle, a prędzéj, człowiecze.
— O! to coś jest! — szepnął sobie pedel — pośpieszając do drzwi, które za sobą zamknął.
Po chwili gorączkowego oczekiwania, otwarły się one i wpuszczono drżącego pedagoga, który miął czapkę w ręku z niecierpliwości. Na progu drugiéj izby spotkał stojącego ks. rektora z rękami w tył założonemi, z głową do góry podniesioną, z żołądkiem mocno na przód wydanym.
Z tyłu, jakby dla dopełnienia skulpturalnéj postaci, wlokła się wspaniale po ziemi długo i swobodnie, z pewném zaniedbaniem majestatyczném puszczona chustka od nosa. Rektor spojrzał na poziomą istotę, i chrząknął tylko, jakby oznajmiając, że słucha.
— Jaśnie wielmożny... illustrissime, księże rektorze dobrodzieju — wyjąkał śpiesząc się i bełkotając Zamszyc — stała się okropność!
Głosu mu zabrakło, vox faucibus haesit, ale rektor nie stracił swéj zimnéj, urzędowéj, obojętnéj fizyognomii.
— No, cóż tam się takiego stało? — zapytał.
— Syn pana stolnikowicza O... z Wólki Brzozowéj, Adam, w biały dzień uszedł z miasta, zabrany gwałtem, raptus, confiscatus, przez niewiadomych jakichś państwa, z ogromnym dworem i taborem przejeżdżających.
— Co? co? a jakżeś Wpan na to mógł pozwolić?
— Ale ja biegłem, goniłem, krzyczałem, protestowałem.
— Dla czegoż nie została wezwana ku obronie prawa władza szkolna?
— Bo to się stało siako tako, jakby w okamgnieniu; młodzież wychodziła ze mszy świętéj stolnikowicza syn spotkał się z tém państwem u fórty, i zagrabiono go jure caduco. Ja w pogoń za nim poszedłszy, ledwiem nadążył, gdy go kozacy (amplifikacya) pochwyciwszy do powozu wtrącili, i w cwał zaraz uciekać poczęto...
— Jak to! porwano gwałtem?
— Nie! illustrissime, chłopiec przewrotny, nakarmił mnie obelgami i zostawił list do rodziców.
Rektor stał dziwnie potrząsając głową, wlepił oczy w drżącego pedagoga, i wyciągnąwszy poważnie rękę ku niemu, rękę, od któréj wlokła się owa chustka ogromna, rzekł głosem Jupitera ferującego wyrok na śmiertelnika:
— Idź mi Wpan z oczu... precz!
Zamszyc, który przyszedł po radę, nie śmiał już ani źrenic podnieść, ani ust otworzyć; posunął się natychmiast ku progowi, słysząc za sobą grzmiący, mściwy głos ks. rektora:
— Wołać mi tu natychmiast ks. prefekta!
Usłyszawszy rozkaz, pedel jak piłka stoczył się natychmiast po schodach, korzystając ze swéj kulawizny ku misternemu przeskakiwaniu stopni, a biegł tak chyżo, iż o mało samego ks. prefekta idącego naprzeciw nie obalił. Nim sromotnie wygnany Zamszyc zszedł na dół, już ks. prefekt śpieszył do rektora.
Ks. prefekt był małą, suchą ruchawą figurką, człeczkiem z żywego srebra; w twarzy miał tysiące najrozmaitszych grymasów; pełno nerwowych ruchów w ramionach, w plecach, w nogach, w rękach. Nawet gdy stał spokojnie, ciągle nim coś targało i miotało. Studenci wcale się go nie obawiali, choć usiłował być groźnym; surowość jego uśmierzało roztargnienie, tak olbrzymie, że często rozgniewawszy się najmocniéj, w największéj passyi zapytywał naiwnie:
— Czegożem to ja się tak rozgniewał? hę? słyszycie?
Impetyk był, ale człek zresztą wcale niezły: groził i łajał straszliwie; nim do wykonania groźb przyszło, miękł i zapominał gniewu.
— Księże prefekcie, ratuj nieszczęśliwego siako tako! całując go w rękę zawołał Zamszyc. A toż to mi ten Adam O...czuk drapnął.
— Ha? co? tak? wiem! a tak! a nie pilnowałeś, a latali, a tego co się zowie! Otoż owoce... jak sobie kto się wyśpi, tak pościele (ks. prefekt często tak z pośpiechu wyrażenia przekręcał); a teraz woza do koza.. tego... zobaczycie. O! surowości potrzeba! przykładu! nie darujemy! Puszczaj mnie Wpan, bo ks. rektor czeka!
— Ojcze! ratuj nieszczęśliwego ojca familii!
— Nigdy! zbrodnia się stała! szkoła za nic! powaga zwierzchności zdeptana et sic porro, co to jest? chcecie pobłażania i wspólnictwa... tego... nigdy! Surowości potrzeba! surowości, wielkiéj i bezlitośnéj surowości... idę do ks. rektora...
— Ale cożem ja winien?
— Co? a któż? Wpan sam i jedynie! Chłopiec powierzony był jego opiece... z przed oczu niknie jak biały dzień w kamforze... to zgroza... Idę do ks. rektora.
Zamszyc ustąpił smutny, a prefekt poleciał machając rękami, nogami, głową, ruszając oczyma, nosem i gębą.
Zszedłszy na dół, podumał trochę stary, z wielkiéj rozpaczy wstąpiła weń jakaś odwaga, i nałożywszy czapkę na głowę, poszedł już nie do domu, ale do znajomego sobie mieszczanina Plewki.
Plewka miał mały dworek na téj saméj ulicy, a znany był z tego, że czasem znajomym konie najmował. Zamszyc nie namyślając się, zgodził go zaraz z wozem do Wólki Brzozowéj, i kazał mu téj chwili po siebie przyjeżdżać. Milcząc potém wrócił do domu, zdał nadzór młodzieży korrepetytorowi, pod najstraszniejszym rygorem wzbraniając pozostałym nosa wytknąć na podwórko, jak gdyby wszyscy pouciekać mieli, i schwyciwszy list Adama do kieszeni, narzuciwszy okrycie, niezwłocznie wyruszył w drogę.
W Wólce Brzozowéj cicho było i spokojnie, nic nie zwiastowało strasznego ciosu, który miał w serce poczciwéj pary uderzyć. Dnia tego pan Krzysztof siał w polu i cały ranek spędził przy siewcach, przypatrując się dobrze wyrobionéj roli i wróżbom pomyślnym przyszłości. Anna krzątała około lnu, który był pięknie zarodził i z którego sobie obiecywała wiele. Nad dworem świeciło słońce pogodne, niebo lazurowe, a z komina jego słupem szarym unosił się dym po nad wierzchołki drzew.
Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy pan Krzysztof, który drugi raz poszedł zobaczyć, jak tam mu ludzie zabronowali, o kiju powoli wracał do domu. W ganku czekała na niego Anna na jednéj ławce, a na drugiéj świeżo przybyły, w długich butach juchtowych, torbie borsuczéj pan Baltazar, który przyniósł na niedzielę szaraka upolowanego na ściernisku.
Pana Krzysztofa już widać było pomiędzy wioseczką a dworem i poznała go żona po białéj czapce, jak się z wolna modląc posuwał ku domowi... Wtém w wioszczynie tak blizko położonéj, że każdy z niéj odgłos dochodził, w tejże chwili dało się słyszeć nie zwykłe psów szczekanie, ujadanie, i pośród uroczystéj ciszy wieczoru turkot wózka.
Pan Krzysztof, który wiedział dobrze, iż na żaden wóz wieśniaczy psy nie ujadały nigdy, i że o téj porze nikt obcy nie mógł tu zabłądzić, chyba ktoś umyślnie jechał do dworu, — zatrzymał się, stanął i przyczekiwał.
— Pewnie któryś z królików moich — rzekł w duchu; przyłożył rękę do czoła i postrzegł wózek mały, a w nim poznał też zaraz Plewkę z Białéj, bo i konie jego znajome były w sąsiedztwie z maści, gdyż jeden był bułany, drugi siwy.
Serce mu uderzyło niepokojem, gdy po chwili i Zamszyca kapuzę rozeznał, a wózek przystanął i powoli pedagog zlazł z niego.
— W imię Ojca i Syna — rzekł w duchu — ani chybi: złego coś... Zamszycby darmo nie przyjechał.... Niechże się dzieje wola Twoja, o Panie! ale mnie nie karz zbyt srodze... Dziecko chore... przypadek jakiś...
Z miny zafrasowanéj starego, który wahając się przystępował do pana Krzysztofa, jeszcze mocniéj przekonał się stolnikowicz, że go jakaś próba czekała. Zebrał siły:
— No, mów — odezwał się nie witając — co się stało? Nie przybieraj się... czuję już coś złego... nie dawaj mi goryczy po odrobinie: rzuć mi ją całą jak Bóg zesłał.
Zamszyc stanął milczący i powoli zaczął z za kapoty dobywać list Adama. Pan Krzysztof nic nie rozumiejąc, pochwycił papier, wlepił weń oczy, i drżący począł czytać powoli. Przebiegł list raz, drugi i trzeci, i nie odgadł jeszcze co się stało.
— Ale cóż się stało z Adasiem!
— Panie, jak Bóg żywy, jam nic nie winien! Pilnowałem go jak źrenicy w oku, ale to gwałt i napaść, raptus, spisek; chwycili go w biały dzień mimo mego oporu: porwali, uwieźli...
— Któż? co? jak?
— A ci kasztelaństwo O...
Stary wpatrzył się w list, schował go do kieszeni, namarszczył brwi i rzekł surowo do Zamszyca:
— Jeżeli mi o tém słowo piśniesz przed matką, to cię na miazgę utłukę! Milczeć mi... na osobności pomówimy o tém. We dworze powiesz Wpan, że jadąc do Łomaz, wstąpiłeś do nas z ukłonem od syna; ani słowa więcéj. Powiesz, że Adaś zdrów, że się dobrze uczy: rozumiesz?
— Rozumiem, panie, rozumiem.
— I minę zrób mi wesołą!
— Postaram się, panie... radbym...
— Przecież mi kobiety zabić nie chcesz? — zawołał pan Krzysztof. Na wyraz jego oblicza Zamszyc struchlał: było straszne, groźne i wielką odbitą od niego boleścią. Stali właśnie przed wiejskim omszonym krzyżem. Stolnikowicz zdjął czapkę białą, przykląkł na jedno kolano. Uderzył się w piersi, wzniósł oczy do nieba i z głębi serca jęknął boleśnie:
— Panie, niechże Ci moje cierpienie miłą będzie ofiarą Abrahamową; użycz mi siły do zniesienia boleści. A wola Twoja niech się stanie, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen.
Podniósł się nieco uspokojony.
— Niechże waścina furka idzie za nami, a my nim dojdziemy do dworu, opowiesz mi Wpan szczegółowo i bez przesady jak się to stało. A nie kłam, bo nie przebaczę sercu ojcowskiemu zadanego ciosu; chcę wiedzieć prawdę — samą tylko prawdę.
Zamszyc z drobnostkowością człowieka, który nie umie rozeznać szczegółów ważniejszych od nieznaczących, rozpoczął historyę całą. Pan Krzysztof słowem jéj nie przerwał. Byli u fórtki dziedzińca, gdy się opowiadanie skończyło, a naprzeciw nich wyszła Anna i Baltazar, ciekawi jakiego to gościa stary z sobą prowadzi.
— Terazże milcz mi lub kłam, zawołał p. Krzysztof. Jeśli się czegokolwiek domyśli, biada tobie... Zabiłeś mię, nie zabijajże mi kobiety... Ja to jeszcze przeniosę... onaby mi umarła... milczeć.
— A to kochany nasz Zamszyc! — zawołała wesoło, ale razem niespokojnie Anna, poznając go — to wiadomość od Adasia?
— Jechał do Łomaz ze swojemi interesami — przerwał żywo Krzysztof — wstąpił do nas, aby nam dać wiadomość o dziecku. Adaś nie pisał, ale zdrów i uczy się dobrze...
Jak się masz Baltazarze? dodał postrzegłszy dopiero stryjecznego, — jak się masz?
— Mam się jak stary grzyb zawiędły; ot widzę, żem choć raz w dobrą godzinę przyjechał, bo mi się najczęściéj zdarza, i mam to do siebie, że zawsze prawie biedę jaką przywiozę... Choć ten raz zmieniła się natura.
Pan Krzysztof miał siły tyle, że się uśmiechnął.
— A jakże tam nasz Adaś? mów panie Zamszyc, zawołała Anna.
Zamszyc jąkał się, ale kłamał, bo go wzrok przeszywający ojca podbudzał; stary Krzysztof pomagał mu też jak mógł.
Wieczór przeszedł trybem bardzo zwyczajnym, a choć gospodarz i goście silili się na dobre humory, Anna dostrzegła na twarzy męża wyryty wyraz głębokiego, niepohamowanego smutku, i przypisała go rozbudzonemu wspomnieniu syna, o którego zawsze zbytecznie troszczył się pan Krzysztof. Pomimo największego wysiłku, nie mógł on zadać gwałtu rysom twarzy i wydać się bardzo ożywionym. Chciał to zrobić, aby usunąć podejrzenia; ale do fałszu brał się koślawo i niezgrabnie, widać w nim było przymus wielki. Nikt też nadeń mniéj do kłamania nie był zdatny.
Za to Baltazar, jak człowiek, któremu polowanie dobrze poszło, a wódka i wieczerza po niém smakowały, był wesół jak nigdy; opowiadał dykteryjki, zarywał aż niekiedy na piosenki, chcąc koniecznie rozruszać pana brata, ale mu się to nie udawało.
Zamszyc z wielkim zawsze będący respektem dla państwa Krzysztofowstwa, przerażony wypadkiem, zagrożony, aby się nie wygadał, zrywał się też do dobrego humoru jak dropie do latania, zmuszony zaraz milknąć, bo mu wątku nie stawało. Jedzenie, choć głodnemu, do gardła nie szło; na karb tylko wielkiego szacunku można było ten dziwny stan jego ducha zaliczyć. Siedział w końcu stołu i miał postać człowieka wziętego na tortury. Groźne spojrzenie gospodarza, starające się go utrzymać pogodnym, jeszcze gorzéj nieboraka mieszało. Brał łyżkę zamiast widelca, krajać chciał mięso chlebem, łapał się, mieszał, tak, że gdy od stołu wstawano, gospodyni szepnęła mężowi:
— Coś mi ten Zamszyc dziwnie pomieszany. Weźno go ty na spytki: może się co Adasiowi stało? Wygląda tak, jakby coś w sobie dusił...
— Ale co ci się śni! — odparł mąż — jużem ja go dobrze wymacerował nimeśmy tu pieszo doszli. Adasiowi nic. Zamszyc sam ma swoje kłopoty domowe.... Ktoś mu tam zawinił i w porę nie wypłacił... Boję się, żeby dziecko na tém nie cierpiało, bo coś bardzo piszczy na niedostatek.
— Możeby mu czém pomódz z domu? — rzekła frasobliwie gospodyni.
— E, poczekaj-no z tém; przyjdzie na to pora: nie trzeba się śpieszyć.
Po wieczerzy, odprawiwszy żonę do alkierza, pan Krzysztof skinął na Zamszyca i Baltazara, aby z nim wyszli; a że noc była ciepła i miesięczna, poszli niby odetchnąć ku wiosce i krzyżowi. Była to zwykła w Wólce Brzozowéj przechadzka, bo w inną stronę niż tu i do lasku po za dworem, nie było nawet ścieżki.
Choć mu już Zamszyc wprzód całą rozpowiedział sprawę, choć i list Adasia coś też mówił, Krzysztof potrzebował szerzéj o tém pomówić i zlać z serca ten ukrop, który je parzył. Baltazar nie był mężem do rady, ale zawsze jako stryjeczny brat i dusza poczciwa, zbytecznym przy rozmowie być nie mógł.
Gdy dobry kawał ode dworu odeszli, a pan Krzysztof obejrzał się, że ich nikt z dworskich podsłuchywać nie może, ujął silnie za rękę brata myśliwca i dopiero mówić począł, tchnąwszy piersią wprzód, jakby z niéj chciał wielkie brzemię zrzucić.
— Czy wiecie panie bracie, co mi ten człowiek przywiózł? rzekł powoli — i dla czegom u wieczerzy sposobiąc się do wesela, jak czajka z za morza czoła rozchmurzyć nie mógł? O! większego ciosu w życiu mém nie było, chyba gdym nieboszczyka rodzica mego do grobu składał.
— Boże wielki! cóż się stało? chyba co Adasiowi przytrafiło się? Postrzegłem to dobrze u wieczerzy mimo waszych wysiłków, że coś było za pasem.
— Rzecz nie do wiary: jeszcze mi się zdaje, że to sen — zawołał pan Krzysztof. — Wystaw sobie, Adaś bez pozwolenia rodzicielskiego... z kasztelaństwem O...mi do Warszawy odjechał. Dobry i on, i ci, co go tak sobie wzięli! Jak to! dziecko rodzicom! to gwałt, to przemoc, to wzgarda wszelkiego prawa. Że bogaci i bezdzietni, myślą, iż mi łaskę czynią, dziecko biorąc i sposobiąc, aby progi pańskie i kąty wycierało, a czoło też wytarło! Wielcy mi dobrodzieje! a toć chleb mój razowy pod własnym dachem, na swoim zagonie, stokroć zdrowszy od pańskich marcepanów... Widziane to rzeczy! Chcą mi z syna paniątko uczynić... Toć nie łaska, ale ostatnia zguba!
I unosił się tak pan Krzysztof, a Baltazar wąsa pokręcał dziwując się.
— Ale jakże się to stało? spytał.
— Jak to było? — odparł szybko Zamszyc, który ciągle czuł potrzebę uniewinniania się: — jak? toć człek siako tako patrzy, mogę powiedzieć, jak oka w głowie powierzonych dzieci; ale na pospolite niebezpieczeństwa są środki w ludzkiéj mocy, a na te ekstraordynaryjne wypadki, których nikt nie przewidzi, człowiek nic wymyślić nie może: spada to jak piorun. Któżby to mógł był przeczuć nawet, że mi dziecko skradną w biały boży dzień, jak Boga kocham, siako tako! — zawołał Zamszyc bijąc się w piersi. — Już jeślim winien, tom szelma.
— Gadacie, gadacie, a ja do téj chwili nic nie rozumiem! — przerwał niecierpliwie Baltazar, który pomimo doznanego wrażenia nie zapomniał korzystać ze świeżego powietrza i krótką swą poleską fajeczkę bakunem nakładał, a wziąwszy ją w zęby, począł ognia krzesać.
— List od tego smarkacza — zawołał mnąc papier w kieszeni pan Krzysztof — sam nie wiedział co pisał; jak w gorączce, donosi nam, żegnając mnie i matkę, że jedzie z kasztelaństwem do Warszawy, że oni się chcą podjąć jego wychowania! Rozumiesz panie bracie... kwita z ojca i matki! Że mnie starego bez bolu i żalu odjechał tak i rzucił, a! Bóg miłościw, temu się jeszcze nie tak dziwię — dodał Krzysztof; — między ojcem a synem mniéj jest węzłów serdecznych. Ależ tę biedną, tę matkę, która go tak kochała, że kamieńby się przecię jéj miłości ulitował, dla ludzi, których raz pierwszy w życiu zobaczył, porzucić? to niepojęte!
Milczeli chwilę, pan Krzysztof westchnął.
— W rany Chrystusowe potrzeba to złożyć na ofiarę, dodał. Toć nic jeszcze, to nic: pojadę ja sam po niego, odbiorę dziecko... ale dosyć dni kilkunastu, by trucizna miękkości zakradła się w serce, by się popsuł na całe życie... Gdy ten oddech zatruty sybarytyzmu wionie na człowieka, to jak zaraza morowa: z niéj się nie wychodzi bez uszczerbku na zdrowiu... I cóż ja mieć mam za nadzieję w dziecku, które już nie ma serca w latach, w których się go miewa za wiele?... A to moje jedyne!
Załamał ręce. Schwycił go pan Baltazar za prawicę.
— Czekaj bracie, nie rozpaczaj; czyż dziecinna płochość, któréj chłopiec już może żałuje, tak cię ma srodze obchodzić, lub tak wiele znaczyć nierozwaga?
— Znaczy wiele, rzekł surowo Krzysztof; znaczy wiele... Kto w tym wieku nie ma serca, już mu ono nie wyrośnie: nie! Nie mam syna, ale dla matki odebrać go potrzeba, aby biedna kobieta we łzach się nie roztopiła... Jam już na wieki sierota.
— Niechże pan stolnikowicz, siako tako, nie desperuje, zawołał Zamszyc. Chłopię to jeszcze małe odmienić się może... nazbyt miękkie to...
— A zkądże téj miękkości nabrał? zkąd to kwiatkiem wyrosło, gdy ja kłosa pełnego z niego się spodziewałem? przerwał ojciec. Bóg pokarał; nie cieszcie mnie: o mnie starego tu nie chodzi. Nie będzie komu wylać się umierając, zostawić myśli i woli ostatniéj; ale Bogu niech będzie chwała i fiat voluntas Tua... Mnie już dziś o tę moją drogą Annę tylko idzie... Gdy się dowie — a! nie mogę pomyśleć... Kobieta biedna może życiem przypłacić; a jéj życie to i moje razem... Zostanie sierotą i zginie zostawiony sobie.
— E! słuchaj-no panie bracie — rzekł Baltazar — z czarnemi myślami precz, jak mówi piosenka: one rozum zamącą. Chłopca odebrać, a dać go w rygor ścisły, to się jeszcze jak skóra wyprawi, choćby na surowiec, ale go dobrze kręcić... A nam też ludzi potrzeba z surowcu, bo nasz świat nadto się safianowy coś robi: nie będzie z czego wkrótce uszyć pasa, gdy przyjdzie chwila ciągnąć. Co prawda, to prawda!
Zamszyc głową, usty i rękami potwierdzał co kto mówił, byle nań nie krzyczano; pokorny był i zbiedzony nad wyraz.
— Tu nie ma co długo rozmyślać... rzekł pan Krzysztof: ja z tobą jutro pojadę do braci... Choć to moja sprawa, ale i rodziny razem; potrzeba coś obmyślić.., i do Warszawy co tchu. Ale jaki ja znajdę powód wyjazdu, aby mnie żona nie podejrzewała? a jak tu znowu obwarować, aby pod moją niebytność ktoś jéj nie szepnął o synu. Cała okolica lub już wie, lub wkrótce o naszym wstydzie i utrapieniu wiedzieć będzie.
— E! to fracha! — rzekł Baltazar — brat pojedziesz niby dla jakiéj sprawy sądowéj, a ja tu siędę w Wólce dla pilności około gospodarstwa, i troskliwie strzedz będę Anny, twojego dobra i spokoju: zawierzyć mi możesz.
Krzysztof się zadumał. Zamszyc cicho szeptał:
— A czemużby nie? bardzo dobrzeby tak było.
— Ale po co ja, którym od niepamiętnych czasów w stolicy nie był, do niéj pojadę? jak też przystroić tę podróż, aby się powodu jéj moje biedactwo nie domyśliło? jak? jak?
— A toć proces, sprawa familijna... co chcecie... choćby sukcessya...
— Na ubogich nic nie spada, rzekł pan Krzysztof, machając ręką; to do wiary niepodobne wcale.
— O powód się nie frasuj: jutro pojedziemy do braci, tam przecię coś obmyślimy. Nie może być, by się nie znalazło! Bogu się oddaj i bądź dobréj myśli. Adasia im z gardła wydrzemy, tym dzieciokradcom.., Albo — ciszéj rzekł poczciwy Baltazar, puszczając wielki kłąb dymu — gdybyś ty mnie chciał tę sprawę powierzyć, jabym sobie poradził; odebrałbym pewnie zgubę, ale odebrawszy, takichbym mu na pamiątkę trzydzieści odlewanych...
Pan Krzysztof potrząsnął głową.
— No! jeśli boicie się mnie — rzekł Baltazar — com już tylko na lisy i borsuki się przydał, weźcie Kaspra lub Melchiora, każdy z nich się poselstwa podejmie i wyręczy pana brata.
Krzysztof, któremu po cichu łzy z oczu płynęły, milczał. Wtém nagle pochwycił się oburącz za głowę. Przyszło mu na myśl, że mieszczanin, który wiózł Zamszyca, pewnie o historyi wiedzieć musiał; mógł ją w czeladniéj izbie rozpowiedzieć, zkąd łatwo jéj było dojść do żony. Błyskawicą przeszło mu to przez głowę, i szybko zawrócił do dworu.
— Nie bez tego, żeby woźnica nie rozgadał się z waszecią w drodze: wydadzą mi wszystko i kobietę zabiją.
Zamszyc pobladł i zdrętwiał; na myśl mu to nie przyszło, a w istocie z Plewką dużo się nagadali.
Więc jak powoli szli, tak żywo zaczęli powracać nazad do dworu, i wprost wbiegli na folwark, gdzie właśnie czeladź zasiadła była wieczerzać u stołu, a mieszczanin bialski wchodził, pochwaliwszy Chrystusa, pokarm z nią podzielić. Pan Baltazar w porę nadbiegł, aby go uchwycić za poły i wyciągnąć za drzwi z takim impetem, że Plewka nie wiedząc o co idzie, zbladły ze strachu, myślał z razu, że go śmierć czeka, że konie, które były popętane puścił na paszę, w szkodę gdzie wlazły... lub że się coś stało niepojętego a groźnego. Złożywszy ręce, stał przerażony czekając wyroku. Ocknął się dopiero, gdy mu p. Baltazar, odwiodłszy go na stronę, szepnął:
— Mosanie, tu sprawa gardłowa. Chcesz-li cały być, milcz przed sługami o przypadku, który ci Zamszyc opowiadał: rozumiecie? Nie gadaliście o tém z nikim?
— Chodziłem koło konisków, to się tam coś z parobczakiem gwarzyło, ale on tego pewnie nie zrozumiał...
— No! milczcież...
— To się potrafi, choćby też milczeć, rzekł spokojnie mieszczanin; jak się rzecze słowo, to się dotrzyma.
Baltazar choć niebogaty, ostatnią pono złotówkę chciał dać na piwo woźnicy, aby go ująć; ale Plewka nie przyjął, pokiwał głową i zaręczył, że za pierwszy impet, z jakim został za drzwi wytrącony, urazy wcale nie ma.
— Bo to widzicie — dorzucił Baltazar, ściskając go za rękę — i wy też pewnie dzieci macie, i wy ich matkę kochacie... a to jedynak u rodziców... dla tegom się do was wziął tak gwałtownie.
— Ja się o to wcale nie gniewam — odparł mieszczanin, — choć mi też, prawdę rzekłszy, w karku trzasło, gdyś mnie jegomość z izby wyciągał.
Tak się tedy ujęło postrachu jednego. Zamszycowi posłano w izdebce przy oficynie, i przykazano wynosić się jak dzień, aby go matka nie badała. Baltazar obowiązał się stróżować nad przybyszami, a do takich spraw, gdzie czujności potrzeba, stary wojak był jedyny.
Pan Krzysztof, wedle swojego obyczaju, poszedł się modlić przed obrazem Chrystusa: pilno mu było do tego wizerunku, na którego oblicze w złém i dobrém nawykł był patrzeć, szukając w niém pociechy... Nie mógł się wszakże i tu pośpieszyć, aby go i ten pośpiech nie zdradził: żona czekała nań w progu, chcąc szerzéj o syna rozpytać. Pocałował ją w czoło i kilku łagodnemi słowy odprawił, oznajmując zarazem, że Baltazar przybył (była to rzecz umówiona) prosić go nazajutrz na radę familijną do brata Melchiora.
— A toć jutro dosiewki pszenicy! odezwała się Anna.
— No, to już tam karbowego i Jermaszkę postawimy, rzekł pan Krzysztof. U nas pszenica nie to co gdzieindziéj: korzec wczoraj, korzec dzisiaj, niewielkiéj wagi rzecz, aby na placek i bułkę było kupować nie potrzebowano... A tam sprawa jakaś ważna Melchiorowa z sąsiadem i braci z sobą, potrzeba im usłużyć...
Anna nic nie odpowiedziała, ale gdy mąż z domu miał jechać, zawsze jéj było tęskno i odeszła smutna.
Dopiero obejrzawszy się, że już jéj nie ma, z rozkrzyżowanemi rękami padł na kolana przed Chrystusem p. Krzysztof.
Błoga to była wiara, co ojców naszych swą piersią wiecznie pełną żywiła, pomiędzy nimi a niebem stanowiąc węzeł nierozerwany. Z nią człowiek nigdy się nie czuł samotnym, nigdy sierotą nie pozostał na świecie, zawsze nad nim była ręka boża, był opiekunem Chrystus Zbawiciel, była orędowniczką Marya... Panu Krzysztofowi łzy nagle polały się z oczu jak z chmury deszcz nawalny, gdy pokląkłszy, wymówił pierwsze słowa modlitwy.
— Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste zmiłuj się nad nami!
I wpatrzył się w obraz i skamieniał. Chrystus z niego zdawał się nań patrzeć, przypominając mu, że i on cierpiał, że i on bolał, że tylko wielkie cierpienie jest jedyną rzeczywistością życia naszego, a wszystko reszta snem duszącym i zmorą, która przemija z porankiem.
— Stań się wola Twoja! — dokończył stary powstając — uczynię com powinien, ale za cóż mnie czynisz sierotą! Z tego syna już się nie doczekam pociechy... Cożem zawinił? za co mnie karzesz Boże mój? zkąd na tę jasną główkę dziecięcą spadło to pragnienie innego życia, gdy w tém mógł być tak szczęśliwy?
I zamilkł zamyślony, mrucząc po cichu:
— Stań się wola Twoja!
Jejmość czekała nań w progu, ale nie postrzegła łez świeżo wylanych, aż pod wieczornym pocałunkiem.
Była z razu niepewna, sądziła, że rosa wieczorna zwilżyła mu twarz; wszakże niepokój nią owładnął i zawołała z rozrzewnieniem:
— O! panie mój! czyś ty nie płakał?
P. Krzysztof kłamać nie umiał.
— A! płakałem — rzekł — ale to tak, z pełności serca mi przyszło, jak to się trafia, gdy z tego żywota wejrzy człowiek i westchnie do lepszego! Cóż dziwnego, że mi łzy popłynęły przy modlitwie przed Chrystusem ukrzyżowanym?
Żona popatrzała nań: dobył z głębi jakiś uśmiech kłamany; kochał ją do tyla, że potrafił się uspokoić, aby jéj przed czasem nie przyczyniać zmartwienia... Anna wejrzawszy nań, odeszła całkiem prawie uspokojona.
Zaborzów był osadą znacznie ludniejszą i większą od Wólki Brzozowéj, posuniętą ku większemu gościńcowi; życia a ruchu więcéj w nim też nieco dostrzedz było można. Kiedy niekiedy wóz i bryka przetoczyły się drogą, ale nie było gwarno, i często dni całe dzieci się wiejskie na środku gościńca bawić mogły, a nic im nie przeszkadzało stawiać budynków z piasku i kamyków.
Dwa też dwory w jednéj wiosce trochę ją ożywiały. W jednym jéj końcu stało bardzo stare i nizkie domostwo pana Kaspra, po staroświecku okolone lipami, olchami, całe w cieniach i liściach, tak, że tylko z dala para białych kominów na tle zieleni oznajmowała, że tam dwór stoi. A był drewniany, obszerny, ale w ziemię zaklęsły, od czego dach i tak wysoki, jeszcze go wyższym wydawał. Dokoła bociany sobie były obrały mieszkanie w téj gęstwinie, tak, że nie znalazłeś prawie drzewa, któreby nie miało swego gniazda; nie było prawie dachu, na któryby się ich parę nie umieściło. Przywiązywano do tego u nas zawsze jakąś ideę błogosławieństwa i pomyślności, tak, że zrzucać ich nikt nie śmiał, i gospodarzyły sobie jak w domu po ogrodach i dziedzińcach. Było tam może nieco z ich powodu szkody na podwórku, bo łakomsze a mniéj sumienne porywały się i na drób niedorosły, ale więcéj pociechy i wesela z tych poważnych skrzydlatych przyjaciół. Bo gdy bywało, pierwszy bocian przyleci zbrukany i wychudły z dalekiéj wędrówki, a zaklekocze na drzewie obnażoném z liści, to już na pewno wiosna, nowe lato się rozpoczyna, i wszystko co żywe wybiega ze dworu, i z oficyn, i z folwarku, witając go jak starego przyjaciela; a gdy gromadzić się poczną do odlotu, i siądą na łąkach, gdyby wojsko, to znowu smutek i pożegnanie tęskne. Puste gniazda, jak izby po odjeździe gości, nienaruszone stoją do przyszłéj wiosny, a jeśli które wiatr przypadkiem obali, kładą zaraz na jego miejsce stare koło, lub trochę gałęzi, by za powrotem gospodarz miał zapomogę, i nie poszedł sobie szukać służby gdzieindziéj.
Chłopcom nieraz przez ciekawość chciało się dostać do jaj bocianich, i podpatrzyć co też one tam robią? jak sobie gospodarzą w swéj chacie? ale pod najsroższą karą było to zakazane, i ledwie wisus bez czci i sumienia mógł się takiego występku dopuścić. Nie jedno okulawiałe stare bocianisko zamieszkiwało przy kuchni na łaskawym chlebie, obrukane, szare, smutne, bo go już bracia nie przyjmowali, bo ten dworak ludzi obcym już się stawał swobodnym mieszkańcom gniazd okolicznych.
Bociany zaborzowskie żerowały we dnie po swojemu po sąsiednich błotach i lasach, a było po nich zaraz można poznać co się na niebie święci; bo kiedy bocian chodzi po błocie, pewno posucha, a gdy żab szuka w polu i na wzgórzach, niezawodnie plucha za pasem. I nie ta jedna była z nich korzyść, boćby żaby i węże, i inne wszelkie plugawstwo zagęściło się bardzo w takich dołach i wilgociach, gdyby ich nie ścigały i nie prześladowały stróże bociany pilnujące dokoła dworu.
Bywało, gdy rano wiosenną porą wyjrzysz w dziedziniec, kiedy się tylko na brzask bierze, a ludzie po ogrodach i podwórzu jeszcze się nie kręcą, gotoweś był powiedzieć, że po nich objęły gospodarstwo bociany, tak sobie chodzą swobodnie i po domu i pod domem, i po ścieżkach ogrodu, i gdzie im się podoba. A gdy człowiek nadejdzie, nie zrywają się przestraszone, ale podnoszą się powoli ciężkiemi skrzydły, niby ustępując mu przez uszanowanie, nie podkurczywszy nóg nawet, i zaraz o kilka kroków znowu siadają, dybiąc daléj na żer i oczyszczanie zakątków.
Jak oni z ludźmi, tak ludzie z niemi dziwnie też byli oswojeni; często nawet dwór pana Kaspra zwano dla odróżnienia od drugiego „bocianim dworem“, i śmiano się z téj przyjaźni dla długonogich ptaków.
Tyleż prawie co gniazd bocianich było tam dzieci. Poczciwe żonisko pana Kaspra od pierwszego roku po wyjściu za mąż, chwili nie miało od nich spokoju: jedno po drugiém następowało tak szybko, że czasem po dwie mamki bywało we dworze. Pan Kasper był to człeczek krzepki, pracowity, niewiele troszczący się o jutro, pełen wiary w Opatrzność, spełniający swe obowiązki z przekonaniem, że Pan Bóg także o swoich względem niego nie zapomni; ufny w to, iż kogo stworzy, tego nie umorzy, a byle gęba, chleb się znajdzie. Gdy się do czego wziął, to do zdechu i do upadłego się nad tém uznajał; dla tego często nawet zapadał, bo już wówczas na zdrowie swe nie patrzał i cale o sobie zapominał. Żona jego, poczciwe kobiecisko, nie próżnowała także, bo i gospodarstwo, i dzieciska, i liczny sztab niewieści miała na swéj głowie. Wiecznie tam w tym dworze czegoś brakło, końce się nie schodziły, ale się żyło zawsze po bożemu, i sąsiad zawsze znalazł chleb gościnny, a na dobry uczynek choć z pod serca dobywano. Zdawało się, że istotnie pod bocianiemi gniazdami musiało być błogosławieństwo boże, bo na nie ci ludzie zasługiwali.
Kasper zdrów, opalony, głośno mówiący zawsze, nawet gdy najciszéj mówić wypadało, bo do tego przywykł przy robociznie, wesół acz zakłopotany, nie zbyt głęboko zastanawiający się nad czynem, ale do roboty prędki i serdeczny, był jakby naumyślnie postawioną przy Melchiorze postacią, dla tego, by oba wydawali się wyraziściéj.
Melchior żonaty także, miał drugi dwór na przeciwległym końcu wioski, ale nowiusieńki, przyparty do choinki dla trochy cienia, wcale czysty i porządny, ale tam było jak na wszelakiéj nowinie czegoś smutno, pusto i tęskno. Nigdy jeszcze żaden bocian nie zagnieździł się tam nawet na dachu, choć dużo ich rozlatywało się szukając sobie kątów, bo się tam było namnożyło ich ogromnie przy tak troskliwéj nad niemi opiece. Wolały po wsi i chatach się rozkwaterować, niż u Melchiora prosić o gospodę.
Żółte jeszcze budynki tego dworu, który we wsi zwano Nowym, albo dworem pod Choiną, z dala wyglądały, opasane wysokiemi parkanami, jakby ostróg jaki. Nikomu też tam i na myśl nie przyszło, żeby było pięknie, ale żeby zamczysto i bezpiecznie.
Nie jest to uprzedzenie, co człeka jakoś odpycha, gdy ujrzy mieszkanie ludzkie bez zieleni, bez kwiatka, bez starania o jakiś wdzięk i przystojną powierzchowność. Przed czyją chatą choćby malwa i nogietek nie kwitną na pociechę oczom, na osłodę duszy, — bądźcie pewni, że tam ktoś mieszka, kogo świat boży nie cieszy, co siedzi sam w sobie, i sobie się tylko raduje... Taki był dwór Melchiora, do którego gość rzadki zaglądał, bo go też kwaśno tu przyjmowano.
Państwo Melchiorowstwo dzieci nie mieli, choć ona sama pragnęła bardzo mieć jednego tylko syna, warując to sobie, żeby nie więcéj. Żywa, gadatliwa, obrotna, wcale jeszcze przystojna jejmość, nienawidziła bocianiego dworu, dzieci pod temi gniazdami wychowanych, szwagra, bratowéj i całéj rodziny. Z mężem obchodziła się jak z ekonomem, którego potrzeba trzymać ostro; nie darmo ją też brat Baltazar przezywał Herodem. Kobieta niewielkiego uczucia, nieosobliwszéj głowy, ale z energią straszną, zagarnęła wszystko pod siebie i królowała jak chciała; po cichu nawet utrzymywano, że w wielkich i ważnych wypadkach, przemawiała do męża dębowym kijem, i umiała go nawracać na drogę obowiązków argumentami długie po sobie zostawiającemi ślady.
Nieszczęśliwy też to był człowiek ten pan Melchior gdyż zdawał się wcale na swój smutny los nie zasługiwać, ale miał to do siebie, że wszystko robił nie w porę. Miał i serca odrobinę, i rozsądek, i trochę woli, i coś tam dowcipu, ale ich nigdy nie mógł pokazać, przez jakąś przesadzoną bojaźliwość i niepewność siebie. Zawsze albo za wcześnie, lub za późno porywał się do rzeczy.
Kochał, gdy nie było kogo; gniewał się, gdy pora i powód do gniewu minęły; myśli dobre przychodziły mu po niewczasie, ochota do pracy po harapie, a domyślność, gdy już tajemnicy dla nikogo nie czyniono z rzeczy... Nie szczęściło mu się też osobiście w szczególny sposób, tak, że nigdy nic nie zrobił na korzyść swoją, wszystko i zawsze na kłopot i biedę. Znękany tém uczuciem, że czegoś więcéj wart był na świecie, niż to czém był w istocie, zawojowany przez żonę, dźwigał kaganiec jak mruczący niedźwiadek... Jejmość rządziła się jak szara gęś, a Melchior z wpadłemi oczyma, kaszlący, smutny, przybity, zdawał się tylko dożywać dni ciężkich, jak się to czasem czeka w przedpokoju wielkiego pana, dopóki ciężka ceremonialna urzędowa prezentacya się nie odbędzie.
Taki był ów Zaborzów, do którego nazajutrz na radę familijną pojechali razem p. Krzysztof z p. Baltazarem. Wybrali się tak do dnia, póki jeszcze Anna spała, że gdy stanęli przed gankiem w bocianim dworze, zaledwie tam byli powstawali, a brat Kasper dopiero się na koń zbierał za siewaczami jechać.
Ale pan Krzysztof był tu rzadkim gościem, i zobaczywszy go o téj godzinie, Kasper konia kazał odprowadzić, szepnął, by go kto inny przy siewie zastąpił, a sam z serdecznością wielką pobiegł naprzeciw stryjecznemu i rodzonemu.
Poważna twarz pierwszego, pomimo rezygnacyi, która się na niéj malowała, zdradzała, że nie przybył darmo. Potwierdzał to miną wielce zafrasowaną pan Baltazar.
Uściskali się w ganku.
— Otoż to gość! — zawołał ochoczo Kasper. Oto gość drogi! Jak się jejmość dowie dopiero będzie rada!...
— Héj! słuchaj-no bracie, odparł stary: jam tu dziś u was nie gość i nie godowanie mi w głowie, ani się waszém sercem pocieszyć potrafię. Przybyłem do was, do najbliższych krewnych, po dobrą radę, ze skargą serdeczną.... bo mnie wielkie spotkało nieszczęście...
Pan Kasper pobladł i ręce opuścił.
— Na Boga, i cóż wam się stało?
Spojrzał na Baltazara, który tylko wąsa kręcił, ale nic nie mówił.
— Ale cicho! cicho! bo nie chcę, aby o tém świat wiedział, dodał Krzysztof. Nasza to sprawa domowa, odwieczna... daléj się ciągnie co się przed wieki poczęło. Poszléjcie po Melchiora, pójdziemy gdzie do lamusu z wami, by wasze jejmoście nam nie przeszkadzały: mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Héj! zakrzyknął natychmiast Kasper na chłopca, który boso szedł przez dziedziniec, trzymając uzdeczkę w ręku: — jak stoisz, siadaj mi natychmiast na bułaną, i jedź co żywo do dworu pod Choiną, a proś mi pana Melchiora, by się pilno stawił. Powiesz mu tylko, że jest pan brat z Wólki Brzozowéj: rozumiesz?
— A no! rozumiem, jakżeby nie! odparł chłopak: powiem, żeby pan Melchior co tchu siadał na bułaną i ruszał do Wólki Brzozowéj.
— A kroćset dyabłów! zawołał podnosząc już pięść pan Kasper. Oto głupi! czyżem mu nie powiedział wyraźnie, jak łopatą?
Chłopak ze strachu cofnął się na krok, aby nie oberwać, a Baltazar potrząsł głową:
— To się na nic nie zdało, przez posły wilk nie tyje: dawaj mi bułaną, sam oklep pojadę.
Na poparcie rozkazu dostało się chłopcu w kark; potoczył się jak piłka.
— No! to i lepiéj — rzekł z westchnieniem Kasper; a mybyśmy bracie tymczasem przekąsili może co? czy jak?
— Ja, nie! szepnął Krzysztof: jeśli pójdziemy na to śniadanie do dworu, to mi z oczu wypatrzą moją biedę i rozpaplą... a nie chcę tego właśnie. Każ tam co dać do lamusa, albo gdzie na ustroniu, pójdziemy w kąt... Z biedą człek tuli się w ciemność, jak raniony zwierz, gdy ma zdechnąć.
Tak obradował stary, zapomniawszy o bratowéj, która schwyciwszy przyodziewek na białą spódnicę, już biegła w ganek go witać! Była to mała, tłuściuchna gosposia, gadatliwa, zakłopotana, ale wesoła, ochocza, serdeczna i dosyć powabna, choć nieco już za szeroko się rozrosła.
Zobaczywszy w sieni tego, którego cała rodzina za głowę familii uważała, nie mogła przypuścić, aby jéj nie miało być wolno pobiedz go przywitać i choćby spytać o Annę, z którą się bardzo kochały.
Pan Krzysztof wielce bratową szanował, cenił ją jako matkę, jako gospodynię i żonę; musiał też odpowiedzieć na jéj powitania serdeczne. Ale gdy go poczęła usilnie zapraszać, wygadał się zaraz, że zajechał tylko w interesie po radę do pana brata w pilnéj bardzo sprawie, że muszą pójść radzić na ustępie w lamusie... miłego jéj towarzystwa pozbawić się i t. p.
— Ależ śniadanie! śniadanie! zawołała pani Kasprowa, która, jak wszystkie dobre gospodynie do jadła przywiązywała wielką wagę. — Przecię trzeba co zjeść!
— To nam na górę tam przyszlesz, przerwał Kasper brat ma dużo na głowie, teraz mu nie do gawędy pustéj.
Poczciwa gosposia już miała usta otworzyć, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale mąż dał jéj znak jakiś, i zwróciła się nazad do drzwi posłuszna, uśmiechnięta, a bracia poszli w milczeniu na ów lamus.
Budowa ta stała w rogu dziedzińca, na wysokiém podmurowaniu, bo dołem miała lochy i izbę sklepioną na wypadek ognia; piąterko tylko, na które się wchodziło po przyczepionych z boku wschodkach, było drewniane, z grubych kłód dębowych w zrąb postawione. Oświecało je parę okien obwarowanych kratami, ogrzewał komin szeroki, w którym jednak rzadko kiedy ogień się palił, bo zimą nikt tu nie stawał. W izbie téj czasami tylko zbierało się męzkie towarzystwo w dni świąteczne, lub latem stawali goście poufali. Służyła ona razem na skład uprzęży i rzemieni, siodeł i różnych sprzętów wysłużonych, których jeszcze precz wyrzucać nie chciano. W ogóle nie było to mieszkanie paradne, bo i meble z samych się inwalidów składały. Stół prosty sosnowy, który często do kuchni pożyczano, nosił na sobie ślady skrobania i nożów; mniejszy z zielono-białą warcabnicą olejno niegdyś na nim malowaną, chwiał się na nierównych nogach; proste łóżko ze starym materacem skórzanym, pamiętać musiało parę pokoleń; kilka stołków, zydel, zegar nieidący od dawna, z założonemi na pudło wagami; naostatek ściana jedna obita przepysznym niegdyś, ale w kawałki zszarpanym i białemi nićmi pozczepianym gobelinem, nie bardzo ubierały komnatę. Po nad kominem dużym, niezgrabnym, widocznie przez jakiegoś amatora-mularza stawianym więcéj instynktem niż nauką, zawieszony był wizerunek Ukrzyżowanego, rozpłatany jakimś przypadkiem, zlepiony, pogarbiony, i ledwie na czarném tle kilku świetlejszemi miejscami dający poznać co wyobrażał. Po ścianach na ćwiekach i hakach wisiało tyle rzeczy, że ich tam i policzyć było trudno. Rzemienne wszakże zabytki przemagały, ale między niemi i staréj zbroiczki zardzewiałéj, i koszulki drócianéj można było dopatrzyć.
Gdy tu weszli, Kasper dopiero posadziwszy pana brata na najlepszém krześle, położył rękę na kolanie i cicho zapytał go:
— Ale na miłość bożą! cóż to tam takiego? bo nic nie wiem!
— Z twarzy mojéj jużeś się mógł domyślać największego nieszczęścia... Syna mi ukradziono! porwano! syna! Serce boli — dodał p. Krzysztof rwąc się za piersi, a późniéj topiąc twarz w dłoniach. Czekajmy na Melchiora, bo mi dwa razy jedno powtórzyć ciężko, słów brak w ustach!
Kasper, który swe dzieciaki niezmiernie kochał, pochwycił się też za głowę, i począł tak chodzić po izbie milczący. Tymczasem bratowa sama ze służącą przyniosła śniadanie, jak na ubogi domek szlachecki bardzo obfite. Rozstawiono je i na wielkim stole, i na małym stoliczku, ale go nikt nie tknął.
Jejmość odchodząc, zapytała męża cicho:
— Na miłość bożą, zręcznie się jako dowiedz, czy zostanie z nami na obiedzie, bo u nas postny i bez ryby, na kaszy i polewce, tobym choć posłała po węgorza, czy co?
Kasper zbył ją ręką machnąwszy, jakby chciał powiedzieć:
— Kto tam teraz o obiedzie myśli!... a jejmość ruszając lekko ramionami, odeszła.
I siedzieli tak w milczeniu, a pan Krzysztof podparty na ręku, jeno wzdychał.
Aż po dobréj chwili rozległ się tętent, i powrócił Baltazar na bułanéj tęgo ją spociwszy, wiodąc za sobą gwałtem prawie, mimo krzyku bratowéj porwanego Melchiora, w chałacie narzuconym na kapotę, bladego i mocno poruszonego niedługą, ale zbyt szybką jazdą. Kaszlał też wchodząc na lamus, aż się zachodził.
Przywitali się milczący, i stanęli wszyscy kołem otaczając p. Krzysztofa, oczekując odeń słowa. Krzysztof wstał z krzesła, pochodził długo, aż nareszcie stanąwszy, gdy ochłonął, odezwał się z wypracowaną spokojnością:
— Moja-ć to czysto sprawa i własna bieda, kochani bracia, ale i was ona nieco obchodzić musi. Wiadomo wam dobrze, jakeśmy zawsze stali z pp. O...mi, ubogie ludziska tegoż herbu i imienia. Od wieków się to ciągnie. Zdawało się to kończyć i zapominać, aleć złemu nigdy nie ma końca. Wielkim owym O.... szło od wieków nie w smak, że ich imieniem i pieczęcią gdzieś się tam uboga szlachta podpierała. Nie zachodziliśmy im w drogę, Bóg widzi; żaden z nas nigdy ich o nic nie prosił; tyleśmy winni, żeśmy naszego imienia i rodu dla pańskiéj ich fantazyi zaprzeć się nie chcieli. Kłóło to ichmościów w oczy. Około dwuchset lat temu, oni hrabiowie cudzoziemskiego autoramentu, zapozywali prapradziada naszego o przywłaszczenie klejnotu i rodowodu; był proces, i pokładać musieliśmy z wielką hańbą nasze papiery, jakby ostatni i nowi jacyś ludzie, wywodząc się i próbując szlachectwa. Wygraliśmy przecię, choć z długą włóczęgą po trybunałach, choć nie bez utraty resztki majętności, spokoju i zdrowia szafunku. Antecessor nasz zmarł pono z tego zmartwienia i z téj ohydy, że się musiał jak chłop prosty nowo uszlachcony legitymować. Ale temu prześladowaniu nie było końca; poszło ono na różne sposoby... daléj a daléj, tak, że między nimi a nami, nic dziś wspólnego nie ma. Wiecież co nowego wymyślili, aby mnie znękać? Oto mi pan kasztelan porwał syna z Białéj, niby dla wychowania.... bez méj wiedzy i woli.
— Ale gdzież zaś to może być! — zakrzyknął Melchior.
— A no, to tak jest przecięż, jak wam mówię, odparł Krzysztof. Jechali sobie przez miasteczko, zobaczył chłopaka, i porwali go z sobą do Warszawy, nie pytając nikogo.
— A no! odparł Melchior, — a gdyby się istotnie losem jego zająć mieli?
— Oni! jego losem! krzyknął stary, marszcząc się straszliwie; — albom to ja ich o to prosił? albo mi to dla syna losu potrzeba? czy mi ich wielkość smakuje? czy ich łaski żądałem? albo nie pamiętam ilu nas upokorzeniami karmili! Syn mój szczęśliwszy będzie na swym własnym zagonie, niż pańskie wycierając przedpokoje.
— Toć pewna, dodał Baltazar ruszając ramionami: że gdyby tam były i najlepsze chęci, nie tak się przecięż robi z rodzicami, żeby im dziecko pochwycić wśród drogi... Toćby i żebrak tego nie przepuścił.
— Nie chcę rzeczy widzieć czarniéj niż są, rzekł pan Krzysztof, ale czém ich dwory dzisiaj? Gniazdami zepsucia i zgnilizny... W tę otchłań nie myślę rzucać mojego dziecka, aby zmarniało jak oni. Nie!.. nie!..
— Ale kasztelan bezdzietny! zawołał Melchior.
— Cóż z tego? rzekł Krzysztof. Przyjmie go za syna? wielka łaska! Nie chcę ja dla Adasia ani ich splendorów, ani cudzéj strzechy, ani innego losu nad życie pracowite i poczciwe, ani bogactw, ani tytułów, ani pożyczanego szczęścia. Byliśmy od wieków prostą szlachtą, niemającą nic wspólnego z grafami Imperyi i książętami rakuskiéj fabryki; mnie moja smakuje dola, widzę w niéj zbawienie i błogosławieństwo boże, a w ich uczynku kryminał... spisek, prześladowanie, prepotencyę magnacką... usadzenie się na zgubę naszego rodu i imienia... Nie mogli go inaczéj zgnieść, chcą go pochłonąć.
Bracia milczeli.
— Jadę wprost do króla JMci — dodał Krzysztof — po wymiar sprawiedliwości, ale mi potrzeba dokumentów od całéj rodziny naszéj, żeśmy zawsze jak sięgnąć pamięcią, byli od nich prześladowani... Przecięż król musi mnie wysłuchać...
— Mój kochany panie bracie, przerwał Baltazar: chyba to nie wiecie jakiego my króla mamy! A toć to taki Francuz jak i ci O.... Swój swego zna, kruk krukowi oka nie wykole; na nic się nie zda skarżyć, chyba... żeby się nowego wstydu napić.
— A cóż! mam im go tak zostawić? ofuknął Krzysztof.
— E! e! ja myślę, że oni ci go sami oddadzą, rzekł Melchior. Zobaczą, że się nie udała sztuka.... a jak sądzę, gdy narobisz hałasu, toć powiedzą: „Nie miła księdzu ofiara, idź cielę do domu.“
Była w tém intencya ukłócia p. Krzysztofa, któréj on z wielkiego bolu nie poczuł nawet, i mówił daléj:
— Zawsze mi jednak potrzeba tego dokumentu, który już przygotowałem dziś rano. — Tu dobył papier z za kapoty. — Wyliczyłem w nim wszystkie popełnione względem nas niesprawiedliwości, procesa o spadki przemocą wygrywane po trybunałach, sprawę o imię i honor naszego szlachectwa, procesa o kollacye i prezenty familii naszéj, o wszystko... wszystko... Przeczytajcie i podpiszcie. Oto, czegom od was przyszedł prosić — dokończył pan Krzysztof, rzucając papier na stolik...
— Daléj, rzekł jeszcze, żonę jakkolwiek ukołyszę, Baltazara na straży postawię, aby się nie dowiedziała o niczém, a sam ruszam do Warszawy.
Westchnął p. Krzysztof, otarł pot z czoła i usiadł. Wszyscy trzéj bracia zbili się w kupkę, czytając po cichu podany dokument, który p. Krzysztof spisał na prędce prawie z pamięci, bo mu krzywdy starej rodziny stały na myśli, leżały na sercu, i z papierów o nich wiadomości czerpać nie potrzebował.
Głuche przez chwilę panowało milczenie. Korzystając z niego p. Baltazar, dwa razy napił się starki, na co nikt nie uważał.
— Ha! my ci tu z serca podpiszemy, rzekł wreszcie Kasper: bo tu jednego słowa nie ma, żeby nie była święta prawda; ale na co się to zdało?
— Jużciż ja — odparł Krzysztof — sromoty naszéj darmo na świat wywlekać nie będę, boć to zawsze krew jedna, choć popsuta; ale na wypadek oporu z ich strony, chcę mieć coś, cobym mógł królowi przełożyć.
— O! syna ci i bez tego oddadzą! szepnął Kacper. Ale jakże go u licha wziąć mogli? juściż nie siłą?
— Dziecko! potrzebaż tam było przemocy? Dosyć było jedwabnych ich słówek, wzięło się na łup biedactwo, rzekł ojciec. Ale nim ja tam dojadę, nim go wyrwę z tego piekła, czy nie zasmakuje on w niém? czy napiwszy się raz zbytku, nie zawróci mu się od niego głowa? czy na całe życie nie będzie nieszczęśliwy.... lub... lub...
I nie dokończył pan Krzysztof, bo mu się strumienie łez polały z oczu; usiadł łkając. Bracia przystąpili do niego z pociechą, na którą zdawał się być obojętny: oczy utopił w posadzkę i milczał.
— Podpiszcież, rzekł, — jadę.
— Słowa nie ma, że podpisać trzeba, odezwali się Baltazar i Kasper. Melchior milczał, głową tylko kiwnąwszy na znak, że się nie odłącza; ale ruszał ramionami, bo miał w tym względzie swe teorye, nieco różne od braterskich.
Melchior i żona jego, owa Heród baba, któréj Baltazar tak nienawidził, skąpiąc oboje przekonali się, że bardzo trudno przychodziło dobić się grosza i samemu o własnych siłach dorobić fortunki na szlacheckim zagonie; wzdychając więc powtarzali sobie często, że nie ma to jak pańskiéj klamki się trzymać, że wszystko na świecie daje protekcya i stosunki... a uchowaj Boże narazić się na prześladowanie możnych. Rodzina O.... hrabiów, bogatych i wysoce położonych, choć całkiem im nieznana i nieprzyjazna, często bywała przedmiotem ich rozmów, wzdychali do niéj i protekcyi, jakąby tam pozyskać mogli; pan Melchior marzył o podróży do Warszawy. Szczególniéj sama jejmość wmawiała mężowi, że gdyby umiał i chciał, powinienby tam co od bezdzietnych kasztelaństwa mógł pozyskać. Zgadnąć więc łatwo, jak wystąpienie przeciwko nim ciężkie było dla pana Melchiora.
— Jak to tam pan brat sobie uważasz — odezwał się pokaszlując pan Melchior, — ale gdyby to tak na mnie, jabym wcale z tego historyi żadnéj nie robił. Bogatych imienników, a po trosze może i krewnych, nie narażałbym sobie. Cóż to znowu tak złego, że dziecko biorą na opiekę i chcą je wyprowadzić na człowieka? Chleb pewny, znaczenie w świecie, edukacya. Z ich łaski Adaś, coby jak my całe życie w szaréj kapocie chodził, kto to wie? może kiedyś familii naszéj być protektorem. Co to dla panów trudnego? Dużo nas jest ze szlachty drobnéj i hałasujemy jak się należy, ale co my bez tych żółtobrzuchów zrobimy? zawsze oni przemogą! Darmo się borykać. A zadrzesz się jegomość z nimi znowu, to oni i jegomości i nas zetrą na miazgę... Jabym tego nie czynił, pojechałbym do Warszawy submittować im, poznać, polecić im dziecko, i wróciłbym spokojny o los chłopca. Już mu oni zginąć nie dadzą... A któż to wie? bezdzietni, imię to samo, herb ten sam... Pomiarkujcie-no na chłodno panie Krzysztofie: ja się tam nie mam za rozumnego, jestem sobie prostym hreczkosiejem, ale zdrowy rozsądek tak dyktuje.
— Bracie Melchiorze — rzekł Krzysztof powoli, poglądając po twarzach przytomnych, których wystąpienie Melchiora wprawiło w widoczne zadziwienie i jakąś niepewność, z któréj strony była prawda, — tak się mówi, gdy się myśli tylko o chlebie i o rzeczach powszednich. Ale jest coś droższego nad chleb, majątek i błyskotki tego świata: to swoboda i godność człowiecza. Czyż sądzisz, że w tych łaskach pańskich, dworak i wychowaniec magnatów nie straci uczucia swéj niezawisłości, że mu piękna sukienka zapłaci za wrzody, które duszę jego obsiądą?
Pan Melchior ruszył tylko ramionami.
— Już ja tam z jegomością nie będę się spierał, rzekł powoli pomrukując; ale gorszeż to zepsucie po dworach niż we dworkach?
— Wszędy złe jest, bośmy ludzie, zawołał pan Krzysztof, — tylko jedno drugiemu nierówne: u nas jest ono przypadkiem, tam chlebem powszednim. Ja nie chcę mieć syna panicza, ale w grubéj siermiędze — człowieka.
— To nie ma co i mówić, odparł Melchior: podpiszemy, podpiszemy, tylko się dobrze rozmyślcie.
— Myślałem ja dosyć, i już, zdaje mi się, czego innego nie wymyślę, rzekł Krzysztof, przysuwając papier....
Pierwszy do niego jął się Kasper, po nim Baltazar; aż gdy przyszła koléj na Melchiora, umoczywszy pióro, spojrzał jeszcze na Krzysztofa.
— No? koniecznie? zapytał.
— Nie, niekoniecznie, odparł z dumą chwytając za papier stary; jeżeli się boicie o siebie, Bóg z wami, pójdę i bez waszego podpisu.
— O! cóż znowu! rzekł Melchior trochę urażony: mnie nie tyle idzie o siebie, co o was.
Nastąpiło ciężkie milczenie. Pan Krzysztof trochę drżącą ręką zasypał piaskiem podpisy, i nic nie rzekłszy, schował dokument do kieszeni. Zmieszany pan Melchior, nie dopominał się, skrobał po łysinie, siedział smutny i stękał.
— Ale ja podpiszę, zaczął po chwili poglądając bojaźliwie — na każde zawołanie wasze jestem gotów.
— E! e! kata ty tam podpiszesz! wybuchnął nagle Baltazar. Musiałem przyjechawszy do waści powiedzieć o co idzie, bo to tam żadna tajemnica; jejmość wasza posłyszała i nagroziła ci, żebyś nie śmiał podpisywać: ot cała rzecz... A że pan brat, bez urazy w spódnicy chodzi, a pantoflem głowę nakrywa, ztąd i te ceregiele.
Nie można było przykrzejszéj prawdy powiedzieć w sposób dotkliwszy. Melchior zerwał się cały czerwony...
— Już to nie pierwszy raz — krzyknął Melchior — mówisz mi takie rzeczy, a ja tego znosić nie chcę.... jako żywo! i nie będę. Kiedy mi żona dobrze radzi, dla czegobym nie miał jéj słuchać? a jak trzeba... to się też i ja umiem postawić. To gadanie wasze złośliwe, panie bracie, po ludziach poszło, i wszyscy mnie teraz prześladują... Ja do was mam urazę... mam urazę!
— A jak masz, to co? zapytał Baltazar nakładając fajkę — to co? mów, to co?
— No... to z panem bratem... zrywam.
— A jak zerwiesz, to co? dodał spokojnie myśliwiec.
— I proszę, żebyś więcéj w domu moim nie bywał, i na moich gruntach nie polował... krzyknął coraz bardziéj się perząc Melchior.
— A jak się pozbawię towarzystwa pana brata, pani bratowéj, i polowania w ich dobrach... to co?... spytał jeszcze Baltazar.
— To... jak tam sobie pan brat chcesz... ale ja stanowczo mówię przy świadkach, kwita z przyjaźni!...
— Kwita, więc kwita, odparł zapalając bakun pan Baltazar; ja nic przeciw pokwitowaniu się wszelkiemu nie mam, i szczerze powiedziawszy, nie wiele mnie ono obchodzi.
— Dajcież temu pokój! przerwał zgorszony pan Krzysztof. Na miłość bożą, przystałoż nam, ubogim, dla marnego słowa, co się z gorącości wyrzekło, siać między sobą niezgodę?...
— A już bo też tego gadania było dosyć! krzyknął Melchior — kiedy tak, to tak.
— No? a cóż mi zrobicie, gdy nietylko gadać, ale i śpiewać będę o pantoflu, chodząc mimo waszego dworu? odpowiedział Baltazar.
Melchior zamilkł, ale pobladł i ściął zęby.
— Słuchaj, bracie Melchiorze, dokończył po chwili Baltazar: nie gniewaj się, nie dąsaj, co raz zerwane, tego już związać napowrót nie potrafi żadna moc ludzka; dla mnie nie ma już brata Melchiora, ale jest pan Melchior O....., któremu się prawdę winno jak każdemu innemu człowiekowi. Otoż ci powiem: źle z waścią, panie bracie, źle; gdzie ogon rządzi, tam głowa błądzi: mów ty sobie co chcesz, a jejmość waszecią trzęsie.
Melchior nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę.
— Ja, stary żołnierz, nikomu się nie narzucam, nikogo o nic nie proszę; jak mi tu u was na ojcowiźnie miejsca zabraknie, pójdę za strzelca służyć do jakiego dworu, i ani mi będzie gorzéj, ani lepiéj. Czy wam z tém lżéj będzie... no, to pomiarkujcie.
— Ale panie bracie, co znowu! zawołał Kasper: póki mojego życia, tyś u mnie zawsze bratem i gościem najmilszym.
— No, ja i mówić nie potrzebuję, dodał pan Krzysztof.
Melchior się dąsał.
— Ale bo czegoż miele językiem! zawołał.
— Dalibyście pokój! dorzucił Kasper: — braterska waśń, obraza boża.
— I tém przykrzejsza dla mnie, że się czuję jej przyczyną, rzekł Krzysztof.
— Ale gdzie zaś! rzekł śmiejąc się i siadając w kącie Baltazar: bratu Melchiorowi dawno było żal téj łyżki krupniku, co mi ją tam czasem dać musiał, choć za nią jak mogłem starałem się wypłacić. Dobrze mu się przytrafiło, że jest na co zepchnąć... ot, spokojny być może teraz, że już wrota za mną nie zaskrzypią.
Melchior ze złości cisnął o ziemię czapkę, którą w ręku trzymał.
— Tylkoż już tego dosyć! krzyknął — dosyć.
— Będę sobie gadał ile zechcę, rzekł Baltazar, — a komu słuchać niemiło, niech sobie uszy zatknie.
— Bracie, podchwycił Kasper: w moim domu, proszę cię!
— Z mojéj przyczyny! dodał Krzysztof.
— A no, to znowu inna sprawa! Chcecie? milczę! Gadajmy o czém inném, choćby o żelaznym wilku.
Krzysztof spojrzał na mały, srebrny zegarek, który miał za pasem.
— Pójdę ino pożegnam jejmość, i muszę śpieszyć do domu, zawołał. Pilno mi bardzo: żonę jeszcze do podróży téj, któréj się nie spodziewa, przygotować potrzeba, a potém w drogę... Ty, Baltazarze, jakeś mi przyrzekł, poczciwie będziesz domu strzegł i mojéj Anny... mojéj Anny...
— Żołnierz jestem: jak mnie postawisz na warcie, dopóki mnie nie zluzują, nie odejdę; bądź spokojny — odpowiedział Baltazar.
Melchior, na którego zdawano się nie zważać, już miał odchodzić, ale mu się jakoś kwaśno zrobiło, i miał podjętą czapkę, skukał i kręcił się po izbie. Jak nic, dałby się był przeprosić.
Ale nie znałby Baltazara, ktoby sądził, że on kiedy kogo o przebaczenie i pojednanie prosić będzie. Kasper mu coś szeptał na ucho, on głową potrząsał, fajkę paląc.
Ubogi, stary, ale harda dusza w ciele biedném, Baltazar głowę nawykł nosić do góry, i serce nie nizko; Melchior znał go dobrze i wiedział, że mu z tą w prędkości wyrzuconą kwitą będzie niedogodnie.... Trudno się jednak było zwrócić, i samemu prosić o przejednanie, Baltazarby i tego nie przyjął. Począł się tedy powoli z braćmi żegnać, którzy dosyć się z nim zimno rozstali; dopadł drzwi widocznie nachmurzony, i wyszedł z głową spuszczoną.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, obaj bracia wpadli na Baltazara.
— Moi mili, rzekł żołnierz: albo pamięci nie macie, albo mi krzywdę robicie; a com ja winien?
— Boś mu też zbyt ostro przyciął...
— Prawda w oczy kole.
Krzysztof jął się także do drogi sposobić, ale poszli wprzód jejmość pożegnać, która już była na wszelki wypadek posłała z niewodem do sadzawki po karasie.
We dworze u p. Kaspra nie było wytwornie, ale ludno, gwarno i wesoło: w wielkiéj izbie bawiło się dzieci kilkoro, a obok jejmość jedno kołysała, drugie trzymając na ręku.
— Cóż to? myślicie już jechać? a obiad? spytała frasobliwie. Jam się zmogła przecię na melszpajs dla brata Krzysztofa?
— Zostałbym ja z wami i na suchym chlebie, odparł stary — ale mi pilno do mojéj Anny. Sprawę też mam ciężką na barkach, nie miejcie mi za złe: muszę jechać...
— To choć co ciepłego, zawołała poczciwa gosposia: każę wam kawał mięsa podać.
— A post? nie głodnym już z łaski waszéj! rzekł Krzysztof.
— Co do mnie — odezwał się z za pleców brata Baltazar — titulo podróży z panem bratem, domawiam się o jeden kieliszek wódki z lada jaką przekąską.... choćby mięsną, bo mam dyspensę na całe życie udzieloną przez kapelana półkowego.
Uśmiechnęła się gosposia, na nosie grożąc bratu; ale ten nie zważając na groźbę, wskazał na klucze, i dostawszy czego pragnął, zasposobiony do podróży po długich w ganku pożegnaniach, siadł na wózek z p. Krzysztofem. Ten od Bocianiego dworu do Wólki Brzozowéj wciąż wzdychał, dumał i ani słowa się nie odezwał.
Nie lubiał milczenia pan Baltazar, ale szanował smutek brata i patrzał po polach. Myśliwy, widział na nich, czegoby inne nie dojrzało oko: zajęcze kotliny, tropy lisie, różne wskazówki łowieckie, z których w przyszłych wyprawach swoich obiecywał sobie korzystać.
Około południa dobrali się tak nareszcie do Wólki Brzozowéj, i zdziwił się mocno p. Krzysztof z dala żony upatrujący, gdy ją w ganku zobaczył z mocno zaczerwienionemi oczyma, ale twarzą wesołą i ożywioną. Jemu, co ją tak kochał, nietrudno było na pierwsze wejrzenie odgadnąć, iż oczy te płakać musiały, że Anna miała jakieś zmartwienie. Tknęło go zaraz, że się o synu dowiedzieć mogła, i spojrzeli po sobie niespokojnie z panem Baltazarem; ale pogodny wyraz twarzy i uśmiech, z którym ich powitała, zbił ich z tropu.
— Ale co to jejmości, moja panno? spytał Krzysztof. Oczy masz czerwone?
— Ja? chyba od dymu, bom w piekarni siedziała trochę — odpowiedziała małżonka wspinając się na palce, aby go objąć za szyję i pocałować, — a czegożbym ja płakać mogła?
— Alboż mówiłem, żeś płakała? podchwycił mąż niespokojny.
— Może mi się zdawało? po cichu szepnęła Anna.
— Jam tylko zobaczył oczy... ale...
Uśmiech nowy a serdeczny zupełnie uspokoił męża; ale pan Baltazar zimniejszy, ledwie się z pyłu otrząsnąwszy, pobiegł co żywo do ludzi na folwark, aby lepiéj prawdę zbadać.
Zastał ich w kuchni w podejrzany sposób coś między sobą szepczących.
— Héj, Janek! odezwał się na fornala — chodź ino tu! Kto jejmości powiedział o synu? He?
— Dalibóg, nie ja! zawołał przerażony fornal.
— Otoż masz! chwytając się za głowę, krzyknął Baltazar — mów mi zaraz, kto?
— Ja tylko mówiłem gospodyni, co mi powiedział mieszczanin, a Ustysia pobiegła i zaraz wyśpiewała jejmości...
Nie mówiąc już słowa więcéj, Baltazar smutny powrócił do dworku. W izbie pierwszéj siedzieli oboje przy sobie starzy; ale Anna widocznie kryła przed mężem, że wiedziała o synu, a oczami dała znak tylko bratu, domyśliwszy się powodu jego wycieczki na folwark, żeby jéj nie wydawał.
Baltazar siadł, ale choć stary żołnierz, poczuł ciarki za skórą, tak mu żal było biednéj kobiety. Im bardziéj się w nią wpatrywał, tém mniéj rozumiał spokój i niemal wesele, które na jéj twarzy panowało.
— Ależ gra komedyę! niechże ją! mówił sobie w duchu — już to do tego nie ma jak baby! Święta niewiasta... a patrzajcież jak męża zwodzi, anibyś się domyślił, że jéj serce krwią płacze!
W istocie kobiecina prawie była rozpromieniona, czego już Baltazar pojąć nie mógł; zdawało mu się, że to małżeństwo tak zgodne, jedno mieć musiało uczucie.
Inaczéj na ten raz los zrządził i wiele bolu odjął pani Krzysztofowéj.
Wkrótce po wyjeździe męża, nadbiegła do niéj Ustysia z plotką, w tak straszny sposób wypowiedzianą, że z razu padła od niéj, jak piorunem rażona matka. Ale rzeczy się zaraz wyjaśniły: Ustysia wypowiedziała jacy to wielcy panowie wzięli Adasia, że pojechał w karecie z samą panią, że go pieścili, że list do ojca napisał bardzo piękny i t. p. Biedna matka tak dobrze rozpytywała, tak badała wszystkich pilnie, że z tych słów rozproszonych z opowiadań rozmaitych domyślić się potrafiła zdarzenia. Ale zamiast się niém strapić jak ojciec, uradowała się wielce. Widziała w tém zrządzeniu palec boży, który w rzeczywistość obracał jéj najserdeczniejsze marzenia. Ona w cichości serca tak pragnęła dla swojego dziecka wielkości, blasku, bogactwa, szerszego pola do życia; ona tyle razy śniła właśnie o podobnych dla niego losach; a tu traf jakiś dziwny, jakby Opatrzności rozkazem, zsyłał właśnie tych O...., którzy podejmowali się ukochanego jedynaka postawić na takiém stanowisku, na jakiém matka widzieć go chciała. Najdziwniejszém w tém wszystkiém było matki niewytłómaczone przeczucie losu, jaki spotkał Adasia.
Pani Krzysztofowa często dumając o synu, wyobrażała sobie właśnie scenę podobną téj, jaka przed kilku dniami odbyła się przed kościołkiem w Białéj. Mówiła sobie często: „Gdyby też który z tych bogatych O.... przejeżdżał tamtędy, możeby go piękność dziecka uderzyła, spytałby co to za chłopiec? dowiedziałby się nazwiska, i podjął pokierowania jego losem.“ Anna marząc, była sobie zupełnie taką powieść stworzyła, i bawiła się nią często, pragnąc dla dziecięcia tego, co się jéj szczęściem dla niego zdawało.
Teraz, gdy opis wypadku ją doszedł, tknięta została podobieństwem jego ze swém jasnowidzeniem, upatrzyła w tém wyraźny cud, uradowało się jéj serce, widziała bowiem wszystko dobre dla dziecka, wymodlone przez siebie, wypłakane u Boga: wielkie losy, świetną przyszłość Adasia.
Według niéj, Adaś nie był stworzony do téj wsi i zagona ojcowskiego: jego piękność, żywość, dowcip, pragnienia dziecięce, które tu zaspokojone być nie mogły, kazały czego innego życzyć.
Rozpłakawszy się najprzód łzami gorzkiemi, Anna padła potém na kolana, dziękując Bogu za to zrządzenie cudowne, ale zarazem opanował ją niepokój wielki.
Nieraz mówiła z mężem o przyszłości syna; pojęcia ich w tym względzie zupełnie były różne: ojciec chciał mieć z niego człowieka, ona jakiegoś jasnoskrzydłego bohatera.
Milczała, gdy o tém mówił, ale wzdychała. Wiedząc co p. Krzysztof chciał mieć z niego, nie wątpiła już, iż ten traf, który dla niéj zdawał się tak szczęśliwy, dla niego będzie ciosem okrutnym; czuła, że on syna oddać nie może, że poleci za nim, że go odebrać zechce, bodaj gwałtem.
Szło jéj właśnie o to, by temu zapobiedz; obawiała się nie złéj doli Adasia, którym sam Bóg zdawał się wyraźnie opiekować, ale ojca, mogącego Panu Bogu skrzyżować robotę.
Głowę więc łamała sobie: co począć z mężem, gdy przyjdzie? jak go uspokoić, ukołysać? czy mówić nawet z nim o tém i jak? Czuła, że on ten wypadek przed nią taić będzie. Gdy dwaj bracia powrócili do Wólki, Anna jeszcze nie była pewna, jak ma sobie postąpić? ale wesoło prawie, choć w duszy niespokojna, przyjęła męża, nie dając znać po sobie co się w sercu działo.
Pan Baltazar, który dopytał się już był, iż pani o wszystkiém powiedziano, patrzał na nią ciągle nic nie rozumiejąc, i powtarzał w duchu:
— Ależ gra komedyę baba! Ależ gra! A takie to na pozór trusiątko... Każda z nich jak tylko do fałszu, nada się, gdyby do płodzenia go była stworzona! Oj kobiety! miał słuszność ów Jezuita, gdy mówił: Fe! mina!
I kiwał głową mrucząc pod nosem: „Dobrze to, dobrze, że się człek nie ożenił!“
Oboje Krzysztofowstwo próżną w istocie grali z sobą komedyę: on hamując niepokój, który go dręczył, a szukając powodu do wyrwania się z domu, nie spowiadając się żonie dla czego; ona tłumiąc w sobie chęć stanowczego rozmówienia się, aby nawrócić na swe przekonanie pana i męża... Jako jedyny środek przekonania go, iż w tém jest wola boża, uważała Anna swe przeczucia kilkoletnie, przygody z jéj synem w Białéj, swe pragnienie właśnie tego co się stało; myślała, iż gdy mu opowie szczerze co jasnowidzeniem wyśniła zawczasu, Krzysztof uzna w tém wyższą wolę i przeznaczenie Opatrzności.
Ale do szczeréj rozmowy o tém przyjść nie mogło. P. Krzysztof chodził zadumany, opamiętywał się chwilami, uśmiechał półgębkiem; oboje z ukosa na siebie poglądając nieznacznie, milczeli.
Baltazar to w okna, to na panią bratową poglądał. Annie, policzki paliły się niezwykłym rumieńcem i oczy dziwnie błyszczały: miała gorączkę.
Gdy tak wszyscy siedzą pochmurzeni, rozdraźnieni, jakby w oczekiwaniu jednego słowa, które ma im usta otworzyć, — w dziedzińcu zrobił się hałas wielki... Najprzód wszystkie psy od strony wioski słyszeć się dały, potém dworskie zaczęły ujadać kolejno, starsze, młodsze, aż do szczeniąt, powybiegały do bramy z zakomórków, i ustawiwszy się zastępem, szczekały i wyły, krzyczały i skomlały najdziwniejszemi głosami.
Niekiedy na chwilę ustawał ten hałas, to znów zrywał się jeszcze głośniéj i zapalczywiéj. Było to raczéj naszczekiwanie niespokojne niż zajadłe, zwyczajne zresztą w Wólce, gdy ktokolwiek obcy, zwłaszcza pieszo przybywał; bo jak ludzie tak psy mało tu były przywykłe do odwiedzin, i nowa postać zawsze wielki sprawiała zamęt. Zarówno z temi domowemi stróżami wybiegała czeladź ze wszystkich kątów, byle choć bryczka kwestarza na dziedziniec się wtoczyła.
Ale tym razem hałasowi się nawet dziwić nie było można: najbardziéj ostrzelane psy i konie miały się prawo nastraszyć, — zjawisko w istocie było niepospolite i dziwaczne.
Środkiem dziedzińca od bramy szedł wielkiego wzrostu, barczysty, czerwonéj, szerokiéj, pogodnéj twarzy, z głową do góry podniesioną, mężczyzna.
Na nogach miał obówie proste wieśniacze, postoły lipowe, sięgające prawie do kolan, zręcznie rzemykami przypasane i niby rzymski koturn naśladujące z daleka. Okrywała go szara z zielonemi sznurkami, krojem świt chłopskich siermięga, dosyć długa, któréj poły, aby mu w drodze nie zawadzały, pozarzucane były w kieszenie i układały się dosyć malowniczo. Na plecach miał czarne biesiagi podróżne, przerzucone przez ramię, czapkę lekką rogatywkę, kij pod pachą, a w ręku trzymał skrzypce, na których przygrywając, wszedł w dziedziniec, nócąc jakąś piosenkę głosem donośnym.
Postawę miał wielce uroczystą, czoło nieco wyłysiałe, jasne i piękne, oczy niebieskie pełne jeszcze młodocianego życia. Z pozoru zdawał się mieć lat pięćdziesiąt kilka, siwiał już nieco, a wąs długi, spuścisty na pół był szpakowaty, pół jasno żółty jeszcze. Szedł z wolna śpiewając i grając, jedną zwrotkę, któréj wyrazy z ganku domu dobrze dosłyszeć było można:
Pokój temu domowi
Niesie pielgrzym ubogi...
Dajcie spocząć gościowi,
Który wita w te progi...
Pokój temu domowi...
Wiersz ten wcale niewyszukany, śpiewany był na nótę prostą, a skrzypce mu wtórowały i wszyscy ludzie z oficyn i folwarku powylatywali patrzeć i słuchać; a choć znać było, że zjawisko to nie pierwszy już raz oglądali, na twarzach ich malowało się dlań mimowolne jakieś poszanowanie. Młodsi biegli psy odganiać, starsi zdjęli kapelusze, kobiety z ciekawością przestraszoną przypatrywały się z daleka. Pan Krzysztof wyjrzał oknem, a Baltazar zawołał:
— Hej! hej! tać to poczciwy nasz Dyogenes Kapustyński... ot w porę się przysunął!
— Tak, to on — dodał stary — ależ dawnośmy go tutaj nie widzieli.
— Chodźmy go przyjąć.
Ruszyli się. Dyogenes ze skrzypką tryumfalnie przeszedłszy podwórze, już stał w ganku, i głos jego basowy, mocny, rozlegał się zawsze jedne powtarzając wyrazy:
— I temu kto mówi — odparł wychodząc, z otwartemi rękami, p. Krzysztof.
Dyogenes już skrzypkę był pod pachę wziął, czapkę zdjął i czoło z potu ocierając uśmiechał się do gospodarza. Ścisnęli się, a przybyły odezwał się poważnie:
— A co, bratuniu, kopa lat! kopa lat! Panie Krzysztofie, wędrowało się, wędrowało, aż stare nogi do Wólki jeszcze raz przyniosły.
— Bóg zapłać.
— Oho! i szanowny pan Baltazar, brat w pieśni! rzekł postrzegając go Kapustyński. Jakże ty się masz, stary wygo?
Rzucili się sobie w objęcia.
— Jak się mam? jak widzisz! stary węgorz zawiędły!
— No! no! prosimy do izby — przerwał pan Krzysztof — a kosztur i skrzypkę złóżcie w miejscu bezpieczném.
— Kosztur przywykł stawać w kącie na spoczynek, choćby w sieni, bo to pokorna istota, odezwał się Dyogenes; ale skrzypka, to jejmościanka fertyczna, potrzebuje oka, aby mi jéj kto nie zbałamucił: nie odstępuje mnie ona nigdy. Ledwiebym ją porzucił, jużby jakie niezdatne ręce, ową kochankę Appolinową zbezcześciły plugawém dotknięciem... Ze skrzypką wszędy, nawet do kościoła, i Pan Bóg się za to nie gniewa.
— Więc i ze skrzypką i z koszturem, panie bracie, do wnętrza...
W progu powitała ich uśmiechnięta gosposia, a na jéj widok rozjaśniła się twarz Dyogenesa.
— Witaj mi gwiazdo poranna! zawołał. Jakże to się zaraz jasno a wesoło od twych oczu zrobiło! Jakaż bo świeża a śliczna zawsze jejmość dobrodziejka, jakby jéj lata dotykać nie śmiały!
— O! pochlebca! zaśmiała się Anna zmieszana i zarumieniona: mów to młodym, ale po co się starszym urągasz?
— Ja? pochlebca? jabym się śmiał urągać? odparł żywo całując jéj ręce Kapustyński — toż obelgą płacisz mi pani za dobre słowo! Nigdym nawet kobiecie nie cukrował prawdy; ale jéjmość mi istotnie wyglądasz jak samo szczęście: wszak asińdźka dobrodziejka wiesz to dobrze, żem się w niéj kochał i kocham...
— Słyszycie! rzekł pan Krzysztof — przyznaje się...
— Otoż cała moja cnota, że do tego grzechu przeciwko przykazaniu: „Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego“, szczerze się bijąc w piersi przyznaję. Gdybym był taką Annę znalazł... a! kto wie? i jabym był może wyszedł na porządnego człowieka, nie na takiego osmolonego włóczęgę...
Siedli tedy w izbie przy stole, a Dyogenes złożył przy sobie ostrożnie skrzypce, tchnął piersią szeroko i zatoczył okiem w koło, jakby szukał, czy się tu co nie zmieniło?
— Otoż to mi — rzekł patrząc po ścianach — przykładne domowstwo! Lat tyle... a ćwieczka nie brak i nic nie przybyło; krzesło się nie ruszyło z miejsca, ludzie nie postarzeli... jakbym wyszedł ztąd wczoraj... beati, beati si bona sua norint...
Na te słowa pan Krzysztof westchnął mimowolnie; spojrzał nań bacznie Dyogenes, ale udał, że téj cichéj skargi nie posłyszał.
— Ot — rzekł — i Chrystus Pan wasz cudowny, ot i wianuszki z Bożego Ciała, i palma z Kwietniéj niedzieli, i snopek N. Panny Siewnéj... i toż samo nawet wonne w komnacie powietrze.
Zadumał się jakoś głęboko, głowę na piersi spuściwszy.
— Hej! hej! mówił daléj po chwili: oto są podobno ostatki takich doli szczęśliwych, jakich dawniéj wiele bywało. Świat się mieni, burzy gdyby młode piwo, chce żyć nie w pokoju jak wy, ale we wrzawie odurzającéj: przychodzą takie czasy na ludzi, nie ma na to rady! Za sto lat już takiego dworu nie zobaczą na ziemi naszéj.
I westchnął stary; ale w téj chwili przysiadł się do niego Baltazar, i poczęli szeptać z sobą. Powiedzmy tu słowo o Dyogenesie Kapustyńskim.
Sam on się przezwał Dyogenesem, w istocie imię jego szlacheckie było Kapustyński. Przeszłość jego grubą jakąś okryta była tajemnicą.
Wiedzieli wprawdzie wszyscy: że pan Izydor pochodził z dosyć majętnéj rodziny; że staranne odebrał wychowanie u kks. Pijarów w Warszawie; że późniéj podobno służył wojskowo; że kędyś latał z szabelką po za granicami, niespokojnemu charakterowi szukając przygód pożądanych i nasycenia; że potém powrócił do domu, miał przywdziać mniszy habit i rozpoczął już nowicyat u kks. Kapucynów w Lubartowie, ale prędko mu to w niesmak poszło, zrzucił suknię, zdał stryjecznemu majątek wcale piękny, i począł dobrowolnie jakieś życie tułacze.
Raz w rok zjawiał się on w swoim niegdyś dworze, ze skrzypką i piosenką, zasiadał z bratem do stołu, przypatrywał się bardzo troskliwie gospodarstwu, zaglądał do regestrów, rozpytywał ludzi, bo majętności nie zrzekł się był całkowicie na brata, ale mu ją puścił tylko warunkowo, wymawiając sobie kilkaset złotych na siermięgę, buty i kalafonię. Zrobiwszy dokładny przegląd swojego majątku w Durynie, wyruszył znowu na rok, czasem więcéj, i wiódł takie życie swobodne, nie wiedzieć gdzie się podziewając. Niekiedy po kilka tygodni gościł w jakim dworze, gdy mu się ludzie upodobali; ale pracował, uczył dzieci, gospodarzył, posługiwał w tém i owém, był po swéj woli a na sercu, nie z żadnego musu: to znów znikał z okolicy i z kraju, i nikt nie wiedział gdzie przebywał.
Lubiono go i szanowano powszechnie, bo był w istocie człowiekiem pełnym wielkich przymiotów, których tylko jakaś bujna fantazya wprządz w karby regularnego żywota nie dopuszczała. Grzechem jego było dziwactwo, któremu oprzeć się nie umiał.
W téj prawdziwéj pielgrzymce żywota, wesoły humor nigdy go nie opuszczał; śmiał się niemal ze wszystkiego i ze wszystkich, czasem dla tego może tylko, aby nie płakać. Umiał on poszanować co szacunku było warte, ale nielitościwie chłostał co się oń nie zasłużywszy dopominało.
Z chłopem się tak dobrze rozumiał jak z najuczeńszym człowiekiem, bo się o niego nieustannie ocierał, a w towarzystwie wieśniaczém nie zapomniał wszakże i świata, i nauki, i języków, i młodocianego wychowania, tak, że w każdéj chwili ów chłop naddunajski mógł przybrać łatwo jeśli nie postać, to mowę i obejście najwykwintniejszego salonowca.
Nieraz i rodzina Kapustyńskich, i familia jego matki, bo się rodził z Abdankówny, a wujowie wysoko się ze swém pochodzeniem nosili, wyrzucali mu jego włóczęgę, i żebractwo, i skrzypkę; ale na to jak się im odciął z góry, nikt go już późniéj i zaczepić nie śmiał.
— Wolny-m jest, mówił im: rachunek z tego co czynię Panu Bogu zdam; a że chcę być człowiekiem, to się do stada, które regularnie pastusi o jednéj godzinie na paszę pędzą, poją i zaganiają do chlewa, nie łączę. Komu z tém dobrze... wszak nie bronię! Jestem sobie dziki wół, dziki koń, czy dziki osieł, ale mnie już w jarzmo nikt nie ujmie. Życiu mojemu nikt nic zarzucić nie potrafi; jam szczęśliwy i kwita, a że w koronkach nie chodzę i fryzury nie noszę, to dla tego, żeby się małpy w tych strojach lepiéj wydawały. Dyogenes mi wzorem; omnia mea mecum porto... (ostatni wyraz przekręcał nieco, stosując go do ubrania). Nic mi od was nie trzeba; rozumu możebym jeszcze mógł ichmościom pożyczyć, a bez nauk od nich obejdę się wyśmienicie... Ruszajcie wy na pokostowane posadzki, a ja do lasu, do Boga, do ptasząt, do drzew i gdzie mi serce poda... z pieśnią i sumieniem czystém. Imieniu krzywdy nie robię; patrzcie tylko, abyście go sami nie opaskudzili, i bywajcie zdrowi! Co daj Boże — Amen!
Tak zwykle odprawiał natrętów: zamilkli też wszyscy wkrótce, i zostawili Dyogenesa, vulgo zwanego Kapustyńskiego, przy jego oryginalności. Rodzina matki wszakże wzdychała po cichu, dając do zrozumienia, że mu piątéj klepki brakło. Dochodziło to do niego, śmiał się mrucząc:
— A im czterech!
W szlacheckich dworach bardzo miłym gościem był Dyogenes, ale go się też obawiano niepomału dla strasznéj prawdomówności; miał bowiem zwyczaj zjawiać się prawie zawsze po jakimś wypadku, i bez miłosierdzia dawać nauki. Gniewał się kto czy nie, to mu było wszystko jedno; napaści się nie obawiał, bo siłę miał olbrzymią, i raz dąbczaka wykręciwszy nade drogą, młyńcem się broniąc, sześciu ludzi, którzy nań naszli, sińcami uczęstowawszy, rozproszył. Na słowo miał zawsze dwie odpowiedzi, a z chychotania się urągał; więc gdy mu się zdało rzeczą użyteczną powiedzieć verba veritatis, ciął je od ucha... a wiadomo jaka to czasem gorzka potrawa ta prawda, tak święta i piękna, gdy ją inni jedzą, a tak przykra, gdy nam ją podają.
Miał wszakże biedny Dyogenes jedną słabość, jak wszyscy ludzie: — dla kobiet wszystkich bez wyjątku był bez miary pobłażający. Zdawało się jakby w nich się kochał z kolei, gdyż każda dla niego miała jakiś przymiot, jakąś zaletę, zasługę i cnotę... Rozkaz kobiety był dla niego świętym, spełniał go z wielką gorliwością i rozkoszą.
Dla niego i matrona staruszka, i czternastoletni wyrostek zarówno miały urok, klękał przed jedną i drugą, a niekiedy słowo, ruch, wejrzenie niewiasty wprawiało go to w szał gorączkowy, to w smutek milczący, to do łez go rozczulało, choć było wesołe.
Z niepojętych dla drugich przyczyn, rażony tak czémś dla innych niezrozumiałém, porywał się wśród rozmowy od stołu, bladł, wybiegał i uciekał, jakby go jakieś niezwyciężone ścigały wspomnienia. Dawało to rodzinie tém lepszy powód do pomawiania go o obłąkanie, choć w istocie była to tylko słabość serca, nieumiejącego oprzeć się pamięci dawniéj doznanych wrażeń.
— Cóż moi kochani państwo? ozwał się głośno po chwili: co u was tam słychać? Obsieliście się już? tak, czy nie? z siewem jak z ożenieniem: ani się nadto śpieszyć, ani zbytnie opóźniać potrzeba.
— Już się też u nas kończy... odparł p. Krzysztof.
— A w stodółce pełno, dodał gość, — brogi widziałem, czuby do góry... No! chwalić Boga, wszystko dobrze i po myśli, ptasiego mleka tylko brak... A w lesie panie Baltazarze co ze zwierzyną? jak tam stoją kuropatwie sprawy? co słychać z zającami? czy wilcy bardzo sobie pozwalają? czy jest nadzieja skórek lisich, gdy się ci ichmość w zimową barwę ubiorą?
— Och! och! — przerwał gospodarz: u nas domatorów nic się nowego nie dowiesz; mybyśmy pytać powinni, co nam ze świata przynosisz?
— Ze świata? spytał Dyogenes; a wiecież ichmość co jest moim światem? Mój świat to cisza puszczy, to uroczysty spokój pól, to mruczenie rzek i szum wiatru, to cmentarnych dzwonów granie na wieczny spoczynek, lub dalekie echo pieśni weselnéj... Z tego, co wy światem zowiecie, ja nic nie wiem. I po co mi wiedzieć? I co się ma dziać na tym świecie, co byłoby nowe i osobliwe? Na palcach znam wszystkie kombinacye możliwe tego żywota ziemskiego: rodzą się, kochają, nienawidzą, zdradzają, zabijają, kłamią, żenią się, rozwodzą, umierają; nic nowego pod słońcem, tylko że to, co wczoraj było tu, dziś jest tam, jutro będzie gdzieindziéj. Proch i nicestwo!!!
— Zkądże teraz idziecie?
— Ja? a zkądżebym szedł? odparł Dyogenes; z lasu, mój dobrodzieju, z lasu! Macie oczy ku patrzaniu, a nie widzicie może, iż las dwa razy do roku jest wcale inaczéj piękny: na wiosnę, gdy się do życia rozpęka i wonieje jak młodość, gdy się zieleni jak nadzieja, gdy brzozy rozpuszczą na wiatr warkocze, a deszcz je ciepły opłókuje miłośnie, a sosny zielonemi pęki strzelają... to pierwsza lasu piękność, ale widok to dla młodych nie dla nas; — w jesieni dopiero las mój! jak ja go kocham!... jest czém oczy nabawić a serce nakarmić. Drzewa jakby nie z tego świata... malowane, żółte, czerwone, fioletowe, pomarańczowe, bronzowe, mienią się, a co zawionie wiatr, to gra liść spadający dumkę śmierci i tęsknoty... Och! och! aż się jéj wtórować pragnie, gdyby się znalazły słowa.
Otoż siedziałem w lesie słuchając deszczu liści jak spadał i śpiewał, a grałem też sobie ową piosnkę, którą zna pan Baltazar.
Tęskno, tęskno, nie wiem czego
Bije serce, łzy mi biegą;
A téj złotéj-
Bym tęsknoty
I łzy, co się z oczu leje,
Nie zamienił na nadzieję!
I wziął Dyogenes skrzypkę od niechcenia, i począł przy niéj śpiewać z cicha, a tak rzewnie, tak od serca, że aż Baltazarowi łza spadła na wąs siwy. Było w tém coś dumki rusińskiéj rozwianéj, rozmglonéj, która jak chmurka na niebie czasem jedną stroną świeci niby gwiazda roztopiona, drugą obłoczkiem dymnym rozpływa się w eterach, coś krakowskiéj pieśni, co sama z siebie szydzić przywykła, niby się wstydząc, że ma serce, coś rodziméj poezyi wioski i schorzałego smutku dworów.
Prześpiewał kilka strof, i jak rozpoczął po cichu, tak prawie niedosłyszanym skończył szmerem.
Gdy podniósł głowę i spojrzał po słuchaczach Dyogenes, spostrzegł, że Anna znikła; poszła była widać przysposobić coś do stołu. Wstał żywo i zbliżył się do p. Krzysztofa.
— Nie ma, widzę, waszéj kobieciny, rzekł: więc wam powiem otwarcie, żem do was przyszedł z Białéj umyślnie, bom się o waszéj przygodzie dowiedział. Idę z doborem słów i pociechą do starego przyjaciela; może z jaką nieudolną radą... co myślicie? powiedzcie.
P. Krzysztofowi nagle łzy zakręciły się w oczach; syknął, aby milczał Dyogenes, i pośpieszył obejrzeć drzwi, aby żona przypadkiem nie dosłyszała rozmowy.
— Poszła na folwark, przerwał Baltazar wskazując na okno; mówcie śmiało, ja będę stróżował.
— Cóż wy na to mówicie? spytał Krzysztof.
— Co ja? ale czekaj... z chorym i zbolałym potrzeba ostrożnie — rzekł Dyogenes, — a co wy?
— Ja? zabito mnie — odparł ojciec, — jedynemu dziecku dali się napić trucizny! Jestże wyraz, coby boleść moją mógł tłómaczyć! — Ale zwróciwszy się ku obrazowi Chrystusa, nagle zamilkł. — W rany Twe Panie! — rzekł.
— Dobrześ powiedział! na to łza ani gniew nie pomoże, zawołał Dyogenes. — Słuchaj ojcze! — daruj, że cię tak zowię, ale mam zwyczaj starych tém starém imieniem pełném poszanowania nazywać, — słuchaj ojcze, nie wierzę ja w fatalność, ale jak Bóg da, że kto się urodzi do czego, nie minie go dola... Widywałem ja wasze dziecko: pańska była dziecina! to darmo! Gdybyś go przebrał w siermięgę, jeszczeby z niego patrzał królewicz. Poszedł nieborak gdzie go wołały losy: żelazo za magnesem.
— Alboż to nie nasze dziecię? nie ubogi syn dworku?
— Ba! ba! są tajemnice we krwi, których nikt nie zbada! We dwieście lat ozwie się jakaś kropla, która spała w żyłach pokoleń przez wieki... Wieszże ty człowiecze, co w tobie krąży? syn to twój, czy twoich prapradziadów? Bóg tam wie, w którą tam praprababkę czy prapradziada się wyrodził! Na to nie ma rady!
P. Krzysztof ruszył ramionami.
— Co mi to mówicie! jest synem moim; pójdę i odbiorę go.
— A no, jedź; a no, bierz, rzekł Dyogenes; to naturalna. Tylko patrz dobrze, czy ci się to na co przyda.
Ojciec potrząsł głową smutnie.
— Mamże zostać sierotą? — zawołał.
— A jeśli komu przeznaczone sieroctwo? zapytał Dyogenes. — Patrz na Chrystusa! patrz na Chrystusa! Jużci syn twój nie jest twém dzieckiem, kiedy was z dobréj woli porzucił; jużci go srogością nie przywiążesz do gniazda, grozą go nie odmienicie; nie wyjmiecie mu z duszy tego pragnienia innego życia, które z sobą przyniósł.
— Na Boga Ukrzyżowanego, nie mówcież mi tego zawołał Krzysztof. A toćby mi go już opłakiwać tylko trzeba. Ty człowiecze swobody i lasów, możeszże nie użalać się nad dziecięciem, popchniętém w ten świat, gdzie Pana Boga nie ma?
— O! o! jest On wszędzie, jest i tam, ale siedzi za parawanem, rzekł Dyogenes. — Sroga to szkoła, jamci ją także przeszedł; ale szkoła! Wychodzą i z niéj ludzie, choć ginie dużo jak wszędzie.
P. Krzysztof spuścił głowę.
— Co ma być, stanie się — zawołał; — a ja obowiązków ojca dopełnić muszę.
— Jejmość powraca! krzyknął od okna pan Baltazar.
— A no, cicho, bo ona jeszcze o niczém nie wie.
Dyogenes schylił się do skrzypki i zanócił coś niewyraźnie; milczeli posępni. W tém jejmość zwróciła się od gmachu na folwark, a rozmowa poczęła się znowu.
— Słuchaj stary — rzekł Krzysztof: — mało ludzi mnie pojmie, ale ty zrozumiesz może lepiéj niż inni. Czy bogactwo stanowi szczęście i przeznaczenie człowieka? czy mu się trzeba koniecznie piąć jak chmielowi na tyczkę? czy ma pragnąć wiele i mieć wiele? Mnie się widzi inaczéj i świat i dola nasza. Żyjemy tu wierząc w inne życie, w lepsze, w nieśmiertelne: to świat próby, arena, wśród któréj gotujemy się na losy inne. Co mi przyjdzie z tego, że mnie w cynowéj pochowają trumnie, gdy pod atłasem serce zgniłe pójdzie do niéj? Im większy świat, im szersze horyzonty, tém ciężéj podołać zawodowi, tém więcéj pokus, tém sroższe męczarnie, tém większe duszę oblegają niepewności. Więc w cichym kącie przepopasać życie na zagonie pod lip cieniem, nie lepiejże, nie święciéj? powiedz? Na co mi dla syna wielka dola, kiedy z maleńką prędzéj zostanie uczciwym? kiedy na szczyt wylazłszy, i o Panu Bogu i o sobie człek łatwiéj zapomina? Otoż dla czego nie śmieje mi się ta protekcya pańska dla syna, i świetne przyobiecane mu losy, ale mi wstręt czynią i obawę... Pomyślcież-no jeszcze i zastanówcie się, gdybym ja ubogi porwał tak pańskie dziecko? Sądziliby mnie jako złoczyńcę, raptora, jak publicznego gwałtownika. Ale że oni mi go uwieźli w pozłocistéj karecie, więc to jeszcze łaska! Nie oburzająceż to zuchwalstwo złota? nie upokarzającaż to dobroczynność, o którąm ich nie prosił?
— Słowa nie masz, odparł Dyogenes: panowie myślą, że gdy ku nam rękę wyciągną choćby dla porwania żony lub dziecięcia, to jeszcze wielką łaskę nam i honor czynią. Winien, kto się na tém szczęściu nie pozna! Ale stój, panie Krzysztofie, dopóty dobrze; cóż, kiedy w téj sprawie twoje dziecko podobno tyle winno co i oni; jakże ono mogło dobrowolnie odbiedz rodziców dla obcych, dla mamideł dostatku?
— Dziecko!... zawołał p. Krzysztof gwałtownie; ale wyrzekłszy to słowo nagle opuścił głowę. A! tak! rzekł głosem zmienionym — choć mi się serce krwawi, powiem wam spokojnie: dziecko to nie cieszyło mnie nigdy, — obawiałem się o nie i modliłem, — w duszę jego zakradł się niepokój od kolebki.
— Tak! tak! ja wam mówię, dodał Dyogenes, kropla krwi prapradziaduniów magnatów.
— Jedynak — rzekł ciągnąc daléj Krzysztof, — pieściła macierz, a może i ojciec kiedy do piersi przycisnął chłopaka, że nadto poczuł bicie serca.
— Koniec końców — przerwał Kapustyński — jawna rzecz, że poszedł za skłonnością. Wiecież co? nie ma co walczyć: różnemi drogi idzie człowiek; niech on swoją, którą mu instynkt wskazał, rusza.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na to! zakrzyknął ojciec. Ja go odebrać muszę, i przełamię tę naturę, oddam go..!
— Ho! ho! a dokąd? spytał gość.
— Do wojska.
— Szkołę wybrałeś gorszą od dworu! zawołał Dyogenes. Już lepiéj wsadź go do Kapucynów, to mu spać nie dadzą i głodem zamorzą buntowniczego ducha.
— Ha! to go przy sobie trzymać będę — zawołał ojciec.
— Nie lepsze i to: sobie przyczynisz boleści, a jemu okazyi do grzechu, bo się z nim nie zrozumiecie nigdy. Mówię wam; niech leci, niech leci; wy się módlcie.
— Jejmość idzie! z czatów od okna rzekł p. Baltazar: baczność!
— Cicho.
Zamilkli. Dyogenes znowu jął brzdąkać w skrzypce i nócić.
Po obiedzie, który przeszedł dosyć smutnie, ożywiany tylko kiedy niekiedy rzuconém słówkiem weselszém Dyogenesa lub Baltazara, siedli wszyscy w pokoju, gdzie wisiał obraz Chrystusów, i gwarząc przebyli czas do wieczoru, na urywanéj, cichéj, posępnéj rozmowie. Zmierzchać poczynało, gdy widząc, że tu już nic do czynienia nie pozostaje, zebrał się Dyogenes do drogi, mimo usilnych zatrzymywań gospodarza; wziął swą skrzypkę pod pachę, a po długich pożegnaniach, przeprowadzony uroczyście przez Baltazara do wrot, wyszedł milczący.
— Ale gdzież pod noc iść myślicie? spytali go na rozstaniu; czy nie lepiéjby wygodnie przenocować, a o brzasku puścić się w drogę?
— A jeśli ja wolę nocą? — rzekł Dyogenes. Księżyc mi świeci, mam z nim dużo do gadania. Noce takie lubię: człek się czuje śmielszy niż we dnie, i dusza swobodniéj rozmawia z Panem Bogiem. Tu, gdybym najdłużéj siedział, nie przekonam pana Krzysztofa ani go pocieszę; niech Bóg czyni co wola Jego: darmobym gębę studził sobie, a jemu serce krwawił.
P. Baltazar popatrzał za nim smutnie. Dyogenes szedł tak wolno i spokojnie, jak gdyby na krótką wybrał się przechadzkę, choć spełna nie wiedział gdzie i jak nocować będzie.
Po odejściu dziwaka, długo jeszcze rozmawiano o nim i jego życiu osobliwszém, aż i p. Baltazar, dawszy dobranoc, odszedł do oficyny, a małżonkowie zostali sami z sobą, i Krzysztof wedle codziennego zwyczaju ukląkł przed obrazem się modlić.
Potrzeba było żonie oznajmić wreszcie o projekcie podróży do Warszawy, a sam nie wiedział, jak do tego przystąpić. Jejmość gospodarzyła w sypialni, gdy wzmocniony i pokrzepiony na duchu modlitwą, wsunął się do niéj powoli p. Krzysztof.
Oboje małżonkowie byli w położeniu bardzo szczególném: on przebolały stratą syna, zmuszony ukrywać łzy, niepokój i strapienie przed żoną, tak, że kilka razy, gdy mu piersi zdusiło, wybiegł na świeże powietrze, aby jęknąć swobodniéj; ona zapłakana a udająca nieświadomość, patrzała mu w oczy i badała tylko, zgadując co się tam w duszy jego działo. Chodzili tak około siebie słowa do siebie rzec nie mogąc; ale przyszedł nareszcie kres temu udawaniu obojga, do którego nie byli przywykli: trzeba było lody przełamać.
Jejmość chodziła, układała, rozrzucała, powoli przybierała się do snu, a coraz spojrzała na blade oblicze męża; nareszcie ze złożonemi jak do modlitwy rękami, powoli, gdy Krzysztof usiadł w krześle, zbliżyła się doń, upadła na kolana przed nim i rozpłakała się.
Łzy jéj wypowiedziały wszystko. Stary pochwycił ją w objęcia po staremu, wziął jak dziecię na ręce tę drobną, biedną istotę, i przycisnął ją do piersi, a w tejże chwili tak gwałtownym jękiem otworzyła się ta pierś, tak buchnął płaczem powstrzymywanym, że zlitowawszy się go, obie ręce na szyję mu zarzuciwszy, żona zawołała tylko:
— Krzysiu mój, nie płacz! o! nie płacz na miłość Boga! Jeśli ty płakać będziesz, ja chyba umrzeć muszę!
— Ty wiesz wszystko!
— A! wiem! wiem od wyjazdu twojego! nie pytaj.
— I taiłaś w sobie, o heroino moja!
— Krzysiu! mieliżeśmy przed ludźmi, przed obcymi tak się rozszlochać oboje, tak się do głębi serca wyspowiadać z ciężkiego bolu?
— O! dziecię ty moje wstydliwe! co i cierpienie ukrywasz dla sromu — rzekł Krzysztof — zkądżeś ty wzięła siły?
— Bóg mi ich użyczył!
Zamilkł. Stał złożywszy swój ciężar na krześle i długo, długo patrzał na nią z uwielbieniem.
— Anusiu moja! rzekł wreszcie — tak! tak! czuję teraz, dla czego mnie Bóg tak srodze karze i dotyka, bom ukochał stworzenie więcéj może niż Stworzyciela samego; przywiązałem się jak żaden jeszcze człowiek; w tobiem widział życie całe i w tém dziecięciu, dla tego, że było twojem, dla tego, że na jego twarzyczce śmiał mi się uśmiech twéj młodości, i za tom ukarany, bałwochwalca!
— Krzysiu — przerwała żona — nie oddawaj się boleści, mężu drogi! Myśl, rachuj, a pomyślawszy, uznasz może, iż Bóg srodze nas próbując, wie co czyni.
— Jak to? cofając się zawołał ojciec — jak to? ty to mówisz matko? ty?
— Krzysiu drogi! a! nikt pewnie nie opłakał i nie opłacze łzami gorętszemi tego dziecięcia; ale Bóg... ale Bóg, ale przeznaczenie...
— Kobieto! ty wierzysz w przeznaczenie?
— W Opatrzność!
— Opatrzność? nie: nie ona to, ale szatan chyba w to się wmieszał. Bóg takiemi drogami do dobrego nie wiedzie; idzie się niemi do zguby.
Anna spuściła główkę zasmucona, i była chwila ciężkiego milczenia.
— Pomyśl tylko, rzekła: to dziecię byłoż stworzone do tego ubogiego gniazda naszego? nie przyszłoż ci nigdy na myśl, że Adaś miał napisane na czole, iż musi pójść wysoko, iż los musi go między ludźmi postawić na świeczniku?
— Dziecko ty moje, przerwał poważnie Krzysztof: jestże szczęście błyszczeć na świeczniku? nie jest-li raczéj męczeństwem dola złocona? Jam się właśnie tego lękał, od tego chciał ustrzedz dziecinę, drżał o to.
— Alboż i tam nie można być miłym Bogu, a pożytecznym ludziom? spytała Anna nieśmiało.
— Tak! wszędzie, bez wątpienia, odpowiedział Krzysztof; ale tam i trudniéj i niebezpieczniéj. Dym szczęścia i kadzideł upaja: nie pragnąć ich należy, ale od nich uciekać. Powiedzże, nie wolałażbyś go widzieć tu, w tym dworku, z poczciwą żoną jak ty, jak ja w szaréj ubranego opończy, ogorzałego od pracy, niż zbladłego od trosk na cudzych pałacach, służką uniżonym pańskich kaprysów, dworakiem? O! myśl ta mi serce rozdziera.
— A, Krzysiu! Adaś nie jest stworzony na pochlebcę i dworaka: on się nie spodli; on się wyniesie wysoko.
— Daj Boże, ale się nie dochodzi wysoko, nie zginając nizko: wiesz co mówi Pismo o uchu igielném?
— A! nie patrz na to tak czarno!
— Jabym się spytać powinien, dla czego ci to wydaje się tak jasném? Nie poznaję ciebie: nie widzę miłości twéj dla dziecięcia.
— Panie mój! mężu drogi! ja ufam Bogu i Jego Opatrzności.
— Ale Bóg dał ludziom rozum i wolę, aby nie szli ślepo na hazard, rzekł Krzysztof. My mamy obowiązki rodzicielskie: ja jako ojciec ratować go muszę.
Twarz Anny pobladła.
— Cóż myślisz czynić? spytała nieśmiało.
— Nie mam ci już co taić, zawołał ojciec: — jadę natychmiast po niego. Jeżeli ci wydziercy nie zechcą mi powrócić dzieciaka mojego, pójdę do króla, król mi je oddać każe. Dobiję się do Poniatowskiego przecię, narobię krzyku: odbiorę go im z gardła.
— Panie mój, posłuchaj jeszcze matki... zaczęła cicho Anna: namyśl się. Wiesz jak kocham to dziecię, wiesz jak jego szczęścia pragnę. Otoż wyznam ci, że od najmłodszych lat jego miałam przeczucie, widzenie prawie tego losu, który go spotkał; sto razy stawało mi przed oczyma to, co się teraz ziściło! Więc Bóg chciał może tego; godziż się sprzeciwiać Jego woli?
P. Krzysztof milczący, surowo spojrzał na nią.
— Bóg ostrzega przeczuciami częściéj o klęskach niż o szczęściu!
— A! namyśl się! namyśl! — mówiła coraz żywiéj Anna — a nuż to dziecię potém na los przez cię złamany, na wydarte mu szczęście płakać i narzekać będzie? Wszak-ci Adaś ma już rozum i nad wiek jest roztropny.
— O! matko, którą miłość zaślepia! — zawołał z goryczą stary: przejrzyj! pochyl się nad tę przepaść i rzuć w nią okiem. Cóż dziecię to o przyszłości swéj wiedzieć może?
— Tyś nigdy nie chciał tego uznać — szepnęła Anna prawie z wymówką, — że on ma roztropność nad wiek; tyś był dlań za surowy, niesprawiedliwy. Przecięż on z własnéj woli pojechał, dobrowolnie?
Krzysztof westchnął tylko.
— Jużciżby oni gwałtu nie użyli, mówiła matka, nie śmieli, nie mogli. On jak ja miał przeczucie przeznaczenia, dla czegożbyśmy inne mu narzucać mieli? Cóż on nauczy się w Białéj? jakie my możemy mu dać wychowanie?
— Takie, któreby starczyło na życie, do którego Bóg w istocie go przeznaczył, dając mu się z ubogich urodzić rodziców.
— Małoż ubogich wznosi się o własnéj sile? Dlaczegożbyśmy naszą dolą jego przyszłość mierzyć mieli? szeptała matka.
— A! zawołał pan Krzysztof: nie pragnąłem nic dla niego nad to, com posiadał; bom nad moje szczęście większego na ziemi nie widział. Ot taki kąt cichy, ot takich serc dwoje jak nasze, i taka miłość do siwego włosa, czyż nie dosyć? Cóż da lepszego świat, oblekając w sajety i atłasy? Moja droga! tyś nie wyjrzała tam i nie wiesz co się kryje w tych złocistych pałacach. Tam nie ma Boga, tam milczy sumienie, ztamtąd i świat i ludzie wydają się inaczéj; tam wszystko co nie białe i nie pieszczone, nie jest już człowiekiem; tam w postaciach aniołów śmieje się szatan zwycięzca. Tyś przeżyła wiek nie zbliżywszy się do tych mamideł, i dobrze ci z twoją niewinnością, bo ci się świat lepszym wydaje; jam go trochę więcéj najrzał i brzydzić się nim nauczył. Tam fałsz, tam kłamstwo, tam samolubstwo, tam pycha i rozpusta królują: tam zguba. Jeżeli z tego ognia próbierczego wynijdzie czystym człowiek, o! to wielki! ale iluż ocalonych? a zgubionych tysiące!
— Ale Adaś wyniósł z domu...
— O! ten węzełek cnoty — przerwał Krzysztof — wyniesie jak ubogie człeczę, co idzie na służbę do dworu, i rzuci go w kąt, przywdziewając liberyę nową.
— Mój panie — odezwała się po chwili Anna, widząc rozgorączkowanie męża i smutnie łamiąc ręce, — ja nic nie mówię, proszę tylko i błagam ciebie: pomyśl, nie wyrywaj się gwałtownie, nie obrażaj ich. Oni dla Adasia tyle mogą: wiesz, że są bezdzietni, może dla imienia przybiorą go za syna, oddadzą mu majątek.
— A! na Boga! tego właśnie nie chcę! na myśl samą się wzdrygam! rzekł surowo pan Krzysztof. — Wiem czém to okupić potrzeba. Będzie się późniéj wstydził ubogich rodziców, będzie się pysznił swą wielkością jak dziecko szczęścia, wzbije się w dumę i pycha go zgubi. Nie! na czystéj duszy siermięga, tak go wolę!
Wielkim był w istocie p. Krzysztof, wyrzekając te słowa z zapałem poczciwéj duszy; a tak bohatersko jaśniała mu skroń, że zapał podbił wreszcie słabą niewiastę. Anna znowu przed nim uklękła.
— Panie mój! zawołała: czyń jak chcesz. Tyś ojcem, tyś panem jego losu: jam matka, bym cierpiała i kochała, bym była posłuszna. Ale zaklinam cię, znijdź w serce twe, zastanów się, nie porywaj zbyt szybko, abyśmy tego późniéj nie żałowali.
Ta pokora, te złożone ręce i łzy niewiasty, na które słabym był p. Krzysztof, bo ją kochał więcéj może niż dziecię, wzruszyły go do głębi. Przebojem idąc, nie byłaby go zdobyła; zachwiał się widząc ją upadającą przed sobą, przestraszoną, błagającą. Syn znikł mu z oczu.
— Bądź spokojna, rzekł po chwili trąc czoło — bądź spokojna, uczynię sobie gwałt. Jeżeli tam znajdę lepiéj niż się spodziewam, jeżeli dziecko samo zapragnie pozostać, stań się wola boża! Ja żal mój i obawy złożę na ofiarę Ukrzyżowanemu, nie wyrwę go gwałtownie: bądź spokojna!
Anna ścisnęła go za kolana, i znowu on ją podniósł z ziemi silnemi ramiony, i tak wziąwszy usiadł trzymając na ręku w szerokiém krześle, a łzy, bo mówić już nie mógł, toczyły się po bladych jego policzkach.
I milczący, zapłakani, przesiedzieli tak długo w noc, aż zaglądający przez gałęzie bzów księżyc, przypomniał im godzinę spoczynku.
Ręką drżącą wskazał bladą twarz stróża nocy p. Krzysztof.
— Anno moja — rzekł — byłoż życie szczęśliwsze nad nasze pod tą słomianą strzechą, z tą naturą otaczającą nas i otulającą pieszczotliwie? A tam! tam ani ciszy, ani widoku bożego świata nie ma; tam się zapomina w gorączce, że człowiek jest istotą na próbie, tam... a! Boże!... stań się wola Twoja...
Gdy łzami zalaną twarz do poduszki przyłożyła Anna, mimowolnie serce jéj uderzyło.
— O! jestem pewna — rzekła w duszy — że tam Adasia kochać muszą, że tam go ocenić potrafią. Krzysztof mi dał słowo, że go gwałtem nie porwie: więc sny moje ziszczone.
Nazajutrz rozpoczęły się powoli przygotowania do podróży; a była to rzecz niemała komuś, co całe życie siedział zamknięty, w taką drogę się wybierać aż do stolicy... P. Krzysztof od dawna już, bo od ożenienia swego, nie bywał nigdy daléj od poblizkich miasteczek: Łosic, Kodnia, Białéj, Łomaz, lub na jarmarku we Włodawie. Za wielką wyprawę uważała się przejażdżka na odpust do Chełma... Cóż dopiero gdy się przyszło sposobić do Warszawy, do króla, do tych panów, przed którymi choć skromnie, chciał się wszakże szlachcic pokazać nie ostatnim!
Z razu myślał w szaréj swéj kapocie pójść przed króla i z dumą poczciwego ubóztwa stanąć przed nim; ale i on był człowiekiem! Powoli zachciało się dobyć prapradziadowską demeszkę kutą ozdobnie, jedyny klejnot familijny; potém spinkę bogatą, co może pół Wólki Brzozowéj była warta, bo w niéj siedział szmaragd niemal tak wielki jak pół włoskiego orzecha, zabytek jakiś przedwieczny, bo kamień w oprawie staroświeckiéj ani był nawet szlifowany; późniéj przypomniał się i pas lity, gdzieś z lewandą i pieprzem zapakowany na dno cedrowéj skrzyni, i jakiś lamowy żupan, który do figury p. Krzysztofa doskonale przypadał.
Gdy on tak myśląc, wahając się, wybierał a walczył z sobą, — jejmość z drugiéj strony biegała, głowę łamiąc co przysposobić, aby na niczém w drodze nie zbywało.
Bo to podróż w owe czasy swojemi końmi, z popasami i noclegami, pościelą i kuchnią, niemałą była rzeczą; a te przestrzenie, które dziś przebywamy w kilku godzinach, trzeba było przebywać po dni kilka i kilkanaście.
Baltazar zajął się stajnią, bo konie i wózek do dalekiéj podróży były rzeczą kapitalną. Mocniejsza bryczka trzęsła okrutnie; ta, co lżéj nosiła, osie miała niepewne, a pakunku w niéj nie było gdzie pomieścić. Pierwsza też na trzy konie zdawała się za ciężką, a czterech dla zbytniego kosztu nie chciał brać pan Krzysztof, bo co to czwórkę wyżywić w Warszawie? Do tego trzeba było sprządz konie dobre i wypróbować je wprzódy, a uprząż i postronki opatrzyć, aby się potém w drodze co chwila nie psuły. Naostatek wybór woźnicy niemałą także był rzeczą, bo ten razem być musiał furmanem, sługą, stróżem i po trosze przyjacielem.
Napraszał się totumfacki ów Jermaszka, który wszystko umiał, a miłością dla państwa przechodził innych; ale pan Krzysztof ani mu dał mówić o tém, chcąc przy nim dwór zostawić. Z dwóch woźniców z powołania, jeden woził wprawdzie doskonale i był przytomny, ale pił jak gąbka, a upiwszy się bywał zawadyaką: trudno go było pilnować przy tylu karczmach po trakcie. Drugi poczciwy i trzeźwy, oleju miał za mało, do miasta trudno się z nim było pokazać, boby go obrał do koszuli kto chciał. Była mowa o dodaniu osobnego chłopca do posługi, ale p. Krzysztof ani dał sobie mówić o tém.
— Co to ja wielki pan, żebym miał z sobą dwór wozić cały? zawołał. Byle było komu konie opatrzyć a tłomok znieść, czy ja sam sobie nie potrafię usłużyć?
Długo zasiedziawszy się w domu, zawsze tysiące takich trudności, gdy przyjdzie się ruszyć; najmniejsza rzecz naówczas ogromnie wielką się robi. A tu troskliwość jejmości pomnaża jeszcze turbacyi i wymyśla potrzeb tysiące: jakże się tu oprzeć téj czułości? jak znowu poradzić, aby to wszystko zabrać, czémby chciano obładować, począwszy od bigosu, do kropel i balsamów?
Tarł dobrze czoło p. Krzysztof, ale to zakłopotanie przyszło mu w porę, bo nie dawała sercu zbytnie się z żalem pasować. Każde prawie ludzkie strapienie przymnażając roboty, wiedzie z sobą za rękę lekarstwo — roztargnienie mimowolne; zmusza do oderwania się od nużących myśli. Pan Krzysztof mniéj czuł cierpienie, bo więcéj pracować był zmuszony.
Nie był stary bez grosza w domu, ale gdy przyszło obrachować, ile go wziąć? ciężko musiał głowy nałamać. Któż wie co stolica kosztować może? co droga przyniesie? a nuż choroba? a przypadek? a pańscy lokaje? a królewska dwornia? a podarki? Jejmość była za tém, aby wziąć jak najwięcéj; on chciałby był jak najmniéj. Sam ówczesny sposób wożenia pieniędzy w brzęczącéj monecie niemało przyczyniał kłopotu. Złoto brało się jeszcze w trzosik na siebie, ale srebro ciężkie, talary trzeba było kłaść do tłomoka i czuwać dobrze nad niemi. A złodzieje po gościńcach? a rozboje nocne? a filuci warszawscy? Przechodziło to wszystko i po głowach i w rozprawach między państwem. Pan Baltazar ad hoc przytaczał różne swe przygody, słyszane dykteryjki, przykłady różnych awantur, nie zawsze je dobrze dobierając w dodawaniu męztwa, więcéj na zrodzenie niepokoju.
Jejmość chciała dać cały arsenał na obronę, ale znowu nie wypadało się nazbyt uzbrajać, aby się nie wydało, że grosz jakiś się wiezie. Spływały tak na różnych sporach dni wyjazdu.
Nazajutrz, gdy się go najmniéj spodziewano, Dyogenes o południu powrócił ze skrzypką... Trafił już na uspokojone twarze i umysły, co go wielce uradowało. Gdzie był, nie mówił, ale powrócił chmurniejszy, z czołem dosyć posępném, i szepnął Baltazarowi po obiedzie, aby z nim wyszedł na przechadzkę.
— Wiesz, poruczniku, gdziem to ja był wczoraj? — szepnął mu do ucha.
— A no? w lesie — rzekł Baltazar.
— Gdzie zaś! O dwie mile ztąd mieszka dawny dworzanin i faworyt tych O...., co to wam dziecko ukradli; pomyślałem sobie, że się coś przecię od niego dowiem o nich bliższego. Znałem go dobrze, bo choć niedawno odstał od nich, ale się go dawniéj po świecie spotykało. Z wielkiego zucha i zawadyi, mój miły Boże! co się to teraz zrobiło! ledwie nogami suwa! Na dożywociu, w kącie, dogorywa ów dawny elegant... myśląc o ziółkach i kleiku... O mój Boże! jakże się zdziwił, gdy mnie zobaczył! ale ja więcéj, przypatrzywszy się niedołędze, a przymierzywszy go w myśli do tego, któregom znał dawniéj. Wystawcież sobie — mówił daléj Dyogenes, — stary ów mój przyjaciel.. ów Zwinkowski, — a może go i znacie lub przynajmniéj o nim słyszeliście?
— Nie — odparł Baltazar.
— Był to niegdyś faworyt pana i pani kasztelanowéj, jedyne oko w ich głowie, filut, kawał dworaka, gładki i choć go przyłóż do rany. Póki sił stawało, posługiwali się nim, kochali, pieścili, obiecywali mu złote góry; Zwinkowski też żył cale sobie nie żałując, a o jutrze niewiele myśląc... Tymczasem licho, które nie śpi, poczęło mu w kościach łamać; stare grzechy dopominały się o skruchę... Gdy zaniemógł, gdy mu się kręcić było ciężko, a minę i rezon stracił, powoli się go pozbywać zaczęto, a owe złote góry i wielkie fawory zmieniły się w dość liche dożywocie. Dworak ów, który tak głowę górą nosił, co mu się zdawało, że bez niego kroku stąpić nie potrafią, nazajutrz przez kogoś młodszego i ruchawszego został zmieniony i rzucono go za drzwi jak sprzęt niepotrzebny. Ale mu to posłużyło do opamiętania. Gdym go teraz zobaczył nie poznałem z razu. Brodę do pasa zapuścił, o kuli się włóczy, zabrukał się, stetryczał, a znabożniał okrutnie. Miłość jego dla panów wielkich, co mu ją tak odwdzięczyli okrutnie, zmieniła się w nienawiść. Nie może im darować tego, że się bez niego tak łatwo obejść potrafili.
— Dowiedziałżeś się pan co o nich?
Nie było mi trudno dobyć z niego com chciał, bo z żalu człek prawi, i co jest, i czego może nie było, a zna ich dobrze, bo lat dwadzieścia przeżył na ich dworze. Otoż dla czegom wczoraj tak nagle wyruszył ze skrzypką, i dla czego dzisiaj powracam, i dla czego pochmurniałem, dodał Dyogenes. Źle się święci!
— Cóż znowu? zapytał Baltazar.
— Jam to wczoraj nieco inaczéj rozumiał — mówił Dyogenes powoli — ale będzieszże ty język za zębami trzymał?
— A no! toż się rozumie.
— Otóż powiem ci, że Krzysztof ma racyę się niepokoić: trzeba chłopca odebrać, bo tam... Sodoma i Gomora.
— Och! och! co zaś?
— A no! któż ich lepiéj zna od kamerdynera i dworaka, który tylnych drzwi pilnował?... Jejmość jak anioł piękna, dotąd nie stara i wcale się jéj zestarzeć nie chce; chora na miłość, co rok to nowe marzeńko, coraz to młodszego wybiera; a nuż jéj djabli podszepną bałamucić to dziecko!
— Pfe! zakrzyknął Baltazar: a toćby była zgroza.
— Alboż to niewidziane rzeczy! Cóż dla takiéj pieszczonéj pani znaczy poświęcić jednego chłopaka, żeby sobie młodość przypomnieć? Sama jejmość żyje tylko schorzałemi pragnieniami; nawykła do dworu i stolicy, patrzy na świat przez swoje serce i namiętności. Sam pan, safanduła, pod pantoflem, byleby mu nie przeszkadzano grać w karty i ciągnąć pasyanse, włóczyć się i ziewać coraz gdzieindziéj, na wszystko pozwoli. Co tam dobrego z takimi ludźmi może się dziecko nauczyć, i po co oni je wzięli? O! o! ma słuszność p. Krzysztof niepokoić się i co prędzéj chcieć dziecię odebrać... Periculum in mora...
Baltazar się wziął za wąs i szarpał go ku dołowi, co zwykł był czynić, gdy go mocno dolegało.
— Szanowny panie — rzekł — widzicie: jam prosty żołnierz, wyście rozumniejsi odemnie; ale pozwólcie sobie przypomnieć, że informacyi téj zasięgaliście od zażalonego człowieka, którego serce boli... Nie najlepsze to źródło, aby się prawdy dowiedzieć.
— Macie słuszność, odparł stary, ale ja też odrachowuję dużo, licząc na to, że ból jak strach ma wielkie oczy. Włosy mi na głowie powstały, gdy gadał stary. I jam też dużo świata widział, ale takich ludzi, coby sobie ze słabości swych cnoty robić chcieli, nie spotykałem za młodszych czasów. Ha! namiętność i krewkość przemogły nieraz, człek upadał, ale się płacząc podnosił i żałował; padł znowu, to się jeszcze dźwigał i czuł, że pobłądził! A tam! tam już nie ma skruchy ani pomiarkowania: upadek wszedł w powszechny porządek, a cnota się stała śmiesznością.
— Nastraszyłeś mnie WPan, zawołał Baltazar; ale już chyba strachu im więcéj nie napędzajmy: co to pomoże, iż się ludziska nagryzą?
— Tak, alem ja wczoraj inaczéj mówił, a dziśbym chciał to naprawić: bo: bądź co bądź, chłopca odebrać potrzeba.
— Ale koniec końców, czegożeś się jegomość dowiedział?
— Zdaje mi się, że nic dodać nie mam, bo wszystko wiesz lub się dorozumieć możesz. Niczego na świecie nie wielbię nad kobietę, ale nikogo nad nią więcéj się nie lękam: gdzie dyabeł nie może tam babę poszle... Są anioły między niemi, żadnéj nie potępiam, żadnéj nie winuję, ale są to często narzędzia siły nieczystéj, a taka kobieta jak kasztelanowa, zestarzała w czułościach, dla takiego dzieciaka jak Adaś... to... może być zguba. Całe życie mu zatruje, gdy się doń zbliży.
Westchnął Dyogenes.
— O! kobiety! — rzekł — kobiety! bez nich żyć niepodobna, a z niemi żyć tak trudno! Gdy człek je przeklina, jeszcze po nich płacze.
— Cyt, idzie stary! szepnął Baltazar.
— Ja mu też muszę coś powiedzieć, dodał Dyogenes, biorąc się do skrzypki — tylko oględniéj... Jegomość milcz... obrócę to po mojemu, już wiem jak...
Stali we wrotach, gdy nadszedł pan Krzysztof. Dyogenes począł nócić, Baltazar mimowoli czy z téj ochoty, jaką zawsze miał do śpiewu, z cicha mu basem wtórował:
P. Krzysztof, któremu w duszy nie było do śpiewu, stanął i słuchał uważnie, gdy Dyogenes po chwili porzuciwszy skrzypki, odezwał się:
— Ja myślę, że jegomość musiałeś znać oboje kasztelaństwo, lub przynajmniéj gdzieś ich spotkał w życiu?
— Ja? odparł p. Krzysztof — nigdy, ledwiem o nich coś zasłyszał. Drogi nasze po świecie były różne, nie mogliśmy się zejść z sobą...
— Ależ to zawsze jakieś tam pokrewieństwo...
— Nie! zawołał Krzysztof — nie! rody nasze od wieków się rozeszły i dawno się siebie zaparły. Oni nas nie uznawają za swoich, my ich uważamy za obcych... Bóg z nimi! bodaj się było i teraz nie kumać...
— E! e! u was tu na jałowém Podlasiu, tego, co ja powiem, niełatwo zrozumieć; ale co się tycze rodów, to się dzieje z ludźmi, nie przymierzając, co ze zbożem. Gdy rola nadto żyzna a ziarno się rzuci, mosanie, niezbyt głęboko, na wiosnę aż miło spojrzeć jak ci to buja; śliczności! rzekłbyś, ogromna na tém nadzieja. Ale poczekaj, poszło wszystko w trawę, w liść wybujało, i nim do żniwa, położyło się i gnije... Otoż tobie bujanie! Tak i z ludźmi, wierzcie mi: na dobrym gruncie bogactw, dostatków, wszystko buja, zwłaszcza gdy orka niegłęboka... a potém polegnie i zgnije... Bodaj czy to nie tak z tymi waszecinymi imiennikami — wybujali... a kto wie? może zgniją.
— O tak! o tak! rzekł nieco rozweselony dobrém porównaniem Krzysztof, leżą i gniją!
— Tak! gniją! dodał raz jeszcze Dyogenes. Ale na zgniliźnie, na gnoju, często coś pożytecznego wyrośnie, gdy przyszłość ziarno zasieje. Znaszże WPan historyę tych, co jegomości syna ukradli?...
— Ale wcale nie... przerwał gospodarz: ledwie wiem, że żyją. Co mnie oni tam dawniéj obchodzili! Byłem pewien, że się nigdy w życiu nie zetkniemy... nieszczęście inaczéj chciało... Coś tam się może słyszało, ale to jedném uchem weszło, a drugiem wyleciało.
— Jam to tam trochę świadomszy tych nieciekawych dziejów — dodał wolno Kapustyński, — tylko że nie ma co powtarzać. Jejmość, Wenus, sławna piękność swojego czasu, i po dziś dzień jeszcze z daleka bardzo się wspaniale prezentuje; kochało się téż w niéj co tylko było przedniejszego w Koronie i Litwie. Przekochała tak sobie życie na erdredenowych wezgłowiach, rozpieszczona pochlebstwy, nigdy surowszych nie nabywszy pojęć o świecie. O jegomości długoby było gadać.
— Ale mów, choćby długo! zawołał p. Krzysztof, — dobrodziejstwo mi uczynisz... Trzeba wiedzieć do kogo się idzie, aby zmiarkować, jakim tam gadać językiem.
— Krótko a węzłowato, dodał Dyogenes: jegomość pantofel... młodość wyhulał za granicami, ożenił się dla tego, aby się pochlubić piękną żoną, i zaraz też dostał krzesło w senacie, bo naówczas pono Ciołek się miał do Wenery. Nie przeszkadzał dobry pan żyć jejmości jak chciała... bo to należało do tonu wielkiego świata, aby sobie wzajem nie zawadzać. Gracz po nocach, we dnie dworak giętki, nigdy też wielkiego nie miał kasztelan znaczenia, ani zajadłych nieprzyjaciół... Dziś obojętny na wszystko prócz kabały, dojada fortuny, nie mając dzieci, i nie troszcząc się co po sobie zostawi. Dom pański, ale na wychowanie dziecięcia możnaby stosowniejsze wybrać miejsce, — rzekł w końcu Dyogenes, — nie taję.
— Tak! widzisz sam! przerwał gorąco Krzysztof — i chcecie, żebym w tym ogniu piekielnym zostawił dziecię nie ratując?...
— Czekaj-no, czekaj, nie rąb i nie strzelaj! ofuknął Kapustyński biorąc go za rękę. Największa część złego już się stała. Dziecko napiło się trucizny, i cierpieć będzie pragnienie przez życie całe; bo (począł brzdąkać w skrzypce i podśpiewywać):
Kto pił z tego kielicha,
Wiecznie warga zasycha.
Héj! héj! wiem i ja coś o tém: i włosiennice, i dyscypliny nie wypędzą z duszy tego szatańskiego jadu. Więc słuchaj, pobożny i prawy człowiecze, coś nie pił nigdy nic krom czystych rozkoszy spokojnéj doli... słuchaj i wierz, bo ci na Ukrzyżowanego przysięgam, mówię prawdę: dziecko już chwyciło zarazy! Odbierzesz je, to ci zeschnie od snów, widziadeł, tęsknoty i żalu... Kto wie, może gdybyś je zostawił, ratunek znalazłby się w saméj truciźnie. Tak! w prawéj duszy rodzi ona nareszcie obrzydzenie, wstręt i zabija się sama własną siłą...
Dyogenes wyrzekłszy to, aby być logicznym z wczorajszém swém twierdzeniem, zabierał się daléj mówić, gdy p. Krzysztof mu przerwał ruszając ramionami:
— Przyznam ci się, że tego argumentowania twojego wcale jakoś nie rozumiem, i nie wierzę w zasadę.
— Bo świata zdradliwego nie znasz — zawołał pocąc się Dyogenes, któremu kłamstwo zawsze szło ciężko. Świat ten... tam dość wnijść, spojrzeć; niech cię jego woń obleci, niech ci jego powietrze wciśnie się do piersi, niech ci zagra muzyka onych pieśni Sardanapalowych, próżnobyś się żegnał i zażegnywał: jesteś zgubiony. Rozumowanie, groza nie pomogą, ale czasem rodzi się wstręt z nadużycia, które prędko przychodzi, rodzi się tęsknica do natury, do prostoty, do prawdy, do cnoty, do spokoju i człowiek wówczas jest uleczony, a dobrze uleczony, bo sam pragnie lekarstwa...
— Może to wszystko być, przerwał pan Krzysztof zimno, — ale się na takie cuda spuszczać nie godzi, i czekać aż złe wyrodzi dobro, bo to genealogia nie prosta...
— Czekajże, aż mnie zrozumiesz, rzekł Kapustyński. Będziesz miał w samém dziecku najlepszy znak tego, co ci zostaje do czynienia... Jeżeli ono rzuci ci się w objęcia z tęsknotą do was, z miłością wielką, a powie ochotnie: „Powracam!“ o! niech wraca, przytulcie je, zabierzcie... Będzie to uczta jak na przyjęcie syna marnotrawnego... Lecz jeśli chłopiec ze łzami opuszczać będzie te progi wyszlifowane, jeśli odwróci się ku nim, a tęskno westchnie do świetnych szat które zrzucić będzie musiał: — nie bierzże go ojcze! bo zabijesz może na ciele, a pewnie na duszy. Syn powróci, ale ci uschnie jako roślina w ciemnicy, albo wyrwie ci się może drugi raz na gorsze jeszcze swobody i zginie bezpowrotnie. O tak! Bóg łaskaw i są cuda...
— O źleż jest z nami — westchnął ojciec składając ręce — gdy aż cudu prosić potrzeba... A któż z nas u Boga na cud zasłużył?
— Wy! wy! podchwycił Dyogenes, ściskając i całując w ramię starego. Jam nigdy nie był pochlebcą; wiecie, że mnie zowią werydykiem, a nienawidzą jak wszystkich niedyskretnych paplów; a ja ci mówię z duszy: wyście na cud zasłużyli!
P. Krzysztofowi łza z oczu pociekła, ale nic nie odpowiedział. Dopiero po długiém milczeniu rzekł:
— Wiecie: uderza mnie to coście natchniony może powiedzieli. Macie słuszność: jeśli mi ręce wyciągnie, niech powraca; jeżeli zwróci się ku nim, wola boża!
Tu łzy mówić mu nie dały, i nie dokończył stary.
Dyogenes odwrócony w drugą stronę, brzdąkał po skrzypcach, ale posądzić go było można, iż łza zbiegła marszczkami jego twarzy, bo coś rękawem ocierał, a p. Baltazar także patrzał gdzieś w inną stronę kręcąc wąsa, i wszyscy trzéj poszli już milczący powoli ku dworowi, gdzie w ganku na nich czekała Anna, uśmiechnięta smutnie, blada, biedna, a oczyma szukająca swego pana i męża, na którego licu myśl chciała odgadnąć. Drżała miotana dwoistém uczuciem: pragnąć i odzyskać dziecię, i ofiarą zaparcia się go świetną mu przyszłość okupić. Macierzyńskie jéj serce gotowe było stłumić w sobie miłość, zataić ją, byle Adaś był szczęśliwy, byle mógł się wynieść wysoko.
O biedne sny ludzkie o szczęściu! gdzież one go czasem szukają!
Przyszedł nareszcie przyśpieszony pragnieniem, zwlekany jakimś strachem, dzień wyjazdu p. Krzysztofa z Brzozowéj Wólki... chwila w ich życiu uroczysta.
Od czasu jak się państwo Krzysztofowstwo pobrali, nigdy jeszcze na hazardy tak dalekiéj podróży nie ważył się on, nigdy od téj słomianéj strzechy, co tuliła jego szczęście, nie odbiegł tak daleko... Odziany do drogi, siedział już p. Krzysztof smutny na jednéj ławce, na drugiéj poczciwy Baltazar, który coraz to nowe dyspozycye odbierał i dobrze je sobie notował; ze drzwi co chwila wybiegała zapłakana Anna z nowym jakimś węzełkiem do bryczki, która stała wyładowana przed gankiem, ale jeszcze nie zaprzężona... Za każdym razem przechodząc tuliła się do piersi mężowskiej, a p. Krzysztof w milczeniu wąsa pokręcał, a wąs siwy nie był suchy... A ileż to zaleceń ostrożności! ile coraz nowych przestróg kupiło się w téj ostatniéj chwili!
Nareszcie parobczak Jędruś wybrany na woźnicę, któremu dosyć smakowało, że miał z panem do Warszawy aż jechać, wywiódł ze stajni parę ubranych koni i począł je powoli zaprzęgać z pomocą bosego chłopaka, który mu mocno zazdrościł i wzdychał. Jędruś miał też wyładowane kieszenie tysiącem węzełków, bo jako człek nieprzywykły do dalekiéj drogi, pozabierał wszystko, co mu najniepotrzebniejsze być mogło, zapomniawszy o konieczném.
Gospodarz patrzał na przygotowania suchém okiem. Teraz, gdy się zbliżyła godzina, stawała mu na myśli coraz dobitniéj cała trudność zadania. Jak tu sobie dać rady z tymi ludźmi innego świata, może z samym Królem Jegomością? zkąd wziąć słowa dla nich zrozumiałe? jak do nich przemówić? jak wreszcie znaleźć się z synem?...
Łamał sobie głowę, aby odgadnąć, co go tam czekało.
Tysiące drobnych zawad nasuwały się na myśl natrętnie, ani ich było odepchnąć.
A w domu! ta biedna Anna, tyle drobnych rzeczy, na które zwykł był od rana do wieczoru czujném okiem sam patrzeć! P. Baltazar dobry człek ani słowa, ale czy on przy swych pieśniach i myśliwstwie zechce tak ślęczeć nad gospodarstwem, które było do dozoru przywykłe?... A nuż wszystko wyjdzie z karbów.
Ale to była fraszka, cura posterior, jak się wyrażał pan Krzysztof: główna, co Anna pocznie usychając z niecierpliwości i niepokoju?
Jędruś się oczywiście śpieszył; ostatnie chwile leciały jaskółczemi skrzydłami; słońce podnosiło się ku górze, a ten kąt, który potrzeba było opuścić, w barwach ciepłego spokojnego jesiennego poranka tyle miał uroku!
O! wybrałbo się dzień smutku na przekorę: jednym z tych dni wesołych, jasnych, cichych, w których człowiek dziwi się naturze, że gra nie do jego pieśni, że mu się przedrzeźnia swém weselem... W dali stały lasy złote i purpurowe, gdzie niegdzie przetykane zielenią, tak śliczne, tak jeszcze wonne jak na wiosnę od rosy porannéj. Pola już ruń zbóż okrywała, i szedł z nich zapach świeżéj orki, tak miły dla wieśniaka. Reszta ptactwa pozostałego w domu, zwija się złudzona tém ciepłem i pogodą, jakby drugą wiosnę poczuła; począwszy od gadatliwych wróbli w strzesze, aż do srok i kaczek — pełno było wrzasku w powietrzu. Z dala po nad ruczaje i błota wznosił się jeszcze sinawy opar poranka jesieni, przejrzystszemi osłony tulący dalekie horyzonty; chmurki sinawe kołysały się po nad ziemią powolnym wiatrem rzucane, dziwne przybierając kształty: to gęstniejąc, to roztapiając się w powietrzu, to jak dym lekki żeglując ku górze...
We dworku tak czegoś było ślicznie i miło... a gaj po za nim szumiał cicho tak tęskną pożegnania pieśnią!...
Widząc konie zaprzężone, czeladź cała wyszła do drzwi, do okien, na progi, aby pana choć oczyma pożegnać. U wrót w dali stała nie śmiejąc się jeszcze przybliżyć część wiejskiéj gromadki, bo i ona trwożyła się odjazdem starego pana... Wszystka ludność dworu i część wiejskiéj zalegała dziedziniec.
Z odkrytą głową stary Hordiej, wójt wiejski i starszyzna gromady, powołany przez pana zbliżył się nareszcie niosąc czapkę w ręku, i życzył mu kłaniając się nizko, szczęśliwéj podróży i prędkiego powrotu.
— Mój stary — rzekł wstając pan Krzysztof i zdejmując czapkę przed gromadą — zostawiam na gospodarce pana brata, on mię tu wam zastąpi; ale na ręce wasze zwierzam wszystko. Pilnujcie mojego jak swego, wszakci to tyle wasze co moje. Nigdym się przecię podzielić z wami nie wahał ani chlebem, który Bóg daje, ani bydełkiem, które się wychowa, ani groszem, co go wasza praca przysporzy...
— Bądźcie panisko spokojny, odparł Hordiej: już my tu nie zaśpimy. Jeszcze jak wy tu sami pilnujecie, no! to tam człek człekiem, czasem się co i prześlepi; ale gdy was nie ma, a jedziecie z tą wiarą w nas, że my tu pilnować powinni, no... toć i sumienie, i miłość każe nie dospać a zrobić co Bóg przykazał... Już ja to na moją głowę biorę...
Stary aż się rozczulił. Podano wódkę i przepił p. Krzysztof po dawnemu do gromady. Pożegnali się serdecznie, a ludek odszedł powoli i stanął znowu u bramy, chcąc jeszcze pana oczyma przeprowadzić i pokłonić mu się gdy wyruszy.
Pożegnanie z Anną chciał skryć przed oczyma ludzi p. Krzysztof: ciężkie bo to dlań było przejście. Gdy wszedł do dworku i zastał ją klęczącą przed Chrystusem, rozpromienioną taką strzelistą modlitwą, że go z razu nie zobaczyła i nie posłyszała, — dwa strumienie łez już zaschłych na bladéj widać było twarzy.
P. Krzysztof nic nie rzekłszy, pokląkł obok niéj i modlił się podniósłszy ręce do góry, a dokończywszy modlitwy, rzekł:
— Stań się Panie wola Twoja!
A gdy Anna ruszyła się ku niemu, wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.
— Bądź mi zdrowa a módl się, rzekł; jakkolwiek powrócę sam czy z nim, przygotuj się na oboje, i przyjmiéj starego twego sercem twém starém... Anulku.
Ucałowawszy ją, postawił na ziemi...
— Duszyczko moja, rzekł: nie wychodź, ja siadam i jadę, niech ludzie nie liczą łez naszych... Do widzenia! dobréj bądź myśli!
To rzekłszy i nabrawszy odwagi, nasunął czapkę na głowę i wyszedł; pocałował Baltazara w milczeniu, wciskając mu kilka talarów do ręki, pożegnał ludzi i wskoczył do bryczki.
— Jędruś! z kopyta! zawołał.
Konie aż poskoczyły, i bryczka się lekko zerwała z przed ganku. W téj chwili właśnie Anna nie mogąc wytrzymać, wyszła z krzyżem i relikwiami, aby niemi jeszcze pożegnać odjeżdżającego.
P. Krzysztof machnął tylko ręką na znak pożegnania.
— Jędruś! a żywo z kopyta! powtórzył.
Trzema dzielnemi chwycona mierzynami, bryczka toczyła się żywo po piasku, a tuman kurzu, którym wiatr plątał po drodze, zakrył ją oczom patrzących...
Pierwsze dni podróży Adasia były dlań jakby snem rozkosznym. Po nudach owéj szkoły, po niewoli studenckiéj karności, po suchym chlebie i fasoli Zamszyca... coś jakby raj, odsłaniało się oczom chłopięcia zdumionym, sercu rozkołysanemu. Siedział obok ślicznéj pani, która go pożerała oczyma, która tysiące mówiła mu rzeczy nowych i dziwnie pieszczotliwie kochać się go zdawała... A patrząc nań rumieniła się i drżała; ręce jéj dotykając go, wlewały weń jakby strumienie ognia, a na ustach jéj marły w uśmiechu niedokończone wyrazy.
Pamela, która od bardzo dawna znała hrabinę i widywała ją w rozpaczach i w rozpłomienieniach różnych, nigdy jeszcze nie pamiętała jéj tak młodą, tak wesołą, ożywioną, pełną nadziei, oczarowania. Wróciło zdrowie, pragnienie życia, uśmiechy, nawet rumieniec lat dawniejszych, i blask oczu, i ta młodość, która zawsze opromienia uczucie.
Na drugim noclegu, gdy chłopak odszedł, a dwie kobiety zostały sam na sam, Pamela trochę szydersko wyznała hrabinie, która dla niéj nie miała tajemnic, że jéj poznać nie może.
— A! bo ja sama siebie nie poznaję! zawołała stając naprzeciw zwierciadła piękna pani: Patrz: jam przynajmniéj lat dziesięć zrzuciła z siebie! ja się dziś tak czuję szczęśliwą, tak wesołą, tak lekką jak to dziecię! Tak! bo dziecię to kocham do szaleństwa!
Już go pani kochasz? spytała z półuśmiechem powiernica.
— Już, i na zawsze! i czuję, żem jeszcze nigdy nie kochała! Patrzę nań jakbym patrzała na nierozwinięty pączek róży, który mam moim oddechem rozkwiecić. Ja go wychowam, ja go ukształcę, ja z niego uczynię istotę, jakiéj świat jeszcze nie widział, bo miłość wiele może... Czyś ty postrzegła Pamelo, jaki ogień gra w jego oczach, jaki zapał jest w tém wejrzeniu, jak on zgaduje wszystko, jak to dziecię wsi przeczuwa świat lepiéj od wychowanych wśród największego świata! Co za instynkt cudowny! co za wdzięk w każdym jego ruchu! jaka bystrość pojęcia!
— Pani! zawołała Pamela: ależ to dziecko...
— A! ty nie rozumiesz mnie! to właśnie stanowi urok jego: to chłopię, które dojrzeje na cudownego młodzieńca!
Pamela zmarszczyła brew, zagryzła wargi i odważyła się wyrzec powoli:
— Pani droga, jako staréj słudze wolno mi może...
— Przyjaciółce — przerwała w zapale hrabina, która z miłości dla jednego człowieka kochała teraz świat cały.
— Wolno mi więc uczynić jedną uwagę... Tyleś pani przecierpiała, tyle zawsze każdy zawód odboleć musiałaś... A to tak młode... kto wie co tam kryje się w sercu i duszy?... pani możesz sobie tém przywiązaniem zgotować ciężkie strapienie.
— Strapienie! boleść! śmierć! cóż mnie to dziś obchodzi? podchwyciła gorąco hrabina. Ja całe życie marzyłam o takiéj miłości; ja dla niéj umrę z rozkoszą! Myślisz, że nie przeczuwam co mnie czeka? Byłażbym tak ślepą! Ja wiem, że każdą z tych chwil okupię gorzkiemi łzami, jękiem każde serca uderzenie, każdy dzień rokiem rozpaczy; ale dam życie z ochotą dla takiego snu, dla téj chwili marzenia. Jam nigdy tak nie kochała!
— Pani mnie przestraszasz doprawdy! szepnęła przyjaciołka z pewną zazdrością, którą zawsze witają uczucie cudze ci, co go już mieć nie są zdolni.
Hrabina chodziła żywo po pokoju.
— Tak — rzekła po cichu — życie moje upłynęło w zawodach... Szukałam kropli czystego uczucia, aby niém ochłodzić spalone usta, a pojono mnie żółcią przyprawną... Cóż byli warci ci ludzie, co mnie otaczali? Sterani za młodu, bez serc w piersi, kochający, ażeby się chwalić, pragnący, aby porzucić, zimni, nieszczerzy i znużeni więcéj niż zużyci... Do któregoż z tych ludzi, com nimi rzucała jak piłką, przywiązać się było można? To moja pierwsza choć u schyłku dni miłość — i ostatnia... Potém zawińcie mnie w biały całun, połóżcie w trumnie, a na wieku napiszcie:
Z tych kilku słów można już wnosić, co czekało Adasia; ale myliłby się ktoby z nich sądził, że hrabina była prostą namiętną zalotnicą. Wśród tego zepsucia powszechnego, które nie miało granic i nie znało wstydu, w duszach jak ta gorących, rodziło się pragnienie czystéj jakiéjś miłości, idealniejszego przywiązania. Taką miłością właśnie żyła stęskniona hrabina, pragnąca kochania, któreby ją nad ziemię podniosło. Adaś stał się dla niéj nadzieją, postanowiła go wypieścić dziecięciem, wykształcić, przywiązać, aby oddalić tę chwilę, w której mógł zawód ją spotkać i sprowadzić nieuchronne gorycze.
Ta piękna pani, która nieraz po trzech odwiedzinach Paryżanina, co się jéj podobać umiał, rzucała mu się w objęcia z naiwnością tamtemu wiekowi właściwą, postanowiła teraz być cnotliwą z Adasiem: chciała być czystą, aby uszlachetnić swą namiętność, i ledwie miała odwagę z daleka ścigać go wejrzeniem gorącém. Czyniła się poważną, w myśli powracała do młodości niewinnéj, odtwarzała ją w sobie. Niestety! była to w istocie pierwsza jéj miłość na jesiennych latach, najniebezpieczniejsza, bo spóźniona, jak owe choroby, które gdy się młodo przebywa, nie groźne, gdy się je nabędzie w starości, śmiertelne.
Pamela dojrzała wprędce na co się to zanosiło: chłopiec nie był faworytem pani, był jéj bożyszczem. Kryjąc się prawie ze swą namiętnością, hrabina otaczała go troskliwością niewypowiedzianą, bała się o niego, nie spuszczała go z oka, niecierpliwiła się gdy wyszedł, niepokoiła gdy powracał wrażeniem, które z sobą przyniósł, śledziła go, posyłała gdy się oddalił. Hrabia sam nic na to nie zważał, ale szczególnego affektu nie okazywał dla przybranego wychowańca: czuł jakimś instynktem, że jéjmość nadto się nim zajmowała.
Choć pani żadnéj mu w téj mierze nie dała wskazówki, Adaś stworzony na dworaka, sam się domyślił, że ważną dla niego było rzeczą, choć na pozór nic nieznaczącego i obojętnego pozyskać sobie kasztelana. Bystre chłopię śledziło z początku czém go zjednał, zachowując się ostrożnie... wyszukało słabostki i umiało się do nich zastosować.
Kasztelan, którego nikt w domu tak dalece nie słuchał, tylko pozornie, lubił, aby się go obawiano dla tego, że się go nikt nie lękał. I tém go sobie najprzód kupił Adaś, iż mu służył i był dlań pełen poszanowania, gdy właśnie słudzy wcale się o niego nie troszczyli... Powoływani, słuchali z powagą rozkazów, odchodzili z ukłonami, ale nigdy nie robili co im polecił, póki pani nie stwierdziła dyspozycyi męża.
Ta powolność Adasia malowała niezbyt obiecujący charakter chłopięcia: bo nic tak nie kala jak poniżenie chytre. Ale hrabina widziała w tém tylko niezmierny talent, niesłychaną zdolność do życia i świata w swoim faworycie. Kasztelan, jak wszyscy ludzie sponiewierani, dał się ująć chłopcu służbistością jego, nadskakiwaniem, pokorą. Raz go już nawet w policzek uszczypnął, co postrzegłszy hrabina, nie posiadała się z radości.
— Wiesz — zawoła przybiegłszy do Pameli — to cudowne chłopię!... Wszakże potrafił tego lodowatego, zimnego, nieznośnego kasztelana rozkrochmalić... O! to coś niepojętego! on pójdzie daleko!...
— Byle nie za daleko! szepnęła powiernica.
Kasztelan, który w istocie był najciemniejszym z ludzi, bo do dna wyżytym, zużytym i niczém się już niemogącym odżywić; który chodził jakby nie wiedział czy się rusza, mówił nie zawsze bardzo przytomnie i wiekuiście był roztargniony; który się nie gniewał, nie śmiał, nie płakał, nie cieszył i nie umiał nawet niecierpliwić; któremu z funkcyj cielesnych jedno tylko poziewanie zdawało się robić jaką przyjemność: miał zwyczaj nawet w drodze na popasach i noclegach po karczmach, gdziekolwiek się zatrzymali, zasiadać zaraz nad talią kart francuzkich, z których godzinami układał pasyanse. Milczący, zadumany, do téj pracy przywiązywał taką wagę, jakby od niéj losy państwa zawisły. Czyniło go to niezmiernie śmiesznym, a płosi ludzie albo mu się w oczy śmieli, albo wcale nie zważali na to co robił. Trafiało się sługom potrącać karty, lub zażądać na coś tego stołu, na którym się ów pasyans nieśmiertelny układał. Naówczas przeciwko swemu obyczajowi, kasztelan rzucał z gniewem karty i odchodził milczący ze wzgardą widoczną dla tych istot, które wielkości jego posłannictwa pojąć nie były w stanie. Ze wszystkich przykrostek życia, lekceważenie pasyansu było dla niego najboleśniejsze. Ilekroć żona potrzebowała go sobie zjednać, zawsze wprzódy stawała nad jego kabałą, udawała, że jéj losy niezmiernie ją obchodzą, odzywała się z półsłówkiem współczucia dla téj wielkiéj pracy męża, a kasztelan wpadał naówczas w taki humor, że już z nim można było co chcieć uczynić.
Adaś czy przez wrodzoną przebiegłość, czy przypadkiem, powziął wielkie uwielbienie dla kombinacyj kasztelana, dla zręczności, z jaką wielki kładł pasyans. Przypatrywał mu się godzinami; spytany wyznał, że nie ma dobrego pojęcia tego zadania tak wielkiego i pięknego, ale że pragnąłby bardzo zostać wtajemniczonym. Kasztelan, który się dawał ująć łatwo, obiecał mu, że gdy podrośnie, to go nauczy wielkiego pasyansu.
Ale przez to jedno życzenie Adaś stał się w jego oczach chłopcem wielkich nadziei i zdolności: obiecywało to najdowodniéj powołanie jego tak wcześnie się objawiające do kabały.
— O! — rzekł lakonicznie do żony — to chłopak! to tego — chłopak... Jak on to wie! jak on się domyśla! To może być z niego człowiek!
Na kasztelana i to już było wiele.
— Ja go późniéj nauczę pasyansu! dodał z uśmiechem do żony, która naturalnie nie mogła się nadziękować za dobroć kochanemu Jasieńkowi.
Podróż do Warszawy szła dosyć powolnie, a tymczasem Adaś rozkwitał wśród tych pieszczot rajskich, i rozbudzony do nowego życia, okazywał do niego niesłychane zdolności.
Najmniejsze słówko nie było dla niego stracone: patrzał, naśladował, domyślał się, zgadywał.
Hrabina, któréj pilno było popisać się ze swoim wychowańcem, a szczególniéj z jego nadzwyczajną pięknością, bo wówczas powierzchowność stanowiła jedną z najgłówniejszych zalet nietylko kobiety, ale nawet mężczyzny, — zatrzymała się umyślnie w Siedlcach pod pozorem odpoczynku, a jednego z ludzi posłała do Warszawy z bilecikiem do krawca Francuza, co dostarczał garderoby kasztelanowi, dając mu miarę Adasia, informacyę i żądając przygotowania dla niego kompletnych ubrań i zupełnie dworskiéj toalety. Szło jéj o to, aby się pokazał ubrany, aby ten brylant przybył w oprawie i lepiéj się wydał od razu. W istocie, potrzeba było i wdzięku chłopaka, i trafnego oka znawczyni jak kasztelanowa, aby w bardzo skromnéj odzieży przeczuć czém ma być ta istota wybrana, wydająca się dosyć dziwnie w powozie wytwornym hrabiny.
Siedząc w Siedlcach u pani hetmanowéj, hrabina niecierpliwiła się. Potrzeba było Adasia zamykać, nie wypadało go pokazywać nikomu, i dla stroju, i dla ledwie rozpoczętego wychowania. Dzień cały spędziwszy bez niego, wieczorem powracała do swojego mieszkania, i już w pokoju czekać na nią musiał chłopak, tak niecierpliwie widzieć go pragnęła... Na spędzenie dnia w samotności, zostawiono mu książek trochę niedorzecznych, łakocie i dozór daleki, ale surowy panny Pameli. Chłopak marzył o swéj pani tylko!... W wieku jego, gdy wszystko się dopiero rozbudza do życia, potężne wrażenie czynić musiała ta kobieta tak jeszcze piękna, a tak gwałtownie, namiętnie, szalenie rozkochana w wychowanku.
Powiecie może, iż namiętność taka jest niemożliwa w kobiecie wyżytéj, w sercu zwiędłém; ale wiek ów i nasz, codzień widzą podobne anomalie, które są płodem epok rozpasanych na użycie nienasyconych niczém, pragnących i rozpragnionych do końca. Co gorsza, ilekroć trafi się u człowieka ta późno rozhukana miłość dla istoty nierównéj mu wiekiem, jest ona zawsze szałem, jest rozpaczą, ale niepohamowaną ma siłę.
Jest to coś mitologicznie poczwarnego, ale tém dzikszego, że się upędza za niemożliwém. Miłość pięknéj pani miała też charakter trudny do określenia: było w niéj coś macierzyńskiego prawie, czystego, a zarazem namiętnego okrutnie, bezlitośnie. Płakała myśląc o nim, drżała i rumieniła się, gdy się przybliżał; co chwila przychodziło jéj na myśl, że traf, los, szatan, mógł jéj ten skarb odebrać, uszkodzić... Bała się, by kogo nie zobaczył, by nie pokochał; starała się dla niego być piękną, a wydawała się okropną, choć w istocie ogień, co ją przejmował, nowym otaczał ją blaskiem.
Nie było to poważne przywiązanie, zdolne do zupełnéj ofiary z siebie, ale nie była też namiętność ślepa, i serce budziło się już zdziwione miłością czystszą, silniejszą, niż kiedykolwiek doznało.
Hrabina całe godziny spędzała na rozmowach z chłopięciem. Rada mu była okazać swe przywiązanie i wstydziła się jego gwałtowności, chciała go zbliżyć i spoufalić z sobą, obawiając się tego zarazem. Często rozpocząwszy dosyć trzpiotowato i nierozważnie, piękna pani kończyła z powagą, na jaką się zdobyć mogła, ucząc go, jak się ma w świecie zachowywać, czego się chronić, czém jest życie w stolicy, jak wiele umieć potrzeba i jak należy być ostrożnym.
Adaś słuchał z zajęciem, pożerał słowa i obiecywał co chciano... Każdy wyraz otwierał przed nim nowe i nieznane horyzonty. Potrzeba było jego bystrości i usposobienia, aby z téj dziwnéj często mieszaniny czułości, szyderstw, półsłówek skorzystać. Hrabina plątała się mówiąc po polsku, mieszała nieustannie francuzczyznę, w zapale zapominała o czém mówić poczęła, wpadała we wspomnienia własne, w historye mnóztwa osób nieznanych, w epizody mniéj właściwe dla młodego chłopaka... które późniéj, opamiętawszy się, usiłowała osłonić, przybrać i na naukę moralną przemienić. Pierwszy raz w życiu będąc w takiém położeniu, uczyła się przynajmniéj tyle sama co wychowaniec od niéj.
Hrabina tak była przywykła patrzeć na świat z siebie, widzieć go w sobie i zastosowywać do siebie, tak się zżyła z tą rolą bóztwa, którą odegrywała od dzieciństwa, że z niezmierną trudnością przychodziło jéj na chwilę nawet zmusić się do zaparcia tego pieszczotliwego egoizmu. „Ja“ wytryskało z ust jéj co chwila mimowolnie.
A dzieje kobiety, były to metamorfozy jednego uczucia: tylu miała wielbicieli, tylu ją zdradziło, tylu ona zdradziła, tyle przecierpiała.
Adaś słuchał i pożerał. — Wprawdzie pod koniec dodawała zawsze, iż o tych rzeczach jeszcze mu wiedzieć nie pora, że ich jeszcze zrozumieć nie może; ale po téj poprawce wpadała znowu w błąd pierwszy, i wracała do swych powieści. Chciała, żeby ją poznał, czuła jakąś potrzebę wylania się i rumieniła się potém, i sama sobie wyrzucała, że się téj żądzy oprzeć nie mogła.
Krawiec nadworny kasztelana, Francuz Lenepreux, który miał zawsze świeżuteńko z Paryża sprowadzane garderoby męzkie wytworne, u którego ubierało się co w Warszawie było najwykwintniejszych elegantów, odebrawszy polecenie kasztelanowéj, nietylko dla tajemniczego młodego człowieka wybrał co miał w magazynie najparadniejszego, ale sam wziął konie pocztowe, zapakował pudła i pudełka, domyślił się że mnóztwo dodatkowych rzeczy potrzebować mogą, i przyleciał do Siedlec z całym zapasem, któryby dla dwóch okradzionych elegantów mógł starczyć.
Biegł dniem i nocą, i przybył, gdy się jeszcze nie spodziewano. Gdy hrabinie dano znać o tym heroicznym czynie Paryżanina, zarumieniła się z radości, klasnęła w dłonie i zawołała ściskając Pamelę, że tego nigdyby żaden krajowiec nie zrobił, że tylko grzeczny Francuz do takiego poświęcenia był zdolny. P. Lenepreux wiedział dobrze, iż mu się fatyga i usłużność sowicie opłacą.
Piękna pani kazała natychmiast przypuścić przed swe oblicze zacnego Francuza, przyjęła go najprześliczniejszym uśmiechem, uwiadomiła, że młody chłopak jest krewnym tego samego imienia, którego hrabia szczególniéj kocha i postanowił wychować, że biedne dziecię wzięte było ze wsi i potrzebuje być przyodziane od stóp do głowy, aby się mogło przyzwoicie i odpowiednio swemu nowemu położeniu pokazać w stolicy...
Francuz słuchał bardzo uważnie, seryo, domyślił się od słowa, zobaczył swego klienta, obejrzał go z głębokiém zastanowieniem, i uśmiechając się rzekł:
— Z prawdziwą przyjemnością biorę młodego panicza w ręce moje... Il y a de l’etoffe, niewielu podobnymi młodymi ludźmi pochlubić się może stolica... dla artysty un sujet pareil jest szacownym nabytkiem.
Hrabina zarumieniła się, słysząc pochwały; była cała drżąca, oddając swego faworyta w ręce p. Lenepreux’a.
Nie potrzebujemy tłómaczyć, że Francuz był artystą, że całą wielkość swojego powołania i missyi cywilizacyjnéj, jaką spełniał w Polsce; kunszt krawiecki był dlań nie prostym zarobkiem, ale wyższego znaczenia pracą, któréj lekceważeniem uwłaczać nie dał. Kto się u Lenepreux’a ubierał, musiał wiedzieć sukni znaczenie i mistrza, co ją do jego charakteru i fizyognomii zastosowywał.
Zamknąwszy się z Adasiem w osobnym pokoju, do którego zniesiono pudła, p. Lenepreux dał mu lekcyę chodu, postawy, trzymania się i ruchów, postrzegłszy zaraz, że miał do czynienia z młodzieńcem niepospolitych zdolności i przymiotów. Francuz pracował z przejęciem i wewnętrzną pociechą, bo żadne jego słowo nie szło marnie; raziła go nieco zła francuzczyzna Adasia, ale czuł w nim intelligencyę... i przebaczał mu ją wspaniałomyślnie.
Zdejmując z niego suknie, domyślił się zaraz, że nigdy innych nie nosił, i począł od zasad głównych, wykładając co, kiedy, z czém i jak nosić się powinno. Czynił to z professorskiém namaszczeniem.
Konferencya ta, prelekcya i po niéj egzamin ucznia trwały dobrych godzin kilka; ale Adaś się nie nudził, czując, że ta próba miała zeń nowego uczynić człowieka, że nie obojętne, ale pełne znaczenia było zrzucenie skromnego kubraczka szaraczkowego, a przywdziewanie odzieży zbytku, próżnowania i przepychu.
W sukni takiéj niepodobna było pracować, ani być swobodnym w ruchach: wkładając ją, wdziewało się kłamstwo; były to uroczyste obłóczyny do zakonu fałszu wielkiego świata.
Zdziwił się Lenepreux chociaż miał dosyć wysoką opinię o zdolnościach polskiego narodu, a lubił powtarzać, iż Polacy są les Français du Nord, gdy ujrzał Adasia w nowém ubraniu swobodnego, jakby się w niém urodził.
Na pierwszy raz, przenikając i to nawet, że zbyt wytworny strój razić może po nazbyt skromnym, szczególniéj oczy kasztelana, Francuz ubrał go bardzo prosto, ale z wielkim smakiem, w aksamitną suknię czarną, perłową westę i resztę stosowną. Włosy musiał mu sam jako tako przyrządzić, bo ani fryzyera, ani peruki w Siedlcach nie było.
Po przebraniu trudno było poznać Adasia, i gdy hrabina posławszy na wzwiady kamerdynera, weszła do pokoju zniecierpliwiona długiém oczekiwaniem, cofnęła się zdumiona przed tą nową dla siebie postacią.
Dla czego? bo Adaś wydał się jéj może mniéj ponętnym, mniéj pięknym niż wprzódy... tego się wcale nie spodziewała. Oczy jéj nawykły były w tych sukniach widzieć świat, co jéj serca nie nasycił, który już znała do zbytku, po którym szukała wytchnienia przy świeżym wiejskim pączku różanym... W istocie Adaś niemniéj pięknym się zdawał, ale pospolitszym: ledwie nie pożałowała, że go tak prędko przebrała.
Francuz odkrył to wrażenie przelotne w twarzy kasztelanowéj, i uczynił jéj po cichu uwagę, że musi stopniować dla młodzieńca ubranie, że ma daleko wytworniejsze, ale to nie jest właściwe w podróży.
Wpatrzywszy się weń baczniéj, hrabina znalazła wdzięk dawny w jego twarzyczce, i uspokoiła się; ale przykre jakieś wrażenie, jakby przeczucie przyszłości, pozostało w sercu. Miałże ten przeistoczony młodzieniec także przynieść jéj gorzki zawód z sobą?
Chmurna i zamyślona pożegnała Francuza, odsyłając go z rachunkami do Cabrit’a, a małym tylko prezentem zawdzięczając mu pośpiech jego. Adaś poszedł za nią do pokoju, w którym już na nich czekał kasztelan.
Rzucił i on ciekawém okiem na chłopaka, popatrzał, wziął nawet w rękę próbując przez roztargnienie aksamit jego sukni, pokiwał głową i dodał:
— Z Warszawy? paryzkie?
I na tém się skończyło, gdyż pilno mu było usiąść do pasyansu.
Hrabina przyglądała się temu dziełu rąk swoich, niedowierzając prawie wielkiéj przemianie wieśniaka na eleganta... Adaś postrzegał powoli zdziwiony, że nie czyni wrażenia, jakiego się spodziewał...
W istocie piękność jego straciła w tym stroju wyszukanym, tak jak nieraz wdzięczna wieśniaczka traci, gdy ją za panią przebiorą.
Kasztelaństwo mieli swój własny pałac w Warszawie, ale ten się restaurował, i kasztelan życzył go sobie sprzedać, bo mu zań dobrą cenę dawał jeden z bankierów stolicy; zajmowali więc najęty, pod niebytność właścicieli, pałacyk na Krakowskiém-Przedmieściu, należący do jednéj ze świeżo zbogaconych rodzin szlacheckich, która naówczas nowicyat swojego państwa odbywała za granicą.
Tu oczekiwał już na JW. Państwa marszałek dworu, uwiadomiony o ich przybyciu przez posłańca wyprawionego z Siedlec, przestrzeżony zarazem, że państwo przywożą z sobą młodego krewniaka, który ma z nimi zamieszkać. Panna Pamela, która była w blizkich stosunkach, mających się uwieńczyć dozgonnemi śluby z p. marszałkiem, napisała do niego karteczkę także pełną znaczenia, kropek, znaków tajemniczych, napomykającą o wychowańcu i rozmiłowaniu się w nim saméj pani.
Gdy powozy przebywszy ówczesny wjazd do stolicy, wcale niezachwycający, stanęły u wrót pałacu, wszystko aż do wieczerzy było gotowe na ich przyjęcie. Na kominach paliły się ognie, we wszystkich kandelabrach gorzały światła, a cały dwór w pogotowiu na usługi, rozstawiony był w podwórzu, na wschodach i po przedpokojach.
Z bijącém sercem ujrzał Adaś cel swoich pragnień, stolicę. Z daleka wydała mu się ogromną, dziwnie majestatyczną i piękną; bliżéj straszną, pełną wrzawy, odurzającą. Nieprzywykły do tego życia miast większych, tak gwarnego i ruchliwego, Adaś osłupiał; zdawało mu się, że trafić musieli na jakąś chwilę niezwykłego zamieszania. Tymczasem był to wieczór bardzo pospolity dnia powszedniego, ale na małym kawałku Krakowskiego-Przedmieścia, które przebyli nim się dostali do pałacu, powoli mijając się z mnóztwem bryk i powozów, — tyle skrzyżowało się z nimi ludzi, ekwipażów, laufrów, wojskowych, konnych, strojnych pań w kwiatach i panów w orderach i perukach, że chłopak wziął to za jakąś uroczystość, co było zwykłą poobiedniéj godziny fizyognomią.
Wśród gwałtownego bicia serca, coś mu jednak szeptało do ucha, powtarzając:
— I ty zajmiesz miejsce w tym tłumie...
Milczący, blady, pomieszany, wszedł na pokoje za kasztelaństwem nieśmiało i bojaźliwie, uśmiech tylko na ustach igrający przybraną odwagę źle starał się naśladować.
Hrabina do życia miejskiego przywykła jak ryba do wody, chciwa swego żywiołu, od chwili jak na bruk wjechała, była jakby w gorączce. Podowiadywała się już nie dojechawszy do domu mnóztwa rzeczy, których się nauczyła z jednego wejrzenia na ulicę. Mówiła, śmiała się i przeglądała we wszystkich zwierciadłach, rozpytywała marszałka domu, ludzi, przerywała opowiadania ich rozkazami, była zmieniona i ożywiona do niepoznania. Nawet czułość jéj przybrała inny jakiś charakter.
Na jutro były już tysiące projektów i użaleń na nawał oczekującéj pracy, na znużenie podróżą, na natręctwa, które ją niechybnie czekać miały.
Kasztelan, ziewnąwszy parę razy i przeszedłszy się po salonie, wyszedł zaraz do swojego pokoju, gdzie już znalazł bilecik, który go do miasta powoływał. Wymknął się po cichu i znikł niepostrzeżony. U hrabiny także leżały bilety na stole, listy z poczty, zaproszenia, pełno różnych interesów pilnych lub opóźnionych.
Adaś trochę zapomniany i smutny, stał we framudze okna, patrzał na to, i tęskno mu się zrobiło po raz pierwszy: tak się uczuł zapomnianym i opuszczonym. Dawnego życia wspomnienia opanowały hrabinę, która na chwilę straciła z oczu nawet nowego ulubieńca. Litościwa Pamela wiedząc, że tém pani swéj zrobi przyjemność, skinęła na chłopaka i wyśliznęła się z nim przez małe schodki, wiodąc go do dolnych pokoików dla niego przeznaczonych, wprost pod apartamentem hrabiny. Adaś zastał i tu gościnny ogień w kominie, lokaja we drzwiach i wszystko czego mógł potrzebować, aż do papieru, kałamarza i kilku rzuconych trafem książek.
Z pokoiku Adasia jedno tylko okno patrzało na ulicę. Pamela zainstalowawszy więźnia w jego celach zostawiła go z uśmiechem, życząc mu odpoczynku po podróży, dopóki nie dadzą znać, że wieczerza gotowa.
Adaś podziękowawszy jéj, spojrzał ledwie na przepychy otaczające go i pobiegł do okienka, przez które widać było część ulicy, oświeconéj zapaloną przed pałacem latarnią. Migały mu przed oczyma powozy przelatujące w całym pędzie, przesuwające się coraz nowe postacie, i ten kalejdoskop uliczny, który w nocy jeszcze fantastyczniejsze przybiera oblicze. Patrzał i zadumał się.
Cóż mu było? Oto nie wiedzieć dla czego ścisnęło się serce, uczuł się w tém morzu kropelką, a pycha i żądza jakaś już mu rozrywała piersi, pragnąc czegoś nieokreślonego... wielkiego...
Tymczasem na górze hrabina biegała, śmiała się posyłała; wychowaniec przyszedł jéj na myśl parę razy, spytała nawet o niego, ale uspokojono ją tém, że poszedł odpocząć na dole.
Nazajutrz potrzeba jéj coś było mieć od Łazarewiczowéj, brakło wstążek, trzeba się było rozpytać o ekwipaże, a nadewszystko przed wyjazdem z domu musiała się kogoś rozpytać, z kimś zobaczyć, aby dostać języka. Nie mogła wyruszyć, nie będąc wtajemniczoną: kto w téj chwili się w kim kocha, kto kogo porzucił, kto zdradził, kto się przemienił, kto zrujnował, przybył, wyjechał? — bo jutro musiała piękna pani na pytania przyjaciołek odpowiedzieć:
— „Ale ja wiem to wszystko!“ bo należy zawsze do dobrego tonu wiedzieć największe tajemnice.
Posłano więc zaraz najętą karetę, pochodnie i lokaja z biletem do pani de Rive.
Chociaż ta postać bardzo małą gra rolę w naszéj powieści, należy wszakże do obrazu wieku, i minąć jéj bez narysowania nie można. Musimy ją, radzi nie radzi, wprowadzić wprzód przed czytelników, nim na salon kasztelanowéj wnijdzie.
Nazwisko nic nie mówiące, bez tytułu, nie może dać żadnego wyobrażenia miejsca, jakie w społeczeństwie zajmowała osoba, zwana krótko Mme de Rive... Różnie mówiono o jéj pochodzeniu; ale z saméj rozmaitości opowiadań wnosić było można, że mgłą tajemnic pokryta była jéj kolebka. Mówiła często o Paryżu, czasem o pobycie swym w Wiedniu i Berlinie, podróżowała wiele, mąż jéj także miał jakąś zagadkową egzystencyę, i nigdy się obok niéj nie pokazywał, a w ogóle nikt prawie go nie znał.
Pani de Rive bywała u dworu, znała całą Warszawę, jeśli nie całą Polskę; przyjmowano ją wszędzie, bawiła w stolicy dla własnéj przyjemności, dla jakiegoś procesu nigdy się niekończącego, zresztą nikt nie pytał i nie wiedział dla czego. Trzymała dom nie pański, ale otwarty; dawała czasem kolacye i obiady bardzo wytworne dla niewielkiéj liczby znajomych, a wszyscy szeptali sobie na ucho imiona dwóch książąt zaprzężonych do jéj rydwanu. Jeden szczególniéj ciągnął ten rydwan aż do zdechu...
Pani de Rive mogła mieć lat dwadzieścia kilka, tych kilka dosięgało dziesięciu, i dawali jéj złośnicy bezwstydni nawet całych trzydzieści. Była maleńka, zręczna, biała jak alabaster, z czarnemi jak krucze skrzydła włosami, czarnemi ogromnemi oczyma; miała rączki przecudne, nóżkę kilkoletniego dziecięcia, głos miodowy, uroczy, śpiewała włoskie arye przedziwnie, i była niezmiernie miłą, dopóki nowego człowieka nie wplątała w swe sidła. Raz złapawszy, obchodziła się z niewolnikami swymi jak z niewolnikiem obchodzić się zwykło: komu kazała się kochać to musiał, a kto kochał, tracił rozum i wolę.
Pani de Rive nie miała nieprzyjaciół; co dziwniejsza, nie miała nieprzyjaciołek nawet: jakoś się tak urządzała, że unikała zazdrości, rozbrajała uprzedzenia i niechęci...
W dodatku była niesłychanie dowcipną, a bez żółci, i dowcip jéj był na zawołanie, jak muzyka w szejnekatrynce: pokręcić tylko było, grała ślicznie; przestać, zamilkła.
Tyle tylko daje się z pewnych źródeł o téj pani powiedzieć. Z hrabiną była naturalnie w przyjaźni namiętnéj; gdy się widzieć nie mogły, pisywały do siebie po kilka razy na dzień w mieście, a na wieś co dwa dni regularnie.
Pani de Rive nie mówiła prawie po polsku, ale to naówczas w salonach, w których język francuzki był nadzwyczaj rozpowszechniony, nie zawadzało bynajmniéj. Używano tylko polskiego języka, gdy komu nieumiejętnością jego dokuczyć chciano, naprzykład u starościny małogoskiéj, gdy przyszła pani Lucchesini; za co się ona jak za impertynencyę gniewała.... a poczciwy Niem...... musiał na klęczkach przepraszać...
Pani de Rive, rzecz prosta sama z siebie, wiedziała o wszystkiém, i dla tego do niéj najprzód posłała hrabina, zaklinając ją, aby przybyła choć na chwileczkę. Musiała się przecię dowiedzieć, co się na świecie dzieje...
Niespełna w pół godziny po odprawieniu tego poselstwa, zaturkotała kareta, zaszeleściały suknie jedwabne, i dwie serdeczne przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia z namiętnością niesłychaną.
— A! jakżeś ty cudownie piękna! zakrzyknęła najprzód ręce łamiąc pani de Rive. Masz więc chyba od hr. St.-Germain wodę odmładzającą!
— Chciałam ci właśnie toż samo powiedzieć — zaśmiała się hrabina. Wyglądasz jakbyś była szczęśliwa!...
— A! to twarz moja kłamie bezczelnie, a ty mi pochlebiasz niegodziwie: czuję to, żem szkaradna!... Książę nawet ostyga, to najlepszy dowód!
— O! ci mężczyźni! — odparła hrabina, — dla nich niczém są wdzięki, im potrzeba nowości.
— Ale ty! ty... jesteś mi dziwnie rozpromieniona, przerwała p. de Rive. A! czy ci serce drgnęło?
— Sza! sza! kładnąc palec na ustach, odpowiedziała hrabina. Jest to cała historya, o któréj mówić nawet nie śmiem: coś nadzwyczajnego, bajka z tysiąca nocy...
— A! to cudownie! Ja tak bajki lubię!
— I tajemnica najświętsza!
— Więc mam się nawet nie pytać?
— Masz nie pytać, lecz odgadnąć...
Dwie przyjaciołki po tym wstępie usiadły na sofie obok siebie. Podano kawę i ciastka, zaczęła się już nie rozmowa, ale co chwila wybuchami przerywane szepty.
— A król?
— Wierny... jak... jak któż? Nie mam do kogo porównać...
— Filemon...
— Filemon! tak! pasterz sielankowy! starzeje widocznie!
— A książę?
— Niepojęty! nieodgadniony!
— A Celadon i Rozyna?...
Wszyscy naówczas mieli nadawane sobie imiona romansowe, noms du guerre!
— Już się rozstali i w sposób tak głośny...
— Jak była miłość!
— Cóż z Celadonem?
— Poszedł szukać pociechy w rynsztoku...
— A Rozyna?..
— Miała ją wcześnie w zapasie przysposobioną... Kobieta, która się nie da podchwycić nieprzygotowaną!
Zaczęły się śmiać żywo i serdecznie.
— Wystaw sobie — dodała p. de Rive — Tulipan porzucił tę nieszczęśliwą Huryskę: płacze po nim i mizernieje okrutnie. Młody poseł usiłuje łzy z pięknych otrzeć oczu, ale dotąd nie spojrzała nawet na niego... Tulipan ma się żenić, il faut faire une fin.
— Mógłby to być i początek! szepnęła hrabina, — ale dla kogoż ją porzucił obrzydliwy Tulipan?
— Dla kogo? dla najszkaradniejszéj, cytrynowéj jak on, suchéj bezzębnéj wojewodziny, która się o niego niewstydliwie dobijała, choćby go miała tylko na godzinę sobie pozyskać... affaire d’amour propre.
— A dawny jéj amant w sutannie?
— O! ten w nadziei infuły dał za wygraną światu.
— Cóż robi starosta modrooki?
— Ten ma jakiegoś koczkodana na Krakowskiém-Przedmieściu, przywiezionego ekstrapocztą z Paryża.
— Cóż się tu u was dzieje!
— Nic nowego, świat stary! Ale... książę Władysław bił się z hrabią Ksawerym, — o kogo myślisz?... o aktorkę!
— To zgorszenie! ale któż zwyciężył?
— Podrapali się oba, zapito sprawę szampanem, i porzucili Florę, którą nazajutrz wziął po nich w spadku stary... wiesz, co my go nazywamy Szenapanem...
— Jakto? jeszcze mu w głowie miłostki!
— O! tylko w głowie!... odparła śmiejąc się pani de Rive.
Śmiech był zaraźliwy i trwał kilka minut; hrabina niespokojna nagle zadzwoniła. Wszedł kamerdyner.
— Prosić z dołu młodego hrabiego, co z nami przyjechał — rzekła sucho i zimno.
De Rive szybko, wielkiemi oczyma rzuciła na przyjaciołkę:
— A któż to taki?
— O! to młody dzieciak! krewny mego męża i imiennik, wieśniak, którego kasztelan uparł się wziąć na wychowanie: nudny chłopak, nieokrzesany.
Hrabina mówiła to tak chłodno, poprawiając loki przed zwierciadłem, że p. de Rive mimo swéj przenikliwości kobiecéj domyślać się nic nie śmiała.
Domawiała tych wyrazów, gdy na zawołanie ukazał się we drzwiach Adaś, ze swą pięknością wypieszczonego adonisia. P. de Rive ujrzawszy go, podniosła oczy na hrabinę, i parsknęła śmiechem stłumionym:
za jedném wejrzeniem odgadła wszystko. Kasztelanowa udała, że tego nie widzi; posadziła chłopaka przy stole, dając mu kawę, uśmiech i ciche słówko serdeczne; potém zwróciła się prawie z tryumfującą minką do przyjaciołki, która jéj szeptała do ucha:
— Otóż i po tajemnicy! odkryć ją bardzo łatwo...
— Jaką? udając zdziwienie spytała hrabina.
— O! nie kłam, boś do tego niezręczna. Taki chłopak, taki kwiatek, cherubinek, choćby był sto razy nieokrzesańszym niż ten jest, nie może być dla kobiety obojętny... to przecudny obrazek.
— Ale to dziecko!
— Dzieci wyrastają! Cicho! nic nie mów, bo nie uwierzę... tylko pozwól, żebym ci powiedziała słowo... Czy on rozumie po francuzku?
— O! rozumie i mówi już trochę.
— Chodź do okna...
Wzięły się pod ręce i pociągnęły powoli, rzucając oczyma na siedzącego Adasia; twarz hrabiny płonęła.
— A! spojrz de Rive moja! zawołała nie mogąc się powstrzymać... il est adorable!
— Cudowny! un marbre antique! Ale Julio droga, żal mi ciebie: niech cię Bóg uchowa od podobnéj miłości.
— Któż ci mówi o miłości! Kocham go prawie po macierzyńsku.
— Wstydź się! oczy twoje zadają ci kłamstwo..... Ta miłość to zguba, to śmierć dla czułego serca jak twoje... Więc przygotowałaś się na nieuchronne męczarnie?...
— Ale to dziecko! szepnęła hrabina ruszając ramionami i niebardzo wiedząc co mówi.
— Julio! posłuchaj mojéj rady: wypędź go ze swego domu. On wniesie z sobą łzy, rozpacze, śmierć: to ponętny kielich trucizny... na dnie jego — ostatnia życia kropelka.
— Tobie się śni, nie wiedzieć co! odparła kasztelanowa zmieszana, ciągle trzymając oczy wlepione w Adasia.
— Śni mi się! bodajby się nie wyśniło! sny często bywają prorocze. Śni mi się! ha! dobrze! pozwól więc, pójdę i spróbuję dla zabawy zawrócić mu głowę: co ci to szkodzi? Jam bezpieczna, bom chłodna!
P. de Rive postąpiła krok ku Adasiowi, spoglądając na przyjaciółkę, która poczynała blednąć i śmiała się sucho, gniewliwie prawie, straszno.
— Na to nie pozwolę nigdy! wybuchnęła nareszcie chwytając ją za rękę, — nie chcę tych żartów, mógłby oszaleć... Tak młody jeszcze, tak niewinny, tak prostoduszny i pełny wiary... a tyś taka Syrena!
— Cóż ci to szkodzi!
— Ale nie chcę! stanowczo odezwała się hrabina, bledniejąc coraz mocniéj, tak ją myśl sama dręczyła.
Spojrzały na siebie, zrozumiały się; dla p. de Rive nie było tajemnicy.
Chłopak tymczasem siedząc u stolika pił kawę, ale oczy jego wlepione były w tę drugą kobietę prześliczną, jakiéj jeszcze w życiu podobnéj nie widział... Przez jéj źrenice czarne, rozognione, tryskał na niego ogień, sypały się iskry.
Ta druga wydała mu się w téj chwili — któż wie! — może piękniejszą od pierwszéj. Była tak na oko młodziutka, tak wesoła, trzpiotowata, a usta jéj tak wiśniowemi uśmiechały się wargami, a czarne źrenice takim ogniem paliły, dobijały się tak chciwie i ciekawie do głębi jego serca! Zniecierpliwiony Adaś nie wiedział co począć z sobą, gdy hrabina, któréj pilno z razu było pochwalić się nim, a teraz jeszcze pilniéj go schować, szepnęła mu, ażeby szedł na dół odpocząć.
Adaś posłuszny rzucił jeszcze wejrzenie ciekawe na goniącą go oczyma małą czarodziejkę, i wyszedł strwożony a pomieszany.
Julia ścigała go oczyma także aż do drzwi, i nie uspokoiła się, aż zniknął.
Po odejściu jego padła na kanapę, jakby przebywszy wielką próbę; pani de Rive zbliżywszy się na paluszkach, pocałowała ją w czoło.
— Biedna istoto! szepnęła po cichu: ty zawsze szukasz na ziemi, czego ona ci dać nie może: — nieba, aniołów, wiekuistości uczucia, nieśmiertelności szału... A wszystko jest chwilą, kwiatem, co więdnie, promykiem, co gaśnie, piosnką, która przebrzmiewa... Im piękniejszy kwiat, jaśniejszy promień, słodsza piosenka, tém sroższy żal po nich... Dla naszego szczęścia powinnyśmy być pszczołami, i pić z każdego kielicha, ale na żadnym nie siadać... i nie kochać żadnego.
Hrabina słuchając jéj, spuściła oczy, łzy w nich błyszczały...
— Nie mów tego, odparła po chwilce. Potrzeba kochać, kochać koniecznie, bo tylko miłość jest życiem: kochać, marzyć, cierpieć, i nie ostygnąć, i nie zwątpić... nigdy.
— Jakże nie zwątpić — szepnęła Francuzka — kiedy się codzień rozbijamy o piersi bez serca, lub serca z kamienia?
— Gdzieś jakieś jedno jest dla nas przecięż: przytulić się do tego jednego i umrzeć!
— Dziecko! ruszając ramionami zawołała Francuzka: jakże mi ciebie żal! jak mi cię żal za wczasu! Próżnobyś już kłamała przedemną: ty kochasz znowu, tak jak kochałaś Alfreda... Stasia... Micia...
— Nigdy! nikogo! wybuchnęła porywając się hrabina, — to bluźnierstwo! Tak jak ja kocham dziś, raz w życiu kocha się tylko... wcześniéj, późniéj, ale raz! Tam były to próby gorzkie... to...
— A! więc się przyznajesz?
Hrabina zakryła twarz dłońmi białemi, ręce jéj drgały konwulsyjnie.
— Na Imię Boga! cicho! ostrożnie! odezwała się de Rive: ty się jutro zdradzisz sama, i staniesz celem plotek całego miasta, a w dodatku skarb ten ci wydrą okrutnice.
— Wydrą! zawołała hrabina, odsłaniając twarz nagle; nie! bo nim mi go kto pochwyci, zabiję jego... i siebie.
Gdy to mówiła, tak straszna namiętność gorzała w jéj oczach, że p. de Rive, która to wszystko na pół jeszcze żartem mówiła, przelękła się na prawdę. Wyraz jéj twarzy opamiętał Julię, która pomiarkowawszy, że za daleko zaszła, oprzytomniała nagle, i usiłowała zwrócić rozmowę na inny przedmiot; ale w ustach brakło wyrazów i myśli jéj się plątały.
Dwie przyjaciołki, wśród tysiąca wzajemnych zaklęć i przyrzeczeń dochowania tajemnicy, rozstały się pełne rozczulenia i serdecznych wyrazów.
P. de Rive wsiadła do karety, ruszając ramionami.
— Oszalała biedaczka! rzekła do siebie.
Nie ma straszniejszych pożarów w lasach, niż wtedy gdy wśród jesiennéj posuchy, ogień w nie ręka nieostrożna rzuci: naówczas płomień leci, szerzy się, pożera, niszczy wszystko, dopóki brzeg rzeki, albo go przepaść nie wstrzyma. Na wiosnę żywe soki same gaszą płomienie, walczą przeciwko sile ognia; przed zimą nie ma nic coby broniło... chyba łzy... owa ulewa, po któréj następuje zima... Takie też są namiętności jesienne, stokroć straszliwsze niż młodociane, choć od nich wstydliwsze i skryte.
Hrabina była szalona, była szczęśliwa, ale w tym szale i szczęściu jednodniowém łatwo już było odkryć nasienie rozpaczy i śmierci; namiętność była nierozsądna, potworna, bez przyszłości, — po za nią widniały już jéj koniec i skutki.
W płochéj kobiecie, przywykłéj igrać z sercem i tém co dla niéj nazywało się miłością, a było tylko pragnieniem rozrywki i chwilowego roztargnienia — poczucie prawdziwego przywiązania, nowego życia było objawem. Hrabina zdumiewała się, nie poznając saméj siebie, tak się codzień stawała mniéj śmiałą, czystszą, mniéj fałszywą, szlachetniejszą.
Dziwiło ją, że jak dotknięcie różczki cudownéj, miłość mogła ją przetworzyć i odziać tą białą szatą, któréj na sobie nie pamiętała nawet w tych latach, gdy ją człowiek z kolebki wynosi. Dla niego pragnęła się stać tak wielką, czystą, świętą, tak heroiczną. — Zkądże, spytacie niedowierzająco, taki zapał w kobiecie zepsutéj, życiem zmęczonéj i rozczarowanéj?... Zkąd?.. Serce ludzkie to bezdnia tajemnic: w najzepsutszém, jak na zgniłych kłodach obalonych drzew, rozkwitają orchidee z młodzieńczemi barwy i wonią... Braknie im zielonych liści, ale jaśnieją wszystkiemi barwami tęczy i całym zapachem raju! A im późniéj zjawiają się te cuda, tém kwiaty bujniéj strzelają ze zgnilizny. W życiu cnoty i prostoty, namiętność taka mogła się była wydać czarną, występną, poczwarną: postawiona obok przeszłości téj kobiety złożonéj z komedyi i fałszów, była jeszcze jasną i świeżą...
Julia czuła się nią szczęśliwa razem i upokorzona; czuła, że walczyć z nią nie potrafi. Nie pragnęła nic, tylko pozyskać sobie to serce młode, świeże, niezepsute, i jak ona sądziła, otwierające się uczuciu! Niestety! nie rachowała na to, że okrutna sprawiedliwość losu ciągnie zawsze człowieka powabem i urokiem ku temu, co mu ma karę za jego przeszłość wymierzyć; nie chciała zrozumieć, że chłopak, który tak łatwo, tak obojętnie porzucił rodziców dla widziadła jakiegoś świetnego losu, już miał serce przez robaka nadtoczone.
Może ta myśl przyszła jéj przelotnie, ale jak zawsze, była ślepą na to, co gotowało boleść, co ją przepowiadało. Kłamała sama przed sobą, była pewna, że gorąca jéj miłość, gdyby w téj piersi serca nawet nie było, stworzyć je musi.
Szczęśliwa była, bo życie, które już dla niéj cały powab straciło, nabrało go znowu; ale zarazem biedna, bo na téj nici pajęczéj, któréj słabość niekiedy ją przestraszała, zawiesiła ostatni skarb — a pod nim była tylko przepaść czarna. Ale się czuła odmłodzona, a młodość druga jest jak pierwsza, może więcéj niż ona, najdroższym skarbem, za który nie ma człowiek czegoby nie oddał — a! aż do wstydu, aż do godności, aż do resztki swéj duszy.
W pojęciach Julii, która postrzegłszy Adasia, widziała w nim tylko z początku ślicznego cherubino d’amore — od czasu jak go pochwyciła i uwiozła, zaszły wielkie zmiany: z głowy namiętność przelała się do serca, a serce oczyściło ją i wskazywało nowe drogi. Chciała go ku sobie przywiązać już nie temi białemi rączkami, ani tém wejrzeniem uroczém, którém pierwszéj chwili wabiła go ku sobie, ale dobrodziejstwy, ale miłością czystą i świętą, ale poświęceniem dla niego bez granic.
Osnuła więc cały plan wychowania dla ulubieńca, macierzyńskiéj troskliwości i czuwania; potém wszystkiemi stosunkami i środkami zamierzała go popchnąć na drogę urzędów, bogactw, zaszczytów, aby jéj tylko winien był wszystko, aby związany tém poświęceniem i przywiązaniem bez granic, oddał jéj siebie, swe serce i życie.
Nie wiedziała tego biedna, że dobrodziejstwa zawsze rzucają się w przepaść, a gdy po nich przejdzie ten dla kogo stały się kładką, nie ogląda się on nawet jak ją przebył... Któż kiedy o dobrém pamiętał! kogo ono przywiązać potrafiło! Dobrodziejstwo upokarza zawsze: chcielibyśmy pozbyć się nawet pamięci, żeśmy go doznali, i myśli, żeśmy czyjéjś potrzebowali pomocy. Miłość wreszcie, któréj pragnęła hrabina od niego, przychodzi jako złodziéj, niespodziewana, bezprzyczynna, nikt nie powie, którędy się wśliznęła, ani zapewni, że nie uleci: ona nie rozumuje, jest szalona, jest nielogiczna — jest... jedném słowem namiętnością... Szczęściem, zakochani wszystko umieją obracać na korzyść swoją, pozornie tłómaczyć jak pragną. Tak i tu było. Hrabina tonąc w marzeniach, nic nad nie daléj nie widziała.
Nazajutrz kazano Adasiowi nie ruszać się z domu, odpoczywać, czekać nauczycieli... Hrabina musiała wyjechać z wizytami; świat wielki wołał swą poddankę do odrobienia zaległéj pańszczyzny, nie było chwili do stracenia.
Mimo tysiąca zajęć, które w mieście czas pochłaniały, Julia znalazła rano chwilkę na posłanie po dawnego swego domownika, Francuza p. Merlon’a dla umówienia Adasiowi lekcyi języków, tańca, muzyki, fechtunki — i trochę geografii i historyi. Jak wszystkie wychowania ówczesne, tém bardziéj tak opóźniona i zaniedbana edukacya młodego chłopca, musiała być oranżeryjna i powierzchowna, byle z niego uczynić mogła człowieka do salonu.
To, czego się Adaś nauczył w szkołach, było rzeczywiście jaką taką podstawą: reszta obrachowywała się na pozory, na formy, na powierzchowną pozłotę... Komukolwiek trafiło się z téj epoki, o któréj mowa, czytać listy i rękopisma ludzi najpierwszych rodzin i najstaranniejszego wychowania, westchnie ze smutkiem, przypominając sobie, że w nich na każdéj karcie spotykał dowody, iż potomkowie najznakomitszych rodzin w kraju, żadnego języka ortografii i grammatyki nie znali gruntownie.
Listy pań i panów rzadko są pisane w polskim języku, a po francuzku bazgrane są bez ortografii i stylu: znać w nich nabyty żargon, przy zupełnéj nieumiejętności prawideł.
Toż samo przebija się w pojęciach, które są płytkie i mają jakiś pozór logiczny, ale im brak głębi: są to malowane nieźle dekoracye, po za któremi sterczą kije i nieociosane drewna.
W salonach wyżyna pojęć nie była tak wielka, by jéj lada trochę otarcia i sprytu nie dozwoliło dosięgnąć. Znaliśmy resztki tych ludzi, co świetnieli niegdyś na dworze Stanisława Augusta, a byli straszliwego i osobliwszego na dworaków tak światłego pana, nieuctwa; ale za jednym mówiła młodość i świeżość, za innymi potulność, usłużność, dworactwo, za wielu stosunki, imiona, urodzenie: świat nie był wymagający. Takich postaci jak Jan i Ignacy Potoccy, jak Czacki i Kołłątaj, niewiele się spotykało.
W listach ks. Adama Czartoryskiego do Juliana Niemcewicza (niewydanych)[1], znajduje się wzmianka o kierunku wychowania wieku, charakterystyczna, jako nauka dla młodzieńca...
„Dzisiejszy wiek — powiada książę wojewoda — chce liznąć wszystkiego, a nic zgłębić nie umie: strzeż się WPan, byś nie poszedł jego torem, do czego może nawet masz skłonność, któréj się bronić potrzeba.“
Książę doskonale oceniał charakter wieku.
Kasztelanowa, jako kobieta i córka swojego czasu, inaczéj też wychowania dla swego ulubieńca pojmować nie mogła: chciała téj rzeźbie, którą wykonała natura, dać tylko zwierzchnią pozłotę. W XVIII wieku dużo rachowano na tę naturę. Wiemy, jaką rolę przeważną w wychowaniu naznaczał jéj J. J. Rousseau, który w tém także był tłómaczem ogólnych przekonań; cóż dopiero inni, dla których natura zdawała się zdrojem odradzającym i przeciwniczką cywilizacyi źle podjętéj? Czując, że trochę zbłądzili z drogi, zdawało im się, że przez ten wymarzony stan natury, wynalazek wyobraźni rozkołysanéj wspomnieniami złotego wieku, powrócą na prawy gościniec. Gniewano się na cywilizacyę, jak gdyby ona do czegokolwiek im przeszkadzała, na formy, na zepsucie przez nie niby zrodzone; gwałtem szukano poprawy w stanie natury, nie wiedząc, że owa natura filozofów podobna do krajobrazów Bouchera z fioletowemi drzewami, karmazynową ziemią i niebem zieloném, istniała tylko na palecie artystów, którzy się jéj nigdy nie przypatrywali.
Zdziwił się mocno Adaś, gdy p. Merlon, przyjaciel domu, niegdyś sekretarz hrabiny, staruszek mały, blady, chudy, kaszlący, ospowaty, zaczął mu od pierwszego ranka sprowadzać nauczycieli jednego po drugim. Musiano nagle i pilno zaraz umawiać się o godziny, znaleźć czas na wszystko, więc i na fechtmistrza, i na konną jazdę w rajtszuli, bo Adaś oklep tylko na siwéj ojca kobyle w czasie wakacyj instynktem wrodzonym uczył się trzymać nieco... i na język francuzki, klucz wszelkiéj mądrości, i na włoski, i na niemieckiego trochę, a w końcu na geografię i historyę.
Nawał tych lekcyj przestraszał nieco chłopaka, dla którego życie w Warszawie coraz się jakoś groźniéj wystawiać zaczynało; ale czuł on sam, że potrzeba było nastroić się do świetnéj przyszłości, i postanowił w duszy pracować ogromnie, aby dokazać cudów. Jednak poranek ten był straszliwie męczący, a gorzéj pytania i odpowiedzi, które go przekonały, że mało umiał bardzo wielu rzeczy, a innych wcale nie umiał.
Hrabina wróciła bardzo późno z objazdu swych znajomych, i natychmiast posłała po wychowańca.
Nigdy jeszcze nie widział jéj tak piękną.
Była taką w istocie w téj chwili. Miłość i nadzieja cudownie odżywiają człowieka! Hrabina też ubrana była z niezmierną wytwornością choć zarazem z prostotą. Ranny ten ubiór biały, świeży, lekki, podnosił jeszcze wdzięki, które brak uczuć głębszych i gwałtowniejszych (bo miłostki to były zabawki dziecięce) zachował dziwnie do jesieni życia. Hrabina z tą twarzą ożywioną, wesoła, lekka, zdawała się być prawie młodą dzieweczką. Dodajmy, że strój epoki nic nie okrywał, i zbliżał, wedle systemu wieku, kobietę do natury... Suknia dawała się więcéj niż domyślać wszystkich kształtów postaci: ręce były odsłonione, pierś ledwie przysłoniona, każdy ruch fałdował malarsko te draperye powiewne i przejrzyste. Julia miała ubranie białe z ponsowém, na ramiona narzucony tylko przepyszny perski szal szkarłatny, we włosach kwiaty tegoż koloru, koralowe ozdoby na szyi i prześlicznych rękach.
Adaś stanął przed nią, a w jego twarzy widać było, jak wielkie na nim uczyniła wrażenie. Poznała to, uśmiechnęła mu się szczęśliwa, i poczęła go rozpytywać... Chłopak był zmieszany, dotknięcie jéj ręki za każdym razem falami krew pędziło mu od serca do głowy i od głowy do piersi. Miłość, którą tchnęła cała, nadawała jéj urok niewysłowiony — bo potęga uczucia prawdziwego jest czarodziejska.
Długą rozmową starała się zapłacić sobie za stracony poranek, a gdy służący przyniósł na tacy korrespondencyę, zasiadając do listów niecierpiących zwłoki, położyła przed Adasiem stos wielkich ksiąg z rycinami do przeglądania, by mógł zostać, by go przez ten czas z oczu nie tracić.
Niedaleko od Wólki Brzozowéj, a przynajmniéj w téj saméj okolicy, mieli kasztelaństwo klucz jeden, posagowy saméj pani, z domu księżniczki S...., w którym zarządzał ów niegdyś anima damnata hrabiny, młodości jéj powiernik usłużny, wielki myśliwiec, niegdyś za Augusta III i w pierwszych latach panowania Poniatowskiego wszystkich pańskich hulanek stręczyciel i uczestnik, — starościc chełmski pan Wojciech Kuna, zwany przez dawną młodzież onych czasów Waligórą. Przydomek ten winien był pan Wojciech niesłychanéj sile i równie żelaznemu charakterowi swojemu.
Starościc, który tu zresztą jest całkiem epizodyczną postacią, przehulał był najprzód szczątki majętności po rodzicach, potém po dworach się czepiał, a że wszędzie był użyteczny, był też i widziany mile. W Warszawie miał kilka głośnych awantur, a że rodzic jego sługiwał w domu rodziców hrabiny, i on też spadkowo do niéj przylgnął, gdy nie wiedział co począć z sobą. Umiał się tu stać potrzebnym. W owych czasach rozbijano się u drzwi pięknéj Julii, tysiące intryg snuło się koło niéj: Wojciech po przyjacielsku jéj służył, jednych odpędzając i strasząc, drugich naganiając w sieci, — niedarmo był myśliwym.
Ale wszystko się na świecie kończy: nawet hulać i dworaczyć do starości niepodobna. Przyszła podagra, łamanie w kościach, ociężałość, siwizna, nos się brzydko czerwienił, po swojemu dając świadectwo prawdzie, i p. Wojciech poczuł, że należy z placu boju wycofać się ostrożnie.
Tandem tedy, choć nie było ciężarów, bo ani żony, ani dzieci, ani żadnéj rzeczy tego rodzaju, — ale było życie na starość do utrzymania, ciężkość do pracy i w kieszeni bardzo szczupło grosza. Wyprosił więc sobie ostrożnie i za wczasu u hrabiny zarząd tego klucza, który nigdy wiele nie przynosił, i osiadł sobie w Lisowie na emeryturę i spoczynek. Nie było mu tam tak źle, bo owe lekceważone przez panów dobra, po przypatrzeniu się im z blizka, nie były do pogardzenia; ale u nas jak nie ukraińska ziemia, jak trochę piasku, to się już majątkiem rzucano. Lisów leśny, otoczony rzekami, miał miejscami pszenną nawet ziemię, i wygód do sytu, choć grosza dawał niewiele.
Dla życia w ogóle nie było jak poleski kąt leśny gdzie ani ryby, ani grzyba, ani kłody do komina, ani przysmaków na talerz nie brakło nigdy. Opuszczony, ale obszerny i wygodny stary dwór, dużo sług emerytów, dozwalały otoczyć się prawie pańską ciżbą, a siedzieć jak u Boga za piecem w tych lasach. Że zarząd w dobrach hrabstwa był w ogóle niedbały, p. Wojciech jeszcze uchodził za wcale dobrego gospodarza, choć się bardzo nie wysilał.
Że grosza cudzego nie poruszył to pewna, bo był człowiekiem uczciwym; ale co do gęby własnéj i wygody, nie widział wcale sobie potrzeby żałować, i piwnicę miał zasposobioną gdyby dziedzic, i powozy, i konie, i co się patrzy do tego.
Za co zaś lubiło go oboje kasztelaństwo, którzy wiecznie pieniędzy potrzebowali, w pewnych zwłaszcza roku terminach, że pan Wojciech nie czyniąc im próżnych uwag, nie troszcząc się zbytecznie o przyszłość, gdy do niego napisano: „Dawaj pieniędzy!“ na ów klucz Lisowski brał u szlachty co wlazło, i tak się kręcił, że mu procesów o wypłaty nie robiono. Gdy bardzo było pilno, starościc przez stosunki swe ze szlachtą, parę tysięcy dukatów w najgorszą posuchę zawsze umiał wynaleźć.
Ten tedy p. Wojciech Kuna, mieszkający niezbyt odlegle od Wólki i Białéj, był naturalnie w położeniu, z którego łatwo mógł dostawać języka. Dowiedział się on wprędce o tem, jako sobie kasztelaństwo Adasia przywłaszczyli, na co dużo głową kiwał; potém doszedł doń rozgłos alarmu, jaki podniósł p. Krzysztof z powodu utraty syna; w ostatku p. Melchior, który z nim żył dobrze, doniósł mu, że brat jego stryjeczny wybrał się do Warszawy, z głupim, jak powiadał, projektem zrobienia wrzawy o gwałt i odebrania syna.
Zasłyszawszy o tém wszystkiém, bo się to jakoś bardzo rozbębniło po sąsiedztwie, p. Wojciech zaniepokoił się wielce: zawołał bojara Seredę, który zwykł był do Warszawy z listami i pieniędzmi jeździć, dał mu konia skarbowego i biedę kutą, a kazał co najrychléj dążyć do stolicy, z pilnym do rąk saméj pani skryptem.
List p. Wojciecha, jako dokument współczesnego stylu, pozwalamy sobie umieścić w całości, dosłownie go przepisując z oryginału:
„Excellence!
„Przebaczyć mi raczy niewyczerpana łaskawość JW. Pani a Dobrodziejki, że niepytany narzucam się z gorliwością moją o dobro JW. Państwa, które mi wydziedziczonemu ze wszelkich nadziei i węzłów serdecznych, nad wszystko na świecie jest najdroższe. Rozmaite krążące tu pogłoski, jako zawsze na parafii bywa, zwiększone przez niechętnych i inwidyę, głoszą, jakoby JW. Państwo w powrocie swym do Warszawy primis octobri, w miasteczku Białéj, bez wiedzy rodziców zabrać mieli i uwieźć z sobą małoletniego synaczka JMP. Krzysztofa O..., jedynaka, niemajętnych rodziców. Widzę w tém ex primo aspectu, pełne ludzkości serce Dobrodziejki mojéj i czułość Jéj prawdziwie anielską dla biednego dziecka szlacheckich rodziców i pięknego imienia; lecz ludziska gdy chcą, najmonstrualniej tłómaczą sobie choćby najheroiczniejsze czyny.
„Więc i to Ich dobrodziejstwo, któreby uszczęśliwić mogło biednego chłopaka, staje się przyczyną niemałego rumoru, że ojciec JMP. Stolnikowicz w swéj sprawie udaje się do Warszawy, aby coûte que coûte, syna sobie rapto uwiezionego odzyskać, chociażby mu aż do JKM. po protekcyę uciekać się przyszło.
„Nie wątpiąc, że JWPaństwo łatwo inne dla uszczęśliwienia dziecię znajdziecie, ba! i sta ich do wyboru, gdyby wola była adoptować i protegować; — mam sobie za debitum oznajmić o tém, aby JWPani w głębokim rozumie zaradziła złemu i postanowiła wcześnie, jak postąpić zechce. Wedle mojego zaś poziomego rozumienia rzeczy, za oddaniem cui pertinet dziecka, wotowałbym non sine gravi ratione. Wysyłam umyślnie Seredę, przyłączając niektóre dla domu potrzebnemi być mogące zapasiki, aby co rychléj uprzedzić i jakiemu w przyszłości despektowi lub grawaminom zapobiedz. Mam sobie za nieskończone szczęście, iż przy téj zręczności mogę powtórzyć to, co wiekuiście ex corde plenissimo radbym głosić urbi et orbi, iż jestem i na wieki ślubuję pozostać JWPaństwa Protektorów i Dobrodziejów moich najłaskawszych i t. d.“
Przyłączony był przypisek jeszcze:
„Uniżone postscriptum. W gospodarstwie wszystko po staremu, a złe jakoś Lisów omija. Na Nowy Rok lub circa spodziewam się złożyć sam wierny respekt cum solutione percepty, która się niezłą obiecuje, jeśli ceny dopiszą.“
List ten pomiędzy innemi na tacy znalazłszy hrabina, przeczytała go szybko, serce jéj bić zaczęło żywo, twarz pokraśniała: musiała wstać i zebrać myśli tak się uczuła przestraszoną. Zdawało się jéj, że groźny ojciec jest już w progu... Machinalnie zadzwoniła na kamerdynera, aby mu wcześnie dać rozkazy, na wypadek przybycia jakiego nieznajomego szlachcica, żeby go nie dopuszczono, choćby się najmocniéj dopraszał i hałasował... Na ucho dodała kamerdynerowi, że ten rozkaz stosuje się i do młodego wychowańca, jeśliby kto o niego pytał, lub się do niego usiłował docisnąć. Kamerdyner, któremu się zdarzało natrętnych wierzycieli za bramę wyrzucać lub suszyć po dni kilka na wschodach, od razu pojął wydane rozkazy; mniéj mu się one wszakże stały zrozumiałe dodatkiem tyczącym się młodego człowieka... święcie jednak dopełnić je przyrzekł.
Hrabina policzywszy dni, łatwo obrachowała, że ojciec Adasia może lada chwila nadjechać, że potrzeba, zapobiegając, wcześnie coś radzić, czynić, obmyślić aby syna nie pochwycił niespodzianie.
Pobiegła pośpiesznie do męża, który jakimś cudem był w domu. Trzeba wiedzieć, że dostojne to stadło, w mieście zwłaszcza, wiodło życie, które mu czasem całemi miesiącami zbliżyć się do siebie nie dozwalało.
Był to tryb życia i innych małżeństw wielkiego świata. Pan i pani mieli w jednym pałacu dwa odrębne appartamenta i dwory, pan swych gości i znajomych, pani swe przyjaciołki i wielbicieli, pan godziny różne od pani. Trafiało się, że czasem po miesiącu w oczy się nie widząc, spotykali się dopiero gdzieś w gościnie, i witali z sobą jak dobrzy starzy znajomi.
Chociaż wedle prawidła na obiad zawsze mieli się zbierać razem, najczęściéj albo pani brakło, albo pana, lub obojga; w uroczystych tylko razach, gdy kogo przyjmowano, stawili się w roli gospodarzy, a kasztelan swoją, chrząkaniem i potrząsaniem głową wcale nieźle, acz milcząco odegrywał.
Gdy jedno z nich miało interes do drugiego, posyłali kamerdynera w przeddzień, aby audencyę sobie i rozmowę wyjednać.
Trafem nader szczęśliwym, hrabina zastała męża, który się właśnie ubierał na obiad do księcia ex-podkomorzego, gdzie był zaproszony, aby uniknąć niefortunnéj liczby trzynastu. Przyjął ją znaglony w pudermantlu, gdyż właśnie odbywała się operacya około głowy i peruki. Zdziwił się niepomału gwałtownemu pośpiechowi małżonki; tknęło go w serce, że sprawa pieniężną być musi, choć nie zgadł tym razem. Z gorączkową wbiegłszy prędkością, hrabina mimo przerażenia męża obawiającego się o perukę i puder, zbliżyła się do ucha i szepnęła mu co im grozi. Kasztelan nie zrozumiał niebezpieczeństwa...
— A to go im oddać! zawołał obojętnie, — niech go sobie biorą.
— Mój drogi, ale jakiżby to żal było chłopaka...
— Żal... tak, istotnie żal... miałem go pasyansa nauczyć, mógłby przy mnie wyjść na człowieka... Chłopiec zdolny... spryt do kombinacyi... kombinacya do sprytu... czy jak tam...
— Widzisz, sam czujesz jaka szkoda... To uboga szlachta, cóż oni z nim zrobić mogą?
— Ale ojciec? rzekł kasztelan: — ojciec jak tuz... starszy nawet od króla...
Zebrało mu się na dowcip... Hrabina nie oceniła go wcale.
— Ja go schowam! zawołała — nie oddam!
— Hę? gdzie? jak? spytał kasztelan.
— Powiem żeśmy go wysłali do Paryża.
— Jak sobie chcesz... ale... Tu kasztelan zamyślił się mocno. W gruncie rzeczy było to dla niego obojętne, czy chłopiec pojedzie czy zostanie, umrze czy żyć będzie; chciał się tylko pozbyć żony i ocalić perukę, narażoną przez szepty na ogołocenie z pudru i utratę świeżości.
— A gdybyś ty sam poprosił króla, gdybyś mu powiedział, że go chcesz wychować i jakiś mu los zapewnić?
— Ja? albo ja mu chcę los zapewnić? odparł kasztelan zdziwiony. To jejmość, jeśli wola, pogadaj sobie o tém z królem, bo z nim jesteś lepiej...
— A jeśli się ciebie spyta?
— No, to się ukłonię jak zawsze...
— Nie zaprzeczysz? nie zapomnisz?
— Nie... nie, ale nie! — rzekł kasztelan, tupiąc nogą.
— Więc mi do téj sprawy dajesz moc zupełną?
— Ale zupełną, rób sobie co chcesz...
— I poprzesz mnie?
— Ale poprę! — odparł kasztelan, ze strachu przytrzymując perukę i cofając się nieco; a potém jakby przypomniawszy sobie, że powinien był skorzystać z okoliczności, dodał: — Ale chère Julie, pożyczysz mi ze swéj szkatuły trzysta dukatów na dwa miesiące?
— Dobrze... jak się to tylko skończy...
— Mnie trochę pilno... dług honorowy. Wystaw sobie, że Cabrit, do którego chodziłem, bokiem stanął do mnie i nosa zadzierał... Ja tego nie lubię... ale co to gadać! to osieł... Pożyczysz mi trzysta dukatów?...
— Pożyczę...
— A ja się uprę o tego chłopca i nie dam... nie zapomnę; chcesz, to sobie zrobię węzełek?
— Zrób węzełek, to bezpieczniéj.
Kasztelan kazał natychmiast podać sobie chustkę, począł kręcić końcem, dumał, plątał, wzdychał, i spojrzawszy na dzieło rąk swoich, zapytał jakby przestraszony:
— A! na cóż to ja wiążę węzełek?
Hrabinie ręce opadły.
— Cher ami... jak to? już zapomniałeś?
— A! wiem, na trzysta dukatów!
— Na tego młodego chłopca...
— Ah! parfaitement! jestem dziwnie roztargniony. Mam więc zaraz powiedzieć przy obiedzie księciu expodkomorzemu.
— Ale nie! nie! nic nie masz do mówienia, tylko mnie poprzesz w potrzebie.
— A! otoż jest... poprę! niezawodnie! i oddam trzysta dukatów! Słowo się rzekło...
Kasztelanowa uśmiechnęła się z politowaniem, ruszyła z lekka ramionami, a mąż jéj uwolniony nareszcie, musiał na nowo rozpocząć pudrowanie, gdyż świeżość peruki była nadwerężona.
Pani żywo pobiegła na górę, posłała na dół żądaną summę i zamyślona poczęła się przechadzać po pokoju.
Godzina obiadowa się zbliżała, na obiad była proszona pani de Rive, dwie przyjaciołki już tęskniły do siebie.
Po krótkim namyśle hrabina przystąpiła do Adasia, który roztargniony sztychy przewracał, pocałowała go z lekka w czoło i z uśmiechem szepnęła:
— Idź do swego pokoiku, nie przyjmuj nikogo i nie oddalaj się nigdzie. Ja ci tam obiad przeszlę, bo będę miała tu kogoś, z kim muszę rozmówić się sam na sam.
Wyrzekłszy te słowa, tknięta myślą, że chłopak może ją posądzić o jakieś tête a tête z mężczyzną, dodała zaraz:
— Przyjdzie tu ta pani, którą widziałeś wczoraj... dość ładna i trzpiotowata, nie chcę, żeby ci zawracała głowę.
Uśmiechnęła się obracając to w żart. Adaś posłuszny, ale zarumieniony, zbiegł do swojego pokoiku. Dobrze już nie rozumiał co się z nim działo; czuł tylko, że nim jak piłką rzucano.
I zamknął się w swéj izdebce dosyć smutny, z uczuciem jakiejś niewoli.
Jadąc do miasta, marzył o zabawach, o wielkim świecie, a tu klauzurę surową, naukę ciężką i tęskne cztery mury dwóch izdebek ciemnych miał przed sobą.
Trzeba przyznać, że choć z najlepszą chęcią dogodzenia mu te dwa pokoiki wybrał dla niego pan marszałek dworu po liście panny Pameli, nie należały one wszakże do najweselszych. Okno jednego z nich wychodziło wprawdzie na Krakowskie-Przedmieście, ale było obwarowane kratami jak więzienie, a siedziało głęboko we framudze. Światła w mieszkaniu było mało, ściany na marmur jakiś szary były ciemno pomalowane, sprzęt w nich stary, nic coby oczy chwytało... Adaś się nudził w tém mieszkaniu więzienném; napróżno dla rozrywki siadł we framudze i patrzał w ulicę; — widok ten zamiast go uspokoić rozgorączkowywał. Coraz nowe migały mu postacie, a nim je mógł rozpoznać, przypatrzyć się im, znikały bezpowrotnie. Jedne następowały tak po drugich, coraz inne, coraz dziwniejsze... Dla Adasia były to wszystko nierozwikłane zagadki. Takich ludzi wcale na wsi nie widywał, ani twarzy podobnych, ani tak namiętnego i śpiesznego chodu, ani tak dzikiéj wrzawy i tłoku. Ciągle mu się zdawało, że się coś stać musiało, że jakiś wypadek pędzi tak ludność... i nierychło się przekonał, że to, co mu się widziało nadzwyczajném, było tutaj powszedniém.
Nikt mu nie pomagał do zrozumienia tych tajemnic stolicy: był sam, zostawiony własnym siłom... a co roiło się w młodéj głowie, trudno powtórzyć.
Przyniesiono mu jedzenie, a choć było podostatkiem i wytwornego jadła, choć deser piękne rączki hrabiny same ułożyły osobno i przysłały z karteczką: Pour mon cher Adam, — choć łakocie były wabiące, nie szło to w smak chłopakowi, przywykłemu do swobody, do wolniejszych ruchów, do młodzieży rówieśniczéj, do życia wiejskiego, którego tak ostre nie ściskają kluby.
Okrutnie mu się wyjść chciało, popatrzeć, wmieszać się w tę ciżbę; ale hrabina poleciła go pilnować, prosiła sama, aby przez kilka dni nie ruszał się nigdzie: musiał siedzieć jak na pokucie i nudzić się nieborak.
Książki tylko ze sztychami przybyły wieczorem z góry do mieszkania wychowańca; ale Adaś nie miał wcale usposobień artystycznych: piękne widoki, twarze, budowy, nic go nie porywało, nie nęciło; czuł już na ustach przedsmak życia, rwał się do niego i marzył. Wstręt nawet czyniły mu te obrazki, któremi go karmiono jak dziecko.
I gdy nadszedł smutny, ponury wieczór, łzy puściły mu się z oczu.
Tymczasem na górze dwie serdeczne przyjaciołki gorącą wiodły rozmowę. Hrabina przyznała się do wszystkiego, i prosiła o radę pani de Rive, która uśmiechała się dziwnie.
— Droga moja, odpowiedziała Francuzka: radą prawdziwie sumienną i szczerą byłoby oddać to dziecię rodzicom póki czas, aby zapobiedz większemu złemu, większym a nieuchronnym nieszczęściom. Tyś tak nim zajęta, tak, powiem, rozkochana, że zrobisz głupstw tysiące, zaafiszujesz się... będzie skandal... a potém, taki chłopak! nic wyrachować niepodobna, to nie jest człowiek seryo...
— Ale cóż dozwala przypuszczać skandale? Ja jak najdłużéj chcę dla niego pozostać matką... siostrą, — poprawiła się hrabina rumieniąc, — chcę się nim zająć, wychować, chcę, by ta miłość czysta trwała wieki. Nic — tylko go widzieć, marzyć, a potém...
— A potém? spytała z niegodziwym uśmiechem pani de Rive.
— A potém... choćby umrzeć! zawołała hrabina.
— O! to coś bardzo seryo!
— Tak! to moja pierwsza i ostatnia miłość!
— Jakże? nieodwołalnie?
— Nieuchronne to jak fatum... Ale co począć? radź! co począć, gdy ten nieszczęsny ojciec przybędzie? ja głowę tracę! Za nic go oddać nie mogę! Chodziłam do kasztelana, aby pomówił z królem; on mnie samą odprawia do niego. O! nie mówmy o tém: ten kasztelan! mój Boże... z takim mężem miałamże być wierną i cnotliwą!
Załamała ręce!
— Moja droga — odezwała się patrząc jéj w oczy de Rive, — mąż choćby najdoskonalszy, ma zawsze grzech pierworodny: jest naszym mężem.. Kochamy cudzych, swojego... całe życie, cela depasse non forces... to niepodobieństwo! toby było nienaturalne... Przekonywam cię, że skarżyć się nie masz czego, i owszem, masz wymówkę daną ci przez Opatrzność... gdy innym jéj braknie! Jesteś szczęśliwa! Z każdym innym byłoby toż samo.
— A! może i nie! wzdychając odpowiedziała hrabina.
— Ale proszęż cię, przerwała Francuzka: popatrz na piękną Helenę, która trzy razy próbowała iść zamąż i trzy razy się rozwodziła przecięż.
— Nie mówmy o tém.
— Tak, to najlepiéj.
— Chyba więc sama z królem szczerze pomówię. Król mi pomoże.
— Mów, ale nieszczerze... Na miłość bożą, niechże się nie domyśli! Nie pokazuj mu nic po sobie, bądź zimną; lub co lepsza, mów o tém przez Lulié... przez kogo innego... nie sama.
— Masz słuszność, powiem hetmanowéj.
— Chcesz? ja ci się tego podejmę.
— A! ty jesteś samą dobrocią! Ale szlachcic już może nawet przybył do Warszawy.... potrzeba pośpiechu...
— Ja dziś jeszcze pojadę do hetmanowéj, ty jedź do generałowéj. Mówić potrzeba... que c’est un intérêt dynastique, że nosi wasze imię, że wy dzieci nie macie i t. p.
— O! tak! nieinaczéj!... Ale jeżeli go ojciec pochwyci, nim się opatrzymy... mrę ze strachu.
— Więc postawić straże... zabarykadować dom... masz ludzi.
— Jedziemy więc zaraz.
— Zaczekaj! nie pora jeszcze...
— A! prawda! — spoglądając na zegar, zawołała niecierpliwa hrabina łamiąc ręce — trzeba czekać. Patrz, dodała po chwili: sama siebie nie poznaję; ja, com się tak śmiała nieraz z szałów podobnych, co zimną wytrwałam całe życie... szydząc z tych co serce mieli... A! co to jest? co to jest?
— Ktoś cię przeklął! odparła śmiejąc się de Rive — zapewne który z kochanków... Nadchodzi zemsta opóźniona, a tém straszniejsza, że późna. Miłość w naszym wieku — dodała grzecznie stawiąc się na równi z przyjaciołką — śpieszyć się musi... Jesteśmy jak podróżny, który się lęka, aby go noc nie zaskoczyła w drodze: nie zważa że konie pozabija, byle do gospody dojechał.
Julia spuściła głowę smutnie, łez para dobywała się z pod powiek, ale byłyby zostawiły ślad po sobie przebiegając twarz nieco pobieloną, i batystowa chusteczka przyjęła je na łono swoje. Przyjaciołki, po oświadczeniach i uściskach gorących, rozjechały się każda w swoją stronę.
Wyjeżdżając wszakże, Julia nie zapomniała raz jeszcze nakazać kamerdynerowi, aby nikogo nie wpuszczano do wychowańca, nikomu bez jego wiedzy widzieć się z nim nie dawano, postawiono nawet umyślną straż u drzwi, aby się chłopak przez jaką dziwną ciekawość nie wyrwał.
Dwór kasztelaństwa, jak każdy, w którym sam pan o niczém nie myśli, był dosyć rozprzężony: spełniano rozkazy dawane przez panią, pan uważał się za osobę wcale podrzędną... Często jednak starszyzna spychała na niższych dane sobie polecenia, a niżsi zrzucali je na barki najostatniejszych.
Hierarchia dworu zaczynająca się od kamerdynera Francuza, rywalizującego z marszałkiem dworu powagą i próżnowaniem, schodziła daléj po szczeblach na lokajów, lokaików, chłopców kredensowych, a kończyła się na stróżach, co palili w piecu. W istocie oni tylko tu pracowali.
Dwór był liczny i dzielić się mógł na dwoje: na widoczny i niewidoczny. Pierwszy był bardzo pokaźny, drugi zaniedbany, z wiejska, w łachmanach i siermięgach. We dnie występowała służba od parady; o zmierzchu i po nocy, pracowici biedacy, co we dnie spali po dziurach pochowani jak nietoperze.
Lokaje starszyzna tak prawie zepsuci jak panowie, potrzebowali wyręczenia, a ciężar wszystek ostatecznie spadał na biednych stróżów, którzy jak widma w pewnych godzinach krążyli po domu, począwszy od kuchni do salonu. Oni to przededniem zapalali w piecach, gotowali obiad, rąbali drwa, przynosili wodę i froterowali posadzki.
Stróże ci corocznie na stójkę miejską przysyłani z dóbr różnych, byli to biedni wieśniacy, stęsknieni wygnaniem, przygnieceni despotyzmem całéj zgrai służalców. Nowe zajęcie nawet im nowéj nie dawało odzieży: kożuch w zimie, latem siermięga, nogi bose lub łapcie lipowe, szara koszula własnemi prana rękami u studni... stanowiły strój tych paryów. Wśród wytworności pałaców, te postacie dzikie, blade, zasmolone, zjawiały się jakby przynosząc memento mori zbytkom i roztrzpiotaniu. We dnie ukrywali się stróże tam, gdzie nikt ich nie mógł spotkać; ale w zakątach jeszcze pracowali za drugich.
Gdy Adasia polecono pilnéj straży marszałka dworu i kamerdynera, pierwszy zlecił jeszcze raz nadzór drugiemu, sam idąc na gawędkę do p. Pameli; drugi obrażony nieco złożył to na lokaja; lokaj zakręciwszy ucho chłopcu, przykazał mu najsrożéj, aby ode drzwi nie odchodził; ale chłopak mający żyłkę do kart i potrzebując dokończyć halbecwelbe, poczętą pod wschodami z posługaczem od cyrulika, zbiegł do kuchni, wyciągnął z niéj stróża, i najsurowiéj mu zalecił, aby się krokiem nie oddalał od panicza a pilne miał nań oko...
Chłodnawy był wieczór jesienny. Iwan rozespany, zbudzony rozkazem chłopca, wziął wiązkę drew na plecy, i o mroku zaraz poszedł za jednym zachodem zapalić w piecu u Adasia.
Pierwszy to raz od przybycia do Warszawy, ta znana mu postać wiejska zjawiła się przed oczyma zdumionego chłopaka, który w mieście nie spodziewał się z nią spotkać.
Stanął zdumiony, gdyż ta siermięga, te łapcie, nawet twarz blada i smutna starego Iwana, żywo mu jakoś Wólkę Brzozową przypominały.
Stróż ów godzien był zaprawdę, aby mu się ciekawe przypatrzyło oko... Był to chłop rodem z Lisowa właśnie, Podlasiak, dawno owdowiały, bezdzietny, niegdyś flis na Bugu, bywalec wielki, nie pierwszy raz już kosztujący miejskiego życia... i jak wszyscy, którym brak węzłów wiążących ich ze światem, zobojętniały i zakrawający na filozofa. Barczysty, silny, z włosem bujnym na podgolonéj głowie, z twarzą posępną, wyrazistą, podobny był do owych posągów królów barbarzyńskich, które z poucinanemi rękami świadczą w podwórcach Kapitolu o okrucieństwach cywilizacyi Romy.
Jak ów wieśniak naddunajski, Iwan nie był bez wymowy gdy mówił, ale dawno się przekonawszy, że mówić tu ani z kim, ani do kogo nie ma, obwinął się milczeniem upartém, którego nigdy prawie nie przerywał. Znano go za mruka, i mrukiem też przezywano. Pracował nie wymawiając się od żadnéj roboty, cierpliwie, bez zbytku gorliwości, ale bez skargi, i los swój znosił z jakąś godnością stoicką.
Największa nędza i najostatniejsze poniżenie potrafi stać się poszanowania godném, gdy człowiek je znosi z poczuciem własnego dostojeństwa. Iwana też nikt nigdy nie tknął, nikt nie połajał, nie dla tego, że nie było za co, ale że za spojrzeniem nań, mrowie przechodziło po człowieku, taki straszny był ten olbrzym w łachmanach, milczący, posępny, którego wzrok z pod brwi nawisłéj przeszywał jak niezrozumiała groźba.
Nieraz o szarym mroku, gdy w piecach palił, zastawali go lokaje w pokoju pana lub pani, wśród fraszek wytwornych i zbytkownych, nad stołem pełnym bogatych świecideł, stojącego z rękami na piersiach, założonemi i poglądającego w milczeniu długiém na te życia pańskiego przybory błyszczące: naówczas brew jego namarszczona, czoło zasępione, warga oddęta, i lekki wyraz szyderstwa, czyniły go dla nich prawie strasznym. Obchodzili go po cichu, nie śmiejąc mu przerwać zadumy. Iwan naówczas przydybany niespodzianie w kontemplacyi, podnosił głowę powoli, uśmiechał się i szedł daléj spokojnie.
Choć się nigdy w rozmowę nie wdawał, stary gdy mu się trafiło przebąknąć, okazywał, że widok dworu i tego życia nie przechodził dlań daremnie: słowo jego znamionowało zdrowy sąd, a niekiedy wzgardliwe prawie szyderstwo. Rzadko gdy w święto się napił, — bo w powszednie dni wódki nie brał w usta i swoją porcyę drugim oddawał, — milczące te usta rozwiązywały się swobodniéj, i nie zbywało mu na dojmującym dowcipie. Ale niewola nauczyła go tak osładzać wyrażenia, że słuchacz nie wiedział często, czy dziwować się czy gniewać. W téj pokorze przesadnéj ukryte było złośliwe szyderstwo, w uwielbieniach ironia gorzka, w pozornéj gburowatości pogarda dla rozpieszczonego i zepsutego dworactwa. Mimo to lubiono Iwana, a Iwan, który już od wsi odwykł i na cmentarzu wiejskim więcéj miał krewnych i przyjaciół niż po chatach, wolał dla roztargnienia służbę w mieście, niż życie w domu, które łzami mu płaciło za trochę dawnego szczęścia.
Za długo może zatrzymujemy się przy tak nieznaczącéj postaci, jaką był jeden ze stróżów pałacowych; nicby nas nie usprawiedliwiło, gdyby powieść dla nas nie była daleko więcéj obrazem niż dramatem. Malujemy więc i dalszych planów choć zamglone nieco postacie.
Iwan wszedł do pokojów Adasia, rzucił drzewo przy piecu, wyciągnął się powoli, popatrzał wkoło i począł z zajęciem przyglądać się siedzącemu u stolika chłopakowi.
Adaś postrzegłszy go, zmieszał się: wzrok stróża był przeszywający.
Po długiéj chwili milczenia:
— A zkąd to paniczyku? — odezwał się Iwan łagodnie.
Adaś był dumny, był szlachetka i paniczyk: może innym razem byłby nawet nie odpowiedział na pytanie; ale w obcém miejscu, znudzony, zatęskniony, wolał już rozmowę ze stróżem niż milczenie.
— Ja? — odparł — o! z daleka.
— Z daleka? rzekł zażywając tabaki z rożka Iwan, — z daleka? O! o! a taki młody i ładny! Gdzieś ty się nie w mieście chowałeś, że taki masz rumieniec. Tuby już z ciebie zgniłe powietrze wyssało krew. Héj! héj! nie gniewaj się, paniczyku, ja mówię z dobrego serca.
— Ja się też nie gniewam! rzekł uśmiechając się z jego prostoty Adaś.
Stróż bez ceremonii usiadł na podłodze, i powoli wkładając polana do pieca, mruczał na pół głośno, jakby sam do siebie:
— „To tak jak to oni i z kwiatkami robią: natną ich sobie, nakładą do szklanki, a nazajutrz na śmieci, won! Ot i tyle tego szczęścia, co pośmierdziały trochę w salonie, a w ogrodzie toby sobie kwitło Panu Bogu na chwałę, pszczołom na pożytek, a ludziom na oczu pociechę... héj! héj!“
Czy ty paniczyku jaki krewny jegomości czy jejmości? dodał znów zażywając tabaki.
— Tak, samego pana.
— Dobre to panisko, mruknął stróż, ale bardzo go przypłaszczyło i zmizerowało to życie: jak koń woziwody ledwie już nogami włóczy. Jejmości jeszcze nic, bo kobiety zawsze wytrzymalsze. U nas bywało nieraz, że ludzie się grzybów niezdrowych objedli, bo to tam dzieci zbierały, a głupie dziewczęta warzyły: pomarło z nich dużo chłopów, a kobiety tylko się nastękały — żadnéj nic się nie stało.
Mówił to sobie półgłosem, a Adaś ledwie chwytał niektóre słowa, i te nie dobrze rozumiał.
— A masz ty ojca i matkę, czyś sierota? zapytał stróż obracając się ku niemu.
— Mam rodziców, mój kochany... szepnął cicho prawie zawstydzony chłopak.
— O! to tobie ich żal być musi! zawołał Iwan — hę?
Adaś tylko głową pokiwał, zawstydził się własnéj nieczułości, ale stróż to inaczéj zrozumiał.
— Oj! to tu tobie będzie nudno, paniczyku miły... rzekł. Już to darmo, ojca a matki rodzonych nikt nie zastąpi, nikt, ani téj chaty, w któréj się człowiek urodził, ani zagona, który potem polewał; ale człowiekowi nie tak żyć jakby pragnął, ale jak nabieży... ot co!
A po co oni tu ciebie przywieźli, paniczyku? dodał po chwili podnosząc głowę — po co?
— Nie mają dzieci, rzekł chłopak z pewną dumą: więc...
Iwan głową pokiwał smutnie.
— To to ja rozumiem: — odezwał się: — pożyczyli sobie jak lalki. Ot, dla was niewielka łaska: dobre to ich serce, ale szkoda, że to na was padło... Już to kot kiedy się z myszą bawi, nic po tém dla myszy, albo smarkacze gdy chrząszcza złapią: zawsze taki w końcu kot schrupocze, a dzieci zadepczą. Jak się tobie zdaje, paniczyku — mówił daléj podpalając w piecu z wolna — czy to tobie dola czy niedola?
— O! ja nie wiem... rzekł Adaś.
— Toście dobrze powiedzieli, bo to tylko Bóg wie; ale taki pewniéj bieda niż rozkosz... Co oni z ciebie jeszcze zrobią, czy człowieka czy cacko? Widzieli wy, co to tam u nich na górze po stołach, po półkach, po ścianach, tych świecideł, tych błyskotek? Aby no i was nie wykierowali na tego papugaja zielonego, co tam w klatce gada, albo na tę małpę, co ją jegomość trzyma na łańcuszku.
Adaś się zaczerwienił, ale stróżowi rozwiązały się usta i gadał nic nie zważając.
— A ty wiesz paniczyku, że mnie ciebie kazali pilnować? Już ja taki dopilnuję, ale czy tyby chciał uciekać? Miałby ty rozum póki czas; jabym za ciebie w skórę wziął z ochotą: więcéj jak dwadzieścia nie dadzą, bo ręce mają słabe i wprzódy ich zaboli bić, niż mnie wytrzymywać.
— Ja? uciekać — zawołał zdumiony Adaś — ale mnie się to i nie śni! Ja przecię przyjechałem z dobréj woli.
— A gdzie twoi rodzice? daleko?
— O! daleko! aż pod Białą, het! ku Łomazom.
— Oj! oj! zakrzyknął stróż: to ty z Podlasia!
— A tak!
Iwan się aż zaczerwienił: zdało mu się, jakby nagle swój rodzony kraj zobaczył.
— Wy nie wiecie, że ja też z Lisowa, to tam niedaleko. A gdzie rodzice mieszkają?
— A w Brzozowéj Wólce.
— Te! te! ja tam był! o dawno temu! Byłem raz, to ładna wioszczyna a cicha, ale mała. Oj! oj! paniczyku! albo to nasze lasy i pola i łąki nie więcéj warte niż te obmierzłe ich kamienie? Czy to u nas nie sto razy weseléj? Prawda? A wiosną to to raj! Tylko to teraz tam już nie ma takiéj wiosny jak bywało.
I spuścił głowę i zamyślił się, a podpaliwszy w piecu łuczywem i korą brzozową, wstał powoli, zbliżył się nieco z twarzą jakąś litości pełną, poglądając na Adasia.
— Paniczu, rzekł: ja tu położę się w drugiéj izbie pod piecem na ziemi, nie będzie tobie tak nudno. A no! wierz mi! jakbyś zechciał... Ej! ej! ja tobie nie powiem: „Nie uciekaj!“ Tu będzie ci niezdrowo, tu ciebie wyssą i wyłamią. Jak będzie można, wracaj ty do domu, powracaj do domu!
Adaś słuchał tego przerywanego monologu zdziwiony, prawie trwożny; ale nie trafiły mu do serca wyrazy, któremi Iwan dokończył... Stary wydał mu się prawie strasznym ze swą mową ciemną, smętną, proroczą jakąś i złowrogą.
Mimo tęsknoty, ucisku, wszystkich przykrości, jakie przewidywał tutaj, Adaś wszakże ani myślał, ani chciałby był uciekać: wszystkie jego nadzieje były tutaj. Wprawdzie ścigało go tu matki wspomnienie, ale widział ją przed sobą z uśmiechem łagodnym, z anielską twarzą rozkochaną, błogosławiącą mu do nowego życia. Lękał się tylko ojca, drżał na samą myśl, że może stanąć przed obliczem tego nieubłaganego sędziego.
Nie wiedział on jeszcze, jakie ucieczka jego uczyniła tam wrażenie, ale się go mógł domyślać: czuł, że matka mu przebaczy, że ojciec zachmurzy się i zagniewa.
Gdy tak dumał, drzwi skrzypnęły powolnie. Pierwéj jeszcze niż Adaś, ruszył się Iwan z gołéj podłogi, na któréj spoczywał, i zawołał:
— Kto idzie?
Śmiejący się głos niewieści mu odpowiedział:
— Śpij sobie stary!
— A to wy pannuniu! mruknął kładnąc się na nowo Iwan.
We drzwiach stała przyjaciołka pani, panna Pamela.
— Nie śpisz pan jeszcze? zapytała wchodząc i poglądając ciekawie po pokojach: a! to dobrze! Przybyłam pana prosić do pani; kilka słów chce mu powiedzieć, proszę ze mną... Chodź pan prędko.
Adaś nie wiedząc co tak późno powołać go tam mogło, ruszył się zaraz, i przeprowadzony małemi wschodkami, znalazł się w sypialni hrabiny.
Buduary owego wieku były to najwykwintniejsze zwykle zakątki pałaców, przybytki i świątynie. Jak dziś jeszcze we Francyi, na ten pokoik, który jest niszą kryjącą w sobie bóztwo domowe, wysiliła się sztuka, bogactwo, smak, aby konchę uczynić godną perły, która w niéj spoczywać miała. Każda z wielkich i sławnych piękności wieku wysadzała się na swój przybytek, a wierni przyozdabiali ołtarz ofiarami.
Tu tylko przyjmowały się przyjaciółki, aby zazdrościły; kochanek, aby oszalał; piesek faworyt, dla rozrywki, i czasem domowi.
Pokój kasztelanowéj był przecudny; ale znać było na nim jakieś chwilowe zaniedbanie. Sprzęt wytworny nie był już tak świeży, tak dobrany, jak naówczas, gdy do marzeń kołysał. Sama pani wpół rozebrana, albo raczéj ubrana na noc w białe muśliny i koronki, stała naprzeciw wielkiego zwierciadła, rękami białemi poprawiając kruczych włosów fale, gdy Adaś wszedł wprowadzony przez Pamelę, która natychmiast znalazłszy pilne jakieś zajęcie, wyszła, za co surowém wejrzeniem pani skarcona została.
— Mój drogi Adasiu — rzekła poważniejąc pani kasztelanowa, — chciałam cię spytać: jak myślisz postąpić, jeżeli tu twój ojciec przyjedzie? To bardzo być może.
Głos jéj drżał, choć mu się starała nadać spokój i powagę. Spojrzała na Adasia, który pobladł.
— A! pani!... rzekł...
— Możesz mnie nazywać... ciotką... jeśli chcesz... lub wujenką... lub... jak ci się podoba... Nie chcę, żebyś mi mówił: pani.
— A! pani... powtórzył mimowolnie mieszając się chłopak — mój ojciec jest bardzo surowy, ja się go lękam.
— Ale, mówmy otwarcie: gdyby cię z sobą nazad chciał zabrać, bo widzisz, mój drogi... choć oboje życzymy sobie coś uczynić dla ciebie... to jest, co tylko będziemy mogli — nie możemy nic zrobić przeciw twéj i jego woli... zwłaszcza twojéj...
— A! pani! ja chcę zostać!.. rzekł Adaś.
Kasztelanowa zarumieniła się z radości.
— Dziecko! — dodała z czarującym uśmiechem Syrena — cobyś ty tam robił na wsi? Tyś stworzony do innego życia, my cię do niego wprowadzimy. Trochę pracy, nudów trochę, a staniesz się gwiazdą młodzieży, pójdziesz wysoko, jeśli zechcesz... Wszak na tém i rodzice twoi zyskają... Dziś oni mogą być przeciwni, późniéj się przekonają...
— Pani, czy ojciec mój już przyjechał? spytał z obawą Adaś.
— Nie, ale być może co chwila.
Adaś spuścił głowę, hrabina promieniała radością.
— Więc posłuchaj, dodała: unikając przykréj dla siebie sceny i dla nas, czy nie lepiéjby...
Ale nie! przerwała nagle: ty musisz się widzieć z ojcem. Będzieszże miał siłę powiedzieć mu stanowczo, że chcesz pozostać z nami?
— Ja?... ja... zdaje mi się!.. bąkał Adaś.
— Trzeba być pewnym siebie! trzeba być śmiałym, dodała kasztelanowa.
Chłopcu zadrgało serce, obraz ojca go przerażał więcéj niż sądził z początku: im żywiéj go sobie wystawiał, tém bardziéj się nim trwożył.
— Trzeba być pełnym uszanowania dla niego — mówiła hrabina, — łagodnym, pokornym nawet, ale oświadczyć... Jakże to powiesz? potrafiszże ty to powiedzieć?
— Powiem — śmieléj nieco odezwał się Adaś — że chcę się uczyć, że pragnę i im późniéj być użytecznym.
— Tak! bardzo dobrze! tylko śmiało, odważnie, stanowczo! O! wierz mi — dodała zbliżając się doń i drżącą ręką dotykając jego świeżéj twarzyczki, która ognistym gorzała rumieńcem, — wierz mi, nie pożałujesz tego! Serce matki znajdziesz we mnie... i więcéj niż serce matki: troskliwość ojcowską, przywiązanie siostry... Życie twe, mam przeczucie, będzie szczęśliwe, będzie świetne... bylebyś sam chciał...
Zamilkła, czując, że i za wiele, i nie to co chciała mówiła: usta poddawały jéj dziwne wyrazy. Adaś rozczulony, przejęty, pochwycił po raz pierwszy sam jéj rękę białą, i zaczął ją całować, pożerać. Hrabina strwożyła się, pobladła, i z wolna wyrwała mu ją, bo czuła, że mogłaby omdleć z wrażenia, jakie na niéj czynił pocałunek wychowańca.
— Idź, rzekła, idź... a pamiętaj... jeśliby ojciec przybył, powiesz mu tak jak mówiłeś.
Chwyciła się za głowę... czoło jéj gorzało ogniem, serce biło.
— Pamelo! zawołała: bądź łaskawa poświecić Adasiowi na wschody.
Z podedrzwi, pod któremi pewnie stać musiała, wybiegła powiernica i przeprowadziła chłopaka, który zszedł uspokojony, szczęśliwy, pełen znowu ufności w przyszłość swą jasną.
Hrabina ze złożonemi rękami rzuciła się na sofę, zakrywając twarz. Dwa strumienie łez biegły po niéj.
Nie śmiała z modlitwą obrócić się do Boga, bo o cóż prosiłaby biedna grzesznica? o opiekę nad uczuciem występném, nad szałem nieprzebaczonym?.. A jednak serce jéj chciało się modlić, chciało aż do niebios się podnieść, aby litość ściągnąć na ziemię.
— A! tylko raz być kochaną, być szczęśliwą, mieć jedno serce czyste, niezepsute, przywiązać je do siebie... otoczyć ukochaną istotę staraniem, miłością, poświęceniem, żyć dla niéj tylko... i marzony raj zobaczyć, choć z daleka, i umrzeć u wrót jego ze słodką myślą, żem i ja była kochaną!... Co mi świat? Oni mnie straszą ludźmi? co mi ludzie? Niech mnie pokazują palcami, niech ze mnie szydzą, niech kamienują, niech zabijają; ale ja będę kochana! ja będę kochała, ja kocham! To co się dla mnie zwało miłością, było szyderstwem: to były męczarnie szatańskie... Ta mi za wszystko nagrodzi... A jeśli mi go odbiorą? Nie! jak lwica bronić go będę; nie oddam rodzicom nawet... Jest mój... był mi przeznaczony.
Z tém postanowieniem hrabina rzuciła się na łóżko; ale płakała gorzko, a łzy te były jeszcze rozkoszą. Cała noc zbiegła na gorączkowych dumaniach: co chwila ojciec, ten straszny ojciec, mógł nadjechać.
Pan Krzysztof, jadąc do stolicy, nie miał w niéj nikogo, coby go tu mógł poprowadzić, dopomódz, jedném słowem zaopiekować się wieśniakiem. Nie lubił on kłaniać się i prosić, a miał to poczciwych ludzi wyobrażenie, że dobra sprawa nie potrzebuje wszędzie ani pokłonów, ani produkcyi. Ale po wszystkie czasy i zawsze niewygodna to rzecz spuszczać się na samą dobroć swéj sprawy i na prawa swoje, bo wszędzie drogi są szczelnie strzeżone od napływu natrętów przychodzących z niepokojącemi skargami, i od wszelakiéj gawiedzi, co się ciśnie nie dając panom używać błogiego wczasu.
Niełatwo więc przychodzi i temu, co miasto łaski potrzebuje tylko sprawiedliwości, dostać się do źródła, z którego ona płynie.
O tém albo nie wiedział p. Krzysztof, albo wierzyć nie chciał, silny przekonaniem, że rzeczy w świecie najsłuszniejszéj domagać się miał, że mu jéj odmówić nie było podobna.
Podróż trwała dosyć długo. Samotnemu i zbolałemu człowiekowi myśli jedne a jedne krążyły po skołatanéj głowie, rozbijając się o najrozmaitsze przypuszczenia.
Wielekroć tego każdy na sobie doświadczył, że usiłując
odgadnąć przyszłość, wyczerpując wszelkie jéj możliwe kombinacye, nigdy przecię trafić nie można na tę, jaką mu los zgotował.
Człowiek morduje się napróżno, aby przewidzieć wypadki i przeciwko nim uzbroić się zawczasu: jedno „nic po tém“ łamie szyki i przedstawia coś całkiem nowego i niespodzianego.
P. Krzysztof tém mniéj umiał tę przyszłość odgadnąć, że w zapasy z niespodziankami losu nigdy prawie nie chodził, życie jego powszednim bardzo płynęło trybem, a największym w niém wypadkiem była burza z gradem na wiosnę, mróz co przedwcześnie zwarzył hreczkę późno posianą, lub ulewa, która zboże dojrzewające wykładła.
Cała ta wyprawa przedstawiała mu się jako rzecz niezmiernie prosta i łatwa: — Jechał po swego syna... Gdyby mu go dobrowolnie oddać nie chciano, gotów był stanąć przed królem i żądać odeń wymiaru sprawiedliwości... Król naturalnie odmówić jéj nie mógł... Zabierał więc Adasia — i powracał do domu.
Wszakże po drodze, gdy się gubił w myślach, przychodziły mu już niejakie wątpliwości, których nasiona rzuciła żona i Dyogenes Kapustyński: — Czy godziło się z téj świetnéj drogi spychać dziecię, któremu los szeroko wrota do zaszczytów i bogactw zdawał się otwierać? czy koniecznie to, co starczyło p. Krzysztofowi, miało jego syna zadowolić? czy należało uporem, przebojem, siłą wyrywać dziecię z téj jaskini zepsucia?.. Mimo wszakże tych wątpliwości, jechał pan Krzysztof niezachwiany w przekonaniu, że obowiązek swój powinien spełnić, choćby narażając się na największe przykrości.
Jemu i woźnicy zarówno, na myśl o straszliwym potworze stolicy, dreszcze przechodziły po skórze. Z powieści o niéj, o dworze, o zepsuciu miast wielkich, o wszelkiego rodzaju podstępach, pułapkach i lisich jamach zastawianych tam na prostoduszność wieśniaków, wystawiał sobie stolnikowicz Warszawę jako istną spelunca latrorum.
Widział nawet potrzebę podsycania jeszcze niedowiarstwa swego woźnicy i umocnienia się we własnéj niewierze względem ludzi tamtejszych.
W istocie, prawie cały kraj naówczas, czy to z jakich próbek sądząc, czy instynktowo, jakoś ze złéj bardzo strony wyobrażał sobie stolicę, jako pełną czyhających na kieszeń, spokój, na dobrą wiarę uczciwych ludzi, przywykłych do ufania każdemu. Opowiadano przygody straszliwe, nietylko o mordach nocnych na ustronnych uliczkach, ale o dziwnych kradzieżach po gospodach, o szulerskich zasadzkach, o filuteryach wszelkiego rodzaju, przeciwko którym potrzeba się było mieć nieustannie na baczności.
Biedny Juraś obiecywał sobie za wczasu, że od nikogo kieliszka wódki nie przyjmie, aby w nim szaleju lub śpiączki nie wypił, coby go na dwadzieścia cztery godziny bezprzytomnym uczyniło; przyrzekał, że ze stajni od koni i jegomościnego tłomoka krokiem nie odstąpi, że się z nikim nie wda w nieostrożną rozmowę, i żadnych nie zrobi znajomości męzkich ani niewieścich, choćby się mu najponętniejszemi wydawały.
Ostatnich zwłaszcza, jako bardzo niebezpiecznych, Juraś szczególniéj unikać sobie przyrzekał, gdyż czuł, że mu się im najtrudniéj oprzeć będzie. Cuda mu prawiono o piękności kobiet warszawskich i o ich zdradziectwach; okrutną też miał chętkę własnemi je zobaczyć oczyma, a cierpiał na tę myśl, że się gotów do śmiechu i gawędy dać spokusić, to zaś do Bóg wie jak straszliwych następstw doprowadzić mogło. Co chwila powtarzał dane sobie słowo, i popierał je częstemi zaklęciami, że wyjdzie z Warszawy zwycięzko, że się ująć nie da zastawionym sidłom, że zedrze maskę z szalbierzów, którzyby się do niego przystąpić ważyli.
Ze swéj strony p. Krzysztof nie był bez obawy o własne niedoświadczenie i nieobycie się z życiem miejskiém; ale spokojniéj jechał w przekonaniu, że gdzie braci szlachty nie brak, tam szlachcic jak w domu być powinien.
Obaj podróżni, gdy po długiéj i dosyć nużącéj drodze wyjechali z lasów otaczających stolicę, i ujrzeli ją jak w obłokach, owitą mgłami nadwiślanskiemi i dymami tysiąca kominów; gdy na niebie przed nimi zarysowały się długim pasem sterczące wieże kościołów, szczyty pałaców, gmachy i mury; gdy na samym gościńcu otoczył ich ruch oznajmujący zbliżanie się do miasta: przeżegnali się z jakąś niewysłowioną trwogą. Milczący woźnica obrócił się i wskazał panu biczyskiem tego ogromnego węża — miasto na horyzoncie; p. Krzysztof obyczajem dawnym po cichu zaczął odmawiać dziewięć Zdrowaś Marya, na intencyę szczęśliwego przybycia do miejsca.
Był to ranek, — gdyż umyślnie, nie chcąc pod noc przyjeżdżać dla owych niebezpieczeństw, które mrok zwiększał jeszcze, i dla nocnéj sprawy, jak mówił Juraś pokręcając głową, wśród okolicy lesistéj, a pełnéj różnych włóczęgów, obrachowali się tak, aby przed południem stanąć w mieście. Nie mogli wszakże zapobiedz drugiéj niedogodności, przybycia w niedzielę, chyba stojąc cały dzień w karczmie i darmo karmiąc konie, co zdało się rozrzutnością panu Krzysztofowi. A że w dzień świąteczny na targ i nabożeństwo, zawsze do miasta dosyć ludzi z okolicy przypływa, zwiększyło to nieco trudność rozmijania się na gościńcu z końmi do takiéj gąszczy nieprzywykłemi. Woźnica tracił głowę, i inaczéj już podołać nie mógł, aż stanąwszy na nogi, aby lepiéj a daléj widzieć przed sobą. Jesień była sucha, kurzu tumany, z tyłu napędzały się bryki z dyszlami, z przodu najeżdżały z końmi bryki, wozy, nachodzili piesi; chwilami Juraś już chciał stanąć dla przeczekania tego ścisku... Jakoś przecię, nie bez dziury z tyłu w bryce, dobili się do mostu, gdzie istotnie i koniska przestraszone, i woźnica, ledwie rady dać mogli sobie. P. Krzysztof z tego nieustannego czuwania nad nim i wołania: w prawo, w lewo, czuł już zawrot w głowie i szum jakiś w uszach, ale z zimną krwią na to patrzał.
Od Pragi rozpoczęły się zaproszenia do gospód przez gospodarzy, zaręczających, że w mieście nie ma już gdzie stanąć. Tego się jednak nie lękał stolnikowicz, bo w ostatecznym razie miał w kieszeni ratunek, jedyny list rekomendacyjny, w który go p. Baltazar zaopatrzył, kartkę od kks. Reformatów bialskich do kks. Reformatów w Warszawie; mógł więc w najgorszym razie, po staroświecku, zajechać do klasztoru.
Przebywszy wszakże most i dostawszy się do samego miasta, znowu znalazł gospody w okołu, a przed każdej uprzejmy gospodarz lub gosposia zapraszali jak najgrzeczniéj i dosyć natrętnie do siebie. Tu już wypadało popróbować szczęścia, bo w środku miasta oczywiście gospody musiały być droższe... Najrzawszy więc dom pokaźny na Bednarskiéj ulicy, „pod Pogonią,“ kazawszy się na swe siedzenie przesiąść woźnicy, by czego z tyłu nie schwycono, i oka nie spuszczać z wózka, wysiadł p. Krzysztof, aby wprzód stajnię i stancyę obejrzeć. W myśli miał, aby sobie tak oboje dobrać, by z izby i na konie, otworzywszy drzwi, zajrzeć było można, jak to w karczmach na wsi bywa; ale wszedłszy tu, znalazł stajnie odosobnione, ludzi w nich jak napchał, stancye na piętrze i całkiem jakiś nowy dla niego porządek. Ledwie wysiadł, miał już przy sobie trzech faktorów, z których każdy targał go w inną stronę i inny mu dom zalecał... Pomyślawszy przykazał Jurasiowi stać nie ruszając się z miejsca, póki sam do niego napowrot nie przyjdzie, i gdyby go ktokolwiek inny wołał, nie słuchać... Poszedł daléj stancyę oglądać.
Było czém cierpliwszemu się znużyć; wreszcie w dosyć porządnym domu, nie „pod Pogonią,“ ale „pod Łabędziem“ znalazłszy jakie takie przytulisko, powrócił po bryczkę, która zatoczyła się w bramę gospody, a Juraś tylko orczyk jeden złamał wjeżdżając, co sobie uważał za dosyć złą wróżbę.
Nie będziemy opisywali pierwszych chwil w mieście, dziwnie ciężkich i smutnych. Nim się nieco rozpatrzył, rozlokował, rozpytał stolnikowicz, zaczęło powoli zmierzchać, a po nocy na żadną naturalnie wyprawę puścić się nie mógł. Biło mu serce myślą, że w tém miejscu, niedaleko może, jest jego ukochane dziecię... do którego radby był jednéj chwili pośpieszyć... Ale jak się do niego dostać?
Sam nie znając miasta, p. Krzysztof musiał zdać się na faktora, którego mu gospodarz jako doskonałego i bardzo uczciwego człowieka nastręczył. Na wyborze jego leżało w istocie wszystko, była to rzecz wielkiéj wagi: dla tego ten, co tu przywiódł stolnikowicza, niepozorny młokos, wziąwszy złotówkę, zaraz został oddalony. Gospodarz z „pod Łabędzia“ przyprowadził mu męża zaufania, poważnego, ubranego z niemiecka jegomości, któremu w istocie roztropność z oczu patrzała.
Ten nowy pomocnik, już niemłody, suchy, zamyślony, małomówny, z wielkim sygnetem na palcu, w kapeluszu okrągłym, w surducie długim, z trzciną o gałce słoniowéj w ręku, miał minę bywalca wytrawnego, i gospodarz zań ręczył, że do najdelikatniejszych posług jest zdatny.
Wszedłszy i skłoniwszy się, stanął u drzwi, bacznie popatrzał na klienta swego, który zadumany, chodził po izbie, i stał oczekując na rozkazy.
— Ja tu nikogo nie znam, odezwał się p. Krzysztof; mam trochę interesu, potrzebuję informacyi... Prosiłbym waćpana... jak się acan nazywasz?
— Dawid Szuba, do usług JW. Pana — rzekł faktor kłaniając się...
— Prosiłbym acana najprzód o niektóre objaśnienia...
— Mogę służyć — zabierając głos, odparł dosyć czystą polszczyzną Szuba. — Chociaż tu pracuję na uboczu, bo to nie jest środek miasta, gdzie się największe interesa robią, ale miałem i mam z wielkiém państwem do czynienia. Mnie tu dobrze wszyscy znają; proszę zapytać o Szubę, nikt pewnie złego słowa nie powie. Na uczciwość... nie gonię za wielkiemi zarobkami, ale one czasem same przychodzą; a wiem, że jak dobrze się zasłużę, polski pan dobrze płaci...
Argument ad hominem, trochę wzruszył szlachcica.
— Nie jestem ja wielkim panem, odpowiedział, — alem krzywdy nigdy nikomu nie uczynił, i mam nadzieję, że acan też ze mnie rad będziesz... Otoż najprzód gdzie mieszka kasztelan O.....?
— Graf? spytał faktor: wiem! Oni mają swój pałac, ale go teraz restaurują i myślą podobno sprzedać: najęli cały dom przy Krakowskiém-Przedmieściu. Znam ich! On sam... wcale dobry człowiek... ale tam nic nie znaczy; nu! a sama pani!... to jest wielka i piękna pani... Był czas, że ona tu całém miastem trzęsła. Ja ich dobrze znam...
— No! to pierwsze, przerwał Krzysztof: jutro mnie tam acan do nich zaprowadzisz... Teraz drugie: w przypadku potrzeby, jak się dostać do króla JMości?
Szuba słysząc to zapytanie, tak się zdziwił, że zamilkł na chwilę, a Krzysztof musiał mu powtórzyć:
— Jak się dostać do króla JMości?
— Czy JPan pierwszy raz w Warszawie? spytał powoli Dawid.
— Od bardzo dawna pierwszy raz, rzekł p. Krzysztof; nie byłem lat ze dwadzieścia.
— No! to pan tu ma znajomych, krewnych, przyjaciół?
— Nikogo! rzekł stolnikowicz.
— Przepraszam JPana — przerwał Szuba — ale to chyba nie może być. Ja znam panów i szlachtę naszą. Ktokolwiek tu przyjedzie, nie może być, żeby znajomego a nawet krewnego nie znalazł. Jak pan się rozmyśli, panu to na myśl przyjdzie... Bez tego... do króla się dostać... to jest wielka historya!
— Jak to? do króla się dostać! szlachcicowi!
— To jest wielka historya! powtórzył Dawid kręcąc głową. To się może zrobić, ale potrzebaby po kątach chodzić, i pieniądze dawać, i ludzi małych kupować: robota ciężka i nudna, a wiele czasu zabrać może. Niech tylko JPan po głowie poszuka, to się ktoś łatwo znajdzie, co zaprowadzi... Nu! to choćby kasztelan!
Pan Krzysztof machnął ręką. Dawid nic nie rozumiał.
— Proszę pana, mówił daléj: ja tu już z górą lat dwadzieścia praktykuję, nie urzekając, na psa urok... a jeszcze mi się nie trafiło takiego pana widzieć, choć służyło się różnym, żeby sobie kogo swojego w Warszawie nie znalazł. A w ostatku, z przeproszeniem pana za gadatliwość, jeżeli do króla potrzeba.... to może jaki proces... interes... znajdzie się adwokat, mecenas, prawnik.
— Ja nie mam procesu, rzekł Krzysztof.
— Przepraszam JW Pana — dodał kłaniając się Szuba — może to nie będzie w guście jego o co ja spytam, ale ja muszę wiedzieć co to za interes, a możeby się poradziło... Jam bywały... przez moje ręce nieraz przechodziły bardzo delikatne sprawy: bo wielka rzeka czasem przez mały otwór przecieknąć może... tak! Ale co tu długo gadać! do woli JPana: czy powiedzieć lub nie.
— Ha, no! zawołał pan Krzysztof: ja tu zresztą żadnych tajemnic z tego robić nie myślę. Dotknęło mnie nieszczęście... porwano mi syna jedynaka, — przybyłem, aby go odzyskać. Jeżeli mi go dobrowolnie oddać nie zechcą, pójdę u króla szukać sprawiedliwości...
— Jak to? syna! przepraszam — odezwał się Szuba mocno zadziwiony — ale ja tego nie rozumiem.
Pan Krzysztof podumał chwilę, ale trzeba się było na prawdę przed faktorem spowiadać; faktor był pewnego rodzaju lekarzem, musiał wiedzieć chorobę, na którą miał radzić: dla niego nie mogło być tajemnic.
— Rzecz prosta, rzekł stolnikowicz: ja się zowię O......
— Nu! to tak jak kasztelan?
— Tak samo, alem ubogi...
— Co to jest ubogi? przerwał Szuba: kto ma takie imię, to dziś może nie mieć nic, a jutro będzie milionowym panem... Czego JWPanu życzę — dodał kłaniając się.
— O to mi wcale nie chodzi, rzekł wzdychając pan Krzysztof.
— Ale cóż to się stało z pańskim synem? spytał Dawid.
— Syn mój był w szkołach, chłopak wyrostek, zobaczyli go jadąc kasztelaństwo, spytali kto jest, a że się im widać podobał, z fantazyą magnacką zabrali go sobie, nie pytając mnie wcale...
— No! jak to? to chyba pan im przyjechał podziękować? zawołał Szuba.
— Ja dziękować! rzekł pan Krzysztof; mówię ci, żem przybył go im odebrać.
Żyd stanął mocno zdziwiony znowu, potrząsając głową niedowierzająco.
— Słuchaj, mosanie Szuba, odparł powoli stolnikowicz: masz waćpan dzieci?
— Dwóch synów, rzekł Dawid, nie urzekając.
— Gdybym ja ci jednego wziął? dałbyś mi go?
— A! proszę pana, to jest co innego, my mamy swój zakon, zawołał Szuba; onby w chrześciańskim domu mógł się go wyrzec i zapomnieć.
— No! to widzisz acan, odparł p. Krzysztof: i my też uboga szlachta mamy swój zakon, którego nie chcemy, by dzieci nasze wyrzekały się i zapominały... Wolimy ubóztwo nasze... niżeli...
Tu wstrzymał się i nie dokończył... Żyd poruszył brwiami znacząco i skłonił głowę.
— Rozumiem po trosze, rzekł z westchnieniem: ale to już daléj nie ma co i mówić... Po cóż oni jego zabrali?
— Mówią, że nie mają dzieci, że im się podobał, obojętnie dodał ojciec.
— A! a! biorąc się za głowę odparł żywiéj Szuba: to dla niego może być wielkie szczęście... Na co pan jego chce odbierać? Gwałt! ja znowu doprawdy nic nie rozumiem.
— Cóż u kata! krzyknął stolnikowicz, — rzecz bardzo prosta: chcę napowrot mojego dziecka!... Mam tylko jedno, ale gdybym miał dziesięcioro, wolałbym dla nich ubóztwo, niż to państwo przegniłe. Niech będą szlachtą, a nie lokajami w złocistéj liberyi.
— No! wola pańska! co to już gadać! Ale to jest cała historya, i osobliwsza historya, zaprawdę!... Teraz po trosze rozumiem, dla czego pan tu znajomych nie ma: tacy ludzie jak pan, z przeproszeniem, sami sobie po świecie chodzą.
Stolnikowicz spojrzał i dziwnie się gorzko uśmiechnął...
— No! więc jutro o dziesiątéj do kasztelaństwa, rzekł żywo.
— Jak to? o dziesiątéj? spytał Szuba.
— Tak! o dziesiątéj, dodał rachując stary; konie sobie wytchną dobrze nazajutrz, potém porobię sprawunki małe do domu.. Co dziś? A! niedziela! W poniedziałek idę do nich, we wtorek się wybierzemy, we środę koło południa wyruszymy do domu...
Szuba z uśmiechem pokiwał głową niedowierzając.
— To może być... ale... prędzéj tak nie będzie... No! jutro zobaczymy. Tylko, że o dziesiątéj w takim domu to jeszcze wszyscy śpią.
— O dziesiątéj! rzekł zdziwiony pan Krzysztof.
— O! często i o jedenastéj, czasem i o południu, zawołał Szuba; a jak się obudzą, to już ich w domu nie ma. To jest także sztuka dostać się do takiego wielkiego państwa, zwłaszcza jeżeli oni sami nie bardzo chcą przyjąć. Można pół roku stać w bramie i czatować, a twarzy ich nie zobaczyć... w końcu i ludzi przepłacać, i w tylnéj furcie łapać ich potrzeba, lub gdy z powozu wysiadają, na wschodach.
— To już moja rzecz! rzekł stolnikowicz śmiało.
— O! o! pan tu chyba doprawdy nigdy nie bywał, uśmiechając się dodał Szuba.
— No! mniejsza! Ja na ich ceregiele wiele zważać nie będę: dobre to dla innych, ze mną tak się nie uda... O jedenastéj zaprowadzisz mnie acan do ich pałacu, o resztę się nie troszczę.
— Jak JPan rozkaże... ale, gdyby wolno co powiedzieć, jabym trochę inaczéj radził, z przeproszeniem. — Tu dobył zegarek z kieszeni, na który popatrzał z uwagą. — Teraz jest siódma, ja zaraz pójdę na wzwiady; mam tam znajomego kamerdynera. Nie wygadam się, że pan tu jesteś, nie obawiaj się pan, proszę; wiem, że wszystkoby się tém popsuło, ale dostanę języka, a jutro zobaczymy... Niech pan się nie kładzie spać, i na mój powrót poczeka.
— Ha! no, dobrze! odpowiedział ochłonąwszy nieco stolnikowicz, który widocznie stracił nieco pewności siebie, i poczynał wątpić: — idź acan śpiesznie po język, zobaczymy co mi przyniesiesz.
Szuba skłonił się, podumał jeszcze nieco, powoli drzwi otworzył i wyszedł.
Pan Krzysztof spoczął trochę przybity i zastygły po téj rozmowie, potém wysunął się obaczyć co się dzieje z końmi, około których na straży stał Juraś, miotany wciąż wielką niespokojnością i zerkający oczyma, czy gdzie warszawskiéj syreny nie zobaczy. Tu jakoś było cicho, tłómoki już zniesiono wprzód na górę. Juraś tylko utrzymywał, że jakiś bardzo podejrzany człowiek przechodził trzy razy przed bramą, i przyglądał się koniom nieprzyzwoicie... co zmuszało go mieć się na wielkiéj baczności. P. Krzysztof powrócił do izdebki, a że nic nie jadł, kazał sobie podać kawy, chleba i wina, wieczerzając ni tak ni owak, bo strawa tutejsza wstręt w nim obudzała: wolał więc wybrać co mógł najprostszego, by w kotlecie lub mięsie konia, kota lub psa nie skosztować. Po wsiach rozpowiadano sobie na seryo, że w stolicy traktyernie karmią tylko zdechliną i różnemi tego rodzaju przysmakami, przyprawnemi w sosy udatne.
Upłynęło godzin parę, a stolnikowicz już chodząc z różańcem pacierze odmawiał, — gdy zapukano do drzwi, i Szuba wszedł powoli z rozjaśnioną twarzą. Widać na niéj było razem jakiś tryumf miłości własnéj i zakłopotanie.
— No, a cóż tam? spytał pan Krzysztof.
— Dotarłem JPanie, dotarłem... odparł Szuba, — zaraz się wytłómaczę. Rozgadałem się z kamerdynerem... mówiłem z kredencerzem... wywiedziałem się o co trzeba u odźwiernego w bramie... i już wszystko wiem, wszystko wiem...
— Ale czegożeś się acan dowiedział? szturmował niespokojnie ojciec.
— Odźwierny jest gaduła, a lubi piwo; jego musiałam najprzód za język pociągnąć, żeby wiedzieć jak z innymi gadać... No! co to długo męczyć JPana? Tam już pańskiego syna nie ma.
Stolnikowicz cofnął się przerażony, załamał ręce, i krzyknął głosem straszliwym:
— Co się z nim stało? Nie ma? cóż z nim zrobili? Kłamią złodzieje!!
Szuba potrząsł głową, widząc gniew stolnikowicza.
— Był syn pański, to prawda, przywieźli go tu jak w bawełnie delikatnie, pieszcząc gdyby własne dziecię... ale zaraz mu dodali Francuza guwernera, i wyprawili go do Paryża.
— Jakto może być? kiedyż?
— A! dzisiaj rano!
— Dziś rano! krzyknął p. Krzysztof, jakby się gonić zabierał, — to jeszcze go napędzić i odebrać im można...
— Co pan myśli? On pocztą pojechał, a jutro będzie za granicą! Jeżeli oni chcieli go od jegomości odsunąć, nie ma co gadać: dobrali dobrze sposobów! Albo kto wie jaką powieźli drogą!
Pan Krzysztof stał zmartwiały, z rękami ściśniętemi, łzy mu płynęły z oczu; Żydowi aż się go żal zrobiło, i spochmurniał.
— O! o! co to tak bardzo strasznego — dodał, — jak się chłopiec trochę przetrzęsie? Jeżeli oni powinni będą panu oddać, przywiozą go i z Paryża!
Stolnikowicz nie odpowiedział: przybity, zrozpaczony, zwiesił głowę na piersi; słowa mu się przez wargi drżące nie mogły przecisnąć; bełkotał niewyraźnie sam do siebie:
— Do Paryża! powieźli go do Paryża!
— Już to widać, że oni się musieli zlęknąć pańskiego przyjazdu, i że się im chłopiec bardzo podobał, rzekł Szuba cicho. Może oni jego myślą wziąć sobie za syna!
— Za syna! krzyknął nagle stary, podnosząc głowę, — ale ja także chcę mieć syna!... to moje dziecię... Jakże? wolno jest panom jak Cyganom kraść dzieci?..
— JPanie — z cicha mówił Dawid, — niech się pan trochę uspokoi... Powoli! powoli. Tu nic nie pomoże krzyczeć i narzekać... tu potrzeba flegmy. Ludzie powiadają, że tam jemu krzywda żadna stać się nie może... pojechał jak wielki pan.
— Pójdę więc wprost do króla! zawołał nie słuchając nic pan Krzysztof, — przed tron! Tron powinien być ołtarzem sprawiedliwości. Pójdę przed tron: niech ludzie wiedzą, niech słyszą, niech sądzą, to rozbój!... Niechby mi wzięli majętność! to nic! ale dziecko, które chowałem sobie, dla siebie... dziecko, możeż to być?
— Jaśnie panie, rzekł cicho Szuba: na świecie dzieje się zawsze wszystko to, co nie może być... i coby być nie powinno... taki to już porządek. Człowiek na to żyje — aby znosił.
Pan Krzysztof z gniewu i boleści płakał znowu, ale mu wstyd było świadka téj męczarni.
— Przychodź waćpan jutro rano przed jedenastą... zobaczymy — rzekł odprawiając pomocnika.
— Niech tylko JPan się uspokoi, odezwał się żegnając go Szuba. Noc, to wielki professor. Jak JPan pomyśli, no! to się coś znajdzie: Pan Bóg da.
Spytawszy się, czy czego jeszcze nie potrzebuje? i nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł Szuba, a pan Krzysztof pozostał nareszcie sam ze swoją ciężką troską i rozpaczą.
Co tu było począć? Przewidział on wszystko; tego tylko wypadku, by syna nie zastał, by nawet zobaczyć go i do serca jego odezwać się nie mógł — ani przeczuł, ani obrachował. Któż wie? myślał, może umyślnie, lękając się wpływu ojcowskiego, biedne dziecko pochwycono, porwano mimo woli, spłakane, stęsknione, gwałtem i zdradą. Wszystko teraz było prawdopodobne... Obrazy dzikie i straszne przesuwały się przed oczyma pana Krzysztofa, któremu noc zeszła w srogim niepokoju.
Drzemał znużony, zrywał się, chodził, kładł, i doczekał nareszcie brzasku po nocy wiekuistéj, któréj równéj i tak długiéj w życiu swém nie pamiętał. Szarzejący już w oknie dzień dłużéj mu leżeć nie dał. Wstał, począł się modlić, i jakoś lżéj mu się zrobiło na duszy.
Zdawało mu się, że wszystko, co go wczoraj tak znękało, było tylko marą senną; że Żyd fałszywie mu doniósł, namówiony lub zwiedziony; że syna znajdzie i jeszcze go odbierze, że wśród tak uczciwego i porządnego świata, zbrodnia taka stać się nie może.
— Żyd bredzi, mówił sobie — albo to podstęp tylko... Bądź co bądź, potrzeba iść daléj, a co Bóg da, to da!...
Czas zdawał się nieznośnie przedłużać, do jedenastéj trudno mu było doczekać, w ulicach słota i błoto; musiał p. Krzysztof kazać przyprowadzić fiakra, i posadziwszy Szubę na koźle, ruszył do pałacu kasztelaństwa.
Przyjechali pod bramę, ale ta stała hermetycznie zamknięta. Żyd poszedł do znajomego odźwiernego, który go furtką wpuścił razem ze szlachcicem; na schodach jednak spotkali straż pilną, oznajmującą, że JPani śpi, a pana całą noc w domu nie było.
Zachmurzył się stolnikowicz.
— O którejże godzinie z tą waszą panią widzieć się można? zapytał służącego.
Służba dobrze tego nie wiedziała: zaczęły się dopytywania, szepty, targi; nie było sposobu robienia dłużéj tajemnicy, pan Krzysztof nazwisko swoje powiedział, i prosił o naznaczenie godziny. Starał się okazywać spokojnym, ale wrzał w duszy. Po dość długiém wyczekiwaniu i bieganinie po wschodach, kamerdyner przyszedł oznajmić, że z JW. grafinią chyba po godzinie pierwszéj widziećby się było można.
Dwie godziny stać w bramie było nie podobna; pan Krzysztof zaciąwszy zęby, milczący, kazał powrócić „pod Łabędzia,“ regulując swój zegarek do wiszącego nad wschodami.
W pałacu tymczasem, gdy doniesiono o przybyciu człowieka, którego się już co chwila spodziewano, zrobił się alarm wielki. Od całéj téj sprawy sam kasztelan zupełnie ręce umył, i postanowił pożyczywszy owych kilkaset dusiów u żony, dopomagać tylko biernie, to jest nie przeszkadzać, ale osobiście wcale się do niczego nie mieszać.
— Pięknéj pani zdawało się zresztą, że ona to sama równie dobrze poprowadzić potrafi.
Adaś istotnie był już na drodze do Paryża z p. Merlon’em, a kasztelanowa bojąc się krzyku szlachcica, wymyśliła wespół z przyjaciołką panią de Rive nastawić na niego co najzręczniejszego wykrętacza, aby go per fas lub per nefas uspokoił, i jakoś się go pozbył...
Wybór człowieka do interesu tak zawikłanego i niezwyczajnego, wcale nie był łatwy; im wypadek był mniéj pospolity, im uczucia wywołane przezeń mniéj wchodziły w grę powszednią, tém zręczniejszego, tém dowcipniejszego należało dobrać pośrednika, któryby nie draźniąc szlachcica, potrafił zbytnim krzykom i skandalowi zapobiedz.
Padł tedy los na niejakiego Tymoteusza Zgagę, męża niepospolitych zalet, o którym powiadano powszechnie, że nie wiadomo czy większy ma talent do kratek, czy do sceny, na jurystę, czy na aktora. Pan Tymoteusz nie był z professyi adwokatem, ani zawołanym jurystą; ale chodził około spraw jak nikt, a wygrywał je zwykle wcale się nie procesując. Wszystkie skandaliczne zatargi onego czasu przechodziły przez jego ręce lub głowę, a gdzie go nawet na oko nie było, tam jeszcze w kąciku pewnie siedział zakryty.
Znali go wtajemniczeni w genialne jego prace; imię rozgłosu zbyt wielkiego nie miało.
Zgaga robił pieniądze ogromnie, a o resztę zdawało się, że nie dbał wcale, lub ją na przyszłość odkładał. Podejmował się w ogóle wszelkich robot, jakiekolwiek mu kto chciał powierzyć. Stosunki jego towarzyskie, które dla niego były najczęściéj pomocą wielką, głęboka znajomość serca ludzkiego, wymowa, zręczność, cierpliwość, chłodna krew, czyniły go nieoszacowanym w sprawach zawikłanych. Nie działał w nich tyle sam co przez drugich: zużytkowywać sprężyny i sprężynki umiał cudownie. Nasadzał ludzi na ludzi, uczucia stawiał przeciw uczuciom, wpływy na wpływy, często drobnych bardzo na pozór używał środków, gdzie wielkie nie pomagały, i homeopatyą dawał sobie rady cudownie.
Nie zrażając się niepowodzeniem, obojętny na to, co go osobiście spotkać może, choćby najnieprzyjemniejszego, Zgaga zdążał uparcie do celu, i prawie zawsze w końcu go dosięgał.
Znali go kasztelaństwo, bo mieli długi i procesa, mieli różne układy o spadki z familią, a w upartych nieraz go puszczać musieli ze smyczy. Zgaga był ostatnim chartem, którego zwykle, gdy już nic innego nie pomagało, wysyłano w pogoń za uciekającą sprawą.
Kasztelanowa z bilecikiem własnoręcznym natychmiast wyprawiła po niego karetę, prosząc, by nie tracąc chwili przyjeżdżał niezwłocznie. Szczęściem zaproszenie to zastało go w domu; pochwycono doktora i dostawiono do pałacu, nim jeszcze na pierwszą godzinę zapowiedziany stolnikowicz się zjawił.
Kasztelanowa blada i drżąca, przyjęła go w buduarze. Opowiedziała mu dosyć nieporządnie, piąte przez dziesiąte, rzecz całą, odmalowała to jako sprawę usynowienia, jako ideę męża głównie, do któréj i ona gorąco się przychyliła... Wykład ten tak był mało zrozumiały i nieporządny, że potrzeba było roztropności i wprawy Zgagi, by w nim jasno coś zobaczyć. Kasztelanowa z pośpiechem namiętnym kobiety, rzuciwszy mu zarazem koniec, początek, to co się stało i stać mogło, tak zagmatwała ekspozycyę, że prawnik musiał dopełniających szczegółów długo zasięgać, nim wyrobił sobie dobre pojęcie o wypadku i sposobie, jakiego mógł użyć do obrony. Z poplątanéj mowy, rumieńców, pomieszania, jąkań, gorącego stawania w obronie męża, pan Tymoteusz zmiarkował, że się tu coś święci, czego jeszcze dobrze nie rozumie; domyślił się nieco węchem wprawnego ogara, i pokiwał głową, jak lekarz wezwany do chorego, który nim go uratuje, musi rodzinę nastraszyć, aby pomoc jego tém większą miała wartość.
Uzdrowić z lada lekkiéj napaści pospolitéj choroby, niczém jest, ale dźwignąć kogoś od wrót śmierci! Zgaga więc najprzód dał do zrozumienia, że nie przesądzając nic, bo nie zna głównego aktora, robota może być wszakże niełatwa. Zależało to od tego, czém ojca ująć lub ukołysać będzie można... Potrzeba go było poznać, wymacać: nikt nie miał jasnego pojęcia o jego charakterze. Stanęło na tém, że wymawiając hrabinę lekką chorobą, migreną, nerwami, — Zgaga najprzód miał się sam rozmówić ze stolnikowiczem, a potém dać informacyę, jak sobie z nim postąpić należy.
— Tymczasem to tylko pani dobrodziejce powiedzieć mogę, dodał Zgaga — co mówię zawsze wszystkim moim łaskawym, którzy słabéj pomocy mojéj żądać raczą... Jeżeli się ma z flegmatykiem... wielka, wielka bieda! Jeżeli adwersarz gorączka, impetyk... rzecz nierównie łatwiejsza. Szparkich ludzi, gdy się do wybuchu doprowadzi, nakrzyczą, nałają, narzucają się, osłabną, a potém z nimi rób co chcesz. To mój aksyomat — dodał, — nigdy on mnie nie zawiódł. Niech pani tylko zważa: jeżeli w sali bardzo krzyczeć i hałasować będziemy, sprawa dobra; jeżeli rozmowa cicho przejdzie... tém-ci gorzéj!
— O godzinie pierwszéj pan Tymoteusz Zgaga był na placu i oczekiwał nieprzyjaciela w postawie bojowéj, to jest zimny, chłodny, zamknięty, spokojny, zrezygnowany choćby na jaką burdę we cztery oczy, a pewien siebie. Stary żołnierz, niebardzo nawet potrzebował przygotowywać się do walki.
Dodać należy, iż człowiekowi temu Nieba dały (tak się wyrażano w owéj epoce) powierzchowność doskonale dobraną do rzemiosła.
Był to co się zowie piękny mężczyzna, postawy wyniosłéj, poważny, urodziwy, miły, z miną nadzwyczaj otwartą i szlachetną, z tonem i obejściem się wielkiego świata, wkradający się do serca, ujmujący słodyczą i uprzejmością. Nic w nim nie zdradzało wykrętacza i przebiegłego intryganta; owszem na pierwszy rzut oka przysiągłbyś, że to człek wielkiéj prostoty, dobréj wiary, nawet nieco łatwowierny. Pierwsze wrażenie, jakie czynił na przeciwniku, było mu zawsze wielce korzystne.
Wyrobienie sobie téj powierzchowności, Zgaga zawdzięczał głębokiemu zastanowieniu się nad naturą ludzką, dobrze zrozumianéj potrzebie ujęcia człowieka. Kogo nie mógł miodowemi ująć słowy i serdeczném obejściem, temu późniéj starał się imponować majestatycznym chłodem i obojętnością stoicką, pełną powagi.
Umyślnie się zawczasu obrachowawszy, którędy p. Krzysztof wchodzić będzie, stanął Zgaga w przeciwnym końcu wielkiego salonu. Miał to na uwadze, że dłużéj tym sposobem będzie mógł przypatrywać się fizyognomii gościa, i że choć mu wypadnie także iść powoli ku niemu, wybada jego oblicze nim się zetkną, i będzie już wiedział, jak rozmowę stosownie do temperamentu rozpocząć.
O pierwszéj przybył stolnikowicz, i wpuszczony zaraz, ukazał się w progu sali. Po ukłonie zaczął się zbliżać ku Zgadze, który też postępował ku niemu, pełen słodyczy i uprzejmości. Surowa twarz szlachcica wcale go nie cieszyła.
— Pan Krzysztof O.....? zapytał pierwszy, kłaniając się nader grzecznie.
— Tak jest, rzekł przybyły.
— Jestem Tymoteusz Zgaga, przyjaciel domu JW. kasztelaństwa...
Odchrząknął.
— Tak nieszczęśliwie tu pan dobrodziéj trafiasz, że ja muszę mu gospodarzy zastąpić. JW. kasztelan wyjechał na polowanie do Jabłonnéj na dni kilka, a hrabina zasłabła nieco w skutek fatygi... chociaż jest to tylko chwilowa niedyspozycya. Muszę z góry pana dobrodzieja uprzedzić, że wszelkie domowe sprawy domu tego są mi zupełnie wiadome, i że mówiąc ze mną, umocowanym ze wszech miar, wyjdzie na jedno jakbyś pan mówił z nimi.
— Jednakże — odparł trochę zaczerwieniony pan Krzysztof — przyznam się panu, że choć bardzo miło mi poznać przyjaciela domu kasztelaństwa, nie sądziłem, bym miał z posłami traktować.
— „O ho! gniewa się nieco, to dobrze!“ rzekł w duchu Zgaga; a głośno dodał: — Możeby to jednak ułatwiło właśnie interes, dając sposobność otwartszego rozmówienia się.
— Ale ja tu żadnego interesu nie mam! zawołał stolnikowicz. Ja wprost przychodzę po moją własność i kwita: po własność, którą sobie jure caduco przyswojono, że nie powiem inaczéj. WPan wiesz o co chodzi?
— Domyślam się, rzekł bardzo wolno Zgaga: o syna.
— Tak jest...
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale to nie jest tak prosta własność, jak się podoba panu ją nazywać, odparł Zgaga.
— Jak to?
— Jużciż syn, dziecię, człowiek wreszcie... dodał prawnik.
— Jakże to? więc moje dziecko nie jest mojém? podchwycił osłupiały pan Krzysztof.
— Niezaprzeczenie — przerwał Zgaga, który umyślił powoli oplątać i niecierpliwić pana Krzysztofa, aby w ten sposób zdobyć klucz do jego charakteru. — W całéj téj, przyznaję, dosyć niezwykłéj okoliczności, wiele jest do ocenienia, do obrachowania.
— Przyznam się panu, że go nie rozumiem, odparł Krzysztof; nie jestem wielkim filozofem, ani siewcą sofizmatów i słowa. Wiem tylko to, żem miał dziecię, że mi je pochwycono, i że je powinienem odzyskać.
— Pochwycono! powtórzył pan Tymoteusz: ale za własną dziecięcia, które jest już dorosłe, wolą i zgodą.
— Wolą! dziecka małoletniego! cóż to za wola? spytał p. Krzysztof. Gdzież jest prawo, coby mu w tym wieku sobą rozporządzać dozwalało?
— Za pozwoleniem, rzekł z wolna prawnik, — zgadzam się na to, że podobnego wypadku prawo nie przewidziało, aby syn niemajętnych rodziców, wzięty na wychowanie przez bogatych krewnych, nie mógł sobą dla dobra swojego rozporządzić. Jest to casus cale ciekawy i nowy.
Pan Krzysztof osłupiał, potarł wąsa i zarumienił się i odparł:
— Ja z WPanem nie mam co gadać. WPan jesteś stary wyjadacz, jak widzę; jam prosty człowiek.
— Dziękuję za pochwałę niezasłużoną, uśmiechnął się Zgaga, — ale bądź co bądź, proszę usilnie, abyś mi pan dobrodziéj raczył udzielić swéj myśli, dla tém prędszego porozumienia się. Będę mu służył za pośrednika.
— Chcę mieć swego syna rzekł stolnikowicz.
— Zapewne panu dobrodziejowi wiadomo być musi, że z prawdziwie ojcowską dlań miłością, JW kasztelaństwo, śpiesząc, aby korzystał co najrychléj z lat niepowrotnych młodości, zwłaszcza że wychowanie było nieco spóźnione, wysłali go z nauczycielem do Paryża, téj stolicy...
— Stolicy zepsucia! krzyknął pan Krzysztof: bezbożności, zgorszenia!
— Wszędzie złe i dobre się znajduje, odparł Zgaga; ale przy pilnym dozorze domowym, przy nauce...
Stolnikowicz ręce łamał.
— Więc to prawda! więc go tu już nie ma! zawołał.
— Tak jest, wyjechał za granicę, — rzekł chłodno prawnik.
— I rozporządzili się nim jak swoim, nie czekając od nas słowa... za nic rachując wolę rodzicielską.... A! to nie do wiary!
Chwilę ciężkiego milczenia, przerwał Zgaga miodowo:
— Proszę WPana dobrodzieja — rzekł, — gdybym mu pragnął zapisać parękroć sto tysięcy: czybym na to jego pozwolenia potrzebował?
— A! spodziewam się! ofuknął pan Krzysztof dumnie, — bobym ich od WPana, ani od nikogo innego nie przyjął...
— Otoż... przyznaję się panu, że tegobym się nie domyślił! szepnął z uśmiechem p. Tymoteusz.
— Boć widać WPan do lichych ludzi, co na datki polują, przywykł, mospanie! rzekł stolnikowicz.
Na takie dictum przyostre, zmieszał się trochę Zgaga, ale pokrył urazę uśmiechem aksamitnym. Pan Krzysztof był już podraźniony, co z razu prawnikowi zdawało się bardzo dobrą oznaką, zbliżającą przesilenie i mającą za sobą prowadzić zesłabienie wedle teoryi jego nieuchronne.
Nie obrachował się wszakże Zgaga, że miał do czynienia z egzemplarzem człowieka wcale mu dotąd nieznanym, z wieśniakiem zadomowionym: im szczerszym, tém niegrzeczniejszym, a nieużytym, więc upornie stojącym przy swojém.
— Z różnymi ludźmi, mój mości dobrodzieju — rzekł, — miewało się do czynienia, i w różnych interesach... to też się do różności przywykło.
— Tak! przerwał wieśniak: przywykliście też i do tego, że zimno możecie patrzeć na to, jak kto komu dziecko ukradnie, a ma to jeszcze za uczynione poszkodowanemu dobrodziejstwo!
Zgaga czuł, że tych nieoględnych wyrażeń słucha pewnie za drzwiami kasztelanowa; przykro mu to było suwał nogami, by je zagłuszyć, innéj rady nie miał... Nakoniec przerwał stolnikowiczowi:
— Proszę pana dobrodzieja, o co chodzi? Wzięto panu dziecko? Sądzono, że dając mu staranne wychowanie, i podejmując się przyszłego jego losu, przynamniéj krzywdy się nie robi nikomu, jeżeli się na wdzięczność nie zasługuje. Dziecko to wysłano natychmiast do najpierwszych w Europie źródeł nauki... Oddać go w téj chwili panu, gdyby chciano, niepodobna: cóż poradzić? co począć? Chcesz pan zwrotu syna... więc go zwrócą, ale na to potrzeba czasu.
— Tak! piękna pociecha! rozśmiał się z ironią stary: zwrócicie mi go, zdarłszy z niego poczciwą niewinności szatę, uczyniwszy z niego istotę, w któréj ja własnego dziecka nie poznam... Wrócicie mi go jak ów w dykteryjce chłopak, co buty pożyczone do Częstochowy sąsiadowi oddał.
Na te wyrazy wyrzeczone bardzo głośno, Zgaga zdrętwiał: były niesłychanie dobitne, były przykre; nie wiedział już co ma na nie odpowiedzieć. Widocznie pomieszany, stał obrońca złéj sprawy w postawie, w któréj przebijało się upokorzenie niespodziane i gniew z doznanéj porażki.
— Cóż więc uczynimy? wyjąknął — syna pańskiego nie ma...
— Mogliście go wysłać — rzekł stary, — możecie tak samo posłać po niego. Co mi tam! ja chcę tego, do czego mam niezaprzeczone prawo.
— Słowo tylko, przerwał Zgaga: racz się pan zastanowić, czy przez te władzy rodzicielskiéj upominanie się, nie wydzierasz pan dziecku szczęścia i losu, którego ono samo pragnąć może?
— Jakiż dowód, że ono go pragnie? spytał pan Krzysztof — niech posłyszę, niech mi powie...
— Zdaje mi się, że zostawił list do pana.
— O! list! mógł być wymożony...
— Panie dobrodzieju! takie podejrzenie!
— Kto może pochwycić dziecię, może użyć wszelkich środków, aby je zatrzymać.
Zgaga spuścił głowę. Zdawało mu się, że już nic nie pozostaje nad użycie intymidacyi; nabrał więc postawy pańskiéj, podniósł powoli oblicze, na którém spokojna malowała się duma i zamilkł. Stolnikowicz także zamilkł, nie wiedząc co począć daléj.
— Nie będę więc widział ani kasztelana, ani kasztelanowéj? zapytał. Lękają się wzroku uczciwego człowieka...
— Miałem honor oświadczyć panu dobrodziejowi rzekł zimno Zgaga: że pani hrabina jest chora, a pan kasztelan na polowaniu.
Stolnikowicz obejrzał się jakby szukał kija, zmarszczył brew, i wcale niezmieszany tą impozycyą, popatrzywszy długą chwilę w oczy panu Zgadze, tak, że zmusił go w końcu do spuszczenia w dół wejrzenia, splunął mu pod nogi, i nie skłoniwszy się wyszedł.
— Ho! butny szlachcic! rzekł trąc czuprynę Zgaga, który jak wryty pozostał w miejscu i patrzał na plamę na podłodze, — butny szlachcic, ale go przecię ostudzimy... Co za szczęście, że mu nie przyszła ochota plunąć mi w oczy!.. gotowa byłaby historya!
Ledwie się drzwi za panem Krzysztofem zamknęły, blada twarz saméj pani ukazała się z za drzwi przyległych. Widać było, że stała niedaleko, że słuchała całéj rozmowy. Weszła powoli z załamanemi rękami. Najmniéj baczny postrzegacz mógłby był z wejrzenia na nią przekonać się, że w całéj téj dziwnéj historyi, nie prosta fantazya, ale serce, ale namiętność jakaś grała rolę przeważną. Kasztelanowa była dziwnie zmieniona, strwożona, wylękła: dwie jasne łzy kręciły się jéj na powiekach.
Zgaga spostrzegł dopiero, że rzecz była ważniejsza, niż mu się z razu zdawało.
— A! mój Boże! mój Boże! zawołała: panie Zgaga! co to będzie? to jakiś straszny człowiek!
— Nie pani, to tylko grubianin i po wszystkiém, rzekł spokojnie pan Tymoteusz.
— Cóż on począć myśli?
— Nie wiem, ale sądzę, dorozumiewam się, prawie jestem pewien, że powlecze się ze skargą do króla... Trzeba go tylko znużyć... przewłoką. Poradzimy na to, aby łatwo posłuchania nie dostał. Niech się wyczeka, ostygnie: przyjdzie chwila, gdy złamany, sam będzie prosił o układy, i da się na wieś odprawić z trzosikiem indemnizacyi lub słówkiem pociechy... Niech pani będzie spokojna!
— Możeśmy źle zrobili, żeśmy chłopca odprawili do Paryża. A! boję się zbytniego rozgłosu.
— Jakiego? ze szlachcica śmiać się będą, boć jawnie głupi, kiedy mu nie w smak, że mu syna chcą uczynić panem i przyzwoitym człowiekiem. Niech pani spocznie — dodał prawnik, — a zda wszystko na mnie, i śpi sobie spokojnie. Idę śledzić jego kroki, i ręczę, że go złamię; tylko czasu i cierpliwości: jemu jéj braknie, my ją mieć musimy. Od dziś dnia bramy pałacu będą dla niego zamknięte; zresztą proszę się spuścić na mnie.
To rzekłszy, Zgaga wziął czapkę, skłonił się nizko, i wyszedł rozjaśniony uśmiechem.
Kasztelanowa zostawszy sama, zakryła twarz rękami i zapłakała na dobre. Biedna! pierwszy raz w życiu kochała... i boleść ta nawet była jéj miła.
Odgadł bardzo trafnie Zgaga, że szlachcic nie miał innéj myśli, tylko natychmiast udać się do króla JMości. Powrócił rozdraźniony do gospody i posłał niezwłocznie po Szubę, chcąc się u niego poinformować, jakim sposobem uzyskiwało się posłuchanie. Zdawało mu się, że być to powinno równie łatwą dla obywatela, jak przystęp do wszelkiéj innéj wysokiéj magistratury krajowéj.
— Na to on jest królem — rzekł sobie p. Krzysztof, — aby skarg naszych słuchał... więc przystęp do niego utrudniany być nie może... Jutro pójdę i powiem mu wszystko.
Na nieszczęście teorya ta bardzo logiczna, nie zupełnie się zgadzała z rzeczywistością. Król JM. miał nie jedno to zajęcie słuchania zażaleń i rozsądzania spraw: na jego ramionach spoczywał naówczas cały gmach Rzeczypospolitéj. Naostatek, przy najlepszych chęciach, JKMość otoczony był zastępem ludzi, których zła wola, proste zniecierpliwienie, duma, fantazya mogły długo odsuwać od oblicza pańskiego kogo się podobało, a raczéj kto się nie podobał. Rzecz więc niezmiernie prosta, że pomówienie z królem, w teoryi łatwe, w praktyce stawało się niezmiernie trudném zadaniem.
Przywołany Szuba, wszedł i popatrzał najprzód uważnie na p. Krzysztofa; poznał po twarzy, iż rzeczy idą oporem.
— No! z tymi panami nie ma co robić, rzekł stolnikowicz: idę jutro do króla... Mów acan, jak tam do niego trafić?
— A no! na zamek wprost, odparł Szuba powoli i jakby niechętnie, — a tam to już szambelany wedle porządku jegomości poprowadzą. Król dwa razy na tydzień prośby przyjmuje, a jest bardzo grzeczny i dobry człowiek: z tém nie będzie wielkiéj turbacyi, ale czy będzie skutek?
— No! to już moja rzecz, rzekł p. Krzysztof; ale dwa razy na tydzień, nie wiadomo kiedy... Dziś jest poniedziałek, idźże mi się acan dowiedz dokładniéj o dzień i godzinę.
Szuba posłuszny odszedł, i nie było go godzin parę.
— A! rzekłszy wróciwszy, skrobiąc się po głowie: to jest prawdziwe nieszczęście. Król JMość na polowaniu w Niepołomicach.
— A kiedyż powróci?
— Nikt dobrze nie wie, rzekł Szuba; mówią, że w piątek... bo tam jest jeszcze gdzieś w sąsiedztwie proszony na zabawę, a bawić się lubi... i...
— I cóż? — zawołał stolnikowicz, widząc, że Dawid się wstrzymał.
— No... co tam gadać! — odparł Żyd, wskazując tylko miną, że tam mogły się znaleźć powstrzymujące króla uroki.
Szlachcic się obruszył. Dawid obawiając się wybuchu gniewu, skłonił się i chciał odejść...
— Stójże! czekaj! cicho! Ja tu głowę stracę w téj Sodomie i Gomorze... Kiedyż król powróci?
— A no! koło piątku.
— A kiedyż przyjmuje?
— Przyjmuje w poniedziałki.
— Jak to! ja mam tydzień cały czekać na niego! ofuknął się stolnikowicz.
Żyd zamilkł, ale widocznie był gniewny.
— Z przeproszeniem — rzekł cicho, — może mnie pan drugi raz za drzwi zechce wyrzucić za to, co powiem; ale jak pan tu posiedzi z tydzień, nie zaszkodzi, lepiéj pan pozna dwór i wszystko co się tu u nas dzieje.
— Jeżeli mam tydzień tu siedzieć i męczyć się — odparł stolnikowicz, — to wolę pojechać za nim do Niepołomic... Król na polowaniu na wsi będzie przystępniejszy, ja mu dużo czasu moją skargą nie zabiorę.
Dawid już nic nie mówił, muskał brodę.
P. Krzysztof chodził zamyślony po izbie, ale się nie odzywał.
— Ha! rzekł w duchu: potrzeba dobrze rzecz rozważyć, a kogoś się poradzić. Dzień, dwa na to stracić muszę. Miasta i ludzi nie znam, Żyd niepewien... powoli, a ostrożnie.
I nie rozgadując się już szerzej, Szubę tymczasem odprawił, a wziął się do modlitwy, aby trochę rozdraźnione serce ukoić. Tymczasem niebo się jakoś rozjaśniło, pokazało się blade słonko jesienne, i z południa zrobił się rzadkiéj piękności dzień, jakby letni, ciepły, taki właśnie, jakiego na świeże posiewy życzyć było można. P. Krzysztof otworzył okno, spojrzał przez nie na Wisłę, na lasy i pola dalekie — westchnął. Tak mu ten cichy świat smakował, tak go ciągnął ku sobie, tak mu już to mieścisko ciężyło!
— O mój Stwórco! zawołał ze łzami w oczach: kiedyż mię wyrwiesz z tego Babilonu? kiedy mię wrócisz spokojnéj chacie mojéj? na co wystawiasz mnie na te próby?
Usiedzieć w izbie z myślami ciężkiemi, przywykłemu do ruchu było bardzo trudno: wziął więc kij i ruszył na miasto, bez celu, aby się przejść tylko.
Nie zważał nawet, że gdy przechodził przez bramę, jakiś jegomość niepozorny, popatrzywszy nań, drugą stroną ulicy nieco go wyprzedzając, pociągnął w tę samą stronę.
Naturalnie p. Krzysztof skierował się ku téj części miasta, która naówczas najwięcéj była ożywiona. Szedł na los, nie dobrze wiedząc dotąd; instynkt go jakiś prowadził. Przez Bednarską ulicę zwlókł się po lichym i zabłoconym bruku na Krakowskie-Przedmieście i tu się obejrzał. Ów jegomość stał opodal na obserwacyi.
Po przymuszoném zasiedzeniu w czasie słoty, ludzie się teraz roili w ulicach; ścisk był i wrzawa okrutna, obraz dla wieśniaka nowy. Wszystko to, co mu w oczy wpadało, strojne, buńczuczne, kraśne, hałaśliwe, wyglądało cale inaczéj niż wiejska ludność spokojna, cicha i pokorna. Poczuł się tu mniéj szlachcicem i panem, więcéj człowiekiem równym wszystkim. Potrącał go kto chciał; nikt nań nie zważał, a wszyscy zdawali się równi w obec tłoku, który jednako uciskał całą ciżbę. Tylko tarantami pozaprzęgane karety, nie szanując przechodniów wszelkiego stanu, na szlachcica równie jak na mieszczanina rzucały błotem, a hajducy, kozacy, janczarowie, rozpędzali bez różnicy stanu tłum przed ekwipażami jaśnie wielmożnych... senatorów i Tepperów... kasztelanów i spekulantów.
Z okien, zaraz naprzeciw prawie ulicy, na którą wszedł był stolnikowicz, wyglądały jakieś bardzo postrojone damy, uśmiechające się w ogóle prawie do wszystkich porządniéj ubranych przechodzących. A były śliczne, wybielone jak świeżo potynkowana ściana, z rumieńcami jak u lalek, w muszkach, koronkach i fryzurach pudrowanych, na których świeże błyszczały kwiaty. Pan Krzysztof przez jakieś uczucie wstydu, z którego nie umiał się wytłómaczyć, spuścił oczy zarumieniony. Chciał przejść w poprzek, ale przebrnięcie przez to łoże błota było prawie niepodobieństwem. Ekwipaże przelatywały jedne po drugich, a wody było do kostek; gdzieniegdzie łysy wierzchołek kamienia sterczał w górę, ale po tych ciężko się było dostać na drugą stronę cieśniny.
Wprawdzie dwóch szlachty w dobrym humorze, w czapkach na bakier, brnęło tamtędy w ponsowych butach, zastawiając się laskami bambusowemi od koni; ale ci już swe kurdybany poświęcili byli, a p. Krzysztof choć w kozłowych butach, nie chciał od razu ich zawalać i zmoczyć. Pozostał więc z lewéj strony, napatrując się w tył i wprzód, i widząc, że jego przechadzka ograniczyć się może wyjrzeniem na Krakowskie.
Tuż zaraz w lewo spojrzawszy stolnikowicz, postrzegł znak winiarni. Nade drzwiami zasklepionemi w półkole z piękną żelazną ozdobą u góry, wyrzezany był lewek, wspięty na łapach i trzymający ogromne, olbrzymie winogrono złote... przypominające to, które przyniosło dwóch ludzi z Ziemi Obiecanéj. Złotemi literami na desce stało wypisane poniżéj:
Stefan Selewfi z Budy.
— A no! wejdę i wypiję lampkę małą — rzekł w duszy pan Krzysztof, który już nie wiedział co z sobą począć i gdzie się podziać. Na ruch uczyniony ku sieni i drzwiom, nieznajomy, który się zdawał czatować, gdzieś za węgłem zniknął.
Stolnikowicz znalazł się w ciemnéj sieni, i przez wpół oszklone drzwi ujrzał wnętrze winiarni bardzo porządnéj. Nikogo w niéj jakoś w téj chwili nie było, i tém śmieléj też wszedł. Chłopak w czystym fartuszku zbliżył się z ukłonem.
— Daj mi asan szklankę dobrego, wytrawnego węgrzyna! rzekł P. Krzysztof siadając.
— Szklankę? zapytał chłopak nieco zdziwiony.
— No tak, lampkę tylko, ale dobrego...
Nie patrząc już, jak tę dyspozycyę przyjmie posługacz, stolnikowicz siadł spokojnie za stołem, zdjął z głowy czapkę i zadumał się głęboko.
Ale nie upłynęło i dziesięciu minut, gdy drzwi wchodowe zadzwoniły, i smukła postać młodego, rumianego jegomości wsunęła się dosyć hałaśliwie do winiarni, z miną wesołą i rozochoconą. Wchodzący przez szklanne drzwi popatrzył nim je otworzył, potém przywitał bardzo grzecznie siedzącego p. Krzysztofa i dosyć blizko niego zajął miejsce... Chłopca nie było; stuknął więc w stół i kazał sobie dać butelkę węgrzyna.
Chłopiec pobiegł pędem, aby mu służyć, zapomniawszy o lampce stolnikowicza. Przyniósł na tacy najprzód zapleśniałą butelkę.
— No! a moja lampka? spytał urażony nieco stary.
— Natychmiast.
— Przepraszam za natręctwo, odezwał się w téj chwili nieznajomy: smutno to pić samemu, a czasem znów nie napić się nie można. Gdybyś WPan dobrodziej raczył zamiast żądanéj lampki, przyjąć i podzielić ze mną tę butelczynę? Niezłe wino ma pan Selewfi.
P. Krzysztof, który nieznajomym nigdy w drogę nie wchodził, zmieszał się nieco, ale był człowiekiem prostodusznym i szczerym, co mu wiele w życiu ułatwiało... Szlachta zresztą naówczas zwykła się była zapoznawać ochoczo i bracić prędzéj niż dzisiaj.
Nie dając panu Krzysztofowi przyjść do słowa, nieznajomy powstał i sam się zaprezentował.
— Ponieważ z nieznajomym może być niemiło i kieliszek wina podzielić — rzekł, — sam się panu dobrodziejowi mam honor przedstawić pierwszy... Piotr Dobromir Zaklicki, starościc bielski.
— Zaklicki... Piotr?.. Traf osobliwszy! krzyknął pan Krzysztof zdziwiony. Pierwszego waćpana spotykam w Warszawie, a nie jesteśmy sobie obcy: to mi cię Pan Bóg zsyła... Piotr... zapewne Ignacego syn?
— Ignacego z Wężówny, rzekł młody człowiek.
— Tom cię za uszy targał chłopięciem — zawołał stary wyciągając doń ręce obie, — bom Krzysztof O.... z Brzozowéj Wólki... A jesteśmy sobie powinowaci przez Brzezińskich, bo twoja babka Brzezińska, a moja matka była stryjeczną jéj, tegoż imienia, Małgorzata. Byli niegdy rodzice waszmości u nas w Brzozowéj Wólce... nie pamiętasz tego pewnie?
— A! kochanego! szanownego pana Krzysztofa! odparł rzucając się ku niemu Piotr — oto szczęście! Jakże nie pamiętam! pamięć mam doskonałą, dobrodzieju mój! Pozwól mi się uścisnąć!
Uścisnęli się, pan Krzysztof z uczuciem prawdziwém, młody jegomość z jakąś wesołością niezbyt naturalną.
— Jeszcze do siebie ze zdziwienia przyjść nie mogę, rzekł pan Krzysztof. Pierwszego cię spotykam, i znajomy i krewny! To jakaś łaska boża. Ty tu dawno jesteś w Warszawie?
— A! szanowny panie, jam tu już od dziesięciu lat! jam tu jak domowy!
— Co ty tu robisz?
— A no! wiszę przy dworze.
— Przy dworze! przy królu JM.! Otoż mój zbawca! Jak to się dziwnie składa!
— Miałżebyś WPan jaką sprawę? interes? spytał pan Piotr z wielką niby ciekawością, otwierając oczy i przysuwając się do starego. Jakżebym był szczęśliwy, gdybym mu się na co mógł przydać!
— Jużeś mi się przydał, rzekł stolnikowicz. Aż mi lżéj, żem zobaczył twarz znaną, że mam krewniaka, mam do kogo przemówić poufnie i poradzić się... Zobaczysz zaraz, jak prostą tylko informacyą możesz mi być wielce użyteczny. Słyszałeś czy nie, co mi się za krzywda stała?
P. Krzysztof, jak zwykle ludzie zajęci swém nieszczęściem, pewien był, że o niczém inném nie mówią w mieście tylko o nim i téj dziwnéj historyi, która w istocie zasługiwała na to, aby ją wzięto na języki.
— Ja? nic a nic nie wiem! odparł p. Piotr.
— No, to posłuchaj i osądź nam.
Powoli pan Krzysztof rozpoczął opowiadanie swych przygód p. Piotrowi, który kilka razy z podziwieniem się odezwał, ale na twarzy jego nie znać było, aby wielkie uczyniła wrażenie historya wszakże niepowszednia. Można było posądzić, że ją dobrze zna zkądinąd. Nie postrzegł tego pan Krzysztof, zajęty aż do łez swoją dolą i przygodami. Opisał mu wszystko, i jak go naostatek przyjęto u kasztelaństwa, i co daléj czynić zamyśla.
Tymczasem Piotr lampki nalewał, sam je gładko bardzo wypróżniał, skinął o drugą butelkę, i milcząco głową kiwał, a rękami gestykulował tylko.
— Coż ty mi radzisz? co mówisz? zapytał w końcu stolnikowicz.
Młody człowiek głęboko zdawał się zamyślony, wzdychał nawet.
— Sprawa — rzekł po chwili — dziwna, niepraktykowana, osobliwsza, z Tysiąca Nocy: dalipan trudno nawet co poradzić. Ja zbyt jestem młody i mało doświadczony, nie śmiem panu dobr. mojéj rady narzucać. Zamiast niéj — dodał zniżając głos — gdybym panu dobrodziejowi odmalował co się tu u nas dzieje, jacy ludzie! co za roboty! ile zepsucia! (tu westchnął z głębi potężnych piersi), nie zadziwiłbyś się, że i to stać się mogło! Warszawa... Sodoma i Gomora! mości dobrodzieju! Gdzie tu znaleźć sprawiedliwość? gdzie serce? gdzie poczciwość? A! smutne to dzieje; ale im dłużéj tu człek siedzi, tem mu świat więcéj brzydnie.
Nierzadko naówczas spotykały się postacie podobne do Piotra Dobromira Zaklickiego, żyjące w tym świecie a wielce mu niechętne, oddychające powietrzem, które uznawały za zatrute, widzące wszystko czarno, a zasmalające się dobrowolnie. Dobromir zaczął od tego, że odmalował p. Krzysztofowi z wielkim zapałem króla, dwór, stolicę, panów, społeczność z jak najgorszéj strony.
Naturalnym wnioskiem tego obrazu było, że się tu w najsłuszniejszéj sprawie spodziewać zbyt wiele nie można.
— Dziś — dodał w końcu Zaklicki — król w Niepołomicach, czy nie wiem tam gdzie; za kilka dni powróci do miasta... ale nimże to do niego docisnąć się będzie można, nim zręczność pochwycić, aby się z nim rozmówić! Bardzo być może, iż słowa nie da sobie powiedzieć, bo to od humoru i rozlicznych pilnych zatrudnień zależy; więc tylko petycyę przyjmie, rzuci ją gdzie na stolik, paziowie się na niéj będą uczyli syllabizować, potém kamerdyner pochwyci i wystrzyże z niéj jakiego figla. Poczekasz ruski miesiąc na odpowiedź, przyjdziecie o łaskawą rezolucyę, a tu nie wiedzą o co idzie? Dalejże pisać petycyę drugą, którą podobny los spotka, lub szambelan w imieniu króla odpowie, aby sprawiedliwości szukać na wielkim gościńcu trybunalskim.
— WPan coś za czarno widzisz rzeczy, odparł stolnikowicz. Możeż to być, żebym do serca króla sercem pokrzywdzonego ojca nie przemówił? A sprawa tak prosta! tak święta! Serce...
— Szanowny panie — przerwał Dobromir — co tu serce! tu się robi wszystko plecami, nogami, talarami, oczami... ale sercem? nic, lub tak jak nic.
— Strasznie mi WPan ten nasz dwór malujesz, odezwał się posępnie stary; ale bądź co bądź, wola boża, ja swoje robić muszę, a spodziewam się, że jeśli tam co potraficie, toż mi pomożecie?
— Ja! rzekł mieszając się nieco młody człowiek: małą tu jestem figurą, ale uczynię co sił stanie! Nie chciałbym tylko pana dobr. zwodzić, abyś zbytnio na to nie rachował: potrzebaby użyć innych środków. Mnie tu oni nie lubią, czując, że i ja ich nie bardzo kocham.
— A czegoż ty tu siedzisz? zapytał naiwnie p. Krzysztof.
Zmieszał się trochę Dobromir na to pytanie, ale popiwszy winem, ruszywszy ramionami, wybełkotał niewyraźnie:
— Co chcecie! są takie fatalizmy w życiu ludzkiém, okoliczności, skład rzeczy! Człowiekby rad się wyrwać, a nie może.
P. Krzysztof spojrzał mu w oczy, ale z nich jakoś nie patrzało jasno, a zrozumieć go nie było można.
Właśnie w téj chwili zakłopotania, z za pleców pana Krzysztofa, gruby głos męzki powitał Dobromira.
— A ty tu co robisz, Piotrusiu? O! kochanie! dobrze, żem cię ułapił, teraz mi się nie wykręcisz, musisz ze mną wypić.
Odwrócił się stolnikowicz, i ujrzał po za sobą stojącego mężczyznę ogromnych rozmiarów, pleców żubrzych, otyłego, z brzuchem jak fasa, z twarzą w trzech fałdzistych podbródkach spadającą aż na piersi, z łysiną jak harbuz dojrzały świecącą, z policzkami burakowego koloru, wąsem ciemnym i wypełzłym pod nosem, z oczyma szaremi i zblakłemi, z ustami rumianemi i oddętemi: istny Faun opiły z Bachusowego orszaku, dobrze już hulanką i życiem zmęczony, ale jeszcze ochoczy i wesoły.
Był to sławny pod owe czasy z kielichów olbrzymich, które duszkiem spełniał, z niezmąconego nigdy humoru, z dowcipu, z lekkości, żyjący na bruku i przy ludziach choć bez grosza własnego, niegdyś bardzo majętny szlachcic, który fortunkę całą przecedził liwarem, pieczeniarz wielkich panów i zjadacz znakomity, p. Prokop Hurda Hurdowicz, rodem kędyś z Rusi, ale przyswojony stolicy od dawna, bo tu od pierwszéj swéj młodości przebywał.
Zagadkowe to było z pewnych względów życie, ale nader praktycznie urządzone. Hurda, niegdyś starościc bobrujski, zowiący się dla dojrzalszego wieku już po prostu starostą bez kwalifikacyi, przejadłszy i przepiwszy parę wsi nad Berezyną, urządził się tak jakoś, że bez dochodów żył daléj wygodnie i przyjemnie.
Naturalnie w Warszawie bardzo trudno się przekonać, czy ktoś mający wsie nad Berezyną już je stracił, czy tylko zaplątał, a gdy je raz miał, prejudykat ważny, iż coś posiadać może. Więc się tam szczelno nie wchodzi. Bene natus et possesionatus, Hurda mówiąc czasem jeszcze o swych wioskach, urządził sobie resztę żywota wcale zręcznie. Majątek miał w procesie... Bawił niby dla pilnowania sprawy, na któréj popychanie czasem i pieniędzy pożyczał. Dostawszy ich, dawał zwykle śniadanie.
Wesoły, do półmiska i hulanki nieoceniony towarzysz, bo nigdy burdy nie zrobił, a często cudzą zagodził, gdy chciano tańcować to tańcował, choć się od jego poskoków ściany trzęsły i piętra uginały, pić to pił jak gąbka; grać to grał na kredę choćby do miliona, bo był pewien, że nic nie przegra, a nawet do płci pięknéj i niepięknéj przysiadał się z westchnieniami niebezpiecznemi. Panie utrzymywały, że parę jego czulszych supirów było w stanie obalić najsilniejszą niewiastę.
Zasady, których nie miał wcale (oprócz wielkiego pobłażania wszelkim słabościom ludzkim), dozwalały mu przez szpary patrzeć na wszystko, czynić co było dogodniéj, i nigdy nie szukać téj strony czynu, która mogła niepokoić sumienie.
Tak pożytecznego człowieka, towarzystwo ówczesne znające się na ludziach, oszacować też umiało, i przyjaciół liczył co niemiara. Bywał gdzie chciał, a że nadzwyczaj dyskretnym i jak wówczas nazywano, akkomodującym się okazywał, przyjmowano go mile, posługiwano się bez obawy.
Za dawniejszych nieco czasów dosyć przystojny, przy trochę podstarzałych niewiastach zajmował miejsce opróżnione przez zbiegłych kochanków; z tego mu pozostały liczne przyjaźnie i protekcye. Nie było więc dnia, żeby nie miał cztery razy tyle zaprosin ile ich potrzebował do życia. Rzadko bardzo za swój grosz pił i jadł, a to, co wygrywał w karty, bo był gracz doskonały i wielce ostrożny, starczyło mu z okładem na pomniejsze potrzeby. Stał niewiadomo gdzie, w jakiejś tajemniczéj dziurze, nigdy nie przyjmował u siebie, potrzebującym się z nim widzieć zwykle schadzki naznaczał w winiarniach, cały dzień zresztą spędzając na odwiedzinach, obiadach, podwieczorkach i kolacyjkach. Trafiało się, jak sam opowiadał, że zjadał w ten sposób trzy śniadania, dwa obiady, dwie wieczerze, i jeśli się przypóźniło czuwanie, lekki jeszcze podkurek. Wielka liczba majętnych przyjaciół powierzała mu często urządzanie przyjęć, stołu, małych fet poufałych, i to było właściwe jego zajęcie; umiał bowiem doskonale czy to obiad, czy kolacyę, czy śniadanko zadysponować, ułożyć, przymyśleć, osmaczyć, tak, że do téj sprawy lepszego mistrza ceremonii na całąbyś Warszawę nie znalazł. Może być bardzo, że tam przy rachunku czasem się co i do kieszeni okroiło, ale to były tajemnice między kieszenią jego a sumieniem.
Hurda postrzegłszy pana Krzysztofa, zaraz mu się kazał przedstawić, zaraz się doń przypytał, i zasiadłszy wtórując doskonale Dobromirowi Zaklickiemu, począł narzekać na stolicę, a malować barwami najstraszniejszemi trudności wszelkie, jakie tu się spotykało idąc za dobrą sprawą.
Nie było to bardzo zgodne z jego naturą, usposobieniem i znanym optymizmem, ale dziwnie się zapalał, i nie brak mu było argumentów na poparcie czarnego obrazu, który kreślił.
We dwóch z Zaklickim — przytrzymawszy p. Krzysztofa nad drugą i trzecią butelką, od których się szlachcic próżno wymawiał, bo wcale nie był nawykły do takiéj pijatyki i brzydził się nią — nagadali tak wiele i tak dzikich rzeczy stolnikowiczowi, że się w nim biedne serce ścisnęło. Hurda szczególniéj po cichutku, z minką poufną, plótł historye niestworzone; a miał sposób mówienia bardzo dziwny: zapalał się gorąco, z szeptów przechodził do krzyku, potém urywał i znów wracał do stłumionego głosu, mieszał różne dykteryjki, przypowiastki, wiersze... Ale czynił to z taką jakąś prostodusznością, że się wszystko brało za dobrą monetę.
— Héj, mociumpanie — mówił wnet się spoufaliwszy z panem Krzysztofem, — dodaj pan jeszcze, że masz do czynienia z O... Na oko to są ludzie głupi, powiedziałbyś, że trzech nie zliczą; ale weźże-no się do nich, a postrzeżesz, że choć nie gadają, lecz wykręcić się potrafią... Jak koty spadają zawsze na cztery nogi... Nie nastraszają się, pointrygują, wykopią sobie jamkę, podlazą jak krety, i ot... już o milę od waszeci wysypali kretowinę, gdy ich tu myślisz wziąć za karki... Znam ja tych ludzi... a byłem z nimi zawsze ostrożny, bo nigdy być pewnym nie można, że nie sparzą.
Plótł tak piąte przez dziesiąte, ale żywo a napastliwie.
Pan Krzysztof, zawdzięczając przyjęcie, musiał też sam postawić butelkę starego węgrzyna. Była to czwarta, w głowach już dobrze szumiało. Rozmowa zaraz się stawała szczersza, poufalsza, a znajomość od razu podlana winem, wyrosła bardzo prędko do serdeczności. W godzinę byli z sobą jakby się od wieków znali. Do tego szczególniejszy miał talent Hurda: wnet po zaprezentowaniu stawał się poufałym, i zmuszał człowieka, aby z nim obchodził się po bratersku.
Pan Krzysztof wszakże choć pił z nimi i słuchał bzdurstw, które prawili, posmutniał wielce, zwiesił uszy, wzdychał. Owe opowiadania dziwnie przykre na nim czyniły wrażenie, a zarazem jakiś wewnętrzny głos oznajmiał mu, że w tém jest umyślna przesada. Nie posądził ich o zmowę wcale, ale wziął ich za chłystków, w czém się nie omylił. Przy pożegnaniu, dwaj improwizowani przyjaciele, najuroczyściéj mu przyrzekli sprawę jego uważać za własną i służyć mu do niéj, a nie odstępować go na chwilę, póki sprawiedliwości nie uzyszcze.
Już dobrze było ciemno, gdy wycałowawszy się i nakłaniawszy, odeszli. Hurda pociągnął w miasto na kolacyjkę; Dobromir odprowadził krewniaka na kwaterę mimo błota.
Przyszedłszy do siebie, stolnikowicz począł się modlić i trochę popłakał. Głęboko zamyślony, chodził długo po izbie; wrażenie, wieczoru przepędzonego w winiarni, znacznie mu jakoś odjęło odwagę.
Nazajutrz nie było co robić, do O... iść już nawet nie chciał, postanowił czekać na króla cierpliwie... Napisał list długi do żony, a sam zabierał się wyjść dla obejrzenia kościołów i osobliwości stolicy, gdy Dobromir nadbiegł i zaprosił z sobą, całując po rękach, na szlachecki obiadek.
Poszli tedy razem na Tłómackie, pociągnęło się to do mroku, wieczorem gwałtem prawie namówili go na teatrum, do którego bardzo niechętnie skłonił się pójść wieśniak, uważając tę zabawę za potępioną przez kościół. Ale dawano właśnie polską komedyę pięknym napisaną wierszem, do szlachetnych odzywającą się uczuć, i p. Krzysztof aż się na niéj spłakał.
Pierwszy to raz jako żyw znajdował się na przedstawieniu teatralném, i zrobiło na niém ogromne, głębokie wrażenie.
Następnych dni szło życie tak samo. Po Dobromirze odwiedził go Hurda i pociągnął z sobą znowu; mieniali się tak ci dwaj usłużni a przypadkowi znajomi, nachodząc go prawie natrętnie i nie dając mu kroku zrobić bez siebie. Dziwno się nawet trochę wydawało samemu p. Krzysztofowi, że się tak o niego troszczą, ale to przypisywał dobremu sercu dwóch poczciwych ludzi.
Któregoś dnia, niby przypadkowo, spotkał się ze Zgagą, który uprzejmie bardzo pozdrowił pana stolnikowicza, zaczynając rozmowę; ale ten odwrócił się i mówić z nim nawet nie chciał, czekał na króla, z O... nie myślał się już wdawać.
Nareszcie król ten nadjechał. Obiecano mu wyrobić posłuchanie; ale w poniedziałek zachorował Stanisław August i nie przyjmował nikogo. Znowu się tedy rzecz przewlekła.
Dobromir i Hurda, obiecując zawsze ogromnie, jakoś nigdy nic zrobić nie mogli.
Tydzień tak przemęczywszy się p. Krzysztof, pomyślał w końcu iść już przebojem.
W dzień, na który mu choć niepewno przyrzeczono nareszcie przypuszczenie do oblicza pańskiego, stolnikowicz, nie wiele myśląc, poszedł na zamek.
Wpuszczono go z razu, ale oczy dworaków zdawały się go niespokojnie pilnować. Kogo spotkał i zapytał, każdy grzecznie, ale sucho zbywał go niczém. Niektórzy nawet milczeniem dziwném i ucieczką szybko się wykręcali. Widział na swoje oczy jak innych wprowadzano, jak drudzy wychodzili, rozpowiadając o audyencyi: dla niego tylko do tych drzwi zaklętych, za któremi wszystkie były jego nadzieje... przystęp był zaparty.
Pan Krzysztof cierpiał długo, ale w końcu cierpliwość stracił.
Stał tuż obok niego jeden z szambelanów służbowych, który już kilku osobom ułatwił wnijście; stolnikowicz jeszcze raz z grzeczną i pokorną prośbą zwrócił się do niego.
— Ale WPan dobrodziéj — odparł sucho i dumnie upudrowany i wyfryzowany jegomość z niecierpliwością prawie pogardliwą — WPan dziś króla JMości widzieć nie możesz: są ważniejsze sprawy... Proszę późniéj się pofatygować.
Słowa te, a raczéj sposób, w jaki wyrzeczone zostały, dopełniły miarki. P. Krzysztof namarszczył brew i rzekł głośno:
— Mości panie, zameldujesz WPan królowi JMci natychmiast, że szlachcic pokrzywdzony domaga się, żąda od niego posłuchania... Dla wszystkich tu widzę dworaków jest ucho, a dla biednego człowieka nie ma... Chcecież WPanowie, abyśmy zmuszeni byli głośno się o swą krzywdę upomnieć, i zrobić wrzawę nieprzyzwoitą? Głosu nam nie zabraknie.
Szambelan zmieszał się nieco, ale jeszcze chciał spróbować traktowania z góry, i coś począł wzgardliwym tonem.
— Słyszysz WPan — odparł gniewnie szlachcic, — jesteś szambelanem, rób swoją powinność... Idź mi zaraz i oznajm... a nie! to krokiem ztąd nie ustąpię, i narobię takiego hałasu, że i sam król posłyszy.
Ten, do którego przemawiał tak stanowczo, i kilka osób przytomnych scenie spojrzeli niespokojnie po sobie. Nie było co ze szlachcicem żartować, brał się za kord jedną, za wąs ręką drugą, twarz mu bladła, to ogniem płonęła... Poszeptano, i szambelan wyszedł szybko.
Pan Krzysztof przechadzał się po wielkiéj sali niespokojny, nie z ową już miną pokorną, z jaką na nią wszedł. Czuł, że gniew i oburzenie uczyniły zeń nowego człowieka; wszyscy też teraz inaczéj nań patrzali, ustępując mu z drogi.
Szambelan wyszedł bardzo grzeczny i począł coś mówić niejasno, że król JMość jest niezmiernie zajęty.
— Wracaj WPan jakeś łaskaw do króla JMci, odparł stolnikowicz, — i powiedz, że ja mam też sprawę niecierpiącą zwłoki, że siedzę tu od tygodnia i co godzina umieram... Królowi czasu nie zajmę.
Zawahawszy się nieco, popatrzywszy znowu po przytomnych, szambelan wrócił ku gabinetowi królewskiemu. Drzwi się za nim zamknęły, nie było go długo z powrotem; nareszcie otworzył podwoje, i ręką je p. Krzysztofowi wskazał, że wnijść może.
Niezmieszany wcale, choć w życiu nigdy do króla się nie zbliżał, stolnikowicz wszedł powoli do gabinetu. Stanisław August stał u komina, w mundurze gwardyi koronnéj, z twarzą bladą, poważną, ale wyrazu łagodnego; patrzał w stronę drzwi, gdy pan Krzysztof się ukazał. W pokoju nie było nikogo, na stole leżała otwarta książka w bogatéj oprawie, rzucona okładkami do góry.
— N. Panie — rzekł nizko kłaniając się p. Krzysztof — widzisz przed sobą jednego ze swych poddanych, który w końcu po długich zabiegach...
— Bardzo WPana przepraszam... przerwał Poniatowski. Cóż go tu tak pilnego sprowadza? dodał z uśmiechem trochę ironicznym.
— Krótko opowiem — odparł stolnikowicz — bo mi z góry oznajmiono, że W. K. Mość nie masz wiele czasu dla nas ubogiéj szlachty.
— Ale mój panie! ofuknął król nieco urażony.
— Jestem Krzysztof O..., stolnikowicz... z Podlasia.
— O...? — spytał król, — któréjże to gałęzi?
— Suchéj N. Panie, suchéj, bo ubogiéj, ale taki Toporczyk jak i zielone wicie naszego starożytnego drzewa. Tak N. Panie, ubogi jestem, miałem jednego syna... to było bogactwo moje; kasztelaństwo O... mi go ukradli.
— Jak to! co? nie dosłyszę? przerwał król z uśmiechem nieznacznym, udając wielkie zajęcie. Co się stało? nie rozumiem.
— I trudno to zrozumieć N. Panie, odparł szlachcic, który coraz stawał się śmielszym. Kasztelaństwo O... jechali przez miasteczko, gdzie się chłopię moje uczyło; podobał im się dzieciak i zabrali go sobie, nie pytając ojca, a nim tu przybyłem, pośpieszyli się go wysłać na edukacyę do Paryża, nie pytając ojca. N. Panie, nic nie żądam, każ mi tylko powrócić dziecię moje! chcę mojego dziecięcia!
— Hm! przebąknął skłopotany król, poprawiając w kominie: jakoś to rzecz niejasna; potrzebaby spytać i kasztelaństwa... audiatur et altera pars.
— O! nie przeczę temu, sprawa jest tak w istocie dziwna, że się niepodobną do wiary wydaje N. Panie! zawołał p. Krzysztof. Ale nie każże mi królu czekać napróżno, sądź po ojcowsku, sądź jako Salomon mądry, ale prędko... Nie lękam się tego, co oni na obronę swą odpowiedzieć mogą. Bóg, sprawiedliwość, prawo natury za mną mówi.
Poniatowski zamyślony, otrząsł pyłek jakiś, który się zatrzymał na żabocie; piękna jego ręka, na któréj błyszczał soliter w złotym pierścieniu, biała, pulchna, wypieszczona, kobieca, prześlicznie się wydawała w koronkowych mankietach.
— Wszystko się zrobi co można, odparł powoli. Ale kochany panie O..., dodał: zważ dobrze, proszę, co czynisz... Chłopiec wzięty przez ludzi majętnych, mógłby odebrać dobre wychowanie, mogliby go usynowić późniéj.
— Daruj N. Panie, ja właśnie tego nie chcę! rzekł stolnikowicz.
— Wychowanie — przerwał król.
— Ja właśnie tego wychowania przemądrego się obawiam. Uczynią mi z dziecka panicza, ja chcę ubogiego szlachcica, któryby zagon swój orał i po prostu Pana Boga chwalił. Z tych zniewieściałych pół Francuzów, pół Niemców pociechy mieć nie będziemy.
Król pobladł, popatrzał i zaciął wargi.
— Wolałbym — rzekł — abyście to waszmość jakoś między sobą, po familijnemu ukończyli zgodnie.
— Niech mi tylko dziecko oddadzą, kwituję ich z łaski i koniec! zawołał p. Krzysztof.
— Ale jeśli mu tak dobrze życzą? dodał król nalegając.
— Ale jam ojciec i ja mu najlepiéj życzę! rzekł pan Krzysztof stanowczo. Ja mam prawo ojca i serce rodzica!
Stanisław August popatrzał nań bacznie.
— Macie WMość stare uprzedzenie przeciwko oświacie i cywilizacyi, rzekł powoli.
— Może to być, odparł p. Krzysztof: bośmy starzy, myśmy od prapradziadów do naszego obyczaju, wiary, życia nawykli.
Poniatowski z uśmiechem ruszył ramionami.
— Ale jeśli chłopiec jest już w Paryżu... rzekł znowu.
— To z Paryża powrócić może! uparcie odpowiedział stolnikowicz.
— No! dobrze, kiedy już tak tego pragniesz — zawołał król trochę zniecierpliwiony — jedź WPan do domu i spuść się na moje królewskie słowo, że ci tam syna odeszlemy.
∗
∗ ∗ |
Nie wiedział p. Krzysztof jak zaszedł do gospody, ani jak do niéj trafił. Tu dopiero puściły mu się łzy strumieniem, ale zacisnął usta, aby nie jęczeć, załamał ręce, otarł szybko ślady płaczu niemęzkiego.
— Nie mam syna! umarł mi syn! zawołał sam do siebie. Panie! bądź wola Twoja.
W godzinę potém kazał Jurasiowi konie przygotować do drogi, i postanowił natychmiast powrócić do domu.
Cały ten pobyt w stolicy, bytność u O..., posłuchanie u króla, jak sen gorączkowy stawały przed jego oczyma, ale już prosić nie chciał.
Tymczasem scena w zamku rozeszła się piorunem po dworze i mieście, król posłał z biletem pazia do hrabiny, i w godzinę przyleciała doń piękna pani, strwożona... Długie były narady, posłano kogoś do miasta, ale wrócił z niczém.
Ruch zrobił się wielki u kasztelaństwa, wyprawiono nawet posłańca na wieś po kasztelana, który nie powracał, może umyślnie, aby się do niczego nie mieszać.
W chwili gdy już stolnikowicz miał siadać na bryczkę, nadbiegł zadyszany p. Tymoteusz Zgaga, grzeczny pokorny, uśmiechnięty, jak gdyby najlepszą zwiastować miał nowinę.
— Słóweczko, drogi, szanowny panie! zawołał wstrzymując p. Krzysztofa.
— Co mi przynosisz? syna? — spytał stary.
— Oddajemy mu go... oddajemy!
— Kiedyż?
Zgaga się zaciął, miął usta.
— Gdybyśmy o tém dłużéj pomówili! rzekł z uśmiechem.
Szlachcic popatrzał nań ze wzgardą, nie odezwał się ani słowa, wsiadł na bryczkę i rzekł do Jurasia:
— Do domu!
Nie miał już z kim gadać. Źle ukryty w rękawie sukni Zgagi trzosik zielony, krew mu do głowy popędził: bał się jakiej dopuścić ostateczności.
Pan Tymoteusz pozostał skwaszony w progu gospody, z wielką trudnością utrzymując jaką taką powagę.
Stolnikowicz już mu znikł z oczu, a prawnik jeszcze szukał w myśli, co mu powiedzieć, jak począć traktowanie. Czuł się dziwnie upokorzonym, że go ten prosty wieśniak gburowaty, tak jakoś na bruku, nie dając przyjść do słowa, porzucił.
Chociaż lat kilka upłynęło od opisanych wypadków, a w wieku kasztelanowéj kilka miesięcy często więcéj cięży niż całe lata w młodości, — ona jeszcze była piękna, może piękniejsza niż w dniach najświetniejszych życia. Miłość i nadzieja, te dwa talizmany, czyniły ją jeszcze świeżą, jeszcze prześliczną, jakby ogrzaną rumianym promieniem zachodzącego słońca. Żadna nowa marszczka nie wypisała na tém obliczu klassycznéj piękności przebytych dni tęsknoty i wyczekiwania. W ciągu tych lat kilku, rzadko, w długich odstępach widywała Adasia, a przywiązanie jéj do niego wzrastało, piastowane na dnie serca jak ostatnia życia iskierka.
Hrabina chciała zdaje się przedłużyć marzenie, którém się karmiła; obawiała się zmienić je w rzeczywistość, jak Psyche lękając się wnieść światło do téj komnaty, w któréj uśpiony spoczywał Amor. Wiedziała ona, że miłość gwałtowna zużywa się sama sobą, że dopóki wzrasta, póty żyje tylko, a zmieniając się w nałóg chłodny — już staje w progu śmierci.
Ale te lata cichego przywiązania jakże zmieniły kobietę płochą! Przyjaciele i nieprzyjaciele poznać jéj nie mogli. Sprawcą metamorfozy było czarodziejstwo uczucia.
Z płochéj i roztrzepanéj stała się poważną i obojętną, prawie zimną dla ludzi, żyjąc w sobie, swym skarbem — nadzieją. Listy Adasia, pamiątki po nim, jego portret, z którym godzinami się zamykała, zajmowały ją tylko.
Wstydziła się swéj przeszłości trzpiotowatéj, bez uczucia przeciągniętéj tak długo... Jedném słowem, hrabina kochała, i stała się inną istotą, rozpromienioną, ubłogosławioną świętością tego uczucia, które nawet będąc występném, ma w sobie jakiś pierwiastek nadziemski.
Hrabina od młodości, od dzieciństwa należała całkiem do swojego wieku. Była płochą jak wszystkie jéj towarzyszki, lubiła bawić się i draźnić, wywoływać miłość i odpychać ją, udawać uczucie i szydzić z niego, męczarnią ludzi naiwnych podrzucać jak kot myszką. Teraz to wszystko wydawało się jéj profanacyą, występkiem, a wspomnień młodości znieść nie mogła, odpychała je jak pamięć ciążącego grzechu.
I stała się dobrą, i była łagodną a łzawą jak nigdy; pragnęła, by wszyscy ją otaczający byli szczęśliwi, aby jéj miłości przygrywała harmonia chórów całego świata.
W dniu, o którym mowa — był to dzień skwarnego lata, — Adaś właśnie miał powrócić z Paryża, aby już pozostać z nimi. Lato mieli spędzić na wsi, w gąszczach zielonych ogrodów, wśród uroczystéj ciszy wiejskiéj; na zimę chcieli powrócić z nim do Warszawy, a hrabina jakby utworem swym i tryumfem miała się nim pochlubić przed światem.
Teraz Adam był już mężczyzną, wychowanym w stolicy świata; przy pięknéj postaci miał nabyte formy zewnętrzne, które dozwalały mu śmiało przedstawić się choćby na najpierwszym dworze europejskim. Lat tych kilka dokończyło w nim człowieka, gorączka pragnień bez liku przyśpieszyła w nim dojrzałość: Adam zdawał się na oko mieć więcéj lat, niż ich miał w istocie.
Wszyscy zgadzali się dla niego na jednogłośne pochwały, któremi osypywano najprzód cudnie uroczą postać Antynousa, potém dowcip łagodny i miły, zdolności i przymioty towarzyskie, których szczególniéj potrzebuje od swych dzieci świat zowiący się wielkim. Adaś nie był geniuszem wcale, lecz miał z łatwością nabytych mnóztwo błyskotliwych talentów, które lepiéj daleko nad geniusz popłacają: jeździł konno jak berajter, bił się na szpady i pałasze jak fechtmistrz, tańcował jak Vestris, jak sam bóg tańca, śpiewał wcale nieźle słodkim i sympatycznym tenorem, grał trochę na klawikordzie i flecie, który był naówczas w modzie, a w towarzystwie, dzięki szczęśliwéj pamięci, co mu gotowych fraz dostarczała, mógł mówić, sądzić, rozprawiać o wszystkiém, choć nic dobrze nie umiał. Sąd jego był pospolity, ostrożny, czasem zaostrzony dowcipem lekkim, nigdy zbyt śmiały i niepokojący, z tego rodzaju, które na świecie najlepiéj są przyjmowane, bo nikogo nie budzą i nie draźnią. Jak pszczoła, w lot, bez pracy chwytał po trosze z rozmów, z widoków, z naprędce przerzuconych książek, z każdego kwiatka, do którego się dotknął po drodze; z tych odrobinek układał sobie zapasy, ostrożnie szafując niemi. Umysł jego nie umiejąc nigdzie wniknąć głęboko, niezmiernie wiele odgrywał, i z nadzwyczajnym taktem występował do popisu. Zdawało się powierzchownie, że w nim daleko więcéj być musi, niż było w istocie. Tam gdzie nieświadomość zmuszała go się powstrzymać, umiał dać do zrozumienia, że wiele niedopowiedzianego zamilczał dobrowolnie. Był to zapaśnik w istocie niewielkiéj siły, ale zwinny i przytomny; natura niesamoistna, nic z siebie saméj niemogąca dodać, z łatwością naśladownicza, wpajająca się w każdą myśl cudzą, dosnuwająca jéj wątku, nie twórcza, bo zostawiona sobie traciła wszelką energię, ale umiejąca wybrać, a wybrane i przywłaszczone na swą korzyść obrócić.
Człowiek był lekki, miły, sympatyczny a chłodny w głębi; wszystkie zarody namiętności pożarła w nim jedna niezmierzona ambicya, pragnienie wzniesienia się nad poziom, żądza świecenia i znaczenia... Téj gotów był poświęcić resztę — wszystko.
W pierwszych chwilach głębokie na nim wrażenie uczyniła piękność arystokratyczna hrabiny, nosząca na sobie wybitne piętno cierpienia, pragnień, zawodów, budząca litość i sympatyę. Młodość rzuca się zwykle chciwie ku tym bolejącym duszom niewieścim, ołzawionym, tęsknym, rozpragnionym: są to pierwsze pastwy sił młodzieńczych. W miarę jak człowiek dojrzewa i starzeje, zaczyna więcéj pragnąć młodości, więcéj goni za urokiem niewinności i wejrzeniem dziewictwa.
Prawo o barwach dopełniających się w malarstwie, prawdzi się w życiu: człowiek pragnie w miłości tego, czego mu najwięcéj braknie.
Trzeba też było mieć serce kamienne, aby nie pokochać hrabiny. Oprócz uroków i wdzięku, jakim jaśniała, ona była dlań w ciągu tych lat matką, siostrą, trochę trwożliwą kochanką, nadewszystko istotą ciągłych poświęceń, czuwania i ofiary. Adam czuł, wiedział, że wszystko jéj był winien — ale!...
Nie uprzedzajmy toku opowiadania.
Jesteśmy w pokoju kasztelanowej, w pałacu na wsi.
Gmach to stary, ostawiony wiekowemi lipami i kasztanami, na wzgórku nad rzeką, niegdyś zamek obronny, dziś przepyszna rezydencya wiejska, przy któréj murach okolnych, na strzelnice wyszczerbione wspinają się bluszcze, winne latorośle i kapryfolia. Z pierwszego piętra widok daleki, spokojny, taki, jakich to u nas tysiące, na łąki zielone, na rzekę srebrzystą, na brzozowe gaje, na wioski ukryte w zaroślach.
Komnata hrabiny, w któréj ją znajdujemy, podobna była wielce przeznaczeniem do buduaru, ale budową i urządzeniem bardzo od niego odmienna.
Stare te zamki wspaniałe, nic dla rozkoszy i zniewieściałości nie miały w sobie: mury ich zdawały się odpychać nowe pokolenia, tak one do ich kształtów, charakteru i obyczaju nie przypadały. Wzniesione dla niewiast pracowitych i mężnych, prababek tych rodów skarlałych, niewiast, które żyły w trudach, łzach i modlitwie, nie mogły się przydać ich rozpieszczonym i roznerwowanym wnuczkom. Szukając pokoju na przybytek dla kasztelanowéj, musiano wybrać nań izdebkę w narożnéj baszcie, nie wiadomo jakie dawniéj mającą przeznaczenie, ale nie dość dobrze nadającą się do nowego.
Architekt zesłany z Warszawy umyślnie dla odświeżenia starego gmachu, przerobiwszy ten kątek, uczynił go prawie znośnym. Izdebka miała jedno wielkie wązkie okno, w grubym bardzo murze wybite, teraz przysłonione jak nisza bogatą z ciężkiéj materyi draperyą, po za którą postawiono we wgłębieniu dwa taborety miękkie, bo widok z tego okna na łęgi i okolicę był prześliczny. Ściany całe obito makatami, komin wmurowano marmurowy wielce ozdobny, posadzkę zarzucono dywanem, wreszcie tysiące fraszek i ornamentów, poważne lica wieżycy, w któréj dumał może jaki bohater o losach kraju, wyświeżyły i odmłodziły.
Przed wielkiém zwierciadłem ukośnie stojącém do okna, ubierała się hrabina, cała swym strojem zajęta, dobraniem barw do twarzy, kształtów do postaci, tego coby ją jak najpiękniejszą uczynić mogło. Brała i rzucała z kolei stroiki, pióra, kwiaty, klejnoty, a nic jéj nie zadawalało; chciała być piękną, najpiękniejszą z pięknych dla niego! On już wiedział, że go kocha, i przysiągł jéj miłość dozgonną; chciała utrzymać go przy sobie, usidlić, przykuć, obłąkać. Przywiązanie jéj i namiętność razem dla niego, były szalone jak ostatnia miłość, jak ostatnia nadzieja.
Pamela, dzisiaj już poważna marszałkowa dworu, gdyż wyszła była za mąż nareszcie i dostojność małżonki piastowała majestatycznie, — stała przy pani, nieznacznie ruszając ramionami na oznaki jéj niepokoju. Czuła ona najlepiéj, znając to serce, co się w niem działo; ale chłodna istota, co nigdy kochać nie umiała, co się przywiązać nie mogła, nie pojmowała stanu duszy swojéj pani. Hrabina: teraz była dla niéj zagadką.
— Pamelo droga — szczebiotała hrabina patrz-no, patrz, jakże mi z tym dyademem we włosach?... Suknię, nie prawdaż? wezmę tę białą, tyftykową, z niebieskim w palmy szlakiem? Jak ci się zdaje? mów, ale przemówże przecię?
— Pani we wszystkiém prześlicznie — odparła marszałkowa ruszając ramionami. — Gdybyś pani włożyła prosty szlafroczek, czy suknię z lamy złotéj, to wszystko jedno: w każdéj pani będziesz uroczą.
— A! stara pochlebnico! wstydźże się już mi takie mówić rzeczy! Ja chcę prawdy, a ty mnie karmisz słodyczami. Ty wiesz przecię, że on dziś przyjeżdża. Dziś, dziś, zobaczę go, uścisnę, uduszę przy mém sercu bijącém. Ja chcę dla niego, ja muszę być tak piękną, jak nigdy nie byłam... tak, żeby patrząc na mnie, o wszystkich kobietach, które w życiu widział, zapomniał; tak, żebym dla niego była ideałem, snem, widzeniem, aniołem. Patrz-no tylko: zdaje mi się, ja jestem żółta, oczy mam jakieś zmęczone?
— Ale cóżby to było dziwnego? Pani się turbujesz, płaczesz, niepokoisz... powinnabyś być spokojna i szczęśliwa.
— Spokojna! szczęśliwa! — ruszając ramionami powtarzała Hrabina — ja! ja! Znaszże ty co to miłość, która z natury swojéj jest niepokojom i męczarnią? Znasz ty miłość kobiety, dla któréj to uczucie przychodzi późno, która czuje, że jest ostatniém, że po niéj mogiła, noc — śmierć? O! milcz lepiéj!
Pamela zacisnęła usta i zamilkła.
— O! ty milczysz doprawdy, — odezwała się hrabina — nie rozumiesz mnie, mów... pociesz, uspokój... I odwróciwszy się ku niéj poczęła ją ściskać, śmiejąc się i płacząc razem. — O! radź mi, ja tracę głowę!
— Gdybyś pani doprawdy rady mojéj chciała... z cicha szepnęła Pamela.
— Ale widzisz, na Boga, że cię o nią proszę.
— Zrzuć pani wszelkie wyszukane stroje, włóż jak najprostszy, jak najmniéj ubrany: suknię białą, nic więcéj. To odmładza, to odświeża najlepiéj; a choć pani tego wcale nie potrzebujesz, ale strój może się podobać lub nie, a negliż musi... bo jest zawsze wdzięczny.
— A! ty możesz bardzo mieć słuszność! pośpiesznie zrzucając co była włożyła, odparła kasztelanowa. Więc co prędzéj suknię białą muślinową i szarfę niebieską! wszak niebieską?... i... naszyjnik turkusowy? tak czy nie?
— Ale na co te klejnoty!
— A! król mi zawsze mówił, że tak mi z nim do twarzy.
— Dla niego najpiękniejszą pani będziesz bez tych ozdób wykwintnych.
— Dziękuję ci, dziękuję! ściskając ją gwałtownie rzekła hrabina — ty tak dobrze mnie rozumiesz, tak myśl zgadujesz moją! ty tak jesteś rozumna! Ja... jabym się ubrała we włosiennicę i łańcuchy, byle on mnie kochał.
— Ale jakże on mógłby pani nie kochać! toby był chyba zbrodniarz...
Hrabina spuściła głowę, łzy z oczu jéj pociekły. Była przebrana, spojrzała w zwierciadło, zamilkła, dała tylko znak Pameli, aby odeszła, a sama rzuciła się na sofę w milczeniu.
Dla czego w takich chwilach wygórowanego niepokoju, prawie zawsze przychodzi na myśl człowieka, z jakimś przestrachem, wspomnienie grzechów przeszłości? dla czego najmocniéj czuje wówczas, że za nie odpokutować musi? Jest to instynkt sumienia, przedsmak kary, nim ona sama nadejdzie.
Hrabina patrzała przez okno na zieloną dal, po któréj wijąca się droga miała jéj tumanem pyłu jego przybycie oznajmić; patrzała nieruchoma, i w téj chwili cały szereg grzechów żywota przechodził, jak orszak pogrzebowy, przed oczyma jéj duszy. Nie były to wielkie winy, bo ci ludzie, do których ją los zbliżał, nie mieli serca, gra z obu stron była równa, z obu stron starano się łudzić dobrze odegraną komedyą, kończącą się uśmiechem szyderstwa, — ale ciężyły wszakże.
Jedna szczególniéj chwila z życia hrabiny przypominała się jéj jakąś zgryzotą upartą, jeden człowiek stał przed jéj oczyma blady i przybity: bała się, ażeby sprawiedliwość boża nie zażądała od niéj zadośćuczynienia za męczarnie jemu zadane.
Charaktery kobiet XVIII wieku bardzo przypominają podobne im naszego stulecia, które spadek po swym poprzedniku przejęło w całości. Uczono je od dzieciństwa nie mieć serca, grać komedyę, łudzić, bawić się, korzystać i nie poddawać się uczuciu. Z jednéj strony miłość własna i pycha były sprężyną życia, z drugiéj chwilowe szały i namiętności zwierzęce... Serca nie było. Na dworze Stanisława Augusta mieniali się mężczyźni, mieniały kobiety ulubieńcami, odciągano od rywalek przez zazdrość chłodną, chwytano jaśniejsze postacie, aby się niemi pochlubić, wyrywano sobie błyszczące istoty jak cacka; nikt téj igraszki nie brał na seryo.
Gdy wypadkiem wśród téj komedyi, która nikomu wiele złego uczynić nie mogła, zjawił się człowiek szczery, prosty, łatwowierny, można sobie wystawić, jaki go tam los czekał. Był on jak w teatrze wieśniak ze wsi przybyły, który się rzuca na aktora zdrajcę, biorąc za dobrą monetę jego puginał kartonowy i truciznę z czystéj wody.
Człowiek prawdziwy, wśród tych ludzi ze strzępek i świecideł, brał na seryo, co dla nich było igraszką, stawiał swe życie gdzie oni tylko dawali fałszywy pieniądz miłości własnéj. Niewtajemniczony zgrywał się do ostatniego szeląga wśród tych szulerów zmówionych na niego.
Na sumieniu pięknéj pani leżał właśnie jeden ciężki grzech tego rodzaju. Lat temu kilka, na wsi, wśród nudów wilegiatury, spotkała się hrabina z sąsiadem, człowiekiem młodym i wychowanym surowo, ale wśród téj ciszy lasów rozkołysanym marzeniami heroicznemi, w których kobiety występowały jako skrzydlate anioły. Hrabina nudziła się bardzo naówczas, a kobieta, która się nudzi, zdolna jest czasem popełnić największą zbrodnię i najstraszniejsze głupstwo. Młody ów człowiek był piękny i roztropny, interesa sąsiedzkie, często go bardzo sprowadzały do domu kasztelana. Kasztelan, który z nim passyansa ciągnąć nie mógł, ziewał straszliwie w czasie jego odwiedzin, i żonie go na pastwę oddawał.
Z początku hrabina znajdowała go nic nieznaczącym i śmiesznym surowością pojęć; potém pomyślała sobie, ziewając także:
— Nużbym takiego stoika, rygorystę zbałamuciła? Coby to była za pociecha widywać tańcującego niedźwiedzia! jaki tryumf rozpłomienić anachoretę!... O! popróbuję! doprawdy! cóż to szkodzi?
I spojrzała nań raz, drugi i trzeci, i przemówiła tym głosem, serdeczny naśladującym, dziecięcym, niby szczerym a wyuczonym... stała się dlań słodką, zamyśloną i pełną prostoty kobietą... I umiała stopniować uczucie zmyślone, jak nigdy piękniéj nie wycieniowywa się prawdziwe... Kwiatek ten malowany był kraśniejszy od naturalnego.
Stoik wpadł w zręcznie zastawione sidła: miłość własna została zaspokojona, serce nie drgnęło nawet.
Prawdę rzekłszy, to był surowy nieco wieśniak. Hrabinę wiele rzeczy odstręczało od téj szorstkiéj nieco postaci, ale chciała być pewną, czy ma tę siłę, co zwycięża? czy wszystko może, czego zapragnie? Doprowadziła go więc do rozpaczliwego rozmiłowania się, podżegając go, podomuchując ten ogień umyślnie, zdradliwie... aby się zabawić.
Potém przyjechał z Warszawy śliczny, wyfryzowany i pachnący młody Paryżanin, Potocki jakiś, i hrabina rzuciła wieśniaka, nie patrząc już nań nawet.
Wieśniak sechł, bolał, burzył się, walczył z sobą okrutnie, uciekał i powracał, i szalał... a hrabina z okrucieństwem dziecka, które na szpilkę wbiło chrząszcza, patrzała jak się szamotał z rozpaczą... Śmiała się trochę, litowała nawet i wzdychała nieco, ale ją to dużo rozrywało... il étais si vrai! Nakoniec opamiętawszy się, młody człowiek uciekł, zamknął się na wsi... i powoli sobie umarł. Konając prawie, napisał do niéj list straszny, którego wyrazy nosiła w sobie jak połkniętą truciznę.
W téj chwili oczekiwania, nie wiedzieć dla czego, cały ten epizod życia ze wszystkiemi szczegółami przesunął się jéj przed oczyma: zbladła, zadrżała, przelękła się, jakby przeznaczenie odczytało jéj wyrok nad głową. Napróżno odpychała myśli straszne.
— O! nie! to być nie może! mówiła cisnąc bijące z obawy serce. Któż być może dla niego tém, czém ja byłam? Kto go utuli taką miłością takiém bałwochwalstwem, taką pieszczotą, takim szałem i gorączką? Nie! nie! on mnie musi kochać, on mnie kocha! Ja pierwsza zjawiłam mu się na tle smutném szarego życia; jam mu podała rękę i pociągnęła go z sobą w te światy, wśród których czuje się panem; jam dla niego całą przeszłością, przyszłością całą!
Zatrzymała się, myślała długo i zapłakała.
Wszystko to, co rozum mówił, nie wystarczało; miłość nie ma rozumu, nie jest logiczną, sercu nikt nakazać nie może. Trzeba się było modlić do losu, i hrabina zwróciła się do niego.
— Los — rzekła w duchu — winien brać tę zapłatę za życie sterane, za doznane zawody, za łzy, któremi zlewałam łoże samotne i boleści nieprzeliczone... On musi być tą gwiazdą, która raz wschodzi dla każdego człowieka... tak! on!
Kasztelana tym razem nie było w domu, w którym rzadko bardzo bawił; list świeżo odebrany kazał się spodziewać przybycia Adama. Hrabina rachowała, że o dzień cały wyprzedzi nudnego męża.
Słońce schylało się ku zachodowi i tonęło w chmurach białych, płowych, ołowianych, nagromadzonych dziwnie i piętrzących się wysoko. Na drodze ani pyłku, w powietrzu ani dźwięku... cisza uroczysta, oczekiwanie.
Za każdym szelestem hrabina się zrywała, chciała lecieć, tak jéj było pilno zobaczyć go, pochwycić, przycisnąć do serca zbolałego jakiemiś przeczuciami.
Wieczór się zbliżał. Adama nie było widać, oczekiwała napróżno; zniecierpliwiona zaczęła chodzić żywo, niepokoić się wreszcie o niego; samotność jéj ciężyła, zadzwoniła na Pamelę.
— A! moja droga! zawołała: co to jest, że jego nie ma?... O dwie godziny już spóźnił się wedle mojéj rachuby... możeby wysłać naprzeciw?... może nieszczęście jakie, przypadek?... Powiedz mi co ty myślisz? Mnie dręczą jakieś przeczucia!
W takich chwilach słabości, panowie są zawsze dla sług najserdeczniejsi. Gdy są szczęśliwi lub gdy się lękają, sługom z tém najlepiéj; gdy się nudzą i ziewają, są najciężsi. Pamela czuła się w téj chwili panią i mentorką.
— Ale proszę pani — odezwała się śmiało — cóż to tak dziwnego? Na naszych drogach, naszemi końmi, w naszym kraju, nigdy z góry nietylko godziny, ale dnia nawet przybycia obrachować nie można... Jużciż przyjedzie z pewnością... może wreszcie...
— Czuć przecię powinien, że go tu niecierpliwie czekają, odparła hrabina. Co większa, przecięż jemu powinno być pilno... jemu! Ja mam żal do niego, że nie przyleciał pożyczywszy skrzydeł; on wie, jak pragnę, żeby pośpieszył.
— I zapewno się też śpieszy, odpowiedziała Pamela; ale to od tylu okoliczności zależy!
— Któraż godzina?
Sprawdzono na zegarkach godzinę, obrachowano na nowo odległość; okazało się, że Adam ledwieby mógł był przybyć śpiesząc bardzo.
Hrabina spojrzała na gościniec, i znowu gościńcem przesuwały się tylko wozy wieśniacze... nic więcéj... a tu każda chwila ze skarbu życia uchodzącego daremnie, tak była nieopłacona! tak droga!
Tymczasem na zachodzie blaski słoneczne znikały za gęstą warstwą chmur białych, które powoli coraz wyraźniéj przybierać zaczęły sino-ołowianą barwę, zwiastującą burzę. Na noc przygotowywała się widocznie jedna z tych straszliwych letnich burz, które w naszych krajach są rzadkie, ale przerażające, walących czasem całemi milami lasy, wywracających wioski, zostawujących po sobie na długo ślady okrutnego zniszczenia. Ale tym razem burza zniknęła z oczu, szło o powrot Adama, który się opóźniał; chmura niepokoiła tylko o tyle hrabinę, że go gdzieś w drodze spotkać i przytrzymać mogła. Lękała się o niego, przypuszczając wszystko.
Nareszcie Pamela wbiegła z hałasem do pokoju, ukazując pani tuman pyłu na gościńcu... To był on, niezawodnie on! poznano powóz i konie. Hrabina cała zwiesiła się przez okno baszty, zwracając oczy w tę stronę, całowała Pamelę, kazała co najśpieszniéj podawać podwieczorek, chodziła, wracała, niecierpliwiła się, śpiewała, była prawie nieprzytomna z radości, ze szczęścia; zdawało jéj się, że powóz nienaturalnie powoli się posuwa.
Nie widziała Adama od kilku miesięcy, ale rozstali się czule. Adam chciał już nawet wówczas powracać z nią do kraju. Żegnając się postrzegła w nim tęsknotę, wzruszenie; przypominała sobie teraz każdy jego ruch, słowo, wyraz posmutniałéj twarzy, dla upewnienia się, że go znajdzie takim, jakim ujrzeć pragnęła.
Naostatek przed zamkiem zadzwoniły uprzęże. Hrabina, któréj przyzwoitość wybiedz nie dozwalała, musiała blada i pozornie obojętna czekać na niego w salonie..
Drzwi się otworzyły — to był nareszcie on!
On... ale niestety! jakże dziś odmienny od tego nieśmiałego chłopaka, który wyjeżdżał z Warszawy wykradziony, na kilkoletnią naukę!... Dzisiaj był to rozkwitły młodzieniec nadzwyczaj piękny, urodziwy, pewny siebie, śmiały, a na obliczu jego dłuższy pobyt w krajach obcych zasiał już ów rodzaj wzgardy i lekceważenia, które się zawsze do domu przywozi, jako fizyognomię cywilizacyi.
Świeżość młodzieńcza nieco się starła z téj twarzy, na któréj już początkowe walki życia pierwsze wydeptały trosk ślady... ale oko jego płonęło ogniem, a usta uśmiechały się jakąś wiarą w przyszłość...
Hrabina nie mogła się, jakby chciała, rzucić ku niemu, ale powitała go wejrzeniem, które mówiło wszystko co czuła, a ręka jéj w ściśnięciu dłoni Adama, gdy ją niósł do ust, drżała jak piętnastoletniéj dzieweczki.
Pierwsze chwile były pełne jakiegoś wzajemnego, niedowierzającego rozpatrywania się w sobie.
Gdy najlepiéj znany nam człowiek po długiéj niebytności powraca, szukamy naturalnie, ile w nim szkody zrządził czas? ile nam z niego wzięli ludzie?
Adam nie znalazł innéj zmiany w Julii, tylko nieco znużenia; wydała mu się o wiele mniéj piękną, niż marzył i przypominał... Jest to zwykły skutek fałszywéj pamięci oczu, które obraz każdy idealizują i przedstawiają go daleko jaśniejszym, niż rzeczywistość dać może.
Ona znalazła go, nie wiem dla czego, straszliwie jakoś przemienionym, poważnym do zbytku, zmieszanym jakby poczuciem jakiegoś grzechu i ciążącéj na sumieniu winy. Wielka miłość zawsze jest jasnowidzącą, w oddaleniu przeczuwa, patrząc zgaduje od razu. Dla niéj są znaki, których chłodne oko nie chwyta; ma ona miarę pewną, oznajmującą jéj, że czegoś braknie, że coś jéj zagraża.
Takie uczucie niepokoju, mimo największéj ufności, ogarnęło hrabinę, która nim się do Adama przybliżyć mogła, już poczuła, że w przeciągu tych kilku miesięcy stanęło coś pomiędzy nimi, że coś ich rozdzieliło, że powracali ku sobie nie tacy, jakimi się rozstali.
Nie była to pewność, ale tylko przeczucie, uciskające serce tak mocno, że po sile cierpienia trafność jego poznać mogła hrabina.
Pierwsze chwile przeszły na rozmowie, któréj świadkiem był stary rezydent, rodzaj pół-gospodarza, powołany dla przyzwoitości, i zawsze potrzebna Pamela. Zajęły ją opowiadania o Paryżu, o Strasburgu, gdzie Adam jakiś czas przepędził, potém o Wiedniu, w którym się zatrzymywał po drodze... Rozmowa była stygnąca i ciężka, a że Adam zdawał się zmęczony podróżą, hrabina sama wniosła, że wcześniéj powinien pójść na spoczynek.
Nim jednak miał czas odejść, przechodząc szepnęła mu, że będzie nań czekała w wielkiéj alei ogrodu. Tak pragnęła się widzieć z nim sam na sam, bez natrętnych świadków, i wyspowiadać przed nim całą swą strwożoną duszę... Adam odszedł jakby zakłopotany. Zaraz po jego odejściu hrabina udała się do swych pokojów, zmieniła suknie, i przez ganek wysunęła się z bijącém sercem w wielką aleję lipową, która dzieliła ogród na dwie połowy.
Adam nie przybył tak prędko, jakby była pragnęła; szedł ku niéj jakimś krokiem wolnym, zadumany; a gdy mu białe ręce zarzuciła na szyję i gorącą twarz przytuliła do jego piersi, zdawał się ten uścisk serdeczny zimną tylko jakąś odpłacać wdzięcznością.
— Mów, mów, powiedz mi — zawołała hrabina gwałtownie — nie prawdaż? ty mnie kochasz? nic się w twém sercu nie zmieniło? Mów! ja się dręczę! ja się niepokoję, ja jakieś nieszczęście przeczuwam! ty zdajesz mi się tak zmienionym, tak innym!
— Mylisz się... pani! rzekł dziwnie drżącym głosem Adam.
— Pani? — zakrzyknęła odpychając go od siebie kobieta — ty śmiesz mi mówić pani? A! niewdzięczny! to obelga!
— Droga moja!
— On mi śmiał powiedzieć: pani! powtórzyła kobieta: to chyba urągowisko! On! który wie, żem jego sługa, niewolnica, jego poddanka.
I wstrząsła nim porywając go za ramiona.
— Niewdzięczny! Słyszysz ty! Ty musisz mnie kochać! musisz, lub... A! ja ciebie zabiję!
— Uspokój się droga Julio, rzekł drżącym głosem Adam: cóż to jest?
— Co mi jest? ty pytasz co mi jest? przerwała. Jak to! nie rozumiesz nawet, że to jest miłość... że to jest szaleństwo, że tak się kocha, kiedy się kocha prawdziwie! Ty stoisz zaklęty, marmurowy? Któż ci serce wyjął z piersi?
Z wolna owładnięty tą gorączką, Adam przycisnął ją do siebie. Głowa jéj zwiesiła się na jego ramię, zaczęła łkać i płakać. On milczał, ale starał się ją pieszczotami ukoić. Niestety! były to zimne formy, które tylko zakochaną oszukać mogły; była to może namiętność chwilowa, któréj się młodość oprzeć nie umie; ale czuć zarazem było, że w piersi nie zadrgało serce, a usta uparte nie miały nic do powiedzenia.
Z za drzew, z za chmur, księżyc blady wyjrzał na nich i oświecił tę scenę: ją w bieli zwieszoną na jego piersi, jego stojącego, nieporuszonego, zmieszanego rolą, którą zimno odegrywać musiał.
— A! ja tak pragnęłam ciebie! tak na ciebie czekałam! odezwała się szepcząc cicho. Te dni oczekiwania były mi długie jak lata, jak wieki, jak wieczność nieprzebyta. Zestarzałam doprawdy z tego pragnienia i tęsknoty... a tyś tam siedział tak nielitościwie długo. Gdybyś wiedział, jak ja ciebie kocham, jakem się męczyła... jakeś ty dla mnie wszystkiém na świecie!
— Nie — odparł Adam wzdychając: to ty wszystkiém dla mnie jesteś. Czémże ja byłem, czémbym był, gdyby nie to?
— A! może szczęśliwszy niż ze mną, zawołała Julia. Taka namiętność jak moja musi wysysać życie, a ja nie mam litości ani nad sobą, ani nad tobą... Umrzeć! no, to umrzeć przeżywszy chwilę... ale kochać...
Rzuciła mu się znowu na szyję i płakała.
— Ty mi nic nie mówisz, rzekła: tyś nie tęsknił?
— Ja? Julio! godziż się!.. wybełkotał mężczyzna.
Słowa jakoś ciężko mu z ust płynęły, nic nie przychodziło z głębi samo: czuć było, że się przymusza.
— A! teraz — dodała hrabina żywo — ja cię już od siebie nie puszczę: tyś mój! będziemy razem... Pokażę cię światu, aby mi zazdrościli; będziesz tryumfem moim; będą cię wielbili, będą ci się dziwowali. Miłość twoją, przyszłością świetną ci nagrodzę, czém zechcesz, sławą, bogactwy, znaczeniem; pójdę, upokorzę się, nie powstydzę żebrać dla ciebie — kochaj mię tylko, o! kochaj mnie...
I nagle rzuciła się przed nim na kolana z załamanemi rękami, podnosząc głowę ku niemu... Zimny człowiek, przerażony cofnął się nieco, bo to błaganie było jakby wyrzutem. Podniósł ją, i milczący, zadumany począł całować. W tym uścisku Julia poczuła zimny pot, który mu oblewał skronie i przestraszyła się.
— Co ci jest? zapytała.
— Mnie nic... nie wiem... to może znużenie...
— Skroń masz zastygłą a wilgotną...
— Jestem trochę słaby...
— Słaby! a ja szalona wywiodłam cię na powietrze! Chodź, chodź! ja cię zabijam, jam niegodziwa!...
I pochwyciła go, ciągnąc ku pałacowi.
W téj chwili po martwéj, długiéj nocnéj ciszy, razem wszystkie milczące drzew gałęzie dziwnie jakoś zaszumiały. Skrzydło burzy przeleciało wichrem po nad ogrodem; olbrzymie lipy, kasztany, sokory, świerki czarne, rozkołysały się, pochyliły, jękły... Szum drgających gałęzi i ulatujących z nich liści nie dał im nawet własnych słów usłyszeć.
Błysnęło, grzmot się rozległ szeroko... Kasztelanowa przerażona biegła, aby co prędzéj ukryć się w pokojach, lękała się bowiem nad wszystko piorunów i burzy. Ale w objęciach jego coż jéj znaczyła ruina świata, śmierć i zniszczenie? Była szczęśliwa... Nim potrafili dobiedz do ganku, już deszcz zaczynał spadać wielkiemi kroplami, a ledwie drzwi zamknęły się za nimi, burza wściekła zaczęła ryczeć w podwórzu... Przy świetle błyskawic, posadziwszy Adama na kanapie, kasztelanowa klęcząc ocierała mu twarz i wpatrywała się w to zimne a piękne oblicze, które się do niéj uśmiechało już nie dawnym zapałem młodzieńczym, ale jakąś troską tajoną pod zmyśloném weselem... Co chwila ten ból i niepokój tajony przedzierał się przez osłony, które go ukryć chciały. Nagle Julia popchnęła go od siebie całą siłą.
— Zdrajco! zakrzyknęła: ty mnie nie kochasz! ty mnie nie kochasz!
Głośne uderzenie piorunu, który padł na blizko stojącą topolę, nie dało słyszeć odpowiedzi; ale Adam przestraszony począł ją pieścić i pocieszać.
Julia patrzała, słuchała, drżała; wpośród jego zaklęć i oświadczeń, dziwne jakieś uparte przeczucie wciąż powtarzało w jéj duszy: — „On kłamie, on cię zwodzi, on zdradza!“
Niestety, serce nie myliło!
Gdy kasztelanowa ostatnim razem przybyła odwiedzić swojego wychowańca w Paryżu, znalazła go trochę bledszym, znużonym, osmutniałym, znękanym nauką, tęskniącym do szerszych ram świata, wyrywającym się niecierpliwie na swobodę. Potrzeba było jakoś radzić na to, znaleźć dla niego towarzystwo na tych kilka ostatnich miesięcy, wprowadzić go trochę między ludzi... Oprócz tego, nowy młody nauczyciel Adama, człowiek bardzo przyzwoity, który już nie jednego kawalera dobrego domu w świat wyprowadził, znajdował, że dla dopełnienia wychowania, dla nabrania maniery, potrzeba mu było koniecznie sposobności poznania większego świata, dworu, arystokracyi. Dowodził on, że tego werniksu ostatecznego, który dzieło wykończa, nie nabywa się ani inaczéj, ani gdzieindziéj, że bez niego człowiek zawsze trąci parweniuszowstwem i roturą. Kasztelanowa, która z niego chciała uczynić koniecznie ideał dobrego tonu, nie mogła zaniedbać nawet powierzchowności swego ulubieńca, nie chciała odmówić mu téj pozłoty koniecznéj.
Wprawdzie dworu, kobiet, pokus wszelkiego rodzaju obawiała się bardzo pani Julia dla Adama, drżąc o swój skarb; ale Francuz odgadłszy obawy, i wchodząc w jéj macierzyńską troskliwość, uspokoił ją tém, że młody człowiek jest rozsądny, chłodny, nie okazujący żadnych usposobień do płochości.
Stanęło więc na tém, że Adam miał choć małemi drzwiami wejść na świat większy.
Szło o to: kto go w niego wprowadzi? Francuzów i Francuzek lękała się znowu kasztelanowa; zdawało jéj się, że będzie ze wszech miar lepiej, gdy się to za pośrednictwem jednego z bawiących za granicą domów polskich da wykonać.
Nie zbywało naówczas na tych dobrowolnych emigrantach w Paryżu i po wszystkich niemal dworach Europy; niektóre rodziny wielkich imion a nadszczerbionych fortun, nie wynosiły się prawie z Francyi. Domów polskich w Paryżu nie brakło, chodziło tylko o wybór z nich jednego.
Pomiędzy dawniéj zamieszkałemi znajdował się tam jeden i pokrewieństwem i dziecinnemi jeszcze stosunkami połączony z kasztelanową. Długo rozmyślając nad wyborem, Julia wpadła na przekonanie, że sam los wyznaczał jéj przyjaciołkę młodości, któréj będzie mogła śmiało powierzyć w opiekę Adama.
Pani domu była towarzyszką serdeczną jéj lat dziecinnych, rozumiały się dobrze: dla niéj hrabina mogła nie mieć tajemnic, wytłómaczyć jéj co innym pozostać musiało tajemnicą.
Krystyna X... była jéj rówieśnicą o parę lat od niéj młodszą, jéj krewną; łączyły je trochę losy podobne, trochę charaktery zbliżone, wypadki... przyjaźń... wszystko.
Julia i Krystyna, przy wielu sympatyach i pozorném podobieństwie, w głębi serc wcale były różne od siebie.
Krzysia — tak ją pospolicie zwano — wychowywała się w sąsiedztwie rodziców Julii; pierwsze ich marzenia rozkwitły w cichych rozmowach pod cieniem starych lip rodzinnego dworu hrabiny. Późniéj obie powychodziły za mąż nie po myśli, żyły tak jak się żyje, gdy serce nie wiąże do życia, spowiadały się przed sobą dosyć szczerze ze swych przygód i myśli. Po zwierzeniach i łzach wylanych na łono przyjaźni, kochały się do pożarcia... ściskały za każdém spotkaniem do uduszenia... żyć bez siebie nie mogły, pisywały do siebie za każdą zręcznością; a mimo to, rzecz nie do wiary, nienawidziły się po cichu, i zazdrościły sobie wzajemnie.
Każdy z ludzi, a zwłaszcza piękne kobiety mają zawsze prawie gdzieś koło siebie takiego nieprzyjaciela skrytego, cichego, który często się ukrywa pod suknią najlepszego z przyjaciół. Niechęć, wstręt, prawie nienawiść obu przyjaciołek serdecznych, przybierały pozory łudzącego wylania przyjaźni, przywiązania gorącego, a w istocie nie wiedzieć dla czego czuły się rywalkami i chorobliwie śledziły swe kroki, gryząc się każdém przez współzawodniczkę otrzymaném powodzeniem. Ukrywana radość z każdego kłopotu, przybierała pozór niesłychanego, hałaśliwego, wylewającego się na zewnątrz i szeroko współczucia.
Gdy Julia pierwsza wyszła świetnie za znacznie starszego od siebie, dobrze już naówczas zużytego i poddeptanego kasztelana, Krzysia, która przebyła różne sercowe przygody, nie miała spokoju, dopóki sobie nie wyszukała hrabiego X... kuzynka, wdowca także nadszarzanego, ale bogatego jeszcze i w wielkiém znaczeniu, którego postarała się usidlić i poprowadzić do ołtarza. Nie szło wcale o szczęście, ale o zamążpójście. Gdy Julia podobała się królowi, i jakiś czas widocznie była w łaskach, Krzysia nie spała, nie jadła, nie miała chwili spokoju, zabiegała na wszystkie strony, póki jéj nie wyrwała serca N. Pana. Dokazała tego choć na krótko: miała swoją chwilę tryumfu. Zerwały z sobą dosyć głośno, ale obie zapomniane wkrótce, pogodziły się, narzekając wspólnie na niestałe serca mężczyzn. Kochanków Julii bałamuciła Krzysia, odbierała ich jéj, ale łatwo potém było na nich samych zrzucić winę; a choć serce Julii cierpiało mocno, Krystyna potrafiła ją potém przekonać, że nic a nic nie była winna, że nie miała myśli jéj szkodzić, że została oplątaną, wciągniętą... ofiarą!
Zrywały z sobą nieustannie i godziły się z równą łatwością. Były chwile, że się kochały w sobie i nienawidziły, żyć z sobą długo nie mogąc, a tęskniąc do siebie.
Kilka lat odetchnienia, podróż Krystyny, niewidzenie się dłuższe, zatarły pamięć dawnych bojów i walk, a Julia miała znowu to mocne przekonanie, że Krystyna jest jéj najlepszą przyjaciołką. Jakoż powitały się z zapałem w Paryżu po długiéj rozłące, i przesiadywały z sobą po dniach całych, opowiadając sobie dzieje tych lat, które przebyły każda w innéj stronie. Julia otwartsza, dobroduszniejsza, wyznała wprędce swą miłość, nadzieje, plany przyszłości, wszystkie cierpienia i niepokoje, policzyła łzy, które wylała z tego powodu... Tak potrzebowała serca, któremuby się zwierzyć mogła, któreby ją zrozumiało!
Krzysia stokroć zimniejsza od przyjaciołki, daleko chłodniéj zepsuta, serce miała uśpione; nie budziło się ono z letargu, w który wpadło po pierwszych w życiu cierpieniach. Gorzała głowa i zmysły chwilowo; sumienie nierozpowite czy skrępowane, spokojne, nie dało jéj nigdy saméj uczuć, jak głęboko brnęła w złe, które się dla niéj powszednim stało chlebem. Krzysia uważała życie za rodzaj gry hazardownéj, wyścigów do jakiegoś skrytego celu. Biegła do niego, bo biegli inni, nudziła się i męczyła pogonią, szukała rozrywek, rzucała dzisiaj co ją bawiło wczoraj, nie pojmując nawet, aby kto inaczéj sobie osnuł żywot i wyobrażał przeznaczenie. Łzy, czułość Julii, jéj wiecznie ubieganie się o miłość prawdziwą, w którą Krzysia już wcale nie wierzyła, draźniły ją i śmieszyły. Gdy się teraz znowu dowiedziała od przyjaciołki o nowém przywiązaniu, gdy ujrzała ją rozpłakaną, wyegzaltowaną, gdy się przekonała, że to jest prawdziwa acz dla niéj niepojęta namiętność: zapragnęła zaraz napić się także z téj czary napoju, którego jeszcze nie kosztowała.
Zdawało jéj się, że smak téj ambrozyi, nie w ustach, co ją piły, ale w czarze, co ją zamykała, był cały...
Piękna, dowcipna, a gdy chciała pusta, żywa, płocha, zepsuta bez zgryzoty, Krzysia miała schorowanego męża, który pokutował za swoje i naddziadów grzechy, niewysłowione męki znosząc w podagrze. Choroba ta ostatniemi czasy uczyniła z niego prawdziwego Łazarza... Krzysia pilnowała biedaka, jeździła z nim, a podróże te dostarczały jéj wybornych sposobności do zabaw, za to, że przez pięć minut dziennie słuchała cierpliwie lub niecierpliwie stękań, jęków i narzekań hrabiego.
Mąż naturalnie jechał gdzie ona chciała, bo zawsze tam najlepszy był doktór, gdzie Krysia jechać pragnęła; tam najskuteczniejsze dla niego wody, gdzie jéj się czas jakiś spędzić chciało. Nie mamy już co mówić o tym człowieku, który dogorywał, wielbiąc cnoty swojego anioła-stróża, gdy tymczasem troskliwa żona śmiała się z niego w wybraném towarzystwie filozofów, poetów i młodzieży. Krzysia esprit fort, filozofka jakich mało, zupełnie uwolniona od przesądów, chłodna, rozsądna bardzo gdy szło o drugich, dla siebie była najlepszą, najdogodniejszą z przyjaciołek... Od niczego nie widziała potrzeby się powstrzymywać, pieściła się serdecznie.
Młodsza nieco od Julii, piękna, bo spokojna i bez czucia (a to lepiéj zachowuje kobietę nad wszystkie kosmetyki), Krystyna była tém niebezpieczniejszą dla mężczyzn, że umiała odegrywać uczucie, jakie jéj zastosować wypadało, a nic jéj nigdy komedya nie kosztowała. Gdy się od Julii dowiedziała o Adamie, o całéj jego historyi, gdy ją posłyszała opowiadającą z namiętnością, ze łzami o swojém szczęściu, — poczuła jakąś zazdrość piekielną... Ona tak kochać nie mogła, instynkt jéj wskazywał, że ta miłość była szczęściem wyższém nad inne, że dość było kroplę jéj wypić, by na resztę życia zostać upojonym i szczęśliwym... choć wspomnieniem... Gniew, niepokój, zazdrość rozdraźniły ją do najwyższego stopnia, nie dawały jéj spać, odpocząć. Szydziła z przyjaciołki, ruszała ramionami, udawała niedowiarstwo, ale koniec końców zamierzyła zgorszenie to zniszczyć, stosunek zerwać. Nie ma nic okrutniejszego i mściwszego nad niemoc w obec cudzego szczęścia, które się jéj urąga.
Krzysia w téj chwili nie była zupełnie swobodną: kompromitowałoby ją w oczach świata i czyniło starą, gdyby nie miała choć jednego wielbiciela. Plątał się około niéj Francuz, wice-hrabia de St.-Géron, idący na czele orszaku za wozem tryumfalnym. Był on przyjacielem męża, towarzyszem żony, domownikiem, lekarzem na podagrę, opiekunem w obcym kraju, plenipotentem, często kassyerem. On się postarał dla pani o przyjęcie jéj na królewskim dworze, on podagrykowi wyrobił order jakiś cudzoziemski dla zabawki, on im towarzyszył do wód, a w dodatku był to człowiek tak rozsądny, że na przemijające fantazye Krzysi zamykał oczy lub się z nich uśmiechał.
Julia widząc to stalsze przywiązanie przyjaciołki do Francuza, nie przypuszczała nawet, aby jakie niebezpieczeństwo Adasiowi od niéj zagrażać mogło... Jéj więc powierzyła wychowańca... Podagryk, który się spodziewał, że młodzieniec czasem z nim w warcaby grywać będzie, bardzo był rad. Wice-hrabia de St.-Géron nie miał nic przeciwko temu, i obiecywał protekcyę młodemu człowiekowi. Krzysia z niezmiernym zapałem podjęła się opieki nad młodym chłopakiem... Obiecywała złote góry dla niego!
W rozmowie wszakże wyznała Julii, że młokosów cierpieć nie może. To jeszcze bardziéj uspokoiło kasztelanową; odjechała marząc o powrocie Adama, o swém szczęściu, o nowym blasku, jaki mu towarzystwo wybrane nadać miało.
Tymczasem dziwne, niespodziane przygody zmieniły zupełnie postać rzeczy.
Zaraz po odjeździe Julii, podagra hrabiego X...., leczona przez jakiegoś szarlatana, z początku dokazującego cudów, bo zupełnie go uwolnił od bolów, tak, że chory nawet chodzić nieco począł, i miał się już za całkowicie ulepszonego, — nagle od nóg rzuciła się do żołądka, na piersi, i po krótkiém, ale gwałtowném cierpieniu, dobiła nieszczęśliwą ofiarę.
Nieutulona w żalu wdowa, doznała jeszcze podwójnego strapienia; bo wierny jéj od lat kilku przyjaciel serca, wice-hrabia de St.-Géron, w chwili gdy mu wypadało może dla przekonania o szczerém przywiązaniu oświadczyć się z dozgonną ofiarą ręki i imienia, znikł prawie nagle.
Uczynił to wprawdzie mimowoli, w rozpaczy, ale dziwnie mu posłużyło mianowanie na jakiś urząd w Gwadalupie, które całkiem niespodzianie otrzymał... Nie było nawet mowy, aby hrabina mogła płynąć z nim do kolonij...
Skład okoliczności był osobliwszy: śmierć męża, strata przyjaciela zeszły się razem. Hrabina Krystyna przecięż nie straciła ani przytomności, ani ochoty do życia. Mężowi sprawiła pogrzeb nader wspaniały, postarała się nawet o szumne nekrologi w gazetach holenderskich. O wice-hrabi wspominała tylko z politowaniem i szyderstwem, dowodząc, że o nim łatwo jéj było zapomnieć, że pod koniec był niesłychanie nudny... Tymczasowo zastępował go poczciwy, otyły, głupowaty książę C...; który się w Krzysi kochał niegdyś, gdy była dzieckiem, a gdy dorosła na pannę, chciał się z nią żenić. Potém zmuszony był inną poślubić, ale pozostał wierny swéj pierwszéj miłości. Był to wygodny posługacz.
Książę C... miał na dziedzictwo jedną z tych poczciwych głupot, którym się bardzo wiele przebacza, bo wiele kochają... Krzysia całe życie drwiła sobie z niego, posługiwała się nim, żartowała nielitościwie, wystawiała go na śmiech ludzki. On to wszystko z cudowną cierpliwością przyjmował, byle na przeprosiny piękną jéj, choć często przybrukaną ucałować rączkę.
Książę C... nie był jéj wierniejszy od ogółu kochanków owego wieku: bałamucił się dla dystrakcyi, ale wzdychał do ślicznéj Krzysi mimo to do ostatka. Po śmierci męża, porzucił swą żonę u wód w Bardyowie, a sam pod jakimś pozorem przybył do swéj bogini. Bardzo jéj to było na rękę, bo się nim wyręczała w wielu sprawach przykrzejszych, a jego ślepe posłuszeństwo czyniło z niego najwygodniejszy sprzęt w domu.
Męczony, był szczęśliwy... bo kochał biedaczysko...
Krzysia w téj chwili głównie o jedném myślała... To szczęście przyjaciołki, ten piękny młody chłopak, świeży, skromny, nieśmiały, spać jéj i spocząć nie dawał... Przywoływała go do siebie bardzo często, obracała na wszystkie strony... była ciekawa... Leciała jak często ptaki zlatują się w to miejsce, gdzie jeden z nich znalazł ziarno.
Adam się jéj podobał. Pod pozorem zwierzonéj sobie nad nim opieki, kazała mu u siebie bywać często, badała go, przypatrywała mu się, zaczęła się nim zajmować z gorliwością nadzwyczajną. Ale na pozór ciągle była niekontenta z niego, ganiła co zrobił, rzucała nim na wszystkie strony... gniewała się niby, potém przemawiała łagodnie, potém milczała uparcie.
Wszystko co może rozbudzić uczucie, namiętność, podraźnić miłość własną, w grę wprowadzone zostało.
— Nie potrzeba nic przedemną taić — odezwała się do niego po niejakim czasie, — ja wiem wszystko. Julia kocha pana Adama, WPan ją kochasz także... I nie może być inaczéj: winieneś jéj wszystko... To kobieta pełna zalet, serca, uczucia... zacna poczciwa, kochana!... A! gdybyś WPan wiedział, jak my się kochamy! To anioł!..
W kilka dni potém zaczęli mówić o kasztelanowéj daleko poufaléj. Krzysia, która ją tak kochała, znalazła powody do ubolewania nad różnemi jéj ułomnościami. Pół żartem, pół seryo, oswajała nieco Adama z tajemniczą historyą jéj przeszłości.
— A! to złote serce, mówiła po cichu: ona całe życie szukała takiéj wiernéj, cichéj miłości, któraby ją mogła zaspokoić... Ja znam całe jéj biedne życie jak moje własne... Ileż to razy zdradzana była! Pauvre Julie!...
I wzdychała strapiona nad jéj losem.
A w każdą taką rozmowę wciskała się kropelka jadu, który miał powoli rozczarowywać młodzieńca. Ona ze swéj strony starała mu się ukazać w postaci niewiasty pełnéj gotowości do ofiary, nieznającéj dotąd co miłość, która życie poświęceń pełne spędziła u łoża chorego męża.
Powoli, stopniowo Adam nabywał różnych wiadomości o stanie dosyć nieszczęśliwym majątku państwa kasztelaństwa, o charakterze kasztelana, który miał bardzo małe znaczenie, o tém jak król był już znudzony nieustanném wyzyskiwaniem jego wpływu i protekcyi w imię dawnych chwilowych miłostek i t. p.
— Zapewne — mówiła Krzysia — kasztelanowa tak pełna wylania dla przyjaciół, będzie się starała uczynić dla pana wszystko co tylko będzie w jéj mocy, by mu świetną otworzyć karyerę... Ale jako dobra jego przyjaciołka, muszę ostrzedz pana, abyś się znowu nie spodziewał nadto i za wiele... Co się tycze usynowienia przez kasztelana, wiem to z pewnych źródeł — dodała — że familia jego nigdy na to nie pozwoli. Majątki ich w złym stanie, to prawda, ale to są majętności rodowe, dziedziczne, które pragną odzyskać... Królby się nawet na to nie mógł zgodzić... Poczciwa Julia musi marzyć, że męża do tego nakłoni, może on sam nawet zgodzić się na to zresztą... ale to rzecz nie do uskutecznienia. I cóżbyś WPan na tém zyskał? Narzuciliby cięższą niewolę niż sądzisz... Mogą ci wyrobić jakiś tytulik i urzędzik, i powoli dobijesz się może jakiéjś pozycyi, ale powtarzam... nadto się spodziewać nie trzeba, ani sobie wyobrażać, że to łatwo przyjdzie!
Krzysi wcale pięknie było w żałobie.
Często przy księciu C..., który siedział niemy, sapiący, zapłakany i spotniały, gdyż uczucie obudzało w nim transpiracyę, a uczucia pełen był zawsze, — piękna Krzysia puszczała cugle marzeniom, głośno spowiadała się, jakby swą przyszłość urządzić chciała... Adam słuchał tego ze swego kątka.
— Ja — mówiła po cichu, obrywając z wolna listki róży — ja com tyle lat cierpiała z poczciwym moim niedołęgą Miciem (nieboszczyk miał imię Michała), chciałabym teraz spocząć przy sercu niezepsutém, do mnie przywiązaném, usunąć się od świata, żyć tylko dla tego, kogobym wybrała, poświęcić mu wszystko... Mam prawo do swojéj szczęścia kropelki...
Książę C..., ile razy przybierała tę postać nieszczęśliwéj ofiary, wpadał w takie gwałtowne rozserdecznienie, że się dla niéj chciał natychmiast rozwodzić i żenić; był bowiem przekonany, że go kocha, ale się tylko kryje z tém uczuciem. Naówczas Krzysia śmiała się serdecznie.
— Mój dobry Auguście, stary mój wierny przyjacielu! odpowiadała: ty sam czujesz, że mnie potrzeba serca młodego, przy którémby moje odżyło... duszy świeżéj, nieznękanéj... Tyś tak znużony i złamany życiem jak ja: cóżbyśmy z sobą poradzili?...
Na to książę padał na kolana, całował ją po rękach i płakał potniejąc coraz mocniéj... Poczciwe to tłuste stworzenie umiało kochać niezbyt wykwintnie, niegadająco — ale głęboko i trwale...
Nierychło jakoś po tych preliminaryach, gdy się Adam zupełnie oswoił i spoufalił z hrabiną, znalazła ona, że źle czyta po francuzku głośno. Był to talent, do którego naówczas pewną przywiązywano wagę; a że Krzysia grywała w towarzyskich teatrach i uchodziła za doskonałą lektorkę, postanowiła mu kazać czytać przy sobie w poobiednich godzinach.
Przy tych czytaniach, w których Rousseau i poeci często występowali jako użyteczni pośrednicy, poczęły się nieśmiałe rzuty oka, westchnienia tłumione, rozmowy ogólne o tém uczuciu, które się zowie miłością. Adam kochał Julię, ale był młody, a nowa nauczycielka, starsza od niego, umiejętna, wprawna, a nadewszystko chłodna. Szło powoli, bardzo powoli, nieznacznie, ku czemuś nieobrachowanemu.
Adam najprzód zaczął powątpiewać, czy przyszłość swą w dobrych złożył rękach, a wiemy, że uczuciem panującém była w nim ambicya. Widocznie ani kasztelan, ani Julia nie mogli dla niego uczynić tego, co mu przyrzekli. Rodzina X....ch, do których należała z siebie i z męża Krystyna, daleko była możniejsza i silniejsza; majątek wdowy ocalony bardzo zręcznie, zapisy jéj na fortunie mężowskiéj, dawały jéj położenie niezależne i świetne. Wielu wierzycieli nieboszczyka odeszło z kwitkiem i łzami, ale Krystyna zachowała znaczniejszą cześć ogromnéj fortuny.
Przemawiając najprzód do ambicyi, wdowa była pewna, że pociągnie ku sobie młokosa; ale od zwątpienia o kasztelanowéj do powzięcia myśli zbliżenia się ku pięknéj Krystynie, jeszcze było bardzo daleko... Adamowi samemu, bez pomocy nauczycielki, do głowy przyjść to nie mogło.
Komedya, któréj plan zawczasu doskonale był osnuty, rozłożona na akta, sceny, monologi; komedya, w któréj i listy, i subretki, i powiernicy grali pewne role, przeciągnęła się, ale wykonała po myśli. Krystyna nie chciała się zdradzić, że ją tak zręcznie ułożyła, a gdy po raz pierwszy ręce ich spotkały się i zadrżały (wdowa doskonale umiała płakać i drżeć na zawołanie), gdy Adam ośmielił się szepnąć, że jego serce... czuje dla niéj tyle — wdzięczności — tyle niewysłowionego przywiązania... wdowa odepchnęła go z doskonale naśladowaną rozpaczą.
— Szaleńcze! zawołała: wieszże ty co czynisz? To moja siostra, to przyjaciołka! Ja kocham ją nad życie, jéj szczęście droższe mi jest nad moje własne... jam tyle jéj winna... ty wszystko! Zdradzić ją! a! raczéj umrzeć!.. Idź z oczu moich, widzieć cię nie chcę!... Idź! nie pokazuj mi się!
Adam wziąwszy ten wybuch za szczery i prawdziwy, odszedł pomieszany, przelękły. Ale nazajutrz kazano mu powrócić dla wysłuchania nauki moralnéj, by nie śmiał nadal... marzyć o niczém podobném.
Dano mu wszakże przebaczenie z warunkiem, aby więcéj nie grzeszył.
Następnych dni jednak ośmielano go jakoś do złamania uroczystych przyrzeczeń; potém były mowy o gwałtowności uczuć, opowiadanie różnych historyj, w których z miłości rodziła się najczarniejsza niewdzięczność; daléj napomykano o losach téj biednéj Julii i jéj rodziny, — i tak aż do końca, aż do spoufalenia zupełnego, aż do jasnych nareszcie projektów świetnéj przyszłości.
Gdy naostatek przyszło do tego, że Adam wyznał, iż z nią tylko mógłby być szczęśliwy, bo ona go jedna zrozumiała, — zmieniła się Krzysia i schwyciła go ręką żelazną.
— A gdybym ja poszła za ciebie — odpowiedziała, — gdybym uczyniła tę ofiarę... cóż poczniesz z Julią? Ona będzie w rozpaczy, ona z tego umrzeć może... jabym sobie tego nie darowała nigdy!...
To mówiąc płakała ładna hyena, a ząbki jéj białe śmiały się w przymkniętych na pół usteczkach.
Adam milczał. Czuł on dobrze sam, że drugi raz w życiu popełnia szkaradę, niewdzięczność, zdradę; czynił to nie z namiętności, któraby go do pewnego stopnia uniewinnić mogła, nie przez miłość, któréj nie znał, bo wszystkie piękne i młode kobiety jedno na nim wrażenie robiły — ale przez chłodną, pożerającą go ambicyę i żądzę wyniesienia.
W głowie jego od pierwszéj chwili, gdy siadł pod farą w Białéj do powozu kasztelanowéj, gnieździła się myśl jedna, nieprzerwana, ciągła, jakiegoś nadzwyczaj świetnego zgotowanego mu losu. Zdawało mu się, że to należy mu się od Opatrzności, że dla doścignienia tego wszystko poświęcić powinien. Pnąc się do tych blasków świecących dla niego w górze, nie zważał na to, co gniótł pod nogami, co za stopnie służyć mu miało. W tym pochodzie nienasyconéj ambicyi, zawsze jednaki szał obłąkiwa ludzi: idą po trupach, gniotą co napadną, depczą świętości, wywracają ołtarze, ścielą pod nogi uczucia, a zdaje im się, że to nieokreślone stanowisko, które zdobędą wszystkie ofiary opłaci.
Ambicya, jak inne namiętności, nie rozumuje wcale, nie oblicza kosztów, jakiemi nabywa to, czego jest chciwa; jest to może tak ślepy, zwierzęcy instynkt jak inne, choć się w coś szlachetniejszego przybiera. Czasami, wyjątkowo wiedzie on do dobrego, jeśli mu towarzyszy choć iskierka sumienia, choć drgnienie serca, choć połysk rozumu; częściéj jest to uganianie się za czémś nieokreślonem, wymarzoném, jak w innych namiętnościach człowieka: zdobyty cel dopiero okazuje całą czczość zabiegów, całą próżnię planów, i nadziei.
Z téj strony dobrze Adama poznać musiała wdowa: albowiem obok obrazów cichego domowego szczęścia, okazywała mu odległe perspektywy świetnych losów tego, któryby został jéj mężem; mówiła mu o dostojeństwach, o stosunkach, o rodzinie swéj nadewszystko przemożnéj w kraju i umiejącéj popychać tych, co z blizka lub z dala do niéj należeli.
Znana zresztą była familia ta w Polsce z wielkich bogactw, z wielkiéj buty swojéj i pańskości, i z tego dobrze zrozumianego interesu własnego, który ją łączył całą w jedno jakby solidarne stowarzyszenie.
Członkowie tego rodu wcześnie poczuli instynktowo, że każda familia pragnąca dojść do przeważniejszego stanowiska w narodzie i na niém się utrzymać, powinna trzymać się za ręce. W każdéj rodzinie są ludzie różnych usposobień, talentów, zdolności, środków; idzie o to, aby to związkiem krwi przygotowane towarzystwo akcyonaryuszów uorganizować tak, aby żadna siła stracona nie była, a każda szła na korzyść ogółu. Celowała w tém familia X..., która zawsze tak rozporządzała członkami swymi, że na wszelki wypadek była reprezentowana we wszystkich obozach i stronnictwach. Jeżeli kraj dzielił się na dwie partye popierające pretendentów do władzy, szli jedni po lewéj, drudzy po prawéj stronie, i w ten sposób mieli z obu stron protekcyę, w obu stosunki i opiekę zapewnioną, na którykolwiek bok pochyliłoby się zwycięztwo. Jedni szli do konfederacyi, inni gardłowali w oppozycyi, niektórzy dworowali przy królu JMości. Rodzina rozporządzała nimi i rozstawiała jak tyralierów na różnych stanowiskach.
Związki ich były również dobrze obrachowane. Żadna z panien nie wychodziła za mąż dla fantazyi, każda jakąś nicią wiązała familię z wyrastającą czyjąś wziętością, z wielkim majątkiem, imieniem lub zdolnością. Żenili się też potomkowie rodu tylko tam, zkąd majątek, znaczenie lub siłę jaką zaczerpnąć mogli. Dla tego gdy inne mniéj opatrzne rody znikały i malały, oni rośli na ruinach, im ostatnie dziedziczki ogromne wnosiły dobra wygasłych familij, dla nich pracowały geniusze dorobkowiczów, oni pochłaniali co tylko pochwycić się dało. Familia miała zawsze ładnych chłopców dla bardzo bogatych panien, podstarzałe dziewice dla spanoszałéj szlachty, wdowy ciepłe dla starych a wysoko położonych dygnitarzy.... A gdy szło o niewypuszczenie z rąk znacznych posagów, żeniła kuzynów i otrzymywała dyspensy z łatwością... Do infuł i biskupstw bogatych miano zawsze w pogotowiu kilku do stanu duchownego przeznaczonych młodzieńców, którzy chętnie czy niechętnie przywdziewali suknię duchowną w interesie stowarzyszenia. Zaledwie wyświęceni, posuwali się potém z cudowną szybkością na coraz nowe dostojeństwa w kościele, w miarę jak one wakowały, niekiedy umiejąc i po dwa na raz piastować, jeśli dochody były ponętne. W téj pogoni za znaczeniem, bogactwem i przewagą, często poświęcano pojedyncze jednostki, zawsze uczucia, i gmach też rósł cudownie.
Rodzina, o któréj mowa, przyswajała sobie wszystko, co się dla niéj pożyteczném stać mogło. Starała się umiejętnie błędy swych członków zmniejszać, występki pokrywać, słabościom zapobiegać, i z każdym lat dziesiątkiem rosnąć w siłę. Całą jéj tajemnicą było to właśnie, że rozrodzona, liczna, nie dopuściła nigdy, aby się kto dla własnego interesu od niéj samowolnie odszczepił i szedł na własną rękę robić co mu się podobało. Wszyscy musieli iść jak z narady wspólnéj pokierować ich wypadało.
Gdy się trafiło, że nieposłuszna jednostka zerwała związek i zażądała być sobą, naówczas pękały wszystkie węzły, co ją łączyły z wielkiém stowarzyszeniem: odosobniona, wzgardzona, często prześladowana, czuła wkrótce, że ginąć musi, i albo została poświęcona dla przykładu, albo wracała do owczarni ze skruchą i pokorą. Naówczas przebaczano jéj błąd, i wcielano znowu do téj jednoty, która ani na chwilę wielkiego celu nie spuszczała z oka.
Krystyna przez męża i siebie należąca do familii, dotąd jéj ślepo posłuszna, była pewna, że ona ją nie opuści, że przebaczy i uzna to zamążpójście, bo nie wątpiła, że mąż młody, ambitny, przyda się na coś rodzinie, która go zużytkować i posługiwać się nim potrafi.
Nieznacznie, oględnie o téj potędze swéj familii wspominała Adamowi, malowała mu ją, a młody chłopak łatwo zrozumiał, że połączenie się z tą familią jakimkolwiek węzłem czy węzełkiem byłoby dla niego rzeczą stanowczą, całą może przyszłością. O... téj siły dać mu nie mogli, bo jéj nigdy nie mieli.
Familia, któréj Adam nosił nazwisko, do któréj należał kasztelan, w którą wcielić go chciała Julia, była nieopatrzna, rozdwojona, zrujnowana, nachylała się do upadku, i w części nawet nie posiadała téj przewagi, jaką miała rodzina Krystyny.
To było głównym powodem, dla którego Adam ważył się na szkaradną niewdzięczność; jednak ostrożny, bojaźliwy, wahał się jeszcze, krok czyniąc naprzód i zostając potém długo na stanowisku, niepewny co czynić... Ale zręczna kobieta prowadziła go tak, że posuwał się na téj drodze często daléj niż chciał: stopniami przyszło do zupełnie otwartych wyznań i układów.
Krystyna zamiast go odstręczać, sama teraz pociągała do zdrady; wymówką dla niéj była namiętność, któréj nie czuła, bo była to raczéj fantazya i rachuba.
— Zważ — mówiła mu ta nowa opiekunka — jaka jest różnica twego położenia, jeśli zostaniesz z Julią? Co ona może uczynić dla ciebie? O.... nie przyjmą cię do rodziny jako spadkobiercę kasztelana, to pewna. Ona za ciebie pójść nie może; będziesz w fałszywéj pozycyi wisiał przy nich na łasce. Ja znam dobrze Julię: ona piętnaście razy w życiu tak się szalenie kochała, jak dziś kocha się w tobie; namiętność przychodzi u niéj łatwo, ale też ostyga równie prędko.... Cóż ona temu winna? biedna istota! Żaden węzeł nie łączy cię z nimi; w chwili gdy inna przyjdzie fantazya, odepchnie cię jak przyciągnęła, porzuci jak wzięła... Kasztelan żyć będzie jeszcze długo; oni wszyscy tam tak ciągną w téj familii. Na wypadek jéj śmierci zostaniesz osamotniony, bez opieki, będziesz musiał bardzo mozolnie dorabiać się podrzędnego stanowiska... Żal mi serdecznie téj biednéj Julii — dodawała wzdychając — o! i ciebie drogi Adamie; ale są fatalizmy... Przypuściwszy, żebym ja mogła wyjść za ciebie, na co doprawdy odwagi mi braknie — tyś taki młody! — tysiące rzeczy mnie w przyszłości przerażają: i twój wiek, i los téj przyjaciołki, téj siostry mego serca... Ale w ostatku przypuściwszy, że zostaniesz moim mężem, stajesz się członkiem naszéj rodziny: ona jest interesowana, abyś godne jéj zajął stanowisko... masz pewne prawo do tego — ale...
Resztę słuchacz w swéj duszy długiemi dośpiewywał marzeniami. Ziarno rzucone w nią rozrastało się tam z dziwną szybkością złego nasienia. W młodym tym chłopcu brak wszelkiego uczucia był zadziwiający: nienasycone pragnienie wielkości jadło go i zaślepiało na wszystko, czém ją potrzeba było okupić.
— Ludzie to przypiszą sercu... szałowi, miłości... nikt mnie nie może posądzić o rachubę — mówił w sobie. Julia ani tego rozgłaszać, ani się na to uskarżać będzie mogła: samaby siebie potępiła. Ona zapomni... ona się łatwo pocieszy... a ja — od razu dosięgnę tego, czego pragnąłem... Krystyna mnie kocha widocznie, uczyni dla mnie co tylko będzie mogła...
Wahał się jeszcze, ale codzień słabiéj opierał się wstydowi, codzień chłodniejszy był na wspomnienie Julii, codzień znajdował Krystynę bardziéj zachwycającą... Zręczna istota umiała go opętać, to draźniąc jego miłość własną, to szydząc z marzeń o wielkości na dworze kasztelanowéj, o któréj wszakże wyrażała się zawsze z przyjaźnią i serdeczném politowaniem...
— Zostaniesz, panie Adamie, ich marszałkiem dworu, mówiła z uśmiechem: ożenią cię z drugą jaką Pamelą, którą wyposażą... masz pewną nadzieję dostać sześciu chłopów w dożywocie... No cóż?... to przecię wspaniale! dodawała śmiejąc się nielitościwie.
Nic boleśniéj dumnego Adama nad te szyderstwa dotknąć nie mogło.
Nim stanowcza chwila odjazdu nadeszła, Krystyna potrafiła rzeczy doprowadzić do tego, że Adam się jéj uroczyście na klęczkach oświadczył, ofiarując się całkiem dla niéj poświęcić. Dobrze on wprzódy wszystko obrachował. Wdowa opierała się z razu, krzyczała, protestowała w niebogłosy, ale po kilku dniach... złamana... przyjęła ofiarę. Warowała jedynie sobie nieco czasu na dokończenie żałoby, przygotowanie rodziny i t. p. Adam ze swéj strony obowiązywał się także Julię powolnie do uczynionego postanowienia przygotować, z razu nic jéj o niém nie mówiąc. Umówili się potém, gdzie i jak widywać się mogli, i jak daléj tę delikatną sprawę prowadzić. Wdowa postanowiła zamieszkać na wsi w majątku swoim, o kilka tylko mil od rezydencyi kasztelaństwa odległym.
Wymieniono nawet obrączki... ale że Adam na palec nie mógł włożyć pierścionka, któryby podejrzenie obudzał, zawiesił go sobie na szyi, na niebieskiéj wstążce, którą dla niego z czarnych włosów odpięła Krystyna przy rozstaniu.
Gdy to wielkie dzieło zdrady całe nareszcie dokonane zostało, gdy Krystyna uczuła się u celu trudnych zabiegów, — upojona była wielkim tryumfem, na chwilę dumna i szczęśliwa: odebrała jedyny skarb przyjaciołce, była potężną, zwycięzką, wielką... Przyszłość malowała się jaskrawo...
Adam zresztą tyle ją obchodził, co każdy inny młody, ładny i dosyć roztropny chłopiec... nad którego młodością, choć się nią cieszyła, westchnąć też musiała, bo mimowolnie przychodziło jéj na myśl, że ona dłużéj trwać musi od resztek wdzięków wdowich.... a potém? potém? któż wie, co Adam może począć? kto wie, jak go pilnować będzie potrzeba?
Gdy Adam ukończywszy, jak widzimy, wychowanie świetne, gdy dawszy dowody wysokiéj praktyczności w niém nabytéj, wyjeżdżał sam z Paryża — Krystyna potajemnie przeprowadziła go do Strasburga, przebrana po męzku... Przez ten czas drzwi jéj mieszkania w Paryżu stały dla wszystkich zamknięte pod pozorem choroby. Adam pożegnawszy czarodziejkę, ruszył na Wiedeń do kraju, a wdowa po niejakim czasie wyjechała także na Berlin do Polski, i wprost do swojego majątku na wieś, listem pełnym najżywszego uczucia oznajmując drogiéj przyjaciołce, z jaką niecierpliwością śpieszy ją ujrzeć i uściskać.
W liście tym, arcydziele niewieściego kunsztu, były najrozmaitsze ingredyncye, jak w dobrze zgotowanéj potrawie: mało pochwał dla wychowańca, chłodne trochę o nim wyrazy, coś jakby przyczajonego domyślać się dające... pewne dobrze obrachowane milczenie... Miało ono zasiać w duszy Julii niepokój, i dać jéj przeczuć katastrofę.
Wdowa oznajmowała przyjaciółce, że Adam est très avancé pour son age; oddawała mu zresztą sprawiedliwość i wyznawała, że w Paryżu mało znakomitych rodzin kawalerów mogło się z nim porównać i walczyć o lepszą. Styl był umyślnie obrachowany, i okazywał więcéj uczucia skrytego, niż chciał objawić. Julia czytając, poczuła niepokój.
„Droga przyjaciołko! kończyła Krystyna: życzę ci szczęścia, tyś go warta, ale tak mi w nie trudno uwierzyć! Oni są wszyscy tak niestali! na sercu mężczyzny tak zawsze mało budować można... Seryo, pytałam filozofów: czy w męzkiéj piersi jest to, co w naszéj tak bije gwałtownie? Uśmiechając się odpowiedzieli mi równém w oba — zwątpieniem.“
Następowały tysiącznie fraszki, wiadomostki niby przypadkowo nagromadzone, wśród nich mnóztwo rzeczy kolących, pochowanych misternie.
W ogóle pismo Krystyny poruszyło Julię, zaniepokoiło ją, i usposobiło może do tego przyjęcia Adama, do posądzeń, które niestety były tak trafne!
Gdy po szalonéj burzy nocnéj, która gałęźmi i liściami usłała wszystkie drożyny ogrodu i obaliła kilka drzew starych nad brzegami kanałów, wstał nazajutrz dzień jasny, piękny, poważny, cichy, a hrabina przebudziła się po wrażeniach dnia wczorajszego, przypominając sobie niepokój z jakim usnęła, — zdało jéj się, że wszystko to, oprócz przybycia Adama, było tylko gorączkowém marzeniem.
Tak chciała, tak potrzebowała być szczęśliwą, łudzić się, kłamać saméj sobie, że wczorajszy przestrach, posądzenia, obawy wzięła za jakiś objaw chorobliwy, i wyrzuca je sobie.
Mówiliśmy już i powtórzyć to musimy, że od tego poranka, gdyśmy ją po raz pierwszy spotkali w podróży u fórty cmentarza farnego w Białej, Julia była do niepoznania zmieniona. Miłość przetworzyła ją, uczyniła łagodną, pragnącą dla wszystkich dobra, dla siebie oczyszczenia i spokoju. Uczucie to występne, dziwne, bez przyszłości, samą siłą swą wywarło na nią wpływ zbawienny... Dziwiła się Julia saméj sobie; pragnęła zapomnieć o tych płochych latach rzucania się po świecie, które tylko ciężkich błędów zostawiły wspomnienie; chciała samotności, odosobnienia, ciszy: szczerzéj i serdeczniéj modliła się, i modląc płakała łzami, które jéj były miłe. Wszystkie dawne dziwactwa charakteru znikły przed potęgą uczucia, umiejącego żyć tylko w atmosferze jasnéj i czystéj.
Gdy Pamela weszła do niéj nazajutrz rano, zastała ją uśmiechniętą, rozmarzoną i jeżeli nie zupełnie szczęśliwą, to spodziewającą się jakiegoś szczęścia nieokreślonego.
Z rana także przybył kasztelan z sąsiedztwa, ale znużony grą nocną poszedł odpoczywać, oznajmując, że przez cały dzień pozostanie niewidzialny.
Przy śniadaniu, gdy nadszedł Adam, hrabina popatrzawszy nań znowu, poczuła jakąś wątpliwość... Pomieszany wzrok jego uderzył ją i do głębi duszy przeszył... Pragnęła zbadać wnętrze jego serca, odgadnąć myśli, zajrzeć w tę chłodną, milczącą przepaść, w któréj widziała tylko przerażające ciemności.
Dziwnym jakimś trafem, hrabina uczuła się tego dnia w takiém usposobieniu, że sama pomyślała pierwsza o obowiązku wysłania Adama do rodziców. I mimo że się jéj nawet na parę dni z nim rozstać było trudno, natychmiast powiedziała mu o tém, wymagając prawie, aby pojechał dla widzenia się z rodzicami.
Adam mocno był tém zdziwiony: obawiał się rodziców.
Od ucieczki z Wólki Brzozowéj, od podróży ojca do Warszawy, po któréj stary powiedział sobie, że nie ma syna, stosunki jego z rodzicami były rzadkie i chłodne. Adam pisywał do nich w każde święta, z powinszowaniem do ojca, do matki, z doniesieniem o swych obrotach, ale od p. Krzysztofa nigdy nie odbierał odpowiedzi, nigdy on słowem nawet do listu matki się nie przypisał. Anna tylko za pośrednictwem kasztelanowéj posyłała mu listy kreślone pokątnie, tajemnie, gdyż ojciec i tego bronił... Na tych pismach biednéj matki często łza zaschła przylatywała do syna.
Smutneż to tam było życie w tym kątku osamotnionym zdradą dziecka!
P. Krzysztof powrócił do domu na pozór uspokojony, ale zabity na duszy, i wchodząc na próg, gdy mu się żona rzuciła na szyję pytając o dziecię, odpowiedział jéj surowo:
— Nie mamy syna... pochowaliśmy dziecię; więcéj o niém ani mowy, ani wspomnienia.
— Widziałeś go? spytała drżąca matka.
— Nie! nie! nie zobaczę go więcéj, i widzieć nie chcę tego trupa — rzekł ojciec. Pocałował ją w czoło, poczuła łzę razem z uściskiem, i na tém się rozmowa skończyła. W tym dworku opustoszałym, więcéj już nie wspomniano o straconém, niewdzięczném dziecięciu. Napróżno matka próbowała z razu półsłowem, potém westchnieniem go przypomnieć, próżno rzucała tak jego listy, aby ojciec musiał na nie spojrzeć: stary pozostał nieugięty.
Ale to stoickie postanowienie złamało go: postarzał, pochylił się, upadł, świat dla niego nie miał przyszłości. Całemi godzinami klęczał przed obrazem Ukrzyżowanego, całe niekiedy noce spędzał leżąc przed nim na twardéj podłodze; a gdy dla pociechy żony strapionéj i niespokojnéj o niego, starał się czasem weselszą twarz przybrać, to mu wśród półuśmiechu zbiegały marszczki na czoło, a łza głębokiemi ich fałdy ukradkiem spływała.
Aby się zająć i od myśli oderwać, gorąco oddał się gospodarstwu, ale to mu nie starczyło. Mimo przymuszonéj gorliwości, w rzeczy obojętnym był na wszystko.
Czas zamiast ująć téj boleści, tylko ją stężył, odrętwił, skamienił. P. Krzysztof pozostał posągowym, milczącym, jakoby nieprzytomnym.
Często przybywał doń Dyogenes Kapustyński, który nie będąc obowiązany jak matka do milczenia, napomykał śmiało o synu; ale stolnikowicz zawsze mu surowo odpowiadał:
— Nie mam syna, proszę cię szanuj boleść i milcz.
P. Baltazarowi mniéj jeszcze było wolno.
Z domu powynosić kazał wszystko, co dziecko przypominać mogło, dawniéj miłe oku zabawki, pisanie jego młode, sukienki... Matka bojąc się utracić te skarby, zamknęła je w alkierzyku, i tam ukradkiem chodziła się napawać gorzką rozkoszą wspomnień. Ale w jéj sercu pozostał promyk nadziei, który listy i miniatura przysłana przez Julię karmiły.
— On kiedyś powróci do nas — mówiła, — ojciec mu przebaczy, przytuli, zapomni.
I modliła się o to biedna niewiasta.
Tylko miłość p. Krzysztofa dla żony nie zmieniła się; zdawała się rosnąć jeszcze, ale przybrała charakter mniéj pieszczotliwy opiekuńczéj powagi rodzicielskiéj. Cóż gdy teraz między nimi stało jak mur to wspomnienie syna, o którym ani napomknąć nie było można, a każda rozmowa musiała okalać tę przepaść ciemną i bojaźliwie krążyć koło niéj!
Często łzy ciche matki, choć nie wyrzekła słowa, zmieszały p. Krzysztofa tak, że oddalić się musiał; uciekał naówczas, i błąkał się długo po polach, po lasach, wracał nierychło, i udaną wesołością starał się zatrzeć wspomnienie, które go z domu wygnało.
Ciężkie to były dni, miesiące, lata, z których pierwszy do ostatniego był tak smutnie podobny! Wszelka boleść zaciera się i chodzi, lecz są takiego rodzaju cierpienia, które zabliźnione nawet pozostają ciężkie, draźniące, bolesne na zawsze... Do takich należało to, które dotknęło p. Krzysztofa.
Po dwóch latach Dyogenes, który tém częściéj odwiedzał Wólkę, im więcéj czuł, że tam na coś być może przydatny, rzekł raz do p. Krzysztofa:
— Ej! słuchaj, ojcze... źle robisz... Wszystkiemu koniec być powinien, a gniewowi prędszy niż czemu. Po co ty sierdzisz się jeszcze na syna?
— Cicho o tém, proszę cię zawsze — odparł stolnikowicz.
— Nie! otoż bo nie! odparł Dyogenes: potrzeba raz tę ranę wysondować i zagoić.
— Są rany, co się nigdy nie goją — rzekł stary.
— Ale nie ma winy, którejby Bóg nie kazał przebaczyć! zawołał Kapustyński.
— Jeśli po winie przychodzi skrucha — dodał Krzysztof.
— Aleć o nią nie pytasz, czy przyszła? rzekł pierwszy.
— Bo w nią nie wierzę i dosyć! zawołał stolnikowicz.
Napróżno Kapustyński zaczynał tak po dwakroć i trzykroć, z różnych stron zachodził, chcąc najprzód zmusić Krzysztofa do wygadania się, do rozczulenia, wiedząc że potémby, już i daléj poszło; ale przyparty do muru, stolnikowicz brał kapelusz i uciekał. Złamać go nie było sposobu, nie chciał nawet walczyć.
W chwilach rzadko się trafiających, gdy zjeżdżał ktoś obcy, niespodziany gość do Wólki, widywano na twarzy starego niepokój, który go zimnym potem oblewał, jakby się lękał czegoś... Nie odetchnął, aż się dowiedział kto przybył.
Szpiegowała go żona, położywszy na stole w sypialni list syna, czy go ukradkiem nie weźmie, nie przeczyta, nie okaże miłości skrytéj dla dziecięcia; ale nigdy nie spojrzał nawet na papier, i przeczuwając co zawiera, uciekał postrzegłszy z daleka.
Męczarnie te trwały długo. Raz po nocnéj modlitwie z rana, p. Krzysztof przeszedł się po pokoju, i pocałowawszy żonę w czoło, rzekł do niéj:
— Słuchaj-no jejmość, jabym chciał pojechać do Kaspra.
— A! dobrze, ale...
— Ale nie wiesz po co? dodał z wolna odwracając twarz stolnikowicz — ja chcę, ja chcę — rzekł jąkając się, — to jest życzyłbym wziąć jednego z jego synów... na wychowanie... Dziatwy mają dużo, toby im ulżyło, a w domu u nas z dzieckiem byłoby jakoś weseléj.
Krzysztofowa zapłonęła cała, bo było to pod nową formą zrzeczenie się własnego dziecięcia. Serce się jéj ścisnęło, osłupiała.
— Nie wezmę go im na zawsze... ale potrzebuję... może się serce do czegoś przywiąże... Wszak-ci to także krew nasza, a ty na to pozwolisz.
— A! wola twoja dla mnie święta, mój Krzysztofie! odpowiedziała matka stroskana, — i owszem, jeżeli cię to może pocieszyć, jeśli sobie tego życzysz...
Krzysztof podumał jeszcze.
— Słuchaj, rzekł, tak nie można... Któż to wie? weźmiemy dziecko, a może się z niém zżyć nie potrafimy... Jakby to spróbować? Gdybyś ty Kasprową z synami starszymi poprosiła do siebie, na parę dni świąt... albo i ze wszystkiemi dziećmi?...
Znowu się zamyślił.
— I to nie! rzekł — nie! Dzieci! nie! ja nie lubię dzieci, to się na nic nie zdało! dajmy temu pokój.
Skończyła się na tém urwana rozmowa bez skutku; jednak w kilka dni p. Krzysztof pojechał do Kasprów i przesiedział tam parę dni, kilka razy zbliżał się do ich dziecka starszego, wziął je na kolana, głaskał, rozmawiał... aż to oczy matki zwróciło. Ale zaraz potém wyszedł do ogrodu, chodził długo samotnie, a powróciwszy kazał zaprzęgać i śpiesznie odjechał. Dziecko to zbytecznie mu syna straconego przypomniało.
— Dla mnie już nie ma dzieciny, rzekł powróciwszy do żony. A potém, któż wie? jeśliby swe własne gniazdo porzucić mogło... Wychowałbym drugiego niewdzięcznika i drugą boleść dla serca — nie chcę...
Po kilku dniach Krzysztof zatopił się w czytaniu ksiąg pobożnych, całe godziny przesiadywał nad niemi i płakał: napróżno żona go się rozerwać starała. Niema boleść, która milczy, nie odpowiada, wylać się nie chce i nie przyjmuje walki, jest najgorsza; na tę tylko czas lub śmierć ratunkiem.
Z razu gwałtownie gospodarzył, potém sprowadził Baltazara, prosił go, aby się zajął na jego miejscu wioską, polem, gumnem, i sam tam już ani zajrzał. Grad wybił, burza wywaliła, wyniosła woda, wszystko mu to było jedno: stał się milczący, blady, straszny.
A gdy poczciwa żona, która widziała jak niknął w oczach, przyszła czasem, obyczajem starych szczęśliwszych dni, uwiesić się na jego szyi, przypaść do kolan, całował ją chłodno i lekko od siebie odpychał.
— Anulku, powiedział jéj raz: nie przeniknione są sądy boże! Bóg za to skarał mnie może, żem ciebie miłował nie w Bogu, ale po ziemsku, miłością, jaka się téj ziemi i stworzeniu nie należy, tylko Jemu! Nie łudź mnie tém szczęściem, które na wieki straciliśmy...
I tak starzał szybko, że wkrótce o kiju zaczął chodzić, a nogami powlekał, i osiwiał jak gołąb, i zżółkł jak pergamin, i zobojętniał jak opoka... ale żył... modlitwą.
A! i Annie też patrzącéj na męczarnie, życie szło ciężko i łzami płynęło nieustannemi; ani się z nim rozmówić mogła, ani go przywieść do dawnéj swobody umysłu na chwilę. Baltazar mu czasem śpiewywał swe pieśni wojackie, smętne, poważne; słuchał ich wtedy i płakał, i prosił sam często, aby brat jeszcze nócił... a to było jego jedyną rozrywką.
Nieszczęście stryjecznego poszło staremu wojakowi na dolę, bo się sprowadził do Krzysztofa, zamieszkał na folwarku, i z owego myśliwca a próżniaka wyszedł na cale porządnego gospodarza, jakich mało. Wólka była w takim porządku, że nic się w niéj nie zmieniło od lepszych czasów. Trzeba jednak wyznać, że poczciwy sługa, cichy i niedojrzany Jermaszka, sierota wychowany przez Krzysztofa, gorliwie mu do tego dopomagał.
P. Baltazar ze strzelbą chodził na pole, często zająca przyniósł w trokach, borsuczéj torby nie zrzucał, a śpiewał ochotniéj niż dawniéj. I był teraz w tym domu głową i wodzem, bo starzy oboje tylko płakali.
Już z Dyogenesem, który się często gęsto ze swą skrzypką przywlókł, nie tak było dobrze p. Krzysztofowi; przyjmował go chętnie, ale jego wesołość raziła staruszka, a Kapustyński też niepowstrzymany był w mowie i nie szanował praw domu, w którym o znikłém dziecku wspomnieć nie było wolno. Zdawało mu się, że to nakazane milczenie właśnie boleść w sobie przechowywało, że gdyby mówiono swobodniéj, bólby się wygadał i ulżyłoby się choremu... Z tego powodu choć mu się nie wiodło, zawsze uparcie poczynał rozmowę, która gospodarza draźniła, — a potém już tego ani załatać było.
Kasztelanowa wspomniała Adamowi sama o rodzicach. Uczyniła to, bo jéj na sercu leżało co słyszała o starym ojcu od starościca chełmskiego, który się trochę rozwiadywał o nim i donosił co się w Wólce Brzozowéj działo. Hrabina lękała się pomsty bożéj za cierpienia rodziców, może też chciała wypróbować człowieka i zbadać serce, nad którém pochylała się, nie wiedząc czy w niém jest śmierć, czy życie... Kochała go zawsze szalenie, ale coś jéj mówiło, że ta miłość będzie męczarnią, że on nie ma czucia i przywiązać się nie potrafi: pragnęła więc spróbować go, napomykając o rodzicach, i drżała.
Adam mocno się najprzód zarumienił, matka mu bowiem choć oględnie donosiła, że o nim wspomnieć nie było wolno. Z boku dowiedział się, że gdy raz Dyogenes namówiony przez Annę spytać się odważył ojca, coby uczynił, gdyby syn marnotrawny przybył do jego progu? odparł p. Krzysztof:
— Cobym uczynił? Syn marnotrawny był synem, a ja nie mam dziecięcia! Jeśli przyjdzie obcy człowiek, przyjmę go jak gościa niemiłego, a może wyjdę z kijem na pole, aby się z nim nawet nie spotkać.
Wiedział Adam, że tam mu powrócić nie wolno, a serce jego zlodowaciałe już nawet nie tęskniło do ubiegłych lat młodości, do matki ukochanéj, do cichego ustronia Wólki... Myśli jego krążyły gdzieindziéj. Zdziwił się prawie, gdy hrabina szepnęła mu nieśmiało o obowiązku przedstawienia się rodzicom po tylu latach niewidzenia z nimi, i widać było na jego twarzy niepokój raczéj niż uczucie.
Ona patrzała nań, i wyrok swój czytała w jego chłodnych źrenicach i pobladłych ustach, przez które dosyć obojętnie wycedził:
— Wiesz, że ja tam powrócić nie mogę.
— Wrócić? któż mówi o powrocie? Ale ich możesz i powinieneś odwiedzić! zawołała hrabina.
— Ojciec mnie nie przyjmie — szepnął Adam.
— Któż wie? możeby się dał przebłagać!
— O! ojciec nie! — odparł Adam — jestem pewien! nie! nie!
— Mógłbyś choć matkę zobaczyć... dodała Julia poglądając na niego.
— Tak! matkę chciałbym widzieć... odezwał się z niejakiém wahaniem Adam, — ale doprawdy nie wiem jak i gdzie?
Hrabiny serce się ścisnęło, widząc go tak ostygłym.
— Mój Boże! rzekła w duszy: i mnie może kiedyś czeka takie lodowate zapomnienie.
Patrzała nań długo, milcząco, smutnie, powtarzając sobie:
— Dla czego ja go tak kocham? za co? dla czego? wartże on jest miłości? Pielęgnowałam jego serce, rozgrzewałam je, i skamieniało przy méj piersi. Czuję to, boję się go, i kocham, rozpaczam, a oderwać się nie potrafię... A! to początek pomsty bożéj nademną...
I odstąpiwszy nieco, zakryła sobie twarz rękami.
Adam jadł właśnie śniadanie, spokojnie, rzucając kiedy niekiedy okiem zdziwioném na nią, bo się ani domyślał, co w jéj duszy się dzieje, jaka tam toczy się walka.
Julia wstała, i w gorączce przechadzała się po pokoju.
— Może widok matki wstrząśnie nim, dumała; może go wspomnienia rozbudzą... odżywią... A! trzeba by matkę zobaczył!
— Czy ojciec przyjąć i widzieć zechce czy nie — rzekła głośno, — nie można przewidzieć, to może przyjść późniéj zresztą; ale matkę powinieneś zobaczyć — dodała surowiéj, — ja chcę, żebyś do niéj pojechał, ja sama napiszę do niéj, a starościc chełmski w sekrecie jéj list przeszle... Jesteś tu, blizko, o parę dni drogi... i mógłbyś nie żądać zobaczyć się z matką?
Adam poczuł nareszcie, że wyplącze się z tego tylko pochlebstwem; pomiarkował, że stał się odrażający tym chłodem.
— A! — rzekł cicho z szalbierstwem niegodném — dla mnie kto inny był prawdziwą matką.
Słowem tém kupił sobie bezkarność. Julia obejrzała się czy nie ma kogo z ludzi przy niéj, i poskoczywszy szybko, pocałowała go w gładkie i piękne czoło, które dla niéj promienna otaczała aureola. Jak każdy zakochany, który tysiąckroć kłamie sobie byle mógł kochać, hrabina czułém słowem ujęta, potrafiła chłód nawet Adama wytłómaczyć na jego korzyść.
— Bądź co bądź, rzekła po chwili weseléj: wypada żebyś pojechał do matki. Rzeczy się ułożą... Potrzeba, abyś się z nią widział koniecznie. Niech ona cię pobłogosławi, niech jéj życzenie szczęścia spadnie kropelką odżywczą na mnie, na nas... na tę przyszłość, o którą się tak lękam.
Hrabina kochając szczerze, stała się prawie zabobonnie pobożną; bała się teraz wszystkiego: kary za odebranie dziecka rodzicom, przeklęctw ich na niego i na siebie... Chciała jakoś mniéj poczwarną uczynić tę miłość biedną, któréj każda godzina zdawała się śmiercią zagrażać.
Poszła natychmiast do kasztelana, który ledwie się ośmielił ją przyjąć, gdyż był bez peruki dla gorąca, a miał na głowie tylko białą czapeczkę nakształt kobiecego czepka, podwiązaną wstążką niebieską, i kładł chciwie pasyans, którego przeważne okoliczności pozbawiały go przez dni kilka.
— Mój drogi — rzekła siadając przy nim i wdzięcząc się trochę żona, — ja ci zawsze dokuczam i przeszkadzam... zawsze nie w porę przychodzę z mojemi interesami... Chodzi tu o naszego wychowańca, pana Adama... Przeszkadzam ci?
— Przeszkadzasz! odparł naiwnie kasztelan, nie spuszczając z kart oka.
— Interes krótki i natychmiast wychodzę... Mnie się zdaje, że Adama potrzebaby, dla saméj przyzwoitości, posłać do rodziców.
— Odesłać, mówisz? rzekł kasztelan z wolna.
— Ale nie, chciałabym tylko, żeby się z nimi zobaczył...
— A! tak, żeby się zobaczył! bardzo dobrze... Król czerwienny.... kładę do damy.... uwalniam dyskę... ósemka idzie na newkę... wyjdzie...
— Uważasz?...
— Uważam, mon amie, uważam... As wolny także...
— Więc ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że wypadnie... wypadnie...
— Wypadnie go posłać?...
— Pasyans wypadnie, mówię... a co się tycze Adama... no, to go posłać... Czekaj... trefl zaplątany... maleńka licencya... i wszystko pójdzie jak z płatka.
— Więc go poszlemy? zapytała żona smutnie.
— Kogo? odparł kasztelan, któremu pasyans pamięć i przytomność odejmował.
— Ale Adama!
— A! asindziego Paryżanina! No! tak! posłać go!
— Więc mnie upoważniasz?...
— Ale oczywiście upoważniam... Drugi as w kozie! a to zła godzina na te asy!
Kasztelanowa widząc, że się więcéj nie dopyta, uśmiechnęła się smutnie, ukłoniła i wyszła. Napisała list do starościca chełmskiego, i wysłała z nim kozaka.
Tymczasem dni płynęły niby szczęśliwe, niby spokojne, wśród wielkiéj ciszy; ale Adamek nie był dla niéj czém się ona spodziewała: nudził się widocznie, zbyt wiele mówił o Paryżu, miłość jego była sztywna, czasem popisująca się do zbytku z czułością, z wdzięcznością, z poszanowaniem, czasem rozprawiająca wiele, ale na dnie jéj dawał się czuć smutny jakiś chłód grobowy. Dopóki Adam milczał, hrabina łudziła się, podsuwając mu własne uczucia; gdy usta otworzył, zdradzał się, zrażał ją, uderzała niestosowność każdego słowa, każdéj myśli.
A pomimo tego ona go kochała, był dla niéj ostatnim; gorzéj! był pierwszym, którego umiłowała aż do ofiary, aż do przestrachu, aż do męczeństwa.
W kilka dni otrzymano oczekiwaną odpowiedź z Podlasia. Starościc chełmski za pośrednictwem Dyogenesa zgłosił się do matki, i zasięgnąwszy języka, odpisał, że w żadnym razie ojciec się z synem widzieć nie będzie, że narzucając mu go, narazićby się można na straszne i nieobrachowane następstwa, że matka biedna wyprosi się tylko z Wólki niby na odpust czy nabożeństwo do kościoła w Kodniu w dzień umówiony, i tajemnie z dzieckiem się zobaczy.
Kasztelanowa widząc, że inaczéj nie można, postanowiła posłać go przynajmniéj dla widzenia matki. Niedobrze rozumiała sama, dla czego jéj było tak pilno? ale pragnęła zdjąć z siebie i z niego przeklęctwo biednych ludzi, którym go wydarła. Zdawało jéj się, że matka potrafi przygotować zgodę... Nie miała wyobrażenia, jaki był stan rzeczy w Wólce Brzozowéj.
Wyznaczono natychmiast konie i ludzi dla wychowańca do téj podróży. Hrabina oddała mu swój własny ekwipaż wiejski, starając się tak go wyprawić, aby pokazać, że jest u nich niemal przybraném dziecięciem. Powóz był najświeższy od Dangla, cztery koniki siwe, młode i dobrane, kuchnia jechała osobno w furgonie... Adam wyjeżdżał po pańsku.
Dowiedziawszy się o postanowionéj wyprawie, młody człowiek ani się nią ucieszył, ani zaniepokoił; przyjął o tém wiadomość tak obojętnie, że się serce biednéj kobiety ścisnęło. Ale sobie powiedziała: — „On jest mężczyzną, oni są zmuszeni do tego stoickiego chłodu; kto wie co się dzieje w sercu!... Jużciż źleby było, gdyby płakał i niepokoił się jak dziecię...“
Adam w istocie więcéj w téj chwili myślał o Krystynie i swojéj świetnéj przyszłości, o wyrwaniu się na świat z nowym tytułem i nowemi nadziejami, niż o rodzicach, niż o Wólce Brzozowéj. Gdy nadeszła godzina odjazdu, ubrał się, pożegnał kasztelana, który coś mruknąwszy pod nosem, ręką tylko machnął, dając do zrozumienia, że jest zajęty i nie ma czasu do tracenia na próżnych ceremoniach, a potém z uśmiechem poszedł do hrabiny.
Ona napróżno patrzała w twarz jego, szukając na niéj śladów wzruszenia... Adam był obojętny, uśmiechnięty, zimny, roztargniony.
Polecono mu, aby jechał wprost do starościca chełmskiego, tam się zatrzymał i oczekiwał na wiadomość od matki.
Odebrawszy przez Baltazara uwiadomienie o blizkiém przybyciu syna, którego przez lat tyle nie widziała, Anna była tak wzruszona, że zmuszona ukrywać się przed mężem, nie potrafiła całkiem zataić swéj radości. Rumieniec wypalony na jéj twarzy, błyszczące oczy, niepokój gorączkowego oczekiwania, nie uszły nawet roztargnionego wejrzenia p. Krzysztofa.
— Co to jest? zapytał jéj jednego ranka: widzę, że mi jejmość coś nie swoja?
— Ja? ale nie, to ci się tak zdaje! odparła kobieta. Nic mi nie jest, wierz mi. Chciałam cię tylko prosić, abyś mi pozwolił w tych dniach pojechać na nabożeństwo do Matki Bozkiéj do Kodnia... Wszak mi tego nie odmówisz?
— Do Kodnia? — rzekł wpatrując się w nią p. Krzysztof; który już coś przeczuwał i na pół się dorozumiewał, — a no, bardzo dobrze... konie ci z bryczką zadysponuję, pojedziesz kiedy ci się podoba.
— Jeszcze o dniu nie dał mi znać ksiądz wikary, odpowiedziała żona; chciałam się pomodlić na pewną intencyę.
Usłyszawszy to, pan Krzysztof domyślił się już wszystkiego, i natychmiast urwał rozmowę.
— Dobrze — rzekł — pojedziesz kiedy zechcesz.
Najlepszym dowodem, iż zgadł o co chodzi, było to, że więcéj o wyprawie nie wspomniał, sam tylko poszedł zadysponować krytą bryczkę i najspokojniejszych parę koni, Baltazarowi poleciwszy jeszcze, aby dobrze osie i koła opatrzył. Drogi w tych stronach naówczas nie zalecały się zbyt wytworném utrzymaniem; nie o wiele są one i dziś lepsze, będąc po większéj części w takim stanie, w jakim je Pan Bóg stworzył i wody powymywały. Po staremu snują się one kręto to pagórkami suchemi, to łożyskami wyschłych strumieni: ręka ludzka przyłożyła się zaledwie do wykończenia ich tam, gdzie potrzeba była niezbędna, aby karku nie skręcić. Na trzęsawiskach narzucono kamieni i faszyn, na głębszych dziurach kilka dylów formuje mostki pierwotne, zresztą wyryte koleje błotniste zastępują żelazne. Wiosna to wszystko psuje, lato naprawia, jesień rozgrzęża, zima przechowuje z roku na rok starannie jak szczątki mammuta... Niemała też to rzecz wcale puścić się temi drogami nieco daléj.
Dla bryczki pani Krzysztofowéj i jéj koni był to już chleb powszedni, ale dla p. Adama i jego ekwipażu zadanie niepospolicie trudne; a choć pora roku sprzyjała podróży, nie była ona ani łatwą, ani wygodną.
Starościc chełmski wcześnie się przygotował na przyjęcie zapowiedzianego mu gorącym listem kasztelanowéj gościa, a mając przyniesione przez kozaka oznajmienie kiedy przybędzie, dał znać potajemnie pani Krzysztofowéj, ażeby w dniu następnym przyjechała do Kodnia.
Pełna niepokoju i wzruszenia biedna macierz, stroskana i szczęśliwa zarazem, wyjechała z domu. Pan Krzysztof pożegnał ją w ganku z Baltazarem, konie powoli ruszyły, a bryczka znikła na grobli, ścigana oczyma dwóch ludzi zamyślonych, którzy ją w duchu przeprowadzali niespokojnemi życzeniami serc poczciwych... Baltazar wiedział po co jechała matka; pan Krzysztof pewnie się tego domyślał, ale nie dawał znać po sobie.
Nad wieczór dopiero zaciągnęła się bryczyna do Kodnia i zatoczyła się do jedynego zajezdnego domu, który się tam naówczas znajdował. Żydek gospodarz przyjął ją z ową mieszaniną grzeczności poufałéj, prawie protekcyonalnéj, i usłużności gościnnéj, z jaką bogaci arendarze zwykli byli witać u siebie mniéj zamożną szlachtę.
Noc wkrótce nadeszła, nikt się nie zjawiał, ale nim z rana wyszła do kościoła staruszka, hałas się wielki zrobił w gospodzie: wpadli ludzie szykując stancyę dla jakiegoś pana i wypychając ze stajni skromną bryczynę stolnikowiczowéj. Omal nie wyrugowano saméj p. Krzysztofowéj, która się oświadczyła z przestrachem, że chętnie z dobréj woli ustąpi przybywającemu magnatowi. Pinkus co prędzéj przywdział żupan atłasowy odświętny, i wybiegł na próg, gdyż graf — zapowiedziano bowiem grafa — przybywał z hałasem i uroczystością, jaką zwykli czynić około swych panów słudzy, sądząc że tém ich podniosą. Pani Krzysztofowa, która szła z książką do nabożeństwa na wotywę do kościoła, ani się domyślała syna w téj wrzawliwéj i pompatycznéj kawalkacie: zdało się jéj, że powinien był przybyć skromnie, cicho, ubogo. Usunęła się z drogi i spojrzała obojętnie na wspaniały zaprząg, który tryumfalnie wjeżdżał w bramy gospody; ale w téjże chwili wychylił się z powozu młody człowiek, a w twarzy jego, acz mocno zmienionéj, pani Krzysztofowa poznała własne dziecko... dziecko, dla którego kozak z Żydem zepchnęli ją z drogi, aby mu szerzéj i wygodniéj było zajechać.
Adam poznał także matkę, ale nie wyskoczył do niéj; owszem cofnął się, rzucił w głąb powozu, obrzydliwy wstyd jakiś serce mu ucisnął: wyglądała tak biednie, tak ubogo!
Biedna kobieta zepsutym na wielkim świecie oczom wydała się tak pokorną, tak maluczką istotą, że się jéj zgniłe serce dziecka zawstydziło. Jej czarny kwefik, jéj suknia ciemna i przenoszona, okrycie stare i pospolite, nadawały całéj postaci bardzo skromną powierzchowność; oczy miała wypłakane, czerwone, zaszłe łzami, głowę pochyloną.
Zatrzymała się poznawszy go, stała jak obłąkana, drżąca, serce jéj biło gwałtownie. Mówiła sobie: — Mógłże on rodzonéj swéj nie poznać? Adaś!“
W istocie Adam ją widział, ale się ohydnie własnéj matki w ubogiéj kobiecie zawstydził. Z ukłonami przyjmowała go gawiedź karczemna w sieni; ona stała na uboczu, z daleka. Adam nie odważył się przy sługach pańskich, w obec tego zepsutego dworu, podbiedz do niéj, paść jéj do nóg, uścisnąć, powitać... Obawiał się, aby się z niego nie śmiano; nie chciał, aby wiedziano kim był: duma i próżność tłumiły w nim uczucie... jeśli je miał!
I gdy Jaśnie Wielmożnego grafa wprowadzono z honorami do izby paradnéj, wykadzonéj świeżo łupinami od jabłek i cukrem, staruszka ze łzami w oczach stała wciąż przed karczmą, patrząc na jéj okna, jak te biedne kwoczki, które wychowawszy kaczęta, gdy dzieci wypłyną na wodę, stoją u brzegu, biegają, krzyczą, nie mogąc się w pław puścić za niemi.
Inaczéj ona to spotkanie sobie wyobrażała: łudziła się zawsze, że ją syn kocha, że tęskni do nich, że pozostał dzieckiem jéj wnętrzności... Tłómaczyła go, uniewinniała, czekała... kłamała przed sobą.
Adam tymczasem, acz niespokojny, grał rolę pana, rozmawiał z gospodarzem Pinkusem, wydawał rozkazy, a przez szyby okna oko jego wybiegając, spotykało nieruchomą postać matki, stojącéj wpośród drogi, płaczącéj, niemającéj siły z miejsca się poruszyć. Chciała biedz ku niemu, nogi jéj drżały; pytała siebie, czemu do niéj nie przychodzi? w głowie jéj zawracało się, myśli plątały.
Dumny paniczyk nie wiedział także co począć: sromał się własnéj rodzicielki przed gawiedzią dworu i kilku ludźmi obcymi.
Chwila ta trwała długo jak wszelkie męczarnie. Nareszcie, gdy już biedna Anna machinalnie miała zwrócić się ku kościołowi, aby pójść u Boga żebrać litości, w głowie jéj zaszumiało, zakręciło się, uczuła gorąco, blask ją jakiś oślepił nagle, zadrżały nogi, upadła zemdlona.
Wtém z za węgła budowy jak widziadło wysunął się Dyogenes, który po raz może pierwszy od lat wielu porzuciwszy skrzypki na łaskę bożą na przyzbie karczemnéj, przypadł wylękły do omdlałéj, pochwycił ją na ręce, podniósł jéj głowę wybladłą... Razem służąca i Jędruś nadbiegli do swéj pani, zrobił się przed gospodą wielki tumult, na który przez okno tylko wyjrzał, przyczyny jego nie domyślając się, ani chcąc zrozumieć szanowny pan Adam.
Miał właśnie prosić do siebie lub iść do pani matki, ważąc jeszcze jak to uczynić... tak, aby się ludzie kasztelaństwa nie śmieli.
Tymczasem Anna prędko przyszła do siebie, i powlokła dokoła oczyma, szukając syna. Nie znalazła go i zbladła; drżąca, udała, że szuka książki, która jéj z rąk wypadła. Stary Kapustyński usunął z lekka otaczających i podźwignął ją silną dłonią.
— Jejmościuniu dobrodziejko! chodźmy do pana Boga — rzekł, — zawsze u niego pociecha, on się z ludźmi za nas rozprawi... Ot, na wotywę dzwonią.
Nie mogąc prawie pojąć co się z nią dzieje, matka zebrała wszystkie siły, i milcząca, powlokła się ku kollegiacie.
Widząc ją powoli odchodzącą, Adam poczuł się niespokojnym: oświadczył głośno, że życzyłby sobie przejść się nieco, rozporządził ludźmi, a odpuściwszy matkę z Dyogenesem na dobre staje, sam także wyszedł powoli drogą ku kościołowi.
Ale że Pinkus i kamerdyner kasztelanowéj czuli się w obowiązku odprowadzenia go do wrot, zwolnił jeszcze kroku, nie chcąc, aby się domyślano, że goni za tą biedną kobietą.
Odprawiwszy ich dopiero i rozglądnąwszy się dobrze, posunął się ku cmentarzowi, pomieszany.
Ohyda jego postępowania biła mu do zastygłego serca, sam czuł ją, ale głupia próżność jakaś silniejsza jeszcze w nim była nad resztę poczciwego uczucia. Z głową spuszczoną powlókł się, czując się winowajcą, upokorzonym i znękanym.
Przodem, ale opodal, wiódł Kapustyński matkę, która się w bramie cmentarza zatrzymać musiała, bo ją dusiły łzy niewypłakane, a z niemi nie chciała iść przed ołtarz oskarżać syna przed Bogiem.
Stanęła tu, oparła się o słup, i w milczeniu słuchała.
Starzec przy niéj z suchą, wypaloną gniewem źrenicą, zatrzymał się, żując wyrazy, których wymówić nie śmiał — przeklinał!
Na to właśnie nadszedł powoli przywlokłszy się pan Adam, przybliżył się, stanął zmieszany i cicho wyrzekł:
— Matka!
To słowo ją obudziło, poznała głos dziecięcy, choć w nim brzmiały nie owe czyste dźwięki mowy młodzieńczéj, do których była przywykła, które pamięć przechowała.
— Na kolana! na kolana! do nóg! zagrzmiał głos Dyogenesa; na kolana młokosie! na kolana przed ołtarzem znieważonym przez cię grzeszniku!
Adam stał. Ręce matki już oplotły szyję jego białą, a oczy Anny załzawione wpatrywały się z rozkoszą w tę śliczną twarz, życiem i namiętnościami już napiętnowaną.
— Dziecko moje, dziecko moje!... odzywała się w przerwach łez p. Krzysztofowa. O mój Boże! jakże się on odmienił! jakże wyrósł, jak wypiękniał! — mówiła szybko — i mój on i nie mój; i ten, i cudzy jakiś...
Adam stał jak słup niemy, tak był odrósł i odwykł od tych uczuć, które widok matki w nim wskrzesił; tak się czuł do nich niezdolnym, tak był zimny i zmieszany, że nie wiedział co powiedzieć do rozpłakanéj niewiasty, a serce mu nic nie dyktowało.
Surowo patrzał nań starzec obcy i głową wzruszał smutnie; nareszcie ze wzgardą prawie odepchnął go lekko i poszedł do kościoła. Matka ujęła go za rękę.
— Mów — rzekła — niech usłyszę głos twój; mów mi co chcesz... jam tak długo na dźwięk téj mowy czekała! Jestżeś szczęśliwy? jestżeś szczęśliwy?
Adam milczał, ale powoli odchodził z przykrego wrażenia i oprzytomniał. Tak rzucone pytanie było dla niego nie do rozwiązania. Szczęśliwym ani szczęśliwszym nie był, bo szczęście dla niego kryło się w dali po za tą teraźniejszością, którą uważał za drogę do jakiegoś nieokreślonego celu.
— Ja! rzekł z cicha — sam nie wiem: pracuję...
— Czy cię oni kochają? spytała matka.
Zamilkł.
— Ona jest dla mnie jak matka... wybąknął po chwili.
Staruszka spuściła głowę i uśmiechnęła się gorzko.
— Jak matka — powtórzyła cicho — tak! więc ja, jam już niepotrzebna! więc masz drugą matkę... a ja? a ja?
Adamowi w końcu serce drgnęło, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Nie miejcie mi za złe, żem to powiedział: chciałem was pocieszyć, że źle mi nie jest.
— Tak! tak! jam to sama powinna była przeczuć — odparła pani Krzysztofowa: — kto się wyrzeka dziecka, wyrzeka się i macierzyństwa, i pociech jego; dziś ty i ja — cóż? obcy ludzie, co się kiedyś widzieli.
I znowu płakać zaczęła po cichu, ale z za łez poglądała na niego stęskniona, szukała w nim dziecięcia swojego i znaleźć nie mogła. Był to tylko zimny cień przeszłości.
Adam rad był bardzo, że się ruszyli od bramy, zkąd ich od rynku i gospody widzieć było można, bo zawsze jeszcze pycha czyniła mu towarzystwo matki, ubogo i niepocześnie ubranéj, przykrém i wstydliwém. Poszli daléj podwórzem kościelném, trącając po drodze kamienie grobowe: ona płacząca, on pomieszany. Ale po kilku krokach, matka usłyszawszy w kościele dzwonek, zmieniła myśl, zwróciła oczy na drzwi, ujęła go za rękę i zawołała śmieléj i głośniéj:
— Do Boga!
To mówiąc weszła na próg.
Wyraz ten wymówiony z rezygnacyą męczeńską, dodał jéj siły: pierwsza przestąpiła podwoje... U drzwi, wedle obyczaju swego, w kruchcie modlił się Dyogenes oparty na kiju. Nigdy on nie przechodził daléj nad tak zwany babiniec, nie uznając się godnym bliżéj do przybytku przysunąć. Klękał pod chórem i milczącą modlitwą, z podniesionemi do góry rękami, Pana Boga chwalił.
Matka Adama wsunęła się powoli, minęła go, i podszedłszy kilka kroków daléj, padła płacząc na kolana, a potém krzyżem na ziemię. Adam stał nieopodal od niéj, po pańsku wyprostowany i zimny; nieco się nawet odsunął, bo znowu téj biednéj niewiasty rozłzawionéj, rozkrzyżowanéj wstyd się paniczowi zrobiło.
U ołtarza odprawiała się msza święta, a cicha uroczystość tego obrzędu, któremu mało osób było przytomnych, ukoiła w piersiach przybyłych rozbudzone tém spotkaniem uczucia. Adam tylko, który był odwykł i od nabożeństwa, i od modlitwy wewnętrznéj ducha, rozmyślał zimno oglądając się po kościele, to o matce, to o sobie.
Trwało to dosyć długo. Msza się skończyła, ludzie się porozchodzili, zrobiło się pusto i wyjść nareszcie było potrzeba, a pani Krzysztofowa wciąż leżała krzyżem, i chustka, którą podłożyła pod twarz, na wskroś była od łez przemokła.
Dyogenes widząc, że się już za długo modli, przywlókł się i podniósł ją powoli, ale przeraził się spojrzawszy w jéj twarz zmienioną, zbolałą, załzawioną.
— Chodźmy jejmościuniu do domu, szepnął cicho: ofiarowałaś Bogu boleść swoją, nie ma już co odbierać gdy się raz dało.
Zwlokła się biedna męczennica, a Adam wyszedł za nimi z kościoła sztywny i chłodny.
— Co oni z nim zrobili? szepnęła do Dyogenesa w progu: czy oni mu wyjęli serce? Co się stało z dzieckiem mojém?
— Nie twoje już ono dziś — rzekł z cicha Kapustyński, — nie twoje i nie nasze. Mówiłem jejmościuni: dałaś ofiarę Bogu, nie cofaj, nie dróż się z nią. Co z wozu spadło, to i przepadło... Co raz Bóg wziął, to się nie powróci; nie ma tam serca i nie będzie, moja dobrodziejko: wywałaszyli nieboraka!
Po takim wstępie, niewiele w istocie spodziewać się było można. Adam poszedł za nimi powoli do gospody, gdzie służba zastawiła dla niego śniadanie. Odprawił pod jakimś pozorem ludzi, i poprosił matkę dla podziwiania makat, któremi ściany wybito. Ze stołu nikt nic nie dotknął. Dyogenes miał ten chleb za zatruty. Matka znowu nieco ożywiwszy się, słuchała opowiadań syna o przeszłości, świetnych jego marzeń o jutrze. W tych dziejach nic nie było, coby dziecię z nią łączyć mogło: dzieje obce, ludzie nieznani, uczucia nawet jakieś dla niéj niezrozumiałe.
Cieszyło się chwilami serce matki, gdy się powodzeniem chwalił, gdy jéj malował świetne w przyszłości widoki; to znowu smutniała, bo widziała, że to szczęście niepewne potrzeba było okupić ofiarą dziecięcia, zaparciem się jego.
Kapustyński milczący był i pogrążony.
Tak zbiegł dzień ów ciężki dla obojga.
Widzenie się to nie obudziło serca w Adamie, matce tylko je rozkrwawiło. Dzień cały przeszedł smutnie, dziwnie, żałobnie, jak gdyby nie syn przybiegł uścisnąć kolana macierzy, ale zimny gość jakiś natrętny. Matka mówiła mu wiele o starym ojcu, o jego boleści, o jego smutku, o zmianie, zestarzeniu, a mówiąc płakała.
Łez było do woli, ale jéj tylko: żadnego rozczulenia ze strony Adama. Nareszcie pod noc Kapustyński dopytawszy się zapomnianéj skrzypki, wziął kij, i pocałowawszy w rękę i w kolano Annę, nie żegnając się z Adamem nawet, wyruszył w pochód dalszy. Zostali sami. Matka dopiero teraz poczuła się swobodną i pobiegła do niego, objęła go za szyję, wołając:
— Adasiu! przemów! przypomnij mi te szczęśliwe lata dziecięce, gdyś szczebiotał na moich kolanach, gdyśmy we dwojgu marzyli o tej nieszczęśliwéj przyszłości... A! i ja i ty spodziewaliśmy się dla ciebie świetnego losu; alem nie myślała, że ci od niego umrze serce. Więc ty już nie jesteś synem moim? więc już łez nie masz dla tych wspomnień? nic — nic?...
Adam się uśmiechnął.
— Jestem mężczyzną — rzekł — matko moja! płakać mi niewolno, myśleć trzeba surowo o sobie — i iść... iść, aż dojdę....
— Dokąd?
— Ha! gdzie dosięgnąć mogę! Dla szlachcica polskiego szeroko otwarte jest pole — rzekł z dumą. Wiśniowiecki nie miał powozu własnego, gdy go na króla wybrano.
— Dziecko! cóż ci się śni!
— Wszystko!! to, do czego tylko po szczeblach dojść można, rozpychając ludzi, gniotąc tych, co nie ustępują... Nie czas się cofać: dałem życie za to i pójdę!
Matka zadrżała, ale ją ten zimny upór szaleńca pochwycił, obłąkał: widziała w nim jakąś wielkość, coś heroicznego.
— Więc nie zmiękczać mi powinnaś serce — dodał Adam, — ale je okuć żelazem, aby nic nie czuło, aby go nic zranić nie mogło.
— O! dziecię moje! nie takiéj ja wielkości chciałam dla ciebie, ale wyjednanéj pracą, zyskanéj zasługą i trudem powolnym, i cnotą wielką.
— Cnotą zdobywa się królestwo niebieskie — odparł Adam z lekkością filozofa XVIII w.; — pracą zyskuje się to, że z niéj drudzy potém korzystają; trudem powolnym idzie się do rąk namulonych: — ja muszę iść i dojść szybko.
— Jak to? jakimże sposobem? Zaprzedając się chyba?
— Tak jak za pogańskich czasów zaprzedawano się w niewolę, aby okupić złotem zdobytém dług — ja się może zaprzedam, abym się wyniósł... Ale nie bój się matko, nikt mnie nie kupi całego: znam ich i nie dam się nikomu.
Uśmiechnął się dumnie i dziko. Biedna kobieta drżała, nie rozumiejąc dobrze tych wyrazów.
— Dość, dodał Adam, nie powiem ci więcéj: tybyś mnie nie pojęła i zadrżałabyś może: ja muszę pamiętać, żeby się piąć wysoko, coraz wyżéj — to mój cel — to cel... a reszta...
Machnął ręką z pogardą, i pokręcił ledwie wyrastającego wąsika.
Temi słowy prawie się skończyła rozmowa. Zamilkli; niewiasta wyszła przestraszona, nie pytając go o nic więcéj... przeraził ją.
— Ja muszę jutro powracać do domu — powiedziała mu wieczorem.
— Ja także wyjadę ztąd rano — rzekł wcale jéj nie zatrzymując p. Adam.
— Ale jutro cię jeszcze zobaczę?
— O! koniecznie... jeszcze raz, matko kochana, a potém Bóg jeden wie...
Zasmucił się jakoś i spuścił głowę.
— Czekaj matko — rzekł smutniéj. — Często na drodze, którą ja idę, depcze się ludzi, ale ludzie też zadeptać mogą. Któż wie? może padnę, może okryją mnie błotem, może stratują nogami, może wypchną precz z tego koła, w które się wciskam przebojem. Któż wie? powrócę może kaleką, zdziczałym, szalonym, Zostawcie mi tam kątek u siebie, w sercu i domu... i czasem westchniéjcie za mnie.
— Adasiu! — zawołała ściskając go matka — nie mów tak, nie mów. Idź, ale prawą drogą: choć cię zdepczą, zostaniesz czystym; gdy cię spotwarzą, będziesz miał sumienie za pociechę... Idź spokojnie, wytrwale, powoli — dojdziesz.
— Nie, już nie czas zmieniać drogę, odparł Adam chmurno. Gdym nogą stąpił na stopień powozu, który mnie uwiózł od wrót kościoła w Białéj, już byłem na pierwszym szczeblu, już się zawrócić nie mogłem. Nie pytaj o mnie matko! ale proś Boga, abym w bitwie życia nie zginął sromotnie, na uboczu, zapomniany i skalany.
To były słowa ostatnie; po nich zamknęła mu się dusza i usta, i milczał. Nazajutrz rano do dnia, powóz stał zaprzężony przed gospodą, gdy bryczka Jędrusia jeszcze nie była gotowa. Pani Krzysztofowa chciała być na nabożeństwie przed odjazdem, on się śpieszył napowrót. Rozedniewało, gdy o brzasku przyszedł milczący i chłodny pożegnać matkę. Pokląkł przed nią, a ręce staruszki spuściły się drżące na jego głowę pochyloną, która płynącego na nią cichego błogosławieństwa nie poczuła. Wstał bez łzy w oku, bez wzruszenia, wybiegł i siedział już w powozie, gdy ona jeszcze na tém samém miejscu gdzie ją porzucił, jak wryta płakała... Przed oknami mignął jéj tylko wytworny ekwipaż synowski, którego woźnica zamaszyście z bata po trzykroć wypalił na odjezdném.
Przy Adamie siedział kamerdyner kasztelanowéj, który młodego chłopaka nie bardzo lubił i rad mu był przy zręczności dopiec. Gdy nieco odjechali, schylił się do ucha pana Adama, i rzekł doń z grzecznym, ale szyderskim półuśmiechem:
— Proszę pana grafa, czy też to prawda, co ci ludzie tam pletli, że ta uboga kobiecina, ma być matką jego?
— Moja matka? — odparł zimno pan Adam, mierząc go dumném wejrzeniem — któż to wacpanu powiedział? Cha! cha! Jest to stara ochmistrzyni moich rodziców, która mnie wychowała: chciałem się od niéj dowiedzieć niektórych szczegółów o mojéj familii, dla tego jéj kazałem przyjechać.
— A! a! — zawołał zdziwiony kamerdyner, który doskonale wiedział jak rzeczy stały i uczuł się przerażony tém zaparciem matki przez własne dziecię... Słów mu brakło, przeląkł się téj potwory tak gładkiéj, ślicznéj i wymuskanéj, którą wiózł z sobą, skłonił się pokornie i nie rzekł już nic, ale pomyślał:
— Nie trzeba go zaczepiać! Źle będzie tym, co mu w poprzek drogi staną... O! o! ten się nie zawaha przed niczém.
Droga, którą wprost, nie zajeżdżając już do starościca chełmskiego, powracał pan Adam, szła mimo gościńca, który wiódł z Kodnia do Wólki Brzozowéj.
Niespokojny o żonę p. Krzysztof, wyszedł z rana z kijem i różańcem na spotkanie żony... Los chciał, — a los wie często co czyni, choć go o ślepotę posądzają, — by na ciasnéj grobelce powóz synowski natknął się na idącego pieszo staruszka...
Ze zwieszoną na piersi głową, w szaréj kapocie z prostym koszturem w ręku, Krzysztof zadumany, zamodlony szedł wolno z różańcem, gdy nagle nad głową usłyszał niemal umyślnie, hałaśliwe klaśnięcie z bata i wrzawę nadbiegających tuż, tuż koni. Pański woźnica widząc ubogiego człeka, z fantazyą magnackiego pachołka, palnął mu nad uchem, a starzec, który turkotu nie słyszał, przelękniony, chcąc nagle na bok usunąć się z drogi wązkiéj, padł w rów szczęściem suchy... Podniósł głowę siwą, z któréj czapka zleciała, aby zobaczyć tego, który był przyczyną jego upadku, i wejrzenie gniewne spotkało u góry nad sobą uśmiechniętą dumnie twarz... nieznaną i znajomą zarazem.
Serce ojca poznało, przeczuło raczéj syna... Adam przerażony poznał ojca. Dwa ich wejrzenia na chwilę krótką jak błyskawica starły się niespodzianie. Oko starca pełne było wyrzutów, oko dziecka pełne strachu... Obu źrenice stężały, jakby widzeniem piekielném rażone.
— To on! zakrzyknął ojciec chwytając siwe włosy — to on!
— To on! rzekł podnosząc się z siedzenia Adam.
Ale konie chwyciły nagle i powóz odbiegł szybko..
Mrowie przeszło po skórze człowieka, który nie miał w sercu uczucia. Coś mu się stało jakby weń piorun uderzył: czuł przepowiednię fatalną, czuł jakby mu drogę zaparło przeklęctwo rodzica, świst śmiechów szatańskich przeleciał mu po mózgu i prześwidrował uszy na wylot...
— A! — zawołał zaciskając pięści — fatalność! przeznaczenie.. Więc niech się spełni co mi wyznaczono: nie cofnę się ze strachu...
Leżący nade drogą bez czapki, z łysą, siwych włosów resztkami pokrytą głową, starzec powtarzał jedno:
— To on! tak to on... mówił to wciąż drżący i uśmiechał się do siebie. To on! jaki śliczny! jak po pańsku! jak wspaniale koło niego!... A! a! że też mi nie rzucił jeszcze złotówki za to potrącenie! A! a! byłbym ją schował i pokazał jejmości.
P. Krzysztof leżał tak na pochyłości rowu, i nie miał siły ani woli, by powstać. Przejechały wozy, przeszli ludzie witając go: „Pochwalony!“ Przesunęły się kobiety z dwojakami niosąc strawę robotnikom na połudenek, on siedział tak wpół, napół leżał uśmiechając się do siebie gorzko. W rękach drżących trzymał różaniec; nie podjął czapki, nie szukał kija, słońce mu piekło obnażoną głowę... nie ruszył się.
Niespokojny nieco o niego pan Baltazar, począł go szukać, ale się nie domyślił gdzie iść po niego. Upłynęło dobrych kilka godzin; dopiero nierychło wracająca z miasteczka pani Krzysztofowa zatrzymała się z krzykiem, przelękła widząc męża leżącego w rowie z dziwną, jakby obłąkaną postawą i uśmiechem dzikim na ustach. Ludzie stanęli, pozeskakiwali z bryczki, ona pobiegła ku niemu z oczyma zapłakanemi... Poznać było można z jéj twarzy głębokie strapienie, które strach chwilowy jeszcze powiększył.
— Krzysiu! co ci się stało? co to jest?.. zawołała.
— A cóż! nic! odparł stary wesoło — dziwne zrządzenie... Wystaw sobie moja jejmościuniu, poszedłem naprzeciwko was, zamodliłem się około różańca; wtém... jakby piorun, pal z bata, wpada na mnie śliczny powóz zaprzężony siwemi konikami i spycha w rów starego niedołęgę... Jego właściciel, jakiś raźny chłopak, tylko się mojéj biedzie uśmiechnął... Wystaw sobie Andziu! kropla w kroplę podobny paniczyk do Adasia! Gdyby Adaś żył, powiedziałbym, że ładny z niego chłopak i dobrego ma woźnicę... Ja to lubię: kiedy z fantazyą, to z fantazyą... U nas tak! u nas tak, mościa dobrodziejko! z drogi hołota, jasne pany jadą...
Biedna kobieta tuliła go, słuchając przerywanéj mowy, krzyczała i mdlała, ściskała starca, a jęk nie dozwalał jéj wyrzec słowa...
— Ale czegoż asindźka desperujesz! przerwał Krzysztof: nic mi się nie stało! nic! całym przecię! tylkom się nastraszył trochę, ale w rowie odpocząłem... Bo też to starym za swoją miedzę nie chodzić...
I zaczął się znowu śmiać, ale sucho, strasznie i dziko, a gdy siedli do bryczki, zamilkł nagle, tylko co kilka minut porywał go jakiś śmiech konwulsyjny, dziwny, wesoły, jasny, ale przerażający. Anna cisnęła go do piersi i tuliła napróżno jak rozpłakane dziecię.
W ganku znaleźli oczekującego na nich niespokojnie pana Baltazara, który ujrzawszy ich oboje z daleka, począł wesoło machać czapką. Napróżno mu Anna znaki dawała, aby się uśmierzył w tych objawach wesela: był po dobrym kieliszku wódki i w usposobieniu szczęśliwém.
Gdy konie już stanęły przed gankiem, chciał zażartować, że państwo zatęskniwszy do siebie, dali sobie rendez-vous na gościńcu; ale spojrzawszy na pana Krzysztofa, zdrętwiał.
Stary wyglądał jak trup, trząsł się i śmiał razem: na policzkach bladość śmiertelna, a oczy obłąkane... W postaci jego było coś tak nienaturalnego, że jedném wejrzeniem Baltazar poznał, iż ich jakaś przygoda straszna, niespodziana spotkać musiała. Nie śmiał nawet wypytywać.
Ale stary wysiadłszy, zaraz mu sam opowiadać zaczął, w tych niemal słowach co żonie; chłod i szyderstwo nielitościwe podnosiły je do tragiczności... Baltazar zrozumiał, osłupiał, zamilkł, krzątał się tylko około nieszczęśliwego starca cały drżący.
Pod wieczór potrzeba było sprowadzić starego z ganku, bo sam ani pomyślał wejść do pokoju; potém gdy go posadzono przed stołem, siedział przy nim nieruchomy, ust nie otwierając i niekiedy uśmiechając się do siebie... Żona mu późno w noc cicho przypomniała, że czas na modlitwę i do snu.
Rachowała na to, że ów obraz Chrystusów zmiękczy go, rozełzawi, a nawyknienie do nabożeństwa otworzy mu duszę... Odeszli więc wszyscy, zostawując go samego.
P. Krzysztof jeszcze siedział chmurny; kiedy niekiedy wśród ciszy rozlegał się śmiech dziki, dreszczem przejmujący wszystkich; po nim następowało długie, głuche milczenie.
Biła już północ na starym zegarze, gdy przetarłszy oczy wstał nareszcie pan Krzysztof, z krzesła i namarszczony poszedł wprost do oświeconego obrazu Chrystusa. Słabe światło lampy oblewało go blaskiem łagodnym: rzekłbyś, że wizerunek żył i poruszał się, tak był pełen wyrazu. Starzec stanął i przypatrywał mu się długo; nareszcie roześmiał się głośno, szalenie, rubasznie.
— Ha! cierpiałeś, — zawołał głośno stając w postawie dumnéj naprzeciw Ukrzyżowanego — i nie masz litości nad cierpieniem? Modliłem się ja długo do Ciebie... alem nic nie wymodlił...
Zamilkł chwilę, spojrzał i rzekł daléj:
— Za cożeś Ty mnie ukarał? powiedz? mów? Czy chcesz mnie zrobić świętym? męczennikiem? czy pastwą szatana? ha? Mówże, odezwiéj się! Ukarałeś mnie za to chyba, żem Ci służył, żem był wierny Twoim przykazaniom!... I jak!... Nie! nie! Nie ma dla nas Boga! nie ma...
To mówiąc porwał nóż, i z ręką w górę podniesioną biegł do obrazu, któryby był przebił, gdyby Anna czatująca w progu, nie nadbiegła z krzykiem i lamentem, a Baltazar z drugiéj strony... Stary wojak chwycił mu silnie dłoń i wyrwał z niéj żelazo.
Usłyszawszy hałas nadbiegających, starzec jakby oprzytomniał: rzucił się uciekać, padł na kolana, rozpłakał się.
Zamęt stał się w domu jak w dzień sądny; krzyki i płacze rozlegały się po cichych przed chwilą izdebkach... Krzysztof podniósł głowę i twarz całą strumieniami łez oblaną. Był już chłodny i przytomny.
— Po księdza — zawołał rozkazująco — po księdza! Nie bójcie się — dodał poglądąjąc po otaczających — rzecz skończona, jam zupełnie zdrów na umyśle... dyabeł poszedł do piekła... Anusiu! nie płacz proszę, to już ostatni termin... Dokona się wszystko uczciwie i po chrześciańsku. Trochę pobałamuciłem. Boże przebacz, ale to już przeszło. Niech mi zaraz Jędruś siada na kasztanka i leci wprost, przez suche błoto, do wikarego, a prosi, aby wikary wziął z sobą wiatyk i przybywał co rychléj. Teraz się potrzeba modlić i Boga przebłagać.
Podano mu wody, zwilżył usta... otarł zimny pot z czoła, westchnął...
— Anulku — rzekł całując ją w rękę — przepraszam cię moja droga, głupstwo się stało, ale caro infirma... Wszystko się miłosierdziem bożém naprawi.. Bóg wielki przebaczy... patiens quia aeternus.
Zaczął się modlić po cichu...
— Héj! przerwał po chwili: zawołać mi tu gumiennego; powiem mu słowo...
Pobiegli po Hordieja, który nie spał, cała czeladź gwarzyła przy ognisku na folwarku. Oblókł się w świtę nową stary i nadbiegł do pana.
— Co jegomość rozkaże? spytał
— Chodź-no tu bliżéj — rzekł stary — idź-no ostrożnie... weź klucze od strychu... znieś mi zawczasu trumnę: wysypiesz z niéj zboże dla bydła i drobiu... z pyłu ją oczyścisz i postawisz w spichrzu na dole, aby potém łapaniny nie było.
— A na cóż to, z przeproszeniem jegomości? — szepnął Hordiej kłaniając się — kiedy dzięki Bogu zdrowiuteńki...
— No! no! słuchaj ino mnie, wiem już ja co czynię... Naści talara — odezwał się dobywając skórzanego woreczka p. Krzysztof — idź, zrób jak mówię, ale żeby mi nikt nie słyszał... A jeśli spytają, po com cię wołał? powiesz, żem ci miarkę żyta kazał zawieźć dla starego Onyski... bo też to trzeba zrobić.
Hordiej smutnie głowę spuścił, całując go w rękę.
— Słuchaj-no jeszcze — przywołał go stary — zobacz, czy się to tam nie rozeszło zbytnie? boby potrzeba poreperować.
Hordiej kiwnął głową.
Gdy gumienny wyszedł, p. Krzysztof zażądał brata Baltazara.
— Siadaj przy mnie bracie... rzekł spokojnie... W kuferku pod mojém łóżkiem jest światło jarzęce, i trzysta złotych na ubogich i msze święte w woreczku... Jest tam habit tercyarski i pasek świętego Franciszka.
— Ale na cóż to? zawołał Baltazar.
— Na co? jakiś ciekawy! rzekł Krzysztof. To ci się mówi, ażebyś wiedział... Poproś, żeby przyszła Anusia.
Biednéj Annie ducha nie stawało, ale się dźwigała biedaczka, zapłakana i wylękła, biegając po domu i przyklękując przed obrazami co chwila.
— Moja jejmość, pomóż mi się modlić — odezwał się p. Krzysztof — mów zemną litanię i co ci serce podyktuje... Lepiéj mi będzie za tobą docisnąć się do Pana Boga.
Chciał powstać, ale mu było ciężko, niemoc go chwyciła nagła, modlił się tak do rana, wpół klęcząc, na poły leżąc oparty o krzesło.
Były to modlitwy jak przy konającym.. Nieustannie przerywał je pytaniami, czy ksiądz nie nadjeżdża? Ale świtało już dobrze, gdy ksiądz wikary z Panem Bogiem przybył, bo go Jędruś nie zastał na plebanii i musiał czekać, aż powróci od chorego.
Naówczas zamknęły się drzwi... i parę godzin długich trwała spowiedź ostatnia.
Gdy wszystek dwór przyszedł poklęknąć u łoża starca, aby być świadkiem obrzędu uroczystego pojednania z Bogiem i wyboru w wielką podróż ku lepszemu światu, — Annę wynieść musiano z pokoju starca, gdyż z płaczu omdlała. Otwarłszy oczy, gdy wstała i wyszła razem z księdzem do pierwszéj izby, ujrzała na tapczanie pokrytym kilimkiem zimnego już trupa męża, z zamkniętemi oczyma, z założonemi na piersiach rękami; ale z wyrazem spokoju wiekuistego, z uśmiechem przebaczenia i miłości na ustach. Konający pobłogosławił syna.
W ogrodzie przy rezydencyi państwa kasztelaństwa, u narożnego muru, wzniesiony był tak zwany belweder, z którego widok na okolicę nie miał równego: żadne okno pałacowe rozległością taką krajobrazu pochwalić się nie mogło. Belweder ten zbudował dla fantazyi Włoch architekt, który stare zamczysko restaurował, proprio motu, w rogu dwóch schodzących się murów, które park opasywały, stawiąc go może, aby sobie trochę czarowne Włochy i daleką przypomnieć ojczyznę. Z płaskim dachem, oszklony wkoło, ozdobiony był na czterech wystających kształtnych słupkach wzniesionemi naczyniami kamiennemi, w których rosły, niestety! blaszane tylko, zielono pomalowane aloesy, niezgorzéj wszakże naśladowane. Obok nich, w pyle i kurzu zwilżonym rosą, puszczały ukradkiem drobniejsze trawy, kwitnąc w sekrecie pod martwemi liśćmi nieżywéj rośliny.
Tak często na świecie za urzędowém malowaném życiem kryje się skromniejsze... ale prawdziwe i żywe.
Ponieważ nie było pewności, czy winna latorośl zechce opasać owe murowane słupki dla niéj przygotowane, okalające belweder włoskim obyczajem, pomalowano na nich dosyć zręcznie liście i gałęzie zielone.
Jakkolwiek ta ornamentacya od kilku już lat opłókiwana śniegami i deszczami dosyć była nadwerężona, a czasu niebytności państwa kasztelaństwa i okien z oddalonéj budowy trochę nakradli sąsiedzi, — zrestaurowano znowu nieco belweder, bo w nim często sama pani z książką siadać lubiła. W pośrodku był to sześciokąt prawie rotundę czyniący, otoczony wygodnemi sofami. Na każdym ze słupów przedzielających ścianki w pompejańskim smaku malowane, długie w złoconych ramach zwierciadło odbijało przeciwległe widoki, oknami śmiała się zielona okolica, szeroka łąka z rzeką srebrzystą i czerniejącemi lasy w oddaleniu.
Daleko przez zieleń pól i łęgów wiła się droga gdzieniegdzie drzewami wysadzana... Ale z tych niegdyś regularnie rozstawionych, upartsze tylko pozostały, resztę wyłamali pastuszkowie i ubodzy ludziska, aby daleko po drwa nie chodzić do lasu. Lipy poschły, bo z nich odarto korę; brzozy, bo z nich sok obficie spito na wiosnę; wierzby wyglądały jak nieszczęśliwe kaleki. Ale z tą biedą gościńcowi było jeszcze piękniéj: nie był on do zbytku wyszamerowany, zielenił się gdzieniegdzie, fantazyjnie kręcąc się i zdobiąc jakby przypiętą wiązką drzew. Droga kręciła się jak tancerka wesoła po szerokiéj izbie, zawracając gdzie się jéj co uśmiechnęło. Tu i owdzie wymknął się to jarząb stary zgięty trochę, cherlający, ale dla tego w jesieni okryty tém obfitszemi jagody, im w lecie uboższy był w liście, — to stara skrzywiona lipina odarta, strzaskana piorunem, a z pośrodka suchych gałęzi strzelająca kępkami bujnéj zieloności, które nie wiedzieć jaka siła z zeschłego pnia wydobyła, — to brzoza z krwawemi, od wiosny niezagajonemi ranami, — to wierzbina bez głowy, rozłupana, na wylot przebita, a z czupryną gęstą, jakby dopiero żyć poczynała, — to sosna sucha, sztywna, a rzadkiemi igiełkami ledwie zdradzająca, że jeszcze nie umarła.
Spodem pod cieniem tych magnatów, czepiały się tu i owdzie, to krzak łoziny, to parę gałązek głogu, to owe niepoliczone krzewy bez nazwiska, które się rodzą, aby małym ptaszętom dać schronienie, opierać się mężnie wszelkiego rodzaju prześladowaniom, i zginąć jak żyły — nieznane i niepoliczone.
Na téj drodze przerzynającéj przestrzeń szeroką, spoczywały niespokojne oczy kasztelanowéj, która od wyjazdu Adama siadywała najczęściéj w belwederze, rozmarzona, smutna jakaś i wyglądająca jego powrotu. Oko serca mogło o milę rozpoznać tu przybywającego, przeczuć go w tumanie pyłu i domyślić się w czarnym punkciku dalekim... Trochę wprawy łatwo dozwala rozróżnić podróżnego na gościńcu: inaczéj on pyli pod pańskim powozem, a inaczéj pod chłopską furką wlokącą się powoli i podnoszącą zaledwie niewielki obłoczek, umierający u nóg szkap zmęczonych.
Tegoż samego dnia wieczorem, kiedy się jeszcze nie spodziewała Adama pani kasztelanowa, spostrzegła kawalkatę, która z początku zdała się jakby powozem i furgonem ulubieńca, wkrótce jednak po ciemnéj maści koniach poznała kogoś obcego. Adam nie mógł być tak prędko z powrotem, a gość każdy przy dzisiejszém usposobieniu hrabiny, nie był jéj pożądany: chciała i wolałaby być sama z sobą. Tuliła resztkę szczęścia ziemskiego do zbolałego łona, nie umiała mówić z ludźmi, wstydziła się ich i obawiała. Postrzegłszy powozy dążące do zamku, załamała ręce i rzekła w duchu:
— A! znowu jakieś natręty!
Pocieszała się tém jeszcze, że to być mógł natręt jaki do męża, jaki sąsiad śpieszący z respektem do dygnitarza, lub ktoś, kogo ona przyjmować i bawić nie będzie potrzebowała; ale powozy zbliżały się szybko... i rozpoznać już w nich było można siedzące kobiety.
Tych jak najmniéj widzieć pragnęła; ale na wsi każdego przybyłego gościa przyjąć potrzeba, na to nie ma ratunku. W kwadrans potém, świeża, piękna, wesoła choć w szatach żałobnych, które jeszcze podnosiły jéj wdzięki, ukazała się wcale niespodziana... Krystyna.
Wbiegłszy do salonu, padła w objęcia najlepszéj przyjaciołki z owym zapałem, który im mniéj jest szczery, tém bywa gorętszy. Uścisnęła Julię, ucałowała, nie mogła się jéj napatrzyć, o mało jéj nie zjadła.
— Tylko co powracam do kraju — rzekła, widzisz, nie mogłam wytrzymać bez ciebie... par monts et par eaux pośpieszyłam, żeby cię uściskać... Pragnęłam pomówić z tobą, było to potrzebą duszy mojéj... Wiesz już dawno, że jestem w żałobie, le pauvre homme a terminé ses souffrances et mon martyre... (westchnęła) — ale to już dawne dzieje... Ten biedny mój Łazarz, żebyś wiedziała, jak niespodzianie skończył... A ile mi kłopotów zostawił na głowie!.. nie mówmy... Cóż się z tobą dzieje? jestżeś szczęśliwa mów mi wszystko a wszystko...
I spojrzała jéj w oczy. Odpowiedź malowała się na twarzy hrabiny, bladéj, zmęczonéj, powleczonéj troską i smutkiem... uśmiech przecię przeleciał po jéj ustach, ucałowała przyjaciołkę.
— Jestem szczęśliwa, o ile... na ziemi być można — rzekła — kocham... to dosyć.
— A on?...
— A on — odparła hrabina — czyż miłość i szczęście mierzy się tém jak nas kochają? Mnie się zdaje, że tém jak my kochamy. Ja go kocham... i to mi wystarcza.
— Ale on? on? powiedzże mi, jakeś go znalazła? — z osobliwszém natręctwem, patrząc jéj w oczy, zawołała piękna wdowa.
— On! on mi się wydaje doskonałością samą, bo ja go kocham... kocham! powtórzyła hrabina. Czegożbym więcéj pragnąć mogła na ziemi? Przeżyłam Krzysiu, jak ty, jak my, wszystkie córki wieku, w niewierze, w obojętności, w szyderstwie długie lata... i na zastygłe już serce przyszło uczucie wówczas, gdym się go nie spodziewała.
— O! te późne jesienne owoce zawsze są cierpkie, błyskając czarnemi oczyma zawołała Krystyna — nie chcę cię nudzić ciekawością moją... Adam est un jeune complet... il est parfait... ukształcił się bardzo.
— A! może nadto! szepnęła kasztelanowa po cichu — trochęm go wolała takiém prostém, naiwném dziecięciem, ale dziś... jużbym go kochała zbrodniarzem i ostatnim z ludzi...
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! rzekła — ty kochasz comme on n’aime plus, albo raczéj comme on n’a jamais aimé.
— Sądź mnie jak chcesz, zawołała kasztelanowa, ja inaczéj nie potrafię: raz, ale bohatersko i na śmierć.
Krystyna spojrzała uważniéj, i przeszła się po pokoju.
— Wiesz — zawołała nagle — nie byłam nigdy u ciebie na wsi, ale prześliczny ten twój castel stary, i tak romantyczny! C’est si moyen âge! tak szczęśliwie potrafiłaś go sobie urządzić... Spędzicie tu całe lato?
— O! jak najdłużéj można... nie chce mi się powracać do téj nieznośnéj Warszawy.
— Coż? bałabyś się o swojego Endymiona? ruszając ramionami zawołała Krystyna. O! poznałam go... Powiem ci szczerze: nie masz się o co lękać nas kobiet... jest pełen ambicyi, chłodny, obrachowany, jakby młodości miał twarz tylko... Jest nadto stary... ale gdzie chodzić będzie o dostojeństwo... odda za nie i ciebie, i wszystko.
Julia podniosła oczy groźne.
— Tak sądzisz? spytała.
— Nie wiem, mylę się może; lecz jeżeli go zechcesz przywiązać stale, trzeba dać pastwę jego namiętności, trzeba nieustannie ukazywać mu jakieś cacko u góry... Ja sądzę, że wy, nie mając dzieci, moglibyście bardzo przysposobić go za syna...
Julia pobladła; pytanie było straszliwe, sięgało do głębi. Ona nie mogła starać się o to, boby się wyrzekła w takim razie zamążpójścia za niego, a w duszy może rachowała, że kasztelan był stary, że... Nie mogła się szczerze spowiadać przed Krystyną, choć najserdeczniejszą przyjaciołką... spuściła oczy.
— Tak — rzekła — jabym tego pragnęła, ale ty znasz kasztelana, jak on w interesach jest trudny. Jego rodzina ma nad nim przewagę, któréj ja zwyciężyć dotąd nie mogłam.
— Żartujesz...
— W małych rzeczach ustępuje mi: gdy idzie o ważniejsze, wcale mnie nie pyta.
— Sama jednak pojmujesz, że jeśli go jakimś węzłem stalszym nie przywiążesz do siebie, ambicya pchnąć go może daleko... Może się podobać kobiecie... złakomić się na bogactwo, na świetniejsze dla siebie widoki...
Julia pobladła jak marmur, zadrżała, wyciągnęła rękę.
— Dosyć, dosyć, nie mów — zawołała — rozumiem cię. Nieraz już myślałam o tém... ale naówczas, słaba kobieta, przemienię się w lwicę broniącą dziecięcia.
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! droga ty lwico moja! nie obronisz swego lwiątka, bo ono będzie w spisku z nieprzyjacielem... Cóż ci po niém zresztą, jeśli cię kochać nie będzie? jeśli poczujesz, że gdzieindziéj jest sercem?
— Tyś nigdy nie kochała! krzyknęła Julia powstając — nie, ty znałaś tylko tę miłość samozwańczą, która była grą o pierwszeństwo, pychy naszéj igraszką, nie zaś przywiązaniem namiętném. Ja go kocham! jabym pogardzając nim musiała go kochać jeszcze... Straciłabym go i poszłabym w ślad za nim, aby go zobaczyć w objęciach obcéj; jabym brzydząc się nim, jeszcze szaleć za nim musiała... To nie jest miłość spokojna, oparta na kolumnie szacunku, jak ją symbolizują nasi malarze: to miłość ślepa, dzika, szalona, bezmyślna... zwierzęca, jeśli ci się ją tak nazwać podoba; ale nie! tajemnicza, fatalna, bo nic nie żąda, tylko patrzeć na niego, tylko go mieć przy sobie, tylko raz choćby we dnie, mieć sobie rzucone, jak pies kość do ogryzania — wspomnienie, słowo, uśmiech... To, co ty mi mówisz, mówiłam sobie stokroć sama: jam stara... ja go utrzymywać nie potrafię, ja go poświęceniem, złotem, ofiarą, pokorą, łzami nie przytrzymam, będę musiała go stracić... no to cóż? ale umrę kochając go.
Słuchając tych słów wymówionych gorączkowo, Krystyna pobladła z kolei.
— Przyznaję ci się, serce drogie, że znowu takiego szaleństwa nie pojmuję... No! ładny jest, miły chłopak. Co chcesz? podobał ci się, bawi cię; ale wszakże podobnych mu są tysiące po świecie...
— Nie! on jeden, on jedyny! bluźnisz!
— Tak ci się to dziś wydaje.
— Dziś? tak jest od lat kilku: każdy dzień mocniéj przy sercu ten węzeł mi zaciska. Pamiętasz, ile razy igrałyśmy z ludźmi, ileśmy razy przetęskniwszy dwa wieczory aż do łez, trzeciego nową historyę zaczynały z uśmiechem. Ale tam były komedye, a to jest — to jest tragedya starożytna... Czytałaś kiedy tragedye starożytne? zapytała Julia...
— Ja? Corneill’a! Racine’a czy Voltaire’a.
— A! nie! to woda z mlekiem i łyżeczką rumu — to mdłe. Ja z nudów wpadłam na tłómaczenie Sofoklesa. Nie znasz tego świata fatalności, przeznaczeń, krwawych scen i majestatycznych obrazów: miłość moja z niego pochodzi.
— Ja nie znam tego świata...
— Widzisz, mówiła Julia rozgrzewając się coraz bardziéj: nasze dawne miłostki wszystkie były sprawami wietrznemi, skandalem, płochością, zabawą. Moja miłość niczego się nie lęka. Cóż mi ludzie? ja nie mam wstydu, bo kocham. Co mi cierpienie? Miłość topi je jak kroplę goryczy w przepaści nektaru. Nie lękam się sztyletu... ognia, trucizny... śmierci.
— Ale tyś doprawdy heroiczna! odparła jakoś chłodno całując ją przyjaciołka — nigdy cię taką niewidziała.
— Bom nigdy taką nie była...
Zamilkły chwilę.
Cisza zimna jak dreszcz śmiertelny trwała czas jakiś. Julia z zaognionemi oczyma, otoczonemi czarną obrączką trosk i łez, z zapadłemi policzki, z twarzą wypieczoną od rumieńców chorobliwych, mimo znękania, była jakoś dziwnie piękna, wyraz jéj rysów podnosił ją do bohaterstwa. Ale jéj piękność heroiczna była z rodzaju tych, na których się tylko wielkie serca poznać umieją: była piękna i straszna zarazem. Obok niéj, jakby dla zupełnego kontrastu, siedziała biała, rumiana, wesoła swobodna, z czołem pogodném Krystyna; po licu jéj przeleciało jakby wrażenie przestrachu.
— „Czyżby mnie odgadnąć miała? spytała się w duchu siebie — czyżby zastraszyć mnie chciała? Ale nie, marzy mi się chyba: to niepodobieństwo! Wolałabym zresztą tak od razu jasno postawić pytanie i rozświecić je lub rozwiązać.“
Wzburzone uczucia oba przyjaciołek, powoli lżejszą rozmową się ukołysały; zaczęły mówić o Paryżu, o dworze, o znajomych, choć Julię mniéj to teraz obchodziło. Krystyna starała się ją wybadać i zmusić do wyznań, i ku wieczorowi rzuciła kilka pytań o przybyciu Adama, o jego usposobieniach dla niéj; ale zaledwie napomknęła o tém, Julia jéj przerwała:
— Czekaj — rzekła — nie pytaj mnie, ja ci nic nie powiem, nie mogę. Nie sądź, abym chciała robić tajemnicę, nie strzegę się wcale, nie myślę o tém co powiedzą ludzie; ale to jest jedną z cech téj miłości mojéj, że powinna zostać osłonioną, tajemniczą, między mną a sędzią moim — Bogiem... Ludzkie oko, ludzkie ucho dotykać jéj nie może; nie umiem o niéj mówić, nie śmiem słowem się otrzeć o nią... ledwie odważam się myślą.
Krystyna rozśmiała się głośno.
— Dziwaczysz! sprzeczasz się sama z sobą: dziwnie, dziwnie!
— Prawda! czuję jak to wszystko jest śmieszne, odparła Julia — ale to tak jest. Inaczéj być nie umiem, nie chcę, nie mogę.
— Jednakbym się chciała dowiedzieć, czyś kontenta z mojego wychowańca? bo wszakże jest to już po trosze i mój wychowaniec...
Julia siadła, i poglądając bacznie na Krystynę, odezwała się:
— Powiem ci prawdę, jam chybiła w początku: niepotrzeba było z niego nic robić, trzeba go było zostawić wychowańcem natury, tak jak był. Któż wie! ostudziliśmy może serce, może osłabili uczucie, może starłyśmy pyłek z tego kwiatu.
Krystyna usta zagryzła. Część tego pyłku w istocie do jéj różowych warg przylgnęła. Nie śmiała rzec słowa: ta Julia rozgorączkowana wydała się jéj straszną.
Tego dnia chmurna opuściła pokoje, a przyszedłszy do przeznaczonego sobie mieszkania, siedziała długo zamyślona, posępna. Nie wyobrażała sobie tego przywiązania Julii tak gwałtowném, tak silném jeszcze, tak namiętném, poczynała się go lękać; ale nie znałby kobiety ktoby sądził, że strach w takim razie zmusi ją do ustąpienia. Jest on nowym bodźcem do przełamania trudności: zdobycz zdała się jéj tylko pożądańszą.
Postanowiła czekać powrotu Adama, przypatrzyć mu się, pomęczyć go trochę, nastraszyć, może nawet trochę przygotować przyjaciołkę do katastrofy... a potém pożegnać ją na zawsze. Wiedziała teraz dobrze, iż mieć go będzie gdy zechce.
Nazajutrz spodziewano się powrotu ulubieńca. Julia była od rana weselsza i niespokojniejsza zarazem wyglądała nieustannie wszystkiemi oknami, mówiła, o nim tylko, choć zwracano rozmowę na inne przedmioty, z każdą godziną dnia wzrastało jéj rozdraźnienie, z którego przyjaciołka dosyć nielitościwie sobie żartowała.
— Nie radabym cię zmuszać — rzekła pod wieczór, — ale ja trochę Adama poznałam: ty na niego i przywiązanie jego wiele rachować nie możesz... Tam nie ma takiego serca, jakiego ty wymagasz.
— Tam, tam może całkiem nie ma serca! gwałtownie odparła Julia. Ale wytłómacz mi, dla czego kocham go takiego jaki jest? dla czego nie kochałabym go może gdyby był doskonalszy? Ja sama tego nie rozumiem... lecz wiem i czuję, że tak jest.
— Więc lecisz w przepaść! Pozwól, by cię nad jéj brzegiem ręka przyjaźni próbowała przynajmniéj powstrzymać.
— Nic mnie nie wstrzyma; czuję, że lecę w nią — i wpadnę.
— Nie chciałabym cię zrażać do niego — rzekła po chwili przyjaciołka, — ale doprawdy...
— Na cóż ci to moje rozczarowanie potrzebne? zapytała Julia — mów?
Zamilkły znowu.
— Jesteś więc fatalnie wyznaczona na cierpienia! zawołała Krystyna.
— I cierpię — dodała Julia, — na to nie ma ratunku.
Poszły razem do belwederu, zkąd drogę widać było; ale dnia tego jeszcze Adam nie przybył. Trzeciego już się Krystyna do wyjazdu sposobić zaczynała, ale pozornie, bo wiedziała, że ją wstrzymywać będą i myślała zostać, aby go doczekać. W południe jakoś nadjechał Adam.
Na twarz Julii świeże wystąpiły rumieńce; pobiegła do zwierciadła; cały dom był w ruchu dla pieszczocha pani... Krystyna się ogromnie niecierpliwiła... Adam nierychło nadejść raczył, ubierał się, odpoczywał; posłano mu do jego pokoju śniadanie; sto razy wychodziły do niego kartki i posłańcy. Nareszcie ukazał się w całym blasku téj piękności miękkiéj, wdzięcznéj, delikatnéj, wyświeżonéj, wydmuchanéj, która stanowiła charakter jego twarzy i fizyognomii ogólnéj.
Julia pomimo że się wstrzymywała przy świadkach, wychodząc naprzeciw niemu cała była drżąca... a pożerała go oczyma... Krystyna przyglądała mu się z nieznośném, dojmującém, szyderstwem; jéj wejrzenia wbijały się w piersi jego jak sztylety,.. Adam wszakże nie okazywał się zmieszany tą niespodzianką, ani dziwną rolą swoją; zachował zimną krew, przytomność, i dla Julii był z zimném, pokorném uszanowaniem.
Biedna kobieta, jak wszystko co on czynił, znalazła to postępowanie w obec Krystyny najwłaściwszém zastosowała się do téj wskazówki i rozkazu, była również lub starała się przynajmniéj być poważną i chłodną.
Niecierpliwiło to Krystynę. Patrzała na nich milcząca i chmurna przez godzin kilka, często zagryzając wargi, lub rzucając słówka draźniące, dwuznaczne, napawała się przykrością, którą czyniła obojgu. Gdy na chwilkę hrabina wyszła, a Adam został z Krystyną sam na sam, spojrzeli na siebie zimno, ale przenikająco.
— Dla czegożeś tu przyjechała? szepnął Adam.
— Dla czego? O! nie rozumiesz więc — z tłumionym i nieszczerym śmiechem odparła kobieta: — chciałam własnemi przekonać się oczyma, jak wielką dla mnie czynisz ofiarę... Ale tu nie miejsce mówić o tém — przerwała żywo — mogliby nas podsłuchać. Zrobię tak, aby mię poproszono, żebym przenocowała... ty uczynisz tak, abyś do mnie mógł przyjść wieczorem, gdy się rozejdziemy, ale koniecznie.
Rzecz była niebezpieczna i trudna, p. Adam zawahał się nieco.
— O! ale to być musi! rzekła z przyciskiem — mamy z sobą o ważnych rzeczach do pomówienia.
Wtém posłyszawszy szelest sukni nadchodzącéj Julii, dodała:
— Jakże ślicznie kwitną te laury! przypominają Włochy.
Julia weszła. Oko jéj z jakiémś niedowierzaniem instynktowém spoczęło na obojgu; ale Krystyna była niedocieczona, a Adam stał opodal i szczypał roztargniony kwiatki, o których była mowa. Na jego twarzy malowało się tylko jakby wielkie, majestatyczne znudzenie.
Począł się zaraz użalać na ból głowy niezmierny, dokuczliwy, i zażądał odejść do siebie, aby się wcześniéj położyć i usnąć. Migreny naówczas były w modzie, podlegali im i mężczyźni wielkiego świata. Julia nie okazała się wcale przeciwną odpoczynkowi po podróży. Znikł więc pan Adam wcześnie z horyzontu, i nie ukazał się więcéj: przyjaciołki pozostały sam na sam.
— Prawda, jak on jest cudownie piękny! zawołała po jego odejściu hrabina łamiąc ręce. Może ta piękność zwodzi, może pokrywa duszę czarną, ale ona mówi do mnie nieziemskim językiem o aniołach otaczających tron boży... Może pod nią jest serce skamieniałe, może się kryje zdrada... zbrodnia... niewdzięczność; ale w tę twarz jabym marząc patrzała wieki... i pojmuję wiekuistą szczęśliwość z oglądania Boga... Ale nie bluźnijmy!
Zakryła oczy. Krystyna ruszyła ramionami z uśmiechem tłumionym.
— A! kobieto! tylu było nadeń piękniejszych? A Staś? a hr. August? a pan generał?
— Wszyscy byli piękniejsi, ale on jest dla mnie więcéj niż piękny, — on jest pięknością samą.
Krystyna poczęła się śmiać, Julia także.
— Jakżeś ty szalona! — rzekła — nieprawdaż?
— O! prawda! życzę ci tak raz w życiu oszaleć!
Na tém skończyła się rozmowa.
Krystyna wstała, aby się pożegnać.
— Jutro do dnia — rzekła — wyjechać muszę: nie będę cię już budziła. Może mi masz co polecić? jadę wprost do Warszawy.
Dwie przyjaciołki mniéj wprawdzie czule niż przy powitaniu, uściskały się jednak z wylewem przyjaźni, pożegnały potém chłodnawo. Krystyna odeszła do pokojów dla siebie przygotowanych, hrabina do swéj sypialni, znużona jéj towarzystwem, rada, że się jéj nareszcie pozbyła.
Pilno jéj było usunąć tego natrętnego, ciekawego świadka i pozostać znowu samą: nie pragnęła teraz ani ludzi, ani roztargnienia.
Z uczuciem błogiego spokoju cofnęła się do swego pokoju, usiadła przed zwierciadłem i zadzwoniła na wierną Pamelę, aby się od powiernicy dowiedzieć o ulubieńcu. Ona jéj zwykle służyła do poselstw, za pośrednika i wiernego szpiega.
Pamela przyszła nierychło, chmurna, zamyślona; po jéj twarzy można się było dorozumiewać, że przynosi jakąś niedobrą nowinę.
Julię uderzyło to tém mocniéj, że ona była w dobrym humorze. Rozpuściła długie swe i piękne warkocze na ramiona, i przypatrując się sobie w zwierciadle, pytać go się zdawała, czy jeszcze kochaną być może? Pochlebca szklany odpowiadał jéj potwierdzająco.
Była w istocie piękna jeszcze, piękna szczególniéj podniesieniem ducha, wielkiém uczuciem, choć wiek i strapienia, choć sam ten żar namiętności wypiętnował ślady na jéj obliczu. Uszlachetniło się ono, wyjaśniło miłością dochodzącą do zupełnego zaparcia się siebie i ostatecznéj ofiary. Twarz jéj zmieniła się jak serce, sama ona czuła się teraz piękniejszą, bo uczucie gorące jak światło wewnętrzne w alabastrowéj lampie rozlewało na nią wyraz, który tylko ono dać może, który bardziéj niż linie i barwy stanowi istotną piękność.
Uśmiechając się, wsparta na łokciu, dumała. Zdawało się jéj niepodobieństwem, aby tą siłą magnetyczną nie pociągnęła ku sobie, by człowiek co tak był kochany, mógł jéj nie kochać.
W téj chwili błogiego uspokojenia, żadne trwożne przeczucie nie mąciło jéj nadziei. Pamela wszedłszy, spojrzała na nią prawie z politowaniem, ale zarazem z dziką jakąś radością, któréj doświadcza zastygły człowiek, mogąc słowem rozczarować szczęśliwego.
— Wiesz tam co o nim? spytała Julia Pameli; czy śpi? czy chory? zmęczony? prawda?
— Nic nie wiem — odparła sucho powiernica.
Hrabina spojrzała na nią, i postrzegła dopiero na jéj twarzy ślad niezwykłego jakiegoś wrażenia.
— Co ci jest? czyś ty chora? zapytała.
— Pani wie, że ja nie choruję nigdy — odpowiedziała Pamela wzdychając.
— Czegożeś ty tak ponura, właśnie gdy jam taka szczęśliwa?
— A! może dla tego, że się o pani szczęście obawiam — ciszéj szepnęła przyjaciołka.
— Miałożby mu co zagrażać? Mów! mów!
I hrabina zerwała się prędko.
Pamela spojrzała i umilkła nagle, jakby się jéj przelękła.
— Pani bo nic powiedzieć nie można: każdą rzeczą tak się przerażasz i wszystko bierzesz do serca... A!... doprawdy, ten młokos jéj nie wart.
— Cicho! cicho! bluźnisz!
— Każesz mi pani milczeć, będę milczała.
— Ale nie! mów! ja się niczego nie lękam, mów.
— Ale cóż ja pani powiem?.. Pani dawno to wiesz, że ja mu nie wierzę, a teraz może większe mam powody niż kiedykolwiek.
— O! nie cedźże mi trucizny po kropli, wyléj ją całą od razu! zawołała ręce łamiąc Julia: mów na Boga!
— Zdaje mi się, żeś pani mocno zbłądziła, sama mu robiąc znajomość z Krystyną.
Julia drgnęła.
— Nie! nie! to nie może być! ona jest moją przyjaciołką.
Pamela uśmiechnęła się, odpowiadając francuzkiém przysłowiem:
— On n’est trahi que par ses amis...
— Ty wiesz już coś?
— Wiem, ale po cóż mam panią martwić!
— Zabij mnie, jeśli chcesz... ale ratuj serce moje! zawołała gwałtownie kasztelanowa. Może czas jeszcze... może to złudzenie... domysł... mów!
— Nie gniewajże się pani na mnie — przyklękając zaczęła powiernica. Od wczoraj wiem przez jéj ludzi, że w Paryżu zbyt się z sobą często widywali, że przesiadywał tam często sam na sam z nią do późnéj nocy... Pomiędzy nimi coś jest. Pani uważasz, że ten jéj pośpieszny przyjazd nie jest naturalny. Nie ręczę, żeby ta choroba wieczorna nie była zmyślona: ja téj kobiecie nie wierzę.
Cała ogniem spłonęła Julia: przyszły jéj na myśl wyrazy rozmowy z Krystyną, jéj uśmiechy, jej rumieniec, gdy Adam wszedł do salonu. Szybko zwinęła włosy, narzuciła na ramiona płaszczyk, porwała klucz od pokojów Adama, i nie rzekłszy słowa, wyszła. Wargi jéj trzęsły się, oczy były łez pełne. Pamela chciała ją wstrzymać, ale się jéj wyrwała silnie, popchnęła ją i wybiegła.
Drzwi mieszkania Adama, od których Julia klucz miała, były wewnątrz na zasuwkę zaryglowane; w oknach nie było widać światła. Julia zawahała się, czy poprzestać na tém, czy dobijać się koniecznie prawdy; ale w gorączce namiętności prawda zdawała się jéj znośniejszą od kłamanego szczęścia: poleciała żywo do pokojów Krystyny.
W pierwszym znalazła czuwającą sługę, która widocznie zmieszana, powstrzymać ją chciała oznajmiając, że pani śpi od dawna. Odepchnąwszy ją, Julia szybko wpadła do sypialni.
Dziwny, niespodziany obraz oczom się jéj przedstawił.
Krystyna leżała na szezlągu oparta na białéj ręce z wdziękiem posągu; przypominała znaną Agryppinę muzeum neapolitańskiego: może się od niéj nauczyła téj postawy. Drobne jéj nóżki, w białych jedwabnych pończoszkach, wysunięte z pod sukni, zdawały się umyślnie ułożone na pokaz i pokusę... Przed nią na podnóżku klęczał pan Adam, patrząc jéj w oczy i uśmiechając się. Szeptali z sobą cicho, nachyleni ku sobie.
Scena ta w lewo ode drzwi wchodowych się odegrywała; oświecała ją jedna słabo płonąca lampa w alabastrowém naczyniu, a wdziękiem układu wyzywała współczesnego jakiego malarza.
Julia niepostrzeżona stanęła w progu oparta o drzwi, i długo dosyć przypatrywała się im, gniotąc serce, które się jéj z piersi wyrywało.
Wzrok jéj napawając się widokiem téj zdrady, coraz siły nabierał, natężenia, grozy, gniewu, zajadłości; nareszcie jako ostry miecz wbił się w Krystynę, która nie widząc jeszcze rywalki, poczuła ją... i z lekkim okrzykiem porwała się z szezlągu.
W téj chwili Julia podeszła milcząca kilka kroków ku nim, — i nim wylękła kobieta potrafiła się zasłonić i uchylić, drżącą, białą dłonią rzuciła jéj w twarz... policzkując bezwstydnicę...
Potém splunąwszy ze wzgardą i rzucając z dłoni rękawiczkę, która dotknęła jéj twarzy, spojrzała na Adama, który stoczywszy się z podnóżka, na kolanach na posadzce, przerażony, z rękami załamanemi zdawał się błagać litości.
Po krótkim urwanym wykrzyku nastąpiła cisza śmiertelna. Julia pochwyciła za rękę Adama, i nakazująco chciała pociągnąć go z sobą, ale młody człowiek oparł się jéj gwałtownie, i wyrwał.
Oprzytomniawszy nagle, ostygły, zdobył się na siłę niespodzianą. Piękna Krystyna płakała z gniewu.
Julia jeszcze słowa na ustach znaleźć nie mogła, nareszcie jak wybuch wulkanu wyrwało się jéj z piersi:
— Precz żmijo! precz! nie kalaj mi domu!...
— Julio! na Boga! posłuchaj! zawołała Krystyna składając ręce — opamiętaj się, szalona!
— Tak! jam szalona... tyś podła!
— A jeżeli ja go kocham także?... krzyknęła zrywając się oparzona tym drugim policzkiem kobieta; a jeśli on mnie, nie ciebie kocha?
— Ty! kochasz! tybyś mogła kochać! szydersko, dziko zaśmiała się Julia.
— Julio! milcz! przerwała Krystyna blednąc: obie mamy zbyt wiele rachunków z przeszłością, po cóżbyśmy ją wyzywać miały?... Milcz! ja go kocham, on jest i będzie moim...
Adam milczał. Julia zwróciła się ku niemu.
— To mój narzeczony — dodała Krystyna — jest moim mężem, albo nim będzie jutro... Dałam mu rękę, ty nie możesz być jego żoną!
Na te słowa biedna kobieta, jak piorunem rażona, uczuła, że się jéj zawróciło w głowie. Błysk przeleciał po niéj i padła na krzesło rozpłakana, nieprzytomna; wszystka wściekłość i energia ją opuściły.
— O Boże mój! — zawołała — matkę i ojca dla mnie, a mnie poświęcił dla téj kobiety... Nie! nie! to być nie może! Mów Adamie... mów, ulituj się!
I zsunęła się przed nim na ziemię, uklękła w postawie błagającéj; włosy jéj rozwiązane okryły ramiona, jak modląca się Magdalena Corregia była uroczéj piękności... nie poruszyła wszakże tego kamiennego człowieka.
— Drogi mój! wołała — nie, to być nie może!... to sen! ty mnie zdradzić nie możesz... ty masz serce... Jam w tém sercu, w twéj piersi była pierwsza, jam ci dała poznać szczęście, ja cię tak kocham: mógłżebyś mnie opuścić, zabijać? Mów, Adasiu... litości! litości!
Ale Krystyna okiem czarném, rozogniającém się coraz bardziéj wpiła się także w jego źrenice... On stał i zdawał się myśleć tylko co ma odpowiedzieć; ale żaden muskuł twarzy jego nie zadrgał.
— Ja... ja nie mogłem tak pozostać... rzekł wreszcie głosem stłumionym. Byłem tu dworakiem, sługą, zabawką... Jestem sam na świecie, bez podpory... moja cała przyszłość...
Słowa zdławione wstydem, w gardle mu zamarły. Julia rzuciła mu się do nóg.
— Panie mój! krzyknęła — widzisz, ja nawet wstydu już nie mam... ty miéj litość.. Ja ci wszystko przebaczę... zapomnę... powróć do mnie tylko... Ja umrę, ja bez ciebie żyć nie mogę... Czego zażądasz, zrobię wszystko... zabiję męża, otruję go... oddam ci wszystko co mam, ukradnę czego zabraknie, wydrę... Mów! co mam robić?... ale mnie nie opuszczaj...
— Moja droga — przerwała Krystyna, która miała czas spić swój wstyd i uspokoić się — to są próżne naśladowania téj starożytnéj tragedyi, o któréj mi wspominałaś... Ja go kocham, on mnie kocha, twoim już nie jest, nie będzie, być nie może. Rozstańmy się spokojnie, jak przystało na dwie przyzwoite ex-przyjaciołki i rywalki... Czegoż ty chcesz od niego? Ja mu daję los, imię, rękę, opiekę głośną i jawną rodziny; ty mu nic prócz wypełzłych wdzięków dać nie możesz...
— Więc to nie jest człowiek! zaryczała Julia; więc to na sprzedaż niewolnik, którego kupujesz sobie!... Mogłaś sobie kupić innego, a nie kraść mi go... złodziejko!
Na chwilę w głosie jéj zawrzał śmiech szyderski, ale łkanie go stłumiło. Rzuciła się ku Adamowi, chcąc go uścisnąć, ale młodzik się cofnął, a ręka Krystyny odtrąciła go na szezląg i wskazała mu rozkazująco miejsce po za sobą.
Biedna opuszczona płakała, rzucała się, chodziła po salonie zataczając się, a widok téj strasznéj boleści, nieméj, rozpaczliwéj, nie czynił wrażenia na téj zimnéj parze, która na nią patrzała jak na widmo obłąkane. Nagle Julia schwyciła nóż leżący na stole, rzuciła się ku Adamowi i pchnęła go nim w piersi. Ale uderzenie to było słabe i niezręczne, nóż tępy, a Krystyna i Adam zdołali cios odwrócić i wyrwać z jéj dłoni żelazo... Hrabina padła na posadzkę, wijąc się w konwulsyach bolu i płaczu.
— Na Boga! zawołała Krystyna — ludzie posłyszą, nadejść kto może. Możnaż się było spodziewać takiego szaleństwa!.. Adamie, idź WPan i każ natychmiast konie zaprzęgać... jedziemy razem, ty ze mną... Ja tu chwili dłużéj pozostać nie mogę... prędzéj... prędzéj!
Na te słowa posłyszane czy odgadnięte, Julia porwała się z ziemi.
— Ja go nie puszczę! zawołała; on nie pójdzie ztąd, on jest mój! jam go kupiła przecię wstydem, hańbą, sercem... Zwołam ludzi, popełnię gwałt... każę bezwstydnicę osmagać... Nie dam go!
Krzyk ogromny rozległ się po pokoju; ale z nim uleciał ostatek sił nieszczęśliwéj, która padła zemdlała... napoły umarła...
Przerażona Krystyna porwała za rękę Adama, i nieoglądając się po za siebie, wskazawszy służącéj Julię, nie czekając koni, obawiając się istotnie gwałtu, wybiegła z pałacu, drogą na pole... mimo ciemności nocnych.
Tak się skończył akt téj tragedyi, o któréj późniéj najdziwniéj sprzeczne krążyły pogłoski.
Warszawa téj zimy była bardzo świetna; nigdy może zjazd nie był tak liczny.
Do świetniejszych domów stolicy należał dom hrabiny O....., niegdyś sławnéj z wdzięków i życia dosyć swobodnego Krystyny X...... Warszawa zdumiona została jéj niespodzianém zamążpojściem za człowieka prawie zupełnie tu nieznanego, młodszego znacznie od niéj, o którym powiadano, że wzięty na wychowanie przez swych dalekich krewnych, opuściwszy ich, przeszedł do ciepłéj wdówki. Ciemna jakaś, straszna, skandaliczna historya kryła się w głębi tego wypadku, o którym zresztą bliżsi milczeli, dalsi nie wiedzieli wiele, a ciekawi niewiele dopytać się mogli. Dosztukowywano wyobraźnią i domysłami to, czego brakło w opowiadaniach, mało kto wszakże chciał i lubił o tém mówić.
Wiedziano tylko, że kasztelanowa Julia dla słabości męża pozostawała na wsi na czas jakiś, a przypisywano to poróżnieniu z dawną przyjaciołką i wychowańcem.
Ślub pani Krystyny z młodym chłopakiem i nagłe jego wyniesienie się zwróciły nań uwagę wszystkich; godzono się też niemal ogólnie na to, że godzien był losu, który go spotkał, gdyż przymioty umysłu, powierzchowność miła, uprzejmość w obejściu, takt w postępowaniu z ludźmi, wielce go zalecały. Jeden tylko był dla niego głos pochwały ogólny i zgodny.
Pani Krystyna, która czas bardzo długi spędziła za granicą wyszedłszy za mąż, postawiła swój dom na stopie bardzo świetnéj. Świeży spadek po ciotce, która jéj zapisała całe swe mienie, szczątki odziedziczone po mężu, dawały jéj więcéj jeszcze środków zajaśnienia na teatrze ówczesnym wielkiego świata. Uboga była może potępiona i wzgardzona, bogata i można w stosunki, została wytłómaczona i uniewinniona. Ludzie znajdowali nawet, że los ten jéj się należał.
Dom nowo otwarty zalecał się nadzwyczajną elegancyą i dobrym tonem; uchodził jeśli nie za jeden z najświetniejszych, to za jeden z najwykwintniéj urządzonych w Warszawie; obudzał nawet zazdrość wielu współzawodniczek majętniejszych, ale nie tak zręcznych. Zaślubiny państwa młodych, odbyły się gdzieś na wsi po cichu; ale późniéj przez wielowładną i możną rodzinę krajczyny uświęcone zostały mnóztwem wspaniałych przyjęć i obchodów, gdyż pani prezentując swojego męża, obwoziła go po całym kraju. Państwo młodzi przybyli po téj wędrówce matrymonialnéj do stolicy, poprzedzani sławą młodego stadła, które zajaśnieć miało na horyzoncie Warszawy blaskiem najlepszego zagranicznego tonu. Wiele sobie z góry obiecywano z tego domu.
Sama pani wiedziała dobrze, iż jedynym sposobem utrzymania przy sobie męża było rzucenie go w tę grę namiętności ambitnych, w to polowanie o znaczenie i wziętość, które pochłaniając go całego, miało mu odjąć ochotę do innych intryg i zabawek.
W nauczającéj podróży, którą z nim odbywała od komina do komina dworu swéj familii, starała się, jako wytrawniejsza od niego, wskazać mu przykładami na członkach swéj rodziny, umiejętność życia i robienia karyery, różne strony politycznego świata, różne drogi pochodu i sposoby, jakiemi dobijać się było można coraz wyższych szczebli.
Naturalnie nie było tam wcale prawie mowy o korzyściach ogólnych dla kraju z obrania téj lub innéj drogi, ale o wyzyskaniu położenia dla siebie... Krystyna dawała mężowi zbawienne nauki, a w obawie, aby się zbyt porywczo ku jednéj stronie, paląc za sobą mosty, nie rzucił, kreśliła mu za wczasu program przyszłego postępowania.
— To co czyni rozdzielona familia moja, która wszędzie ma przyjaciół, plecy i zwolenników, na pozór będąc w opiniach niezgodną, a w rzeczy zabezpieczając się tym podziałem na wszystkie obozy od wszelkiego wypadku — myśmy powinni uczynić na mniejszą skalę. Niepotrzeba się garnąć wyłącznie do nikogo, ale o ile możności żyć dobrze ze wszystkimi, czekać, patrzeć i zachować się dla wypadków, aby one nas nie zgniotły... Każde stronnictwo wymaga ofiar... a ty ani ja nie powinniśmy paść ofiarą... Trudno jest zgadnąć kto wygra; trzeba być zawsze gotowym stanąć przy tych, co się utrzymają. Cała twoja mądrość — mówiła mu Krystyna — grać rolę obojętną, niewyraźną, dać się pożądać wszędzie, pokazać czasem, że się ma siłę, ale jéj nie poświęcać, qu’à bon escient... gdy się dobrze wyrachuje, jakby się z niéj największy wyciągnęło pożytek.
Nauki te trafiały do przekonania uczniowi, który w przyswajaniu ich sobie okazał bardzo wiele intelligencyi. Krystyna dotąd ze wszech miar była z męża zadowolona, wiele też sobie obiecywała w przyszłości po nim.
Rzadko kto potrafi się tak prędko wcielić w położenie całkiem dla siebie nowe, jak hrabia Adam; (został bowiem hrabią niezaprzeczonym), znano go już w stolicy i zwano le beau.
Chłodny, obrachowany, grzeczny, miły na podziw, pełen słodyczy, pełen wyrozumiałości dla bliźnich, którym nigdy nawet najjawniejszych grzechów ich nie miał za złe, ani się niemi odstręczał, — hrabia Adam był w ogóle ze wszystkimi dobrze, lubili go wszyscy, pożądany był wszędzie.
Surowi wprawdzie dziwili się trochę, widząc go siadającym z kolei na wszystkich stołkach; ale młodość i skromność wymawiały ten sceptycyzm polityczny. Sądzono, że wszystkich krzesełek próbował, aby w ostatku obrać sobie najdogodniejsze.
Chętnie posługiwał jednym i drugim, uśmiechał się ich argumentom, przyklaskiwał skromnie postępowaniu, rysy tylko zbyt wybitne zawsze się starał ścierać i łagodzić. Najradykalniejsze teorye przechodząc przez jego usta nabierały charakteru oklepanek rozcedzonych w wodzie różanéj, nikomu nie szkodliwych.
Z kolei też salon hrabiny dawał przytułek gościnny Kołłątajom i Ignacym Potockim, to znowu Branickim i Rzewuskim; a że w nim wszyscy się bawili i każdy potrzebował terrytoryum neutralnego, aby się na niém czasem spotkać z przeciwnikiem i wybadać go — znajdowano go pod tym względem bardzo wygodnym.
Adam właściwie nie miał żadnych stałych przekonań. Zbyt był młody jeszcze, więc nie mógł sobie wyrobić mocnych idei politycznych wychowanie paryzkie zatarło w nim zasady młode, w zamian nie dając mu żadnych nowych, prócz mglistych pojęć jakiegoś idealnego, lepszego bytu ludzkości, stanu natury, popsutego i nadwerężonego przesądami. Przesądem naówczas zwało się w ogóle wszystko, czego nie rozumiano.
Czując, że w wielu rzeczach doświadczenie żony mogło mu być przewodnikiem bezpiecznym, pan Adam słuchał jéj wiernie. Krystyna była nim zachwycona.
Posłuszna tradycyom familijnym, ważyła jeszcze jaką dlań obrać ma drogę. Umysł jéj żywy, chwilowo dawał się opanowywać ideom nowym, ale praktyczność niewieścia wstrzymywała ją od zupełnego oddania się im i poświęcenia jednemu stronnictwu. Z nowatorami wyuczyła się ich języka, i gdy towarzystwo było wybrane, szydziła z przesądów jak drudzy; ze starymi, którzy ubolewali nad ideami nowemi, dźwiganiem się do równości wszystkich stanów i t. p., umiała zręcznie rzucić argument i żarcik na stronę ich przekonań.
Nie wiążąc się ani z jednymi, ani z drugimi, hrabina wyczekiwała. Adam był jako młody skłonniejszym do rzeczy nie starych, był przytem szlachetką ubogim wielkiego imienia, i musiał się zasługiwać po trosze nowemu obozowi; ona jako z panów pani miała tę żyłkę arystokratyczną, któréj wypróć z człowieka nic nie potrafi, nawet nieszczęście, nauka, nawet serce i umysł wzniosły.
Dom nowy był więc bardzo przyjemny, urządzony nie tak wspaniale, jak raczéj wykwintnie i starannie, nadewszystko dobrego tonu. Hrabina była bogatą świeżo otrzymanym spadkiem, więcéj niż resztkami dawnego mienia, które z nieboszczykiem mężem zadłużyła; kłopoty majątkowe, których dawniéj doświadczyła, nauczyły ją więcéj rządności, wiek dojrzalszy uczynił prawie oszczędną. Mąż musiał się stosować do jéj woli i był posłuszny.
W istocie przybrany ten małżonek młody, który dogadzał miłości własnéj kobiety, chlubiącéj się najpiękniejszym mężczyzną w Warszawie, trzymany był w dość ostrych klubach, ale tak, aby ich nie czuł zbytecznie. Hrabina nie kochała go zbyt zapalczywie, ale była o niego zazdrosną, obchodziła się z nim trochę jak z młokosem i studentem, nie dozwalała rozporządzać niczém. Była dobrą dla niego i łagodną, ale panią.
Adam, który sądził, że tu dopiero swobodnym będzie, poczuł się w wywatowanéj bawełną niewoli. Kajdany były złote, brylantowe, kwiatkami upstrzone, ale ciężyły jak wszelkie więzy.
Jedném słówkiem czasem, w chwili rozdraźnienia, hrabina dawała mu poczuć gorzko, że go wyciągnęła z niczego, że go, jak mawiała; uszczęśliwiła, podniosła... Adam miał sobie wyznaczoną pensyę miesięczną, wystarczającą na potrzeby, zbyt szczupłą na fantazye; interesa były w rękach pani, a ilekroć on się sam chciał do nich wmieszać, zbywała go milczeniem znaczącém, z marszczkami na czole, udając, że nie słyszy, że nie widzi lub nie rozumie. Cała służba domowa zacząwszy od dziwnie brzydkich, jakby naumyślnie dobranych garderobianek, aż do stróża kamienicy, miała ciche posłannictwo szpiegowania pana i donoszenia o wszystkich jego obrotach. Rozkazy wydawane przez niego proprio motu, gdy przechodziły pewny zakres, szły przed spełnieniem po konfirmacyę do wszechwładnéj pani.
Adam nie mógł nie poczuć téj roli upokarzającéj dla mężczyzny. Nosił on tytuł męża, spełniał jego rolę, ale mu nie wolno było sięgnąć po władzę mężowską. Zazdrosna do śmieszności hrabina, sama sobie pozwalała być zalotną, gdy jéj do tego przyszła ochota, ale najmniejsze ze strony męża zapytanie, mina, obudzały w niéj tylko śmiech pogardliwy. Odprawiała go, kazała mu przychodzić, wzywała do siebie lub nie dopuszczała jak się jéj podobało.
Z jego strony najmniejsze opóźnienie w mieście, trochę swobodniejszy ruch, wywoływały sarkazmy, wymówki, kilkodniowe milczenie i innego rodzaju delikatne prześladowania.
W ogóle starała mu się życie uczynić znośném, ale pragnęła by je wiódł posłusznie, wedle zakreślonego przez nią planu, i wyrzekł się własnéj woli. Wszystko aż do stroju, jaki miał włożyć, aż do ksiąg, które miał czytać, do ludzi, z którymi bliżéj się mógł związać, było mu wyznaczone; niekiedy nawet, jakby dla wypróbowania, pytała go o zdanie sprawy z zadanéj mu lekcyi.
Adam czasém się też probował zerwać z tego łańcucha, ale do niego powracał, bo gdy chciała, umiała go zręczna pani upieścić, ukołysać i zniecierpliwiony umysł uśmierzyć, trochę obudzić namiętność, podraźnić dumę, odegrać nawet miłość jakąś w swoim rodzaju zapalczywą i działającą jeśli nie na serce, to na młode zmysły.
Była to kobieta z doświadczeniem, z głową, bez serca wprawdzie, ale rozumna i zręczna. Życie z pierwszym mężem posłużyło jéj wielce do wprowadzenia drugiego; okuła go powoli, delikatnie, i robiła z nim co chciała.
W kilka tygodni po ślubie, z rana, poprosiwszy go do siebie na śniadanie, kazała mu zajrzeć pod serwetę... Adam znalazł tam order Św. Stanisława i patent na niego, za który gorąco ucałował jéj rączki. Był z niego bardzo szczęśliwy przez parę miesięcy, ubierał się w niego, cieszył, chlubił, i nigdy mu na myśl nie przyszło nawet zapytać siebie: za jakie go dostał zasługi?
Nowy kawaler Św. Stanisława pojechał podziękować za niego królowi, a Stanisław August na skromny jego komplement odparł grzecznie:
— Praemiando incitat, spodziewam się że WPan, panie hrabio, ojczyźnie za to wypłacisz się, a nie przestając na téj dystynkcyi, zechcesz ubiegać się o wyższe... Wiele na panu pokładam nadziei.
Adam stał się zwolennikiem króla bardzo gorącym na czas jakiś, — trwało to jednak krótko.
Po upływie pewnego czasu, zawakowało starostwo, które z lat dawnych, od wieku bywało zawsze w rękach rodziny pani hrabiny: jeździła sama, aby na nie wyjednać ustępstwo od swoich, kręciła się i Adam otrzymał tytuł z dochodem. Intrata starostwa była czystym zyskiem dla hrabiny, gdyż uwolniła ją od płacenia mu pensyi, a Adam miał przecię coś własnego. Żona oszczędziła na tém nieco, on zyskał pozór niepodległości, coś jakby własny majątek, chociaż do zarządu musiał użyć ludzi, jakich mu wyznaczono, i w istocie poczuł zaraz, że i tu panem nie był.
Zabierało się nawet na wyjednanie urzędu dworskiego choć niewielkiego, dla nowego pokarmienia ambicyi Adama, gdy stary hetman, którego jako kuzynka hrabina używała do tego poplecznictwa, powiedział jéj otwarcie:
— Ma chère cousine, wiesz, że wszystko jest u nas dostępne dla wszystkich, kiedy się kto do tego wziąć tylko umie; ale mnie się zdaje, że zbytnią troskliwością o męża, psujesz mu drogę...
— Ja? wujaszku! spytała Krystyna — a to jak?
— Ty go annihilujesz, odparł kuzynek; on nic nie robi, nie ma znaczenia, bo nie ma woli, bo nie może pokazać czy ma jaki talent w istocie. Pochłonęłaś go jak wszystko co cię otacza, moja czarownico... Ale potrzeba z dwojga jedno wybrać: albo chcieć dla niego tylko błyskotek pozornych, albo żądając wyniesienia istotnego, dać mu do niego prawa.
Hrabina zacięła usta.
— Ja wiem — rzekł hetman, — o co ci chodzi, filutko! Jesteś i chcesz być panią u siebie, panią i nad nim; boisz się, aby cię rumak nie uniósł, gdy mu cugli popuścisz, byś z pani nie została niewolnicą. Przyznaj się? Ale tu potrzeba wybierać... Jeżeli będzie sam przez się nic nie znaczącym, zostanie zawsze słomianym dygnitarzem... Niechże coś przecię robi, niech się da poznać; ma talent, ma głowę, pieścisz go pani.
Hrabina potrzęsła tylko głową, nie śmiała nic odpowiedzieć.
— Możecie go użyć przecię, odezwała się po chwili: lui et moi nous n’en demandons pas mieux.
— No, to spróbujemy, rzekł hetman. Ale jeszcze jedno, moja droga kuzynko... Souffrez que je vous en parle à coeur ouvert: nie wiem doprawdy jakiéj barwy jesteście, w waszym domu bywają ludzie wszelkich odcieni, nie wiemy czy na was rachować możemy. Jeżeli starosta jest z królem, wypadałoby, aby się wyraźniéj desynował.
Tych kilka uwag skłoniło hrabinę do pomyślenia nad przyszłością; potrzeba się było wreszcie stanowczo postawić i pchnąć męża w życie czynniejsze.
Nastręczyła mu się tu pierwsza zręczność wejścia w życie czynne przy redakcyi projektów, które z razu po cichu przygotowywał sejm czteroletni. Nim się podjął udziału w téj pracy, spytał wprawdzie żony, ale już był na pół związany uczynioném przyrzeczeniem; a choć ona wątpiła trochę o szczęśliwém przeprowadzeniu reform, zgodziła się na propozycye męża. Byli sam na sam.
— Słuchaj — rzekła do niego — masz dosyć rozsądku żebyś mnie pojął: nie będzie to pierwszy przykład tego rodzaju, ani ostatni... Musimy się rozdzielić... W gruncie ja podzielam twe przekonania, ale choć i w tym obozie mam krewnych, stosunki ściślejsze wiążą mnie z przeciwnym; musimy każde pójść w inną stronę. Ja zostanę ze starszymi, ty idź z nowatorami, nie zapędzając się zbyt daleko... Będziemy się różnili w przekonaniach i opiniach, ale to ze wszystkiego najrozumniejsze: albo ty mnie, lub ja ciebie ratować będę, gdy przyjdzie godzina.
Układ ten zawarty po cichu, pociągnął za sobą małą zmianę w życiu domowém, dał trochę więcéj swobody p. Adamowi i oddzielny salon, w którym co się działo, skrzętnie usłużne szpiegi donosiły pani. Za to mąż, mimo starań, bardzo mało mógł wiedzieć co robiła żona: częściéj widywał ekwipaże posłów i figur urzędowych przed jej drzwiami, niżeli same figury.
Hrabina rzuciła się w intrygi polityczne z zapałem kobiety, która już kochać nic nie mogąc, potrzebuje czémś żyć przecię.
Można było przewidzieć, że przekonawszy się o nicości i marnocie świata, odda się poczekawszy księżom, dewocyi, i rozciągnie swą opiekę nad kościołem.
Zwykła to litania uczuć tych kobiet, którym życie ich domowe i rola cicha a spokojna żony i matki nie starczy: kochanek, mąż, kochankowie, protektorowie, protegowani, ostatnia miłość, intryga polityczna, rozkochanie się w Panu Bogu, który na zmarszczki i wypłakane oczy nie patrzy, naostatek piesek i papuga. Szło to więc trybem zwyczajnym — koleją przewidzianą.
W zamku kasztelaństwa, po owéj straszliwéj nocy, któréj ślady umiano zatrzeć bardzo zręcznie, aby uniknąć hałasu i skandalu zbyt głośnego, choć mimo największych starań długo różne i dziwne plotki i wieści chodziły, cicho było i smutno jak w grobie. Zdrada ulubieńca, dowód braku serca i charakteru z jego strony, nie wyrwały z duszy Julii ostatniego uczucia, którém żyła. Powoli podniosła się z łoża boleści, wstąpiła w nią jakaś otucha, jakaś myśl ją ożywiła, serce jéj bić zaczęło nadzieją.
Z Warszawy pani de Rive donosiła jéj o pożyciu dwojgu młodych małżonków takie rzeczy, które mogły rozbudzić na nowo dawną miłość. Adam był, wedle niéj, upokorzony, biedny, nieszczęśliwy bardzo, grał rolę fałszywą i dwuznaczną. Julia poczęła go żałować, oburzała się na Krystynę, i postanowiła wbrew pierwszym swym projektom udać się do stolicy.
Kasztelan, któremu można było wmówić i chorobę i zdrowie i kuracyę, chętnie bardzo zgodził się na wyjazd. Julia, któréj chciało się świetnie wystąpić w stolicy, potrafiła także dowieść mężowi, iż wypada im koniecznie sprzedać część majątku w Sandomierskiém, na którą trafiał się kupiec, bo ziemia ta była licha i nieintratna, kłopotliwa do zarządu, podlegała zalewom, a kapitał otrzymany opłaciłby pilniejsze długi. Kontrakt sprzedaży podsunięty został w porę, zaliczono pieniądze, a że wierzyciele nie nalegali o swe należności, można było użyć grosza na nową installacyę w Warszawie. Najęto pałac Tarnowskich, kazano go wyświeżyć, wysłano przodem dwór. Julia dobrała zręcznych wykonawców swéj woli, — i jednego poranku obiegła nagle po Warszawie wieść, że piękna kasztelanowa i niedołęga jéj mąż raczyli przybyć do stolicy, że myślą dawać wieczory, otworzyć dom, występować świetnie...
Wszystko, czém w owe czasy i zawsze pociągnąć można ludzi, obmyślane było bardzo pilnie: paradny kucharz Francuz, obstalowany z Paryża, czemu się sam kasztelan bardzo ucieszył, muzyka zamówiona, salony świeżo przyozdobione, piwnice zasposobione obficie, uprzejma gospodyni, ochocze towarzystwo.
Nigdy dom państwa O... takim blaskiem nie jaśniał, jak przy otwarciu go pierwszym balem zimowym, o którym mówiła cała Warszawa na kilka tygodni wprzódy i kilka dni po nim.
Julia wystąpiła na nim wiekuiście młoda, zawsze czarownie piękna, ubrana najsmakowniéj, bo całą garderobę nową sprowadziła z Paryża. Kolacya podana po północy, wprawiła w entuzyazm najpierwszych smakoszów stolicy; podniebienia były w zachwyceniu. Potém wypiwszy kilka koszów szampana, który w modę wchodzić poczynał, choć wedle wyrażenia generała Komarzewskiego, był tylko niezłą limonadą, grali jedni do białego dnia w karty, drudzy tańcowali do upadłego... Wybór, kwiat, śmietanka towarzystwa znajdował się tego dnia w pałacu Tarnowskich. Sam król JM. nawet na chwilę ukazać się raczył, obszedł z gospodynią cały dom, chwaląc gust przedni w jego przyozdobieniu; a że król przedewszystkiém był wyrocznią smaku, więc i dom i gospodyni weszły w wielkę modę, salon jéj stał się kat-exochen, salonem dobrego tonu.
Dowiedziawszy się o przybyciu Julii, rywalka jéj namarszczyła piękne czoło; ale gdy ją z kolei zaczęły nachodzić wieści o wspaniałém urządzeniu domu, o przygotowaniach do balu, o świetnych powodzeniach, których nie mogła być świadkiem, zagryzła usta znacząco. Próbowała z tego wszystkiego żartować, ale się to jakoś nie udawało, przyzwoitość kazała milczeć, uśmiechano się gdy szydziła, ale w milczeniu i unikając dłuższéj rozmowy, świat był widocznie za Julią. Krystyna poczuła, że upada w jego opinii.
Powołała więc zwykłego w takich razach doktora, panią de Rive, osobę dobrą i usłużną. Razem przy filiżance czekolady zasiadłszy w żółtym buduarze, zaczęły gawędzić z wylaniem się serdeczném.
— Moja droga, powiedzże mi co o Julii! ja jéj, jak wiesz nie widuję... Sama nie wiem jak do tego przyszło, ale to się doprawdy nie godzi, żebyśmy się z nią kłócić miały. Elle m’en veut, wiem to, ma może trochę słuszności, ale ja poszłam za niego... ona go już musiała dawno zapomnieć... To nieprzyzwoicie, żebyśmy dla takiego dzieciństwa wieczyście miały żyć w niezgodzie... Nie wspominała ci też o mnie?
— Nie, nigdy ani słowa...
— Dites donc, ty mnie rozumiesz, vous êtes une femme superieure — szepnęła kładąc jéj na palec pierścień z soliterem, co de Rive nieco się opierając i opłaciwszy uściskiem przyjęła zarumieniona, — gdybyś, ty co masz nad nią taką przewagę, co możesz wszystko co chcesz!... spróbowała nas pojednać z sobą. Sondez la!
— A! ty nie wiesz ile razy ja sama już o tém myślałam... To trzeba koniecznie zrobić — zawołała de Rive z zapałem, — psujesz mi tylko ochotę do pracy tym prześlicznym prezentem.
— O! to od dawna w myśli przeznaczałam dla ciebie: spojrzawszy na palec, przypomnisz sobie prośbę moją... To położenie żenuje mnie; spotykając się w towarzystwach nie wiedzieć jaką rolę grać będziemy musiały. W rzeczy nie tyle mi idzie o Julię, ona jest naiwna, sentymentalna... ale o świat... Ty wiesz, jakie rozpuszczają plotki; potrzeba choć pozornéj zgody, aby im tamę położyć... To i mnie i hrabiemu szkodzi, et cela n’a pas le sens commun.
Pani de Rive doskonale weszła w przyczyny, powtórzyła to, co jéj powiedziała Krystyna, rozwlekając i rozprowadzając z prawdziwym talentem redakcyjnym, podała jeszcze parę trafnych myśli, a ostatecznie podjęła się bardzo gorąco całéj sprawy.
Tegoż dnia pani de Rive pojechała odwiedzić Julię: ale mimo zabiegów, nie potrafiła z niéj nic wydobyć o téj ciemnéj, tajemniczéj historyi Adama i pierworodnego grzechu. Hrabina była chłodna i zamknięta; pani de Rive tém bardziéj jeszcze podbudzona do działania trudnością, postanowiła szturmem zdobyć zaufanie.
Usiadła przy niéj, wzięła ją za rękę i odezwała się po cichu:
— Julio droga, miałam kiedyś twe serce i ufność spodziewałam się, żeś mi ich nie odebrała... Mówmy z sobą otwarcie i szczerze. Ludzie nie wiedzieć co plotą, pytają mnie, sądzą, żem lepiéj uwiadomiona niż jestem w istocie; ja nic im odpowiedzieć nie umiem, chcąc stanąć w twojéj obronie... Mów mi, jakeście się rozstali z Adamem?
— Jak? bardzo prosto — odparła rumieniąc się Julia. W Paryżu powierzyłam nad nim opiekę dobréj przyjaciołce, która mi go zbałamuciła... Pokochał ją czy nie, ale uwiedziony, ożenił się.
— A ty? spytała de Rive, wpatrując się w nią bacznie.
— A ja, — rzekła prawie wesoło, ale z wysiłkiem Julia — cóż? ja sobie zostałam na boku starą opuszczoną Aryadną. Cóż chcesz? zdaje mi się, że mam już parę siwych włosów: los ten spotkać mnie musiał! Krzysia się farbuje, dłużéj potrafi być młodą, ja nie; nie mówmy o tém.
— Owszem, droga moja, mówmy o tém — przerwała pani de Rive — mówmy. Ja widzę, żeś ty ostygła, i bezpiecznie już téj rany dotknąć możesz.
— Ja! o! zupełnie! odparła z udanym chłodem i przymuszonym śmiechem, który zwiódł nawet przebiegłą kobietę.
— Więc dla tego, żeby światu odebrać pastwę, powiedz mi — dodała Francuzka — czy nie należałoby wam zbliżyć się, tobie i téj biednéj hrabinie?
— Biednéj? cóż się jéj stało? spytała Julia.
— O! nie mówmy na teraz o niéj — z pewnym rodzajem wzgardy odegranéj dość zręcznie odparła przyjaciołka. Jest biedną, bo... ty mnie rozumiesz... nie jest czystą i spokojną na sumieniu, mówiła de Rive. To rzecz fatygująca, spotykać się, stronić od siebie, nie mówić, nie spojrzeć śmiało, udawać, że się nie widzi. Mnie się zdaje, że dla was obu lepiéjby było choć powierzchowną przywrócić zgodę?
Julia, któréj to było właśnie najgorętszém pragnieniem, któréj serce biło na samą myśl podobną, potrafiła się wszakże utrzymać na pozór chłodną, i odparła po chwilce zastanowienia:
— Rzecz to jest małéj wagi, moja kochana de Rive. My kobiety, gdy chcemy, gdy potrzeba, umiemy ocierając się o siebie nie widzieć siebie, niewiele nas to kosztuje... Ja nie bardzo pragnę zgody, któraby mnie postawiła z innych względów w położeniu fałszywém; ale cóż sądzisz! przecięż ja pierwszego kroku do nich uczynić nie mogę. Krzysia bądź co bądź, jako przyjaciołka od lat dziecinnych, znalazła się względem mnie niegodnie — elle m’a manqué.
— Ale serce! ale passya! ona kochała!
— Nie mówmy o tém; dosyć, że zdradziła.. że... Zresztą — dodała z uśmiechem przymuszonym Julia — są przecię pewne konwenanse socyalne: ja mam niby prawo się gniewać — no! więc potrzeba, ażeby mnie przeproszono.
I uśmiechnęła się jeszcze wpatrując w pośredniczkę. Pani de Rive, która była u szczytu radości, że traktowanie się powiodło, rzuciła się ją ściskać uszczęśliwiona.
— A! tyś prawdziwy anioł! zawołała; ty masz słuszność zupełną... Vous ètes adorable! elle doit faire une amande honorable... i zrobi to... pozwól, każ, decyduj, ja mogę wam usłużyć, uczynię jakby od siebie, z własnego domysłu krok jaki.
— Ja? ale nie, nie każę, nie proszę, nie chcę, nie! nie! przerwała Julia, domyślając się wszystkiego i chcąc mieć po sobie przewagę.
— Ale pozwolisz?
— Rób jak chcesz i co ci serce dyktuje.
— Ale dajesz mi słowo — gorąco dodała de Rive — że nie uczynisz nowego skandalu?
— Co za myśl! z uśmiechem przerwała kasztelanowa, ruszając ramionami; na cóżby mi się to przydało? Ja pragnę spokoju, chcę się bawić, chcę ludzi, świata, roztargnienia.
— A! to dobrze, ja namówię Krzysię, ona jest upokorzona: pewnam, że się na wszystko zgodzi, i że ci ją przywiozę.
— Stój, kochana de Rive, czekaj! ja się muszę namyślić. Nie czyń tego bez oznajmienia mi wprzódy: chcę być przeproszoną przy świadkach.
— Julio! na cóż ci to?
— Dla tego, że Krzysia powiedzieć gotowa, iż ja ją sama o przebaczenie prosiłam... Zresztą potrzebuję dla miłości własnéj jakiejś nagrody za upokorzenie.
Tym sposobem zawarte zostały preliminarya traktatu przez zręczną panią de Rive, która trzy razy jeździła, powracała, łagodziła obie strony, i przywiodła je do spisania przymierza... Nakoniec naznaczono na widzenie się obu pań urzędową godzinę.
Jedna tylko staruszka starościna zaborska miała być z razu przytomna odwiedzinom i pojednaniu; ale wedle punktów kontraktu powinna się była oddalić po preliminaryach, i zostawić przyjaciołki sam na sam, dla dokonania zgody.
Krystyna przyjąwszy nieco uciążliwe warunki, tryumfowała, nie wiedząc, że Julia równie z tego była szczęśliwa. Z obu stron odegrywano dobrze jedną ze scen téj komedyi wiekuistéj życia, w któréj bardzo często wszyscy się oszukują wzajemnie.
Krystyna nie domyślała się wcale, że przyjazd Julii do Warszawy miał tylko na celu zbliżenie się do ukochanego:
Pierwsze kroki były zrobione, reszta pójść miała łatwo.
Gdy już termin został wyznaczony, piękna pani przy rannéj swéj kawie, kazała przywołać posłusznego małżonka.
— Powiem ci niespodziewaną nowinę — rzekła: — dziś jadę do kasztelanowéj i godzę się z nią uroczyście. Musiałam przecię raz to skończyć; położenie było nieznośne i nieprzyzwoite... Pozostaje nam między sobą określić rolę twoją względem jéj domu. Nie możesz tam nie bywać kiedy niekiedy; imię twe, stosunki dawne czynią to koniecznością nawet. Ale mój drogi...
Adam patrzał na nią zdziwiony, chłodny. Pogłaskała go pod brodę:
— Proszę cię nie zbliżać się zbytecznie... bez wspomnień czułych, bez poufałości dawnych... Wiesz, iż mam w wysokim stopniu przymiot zazdrości... O Julię zazdrosną będę więcéj niż o kogokolwiekbądź. Choć pochlebiam sobie, żeś jéj dla mnie zapomniał, nie zniosę podziału, fałszu i czułości odgrzewanych. Będę szpiegowała, oszukać się nie pozwolę. Jesteś uprzedzony, à bon eniendeur salut! Za najmniejszą dwuznaczną nawet czułością dla niéj, jedziemy na wieś, a twoja karyera skończona i zamknięta.
Adam słuchał tych groźb, i w końcu aż się uśmiechnął.
— Proszę cię — rzekł zimno — coż ty myślisz, żem rycerzem, Koloandrem, czy jakim romansowym pasterzem arkadyjskim?
— Tak... ale wspomnienia!
— Moje oczy zwrócone są naprzód, przed siebie, nie po za mnie — odparł Adam. Kto się plącze przypomnieniami, ten nie może postąpić śmiało naprzód... Całe twoje dziesięcioro przykazania było przynajmniéj zbyteczne, a nie mówię już jak nieprzyzwoite!
Krystyna błysnęła oczyma.
— Nieprzyzwoite? Menagez vos expressions, mon cher, dodała; — ja nie popełniam nigdy nic nieprzyzwoitego... sachez le bien... Żartujesz z rzeczy, która dla mnie wcale nie jest śmieszną... Radzę jeszcze raz nie próbuj mnie oszukać, bo się nie dam, ani wielkiemi słowy, ani słodkiemi wyrazami.
— Wiem o tém — rzekł Adam z uśmiechem — próbować nie myślę. Zresztą spodziewam się przecię, że wierzysz mi, iż cię kocham.
— Dość — przerwała Krystyna — nie lubię być głaskaną jak pieski kiedy burczą... Co mi po słowach! nie przekonasz mnie niemi; jam powinna czuć, że mnie kochasz...
Adam zbliżył się i pocałował ją w czoło.
— A! jakżeś ty głupi! zawołała Krystyna, śmiejąc się i ruszając ramionami. Przekonywam się, że twoja sława dowcipu trochę jest przechwalona: zaczynasz być naiwnym!
Adam prawie się uczuł obrażonym, zaczerwienił się; ale pomyślawszy nieco, ochłonął, spuścił głowę i ostygł... Krystyna postrzegła, że go obraziła, i chciała to zaraz naprawić. Uśmiechnęła się, poklepała go po twarzy i dodała:
— Jesteś niezrównany, doprawdy; to wzór najlepszego z mężów! ideał kochanka!
— A gdybym ja ci powiedział, że to są słowa?..
— No! tobym cię raz jeszcze pocałowała — ziewając odparła hrabina. Idź, ubieraj się; po południu, ale po mojéj wizycie, pojedziesz najprzód do kasztelana, potém zameldujesz się do niéj, ona cię pewno nie przyjmie... A moje przestrogi życzę zapamiętać! i zachować się grzecznie a zimno.
Adam rozśmiał się tylko.