Dola i niedola/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dola i niedola | |
Podtytuł | Powieść historyczna | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W dawnéj Polsce, Pan Bóg podejmował się uczyć ludzi pokory. Jak zwykle w społeczeństwach, które człowiek buduje po swéj myśli na jakichś podstawach niedostatecznych — los nieustannemi zwroty prostował błędy instytucyi, przypominał prawa i prawdy ogólne, wiekuiste, którym wszystko ulegać musi. Szlachectwo dążyło do przerośnienia w próżniaczy przywiléj; ale ilekroć rodzina zapragnęła go używać, w drugiém lub trzeciém pokoleniu czepiała się jéj jakaś choroba, przychodził nieznacznie upadek i zmuszał do pracy. Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą bożą przeciw prawdzie wiekuistéj, zawsze, jak w boju Tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem przed majestatem jéj zwycięzkim. Nietylko u nas się tak działo: rozbogacone a zniewieściałe rodziny patrycyuszów i dożów weneckich, jeszcze przed upadkiem Rzeczypospolitéj, zaczynały mrzeć z głodu po opustoszałych pałacach.
W historyi naszych rodzin szlacheckich mamy mnóztwo podobnych przykładów téj niestałości a raczéj sprawiedliwości losu. Gdy jedna klassa społeczeństwa, kosztem drugich wyłamać się chciała z powszechnego prawa i podnieść, zasługą dawną kupując przewagę spadkową, — szły wkrótce jéj tarcze herbowne nad bramy starych rozwalonych chałup, a nie skartabellaci i nowi ludzie ze krwi powstający, ale zabiegłe nawet włóczęgi, najlichszego pochodzenia, zajmowały ich miejsca po pałacach.
Czuło to szlachectwo nasze, że skoro tylko owoców swojego wyjątkowego położenia używać zechce nie pracując, zawsze w końcu musi przypłacić to ubóztwienie siebie najostateczniejszym upadkiem. Dla tego aż do końca XVI wieku, za Batorego i Zamojskiego, wymagano odświeżania krwią starego zapleśniałego szlachectwa, i można je było postradać, przestając nosić godnie. To odnawianie herbów na placu boju, przypominające ich początek, poszło potém w zapomnienie, chociaż było wielkiego i potężnego znaczenia. Tylko ludzie tacy jak Potocki, pisząc o szlachty klejnotach, żywo jeszcze je przypominali, karcąc rozpieszczone dzieci. Ale prawdę ową jak piłkę każdy odrzucał drugiemu, nie biorąc jéj dla siebie.
Kazania nie pomagały, choć je często powtarzano; było uznanie prawdy w głębi, ale w czyn nie przechodziła: mimowolnie wyjątkowe położenie, do którego się nawykło, zdawało się już sprawiedliwém i konieczném.
Na pokojach, przy kieliszku dobrego węgrzyna, mówiono czasem złote prawdy o znaczeniu stanów; ale w ganku potém przyjmowano chłopa z góry, jako chamskie plemię. Co gorsza, gdy za świetnych czasów naszych najwyżéj stojący ludzie, krwią i złotem fortun poświęconych w usługach ojczyzny opłacali wywyższenie, późniéj już tytuły i dostojeństwa stały się pastwą dworaków: ubożsi za nich krew przelewać musieli. Choroba wreszcie wydawała się stanem naturalnym.
Ale Pan Bóg naówczas przypominał obłąkanym równość ludzką w obliczu obowiązków i pracy, upadkiem fortun, gorszym upadkiem charakterów i idącém za niemi nieuchronném upokorzeniem.
Przerzucając karty dziejów, spotykamy na nich co chwila nowe imiona wybijające się różnemi zasługami po nad fale, inne tonące ciężarem bezmyślnego obezwładnienia. Napróżno usiłują podnieść się dumą, chwytają się pamiątek, czepiają zbutwiałych wspomnień: muszą ginąć i ustępują miejsca ludziom nowym. Ten homo novus jest na każdéj stronicy kronik naszych, czasem istotnie wielki zasługą, często wynoszący się przypadkiem lub tajemniczemi wpływy.
Choć stara jest rusińska Śrzeniawa, Lubomirscy z niéj rosną w siłę istotną dopiero za Zygmunta III; choć dawna Pilawa Potockich, rozgłos jéj nie sięga daleko, póki jéj krwią nie obleli; choć Jelita Zamojskich sięgają Łokietkowych czasów zasługą, Zamojscy do dawnego blasku odradzają się geniuszem hetmana. Wszędzie, każdéj rodziny patryarchą jest jakiś mąż wielki w boju lub radzie, wielki męztwem, rozumem, poświęceniem. Jeżeli spadkobiercy wezmą po nim nie sam majątek, ale i cnotę z nim razem, stają na szczeblu, który on dla nich wywalczył; jeżeli zgnuśnieją, wkrótce z niego spadają. Gdy siły ducha nie stanie, ani kolosalne zbiory, ani rozległe majętności, ani imię lśniące, ani stosunki, kolligacye i intrygi nie starczą na długie utrzymanie familii w dawnym jéj blasku. Brak ludzi skrzętnych rozprasza zbiory, wielkość rodu maleje nicością umysłów; nareszcie martwe lalki stają nad grobami bohaterów i śmieszą przechodniów.
Po Janie III, Sobiescy mimo swych europejskich kolligacyj i niezmiernych skarbów schodzą bezpotomnie; po Stanisławie nie ma Leszczyńskich. Tam, gdzie ród podtrzymuje praca, talent, charakter, ofiara, a choćby jaka taka wspólność z narodem, trwa rodzina; jak tylko pan wyosabnia się, odstaje, oddziela, bądźcie pewni, że jego krew niedaleko popłynie, że imię zmaleje i wielkość się rozproszy.
Jakiś czas świeci zorza zgasłych słońc, ale gaśnie w końcu i noc po niéj znowu.
Tym bardzo prostym prawdom społecznym nie wszyscy wierzyć chcieli, bo każdemu bezmózgowemu sybarycie zdaje się, że jest wielkim człowiekiem, gdy ma za co kupić atłasu i aksamitu, aby się od siermiężnych ludzi odróżnić. Gdy do tego jeszcze ma się piękną, białą twarz, a trochę powierzchownéj ogłady, któréj nabywają i dobrze wychowane pieski: to już dosyć, że się żyje i świeci oczyma. A próżnowanie, to rzecz tak lekka i dobra! a używanie bez pracy tak smakowite, tak łatwo w nałóg przechodzi!
Ale wkrótce po tym rozpasanym mięsopuście następuje nieunikniony popielec: post nędzy i osamotnienia. Mnóztwo rodzin upadło tak podniosłszy się do szczytu, gdy sądziły, że raz osiągnięte stanowisko ekwilibryczną sztuką na wieki utrzymać się może, że na niém wytrwają bez potu.
Inne szczęśliwsze zachowały dostojność, ale je obaliła sama wielkość poświęceń dla kraju, bo na obywatelach w tém rozumieniu, jakie przywiązywano do imienia obywatelskiego, nie zbywało po wszystkie czasy. Civis polonus, jak civis romanus, wysoko patrzał ideałem. Czuł on, że w sobie stawić miał przykład chrześciańskiéj ofiary jednego za wszystkich, i starczył kościom jego grób nieznany w dzikiém polu, na którym pisano późniéj:
Dzieje tych rodzin co runęły rozpustą, są niestety głośne; dzieje cichych dzieci poświęcenia, mniéj daleko znane.
Jednym razem, nagle milknie naokoło nich rozgłos, rozstępuje się tłum pochlebców szczęścia, dworaków powodzenia, pałace przechodzą w ręce zręcznych dorobkowiczów, a potomkowie senatorów idą na zagon ostatni orać ziemię, którą ojcowie ich krwią oblewali, i nie skarżą się.
Pomimo wysiłków możnych rodzin, aby się utrzymać na raz zdobytéj wysokości, co chwila ważą się ich losy: walą się zamki, a chaty olbrzymieją w pałace, kasztelaństwa spadają na szaraczkowe kapoty krwią poplamione, laski zmieniają się na kije, infuły na lisie kapuzy. I nikt się temu nie dziwi, bo albo to sprawiedliwość boża, albo niesprawiedliwość ludzka: oboje rzeczą są na świecie zwyczajną.
Do tych rodzin, które dziwne zrządzenia losu strąciły ze szczytu, gorzéj niż w nicość i ruinę, bo w skamieniałą bezwładność, należała od dawna starożytna familia Toporczyków. Zajrzeć potrzeba do herbarzów, co to był za ród, jakie majętności, jaka władza i przewaga w narodzie. Tęczyńscy, główna odrośl Topora, stali jako baszta przodem od kraju do świata; Topór ich, choć nie krwawy, groził każdemu, coby go śmiał się dotknąć. Nie nowina im było choćby i z królewską krwią się bratać, pierwsze mieli krzesła, najwyższe dostojeństwa w senacie, a co większa, pierwszy i przeważny głos w kraju, tak, że krzyknąwszy: Starża! połowa szlachty leciała pod ich chorągiew.
Otoż cała ta wielkość, te dwory, w których spisywano zaginione dziś pamiątki rodu, te wieże, w których pokutowały dziewice, te grody, w których panowali, włości i ziemie, co były ich własnością odwieczną, pod koniec XVI wieku poszły rozdrobnione, podzielone w poniewierkę po kądzieli. Główny szczep Toporczyków wygasł, a choć tarcza herbowna pozostała na innych zamieszczona gałęziach, z zamków w ruinie przeszła na drzwi szlacheckich dworów i bramy nowych a kruchych pałaców. Topór i Starżę znalazłeś w sygnecie szaraczkowego szlachcica: po pańskich dworach tylko ich dawnéj wielkości wspomnienie.
Najdłużéj ocalała ze szczepu tego rodzina O........, ale i tych dużo już było zubożało pod koniec XVIII wieku. Imię to przejęło na się cały blask dawnego Tęczyńskich domu, ale nie świeciło długo. Jeszcze za Wazów O... grali świetną rolę, ale po zamkach, pałacach, salach, nie zaś na polu bitew i znojów. Daléj coraz ród poczciwy ale słabnący, bielał, delikatniał, drobniał, francuział cywilizując się, jakby ubierał się do trumny.
Koronki, fryzury, złociste lamy, w których go występującego widzimy, to już niby strój jego pogrzebowy. Pół żywota za granicą, język własny zapomniany, a cała wielkość w tytule.
To pewna, że którykolwiek z naszych panów wcielił się do Cesarstwa Niemieckiego, przyjmując tytuł od niego, już powoli samą mistyczną siłą téj zmiany imienia, która jest zarazem zmianą charakteru, odstawał od kraju i kopał sobie mogiłę.
Z Toporczyków O... nie wszyscy wszakże poszli na pańską paszę, na dwory cudze i cudzoziemszczyznę: dużo z nich rozdrabiając mienie, pozostało przy szlacheckiém ubóztwie. Na Podlasiu zwłaszcza była ich mnogość tego samego rodu, nazwania, herbu, ale żyjących w mierności, prawie niedostatku dochodzącéj.
Czując, że Toporczyk nie może być dusigroszem i sknerą, ubodzy, rozrodzeni, w potrzebie kraju do ostatniego się stawili i ciałem i workiem, aby ich Topór zawsze przodował poświęceniem; i tak ofiarując się dla imienia, aby godność jego utrzymać, zeszli na ostatnią prawie niemoc, ale z dumą na czole i spokojem sumienia.
Upadek taki można było nazwać tryumfem, powszechna też cześć otaczała tę zacną rodzinę, teraz szlachecką, niegdyś pańską, ale mającą po za sobą wieki nieprzerwanych zasług i niepokalanéj cnoty. Tylko możniejsi a zniewieściali krewni tegoż imienia patrzali na szare kapoty szlacheckie z niejakiém upokorzeniem; a że do rodzinnego nazwiska przylepili tytuły, niechętnie spoglądali na tych ludzi, co je bez żadnego nosili dodatku. Kilkakroć nawet ufni w siłę swych stosunków, próbowali odrzucić tych ubogich familiantów swoich i odsądzić od herbu i imienia, zadając im przywłaszczenie nazwiska i tarczy, co się im wszakże nie powiodło.
Ta część kraju, w którą ubogich O... losy rzuciły, zdawała się stworzoną na ten wypoczynek cichy po wiekach trudu, na odpielęgnowanie w rodzie iskry do nowego życia ostrym rozdmuchanéj znojem.
Nadbużna ta okolica podlaska wyglądała cała na zamkniętą ustroń czasów; nie jest ona ani piękna, ani wesoła, ale tęsknie poważna i pokochać się w niéj można, byle się tu lat kilka przebyło. Szerokie pasy lasów odgradzają ten kąt od świata; nizina płaska jak morze ciągnie się błotami, borami, wydmami poprzerzynana. Nigdzie oko nie może z niéj wybiedz daleko; niebo zdaje się tu niżéj opuszczać i tulić ten kraj ciszy, wśród którego płaczliwe odzywają się głosy ptactwa wodnego i szum nieustanny pacierzy drzew, które szepczą po cichu, jakby modlitwę chór zakonny.
Wzrok opiera się wszędzie o ciemną gajów i borów wstęgę; ziemia pod stopami wygląda jakby tylko co opadły muł potopu; tu i owdzie nie zbiegły nawet jeszcze kałuże, a trzęsawiska sitowiem pokryte przeciągają się wzdłuż pól w głębinę lasów. Przestrzenie, które w górzystych krajach zdają się skracać i zbliżają przedmioty, tu dziwnie łudzą oddaleniami, których nie ma. Na horyzoncie daleko ukazuje się wieś mglisto, a za kilkanaście minut już ją masz przed sobą.
Wielkiego uciszenia tych zaklętych ustroni nie przerywa nigdy nawet wicher gwałtowny, bo go rozbiją i przytrzymują lasy, ale jeśli burza spadnie na te kotliny, już nic jéj z nich nie dobędzie: wyleje się cała do ostatniéj kropli i wyładuje do ostatniego pioruna... obala całe lasów łany i zatapia ogromne obszary.
Za to wiosna wśród tych wonnych borów, których powietrze na wskroś przesycają wyziewy drzew rozpękających, okryta kwiatów tysiącem, rozśpiewana tysiącem ptasich głosów, jest chwilą rajskiego uroku.
W tym to cichym zakącie, ubodzy O... w pozostałych im ze starych majętności drobnych i porozdzielanych osadach mieszkali w końcu XVIII wieku.
Było ich tam kilku jeszcze, a najmajętniejszy z nich miał ledwie dziesięciu poddanych i kilkadziesiąt włok gruntu, z którego garbatszy tylko i suchszy szedł pod uprawę. Wioseczka jego między Białą a Łosicami położona, wcale była ładna, i u szlachty okolicznéj uchodziła nawet za złote jabłko. Tym owocem drogim uczyniła ją praca posiadacza.
Pan Krzysztof nawet nie miał tytułu, zwano go tylko od ojca czy dziada stolnikowiczem, był teraz głową rozrodzonéj i zubożałéj rodziny. Do niego to należało złote jabłko, Wólka Brzozowa. Na pagórku stał drewniany dworek o ganku ze słupkami wedle obyczaju, otoczony sadem i ogródkiem, z gołębnikiem w dziedzińcu i studnią z żurawiem. Zaraz po za nim był brzozowy gaik, od którego imię wzięła wioska; na jego tle malowało się całe to skromne szare zabudowanko szlacheckie.
Nieco opodal, połączona drogą obrzuconą żerdzianym płotem i ostawioną krzyżami dwuramiennemi, stała mała wioseczka, z małą też staruszką drewnianą cerkiewką. Przyjeżdżał do niéj paroch z sąsiedniéj wsi, co dwie niedziele, dla odprawiania nabożeństwa. Wieś cała w gruszach i jabłoniach, cała w krzyżach i jałowcach, nizko siedziała na suchym, piaszczystym wygonie, zarosłym piołunami i dziewanną. Tuż widać było cmentarzyk żółty z kilku staremi sosnami, posiany kłodami oznaczającemi groby.
W niewielu miejscach utrzymał się ten obyczaj, pogański zapewne, stawiania drewnianych małych chatek nad mogiłami, które ubożsi zastępowali grubą tylko kłodą, w jednym końcu przyozdobioną wyciętym z niéj krzyżykiem. Tu i owdzie pełzał jodłowiec drobny po téj ziemi jałowéj, w któréj rzadko gdzieniegdzie porastała trawa.
Okolica jak zajrzeć płaska, przecięta była tylko kilku nieco wyższemi grobelkami; z tych młodsze zasłaniały już widok dalszy: taka wszędzie była równina. W prawo zalegało duże błoto aż pod las się ciągnące, a wśród niego gdyby rzeczka kręcił się bród zwany Kamiennym, nie wiedzieć dla czego, bo w nim ani jednego nie było kamyka. Ludzie jednak starzy powiadali, że niegdyś leżała na brzegu duża bryła, którą na fundamenta cerkiewki, rozbiwszy, użyto. Na lewo po za wioseczką w dali, druga wieś pod lasem ciągnęła się długim sznurem chat ciemnych.
Wprost był bór, dokoła gaje i lasy.
Wszedłszy tutaj, zdawało ci się, że cię od świata ściany tych drzew oddzieliły na zawsze, że tu jego wrzawa i gorętsze życia zapasy wnijść nie mogły. W istocie, Wólka Brzozowa leżała na uboczu od wszystkich większych traktów; na jéj gruntach było się jak w izbie zamknięty. Obcy chyba tu umyślnie przyjechał lub zbłąkany zawitał; dzieci wiejskie uciekały od przechodnia: wszystkie psy zajadle szczekając przeprowadzały go daleko.
Żyło się tu, wedle przysłowia, jak u Boga za piecem; mieszkańcy sami u siebie utrzymywali porządek i obchodzili się bez ramienia sprawiedliwości. Raz w tydzień jechał arendarz do miasteczka po domowe zapasy i wiadomości, i on stanowił jedyny węzeł ze światem łączący Wólkę Brzozową. Sławna była ona z tego, że się tam od niepamiętnych czasów ani kryminał żaden, ani wypadek tragiczny, ani nawet większe nie przytrafiło złodziejstwo. Idąc na żniwa i sianożęcie, rzucano chaty niezamknięte, starsze psy tylko wartowały na przyźbach; w nocy ledwie kto drzwi zasunął: tak się wszyscy czuli bezpieczni. Kilka tych rodzin stanowiło jakby jedną, a i dwór dla nich był niczém więcéj tylko głową wspólną rodziny.
Ojciec pana Krzysztofa i on sam żyli podług starego obyczaju z chłopem w poufałości braci starszych, a ubóztwo i prostota życia jeszcze bardziéj wzajem ich ku sobie zbliżały. Dworek był dawniéj budowany, ale krzepko jeszcze wyglądał, chociaż trzecie już pokolenie ścianami swemi obejmował. Pokryty słomą, z kilku późniejszemi przybudówkami, stał osłoniony sadem i gajem, gdyby spokojny człowiek pod piecem.
W pośrodku było tam, jak to u nas prawie we wszystkich takich szlacheckich dworkach bywało, schludno, czysto a ubogo. Stały proste ławy kilimkami pokryte, stołki wypoliturowane używaniem, i trochę sprzętu wystawniejszego, z dawnych czasów zachowanego troskliwie.
Pierwsza większa izba od gościa i święta, nie była o wiele paradniejsza od drugich, dywanik wyszarzany pokrywał tu stół duży, w kątku stała Kolbuszowska szafeczka, między oknami wisiał duży obraz Chrystusa — Ecce Homo. Smutna ta twarz zdawała się strzedz cichego ustronia i przypominać mu, że ten tylko człowiekiem jest, kto cierpieć umie.
Pamiątka niemal jedyna z dawnych zamożności czasów, Chrystus ów był pięknego pendzla staréj włoskiéj szkoły. Umiano go tu ocenić, bo jak żywy Chrystus, obraz ten nawet do nieznających sztuki przemawiał. Nieraz prostym ludziom patrzącym nań dłużéj, w oczach stawały łzy; nieraz ci, co już się obyli z tym wizerunkiem, poglądając nań czuli, jakby do nich nową jakąś mówił boleścią. Było to arcydzieło zagrzebane w tym kątku, ale uznane przez wszystkich, — i O... nigdy się go pozbyć nie chcieli, choć od nich po kilkakroć dosyć drogo odkupić je chciano. Cała rodzina gromadziła się przed tym obrazem na modlitwę w dni uroczyste, gdy do kościoła dojechać nie mogła, i czasu wielkich burz, które często te niziny latem nawiedzały. Chrystus z Wólki Brzozowéj uchodził nawet za obraz cudowny, i nieraz się przed nim paliła świeca przyniesiona z daleka.
Stolnikowicz dobrowolnie myślał go parę razy ofiarować do kościoła, ale ciężko mu było się rozstać z tą rodzinną pamiątką i opiekunem domu, który patrzał na wszystkie jego radości i niedole. Przed nim on troski wylewał i żale, do niego się uciekał w strapieniu, często w nocy widywano go przed nim pobożnie klęczącego ze złożonemi rękami. Po za obrazem sterczały pozatykane palmy kwietniowe, nad nim wisiały wianuszki od święta Bożego Ciała i wiązanki poświęcone na N. Pannę Zielną. Ramę miał czarną, niezdobną; od dawna jednak zbierano się na kosztowniejszą, ale malarz i pozłotnik z miasteczka chciał tak drogo od roboty, że stolnikowicz zawsze to jakoś do namysłu odkładał.
Obraz ten był najdroższym klejnotem domu, reszta więcéj niż skromna była; może gdzieś w skrzyni kosztowniejsza karabela, spinka, pas lity, sygnet z herbem i kilka ksiąg, w których się zapisywały ważniejsze sprawy i pozostały z dawnych rodziny splendorów.
Mylimy się; na czole pana Krzysztofa świecił największy splendor: mimo swojego ubóztwa był on postacią jakby ze starego jakiegoś portretu wykradzioną, wzbudzającą poszanowanie w tych nawet, co go bliżéj nie znali.
Słuszny, krzepki, żylasty, ale nie otyły, prosty jak sosna, silny jak dąb, kroczył z senatorską powagą, choćby o kiju szedł kopy liczyć w kitlu płóciennym. Kitel leżał na nim gdyby toga rzymska, a juchtowe czarne buty stały mu za kurdyban. Nadewszystko piękna była jego męzka głowa ze spuścistemi wąsami, wygolona, wysoka, z orlim nosem, z brwią zawiesistą nad oczyma łagodnemi i zawsze wypogodzonemi. W rysach jéj królował spokój prawdziwego chrześcianina, co nad sobą czuje Boga, a przed sobą widzi jasno drogę przezeń wytkniętą. Pod te czasy pan Krzysztof miał lat około pięćdziesięciu, ale ich na nim znać nie było; choć twarz ogorzałą już marszczki orać poczynały, policzki krasiło czerstwe zdrowie, włos ledwie się przerzedził, a biały szereg pięknych zębów świadczył, że miał jeszcze dosyć chleba do spożycia na świecie.
Człowiek był wychowany w dobréj szkole ubóztwa i pracy, niewiele się mądrości uczył, ale dużo mu jéj samo życie wpoiło: umysł zdrowy starczył za naukę. Nie zwichnęły go wpływy różne, nie zmąciły sprzeczne poglądy, widział jasno przed sobą, bo wciąż w jedną stronę patrzał.
To, co naówczas każdy szlachcic pod utratą szacunku publicznego umieć musiał, nabył też i p. Krzysztof w świat wychodząc. Łacinnik dobry, prawnik biegły, bo nawet przez lat parę u mecenasa w Lublinie palestry kosztował, nie był obcy dziejom krajowym ani instytucyom, patrzał na nie ze stanowiska ówczesnego dosyć jasno i zdrowo. Czytał mało, ale rzeczy, z których się czerpie wiele: Pismo Święte, kroniki, księgi prawne, akta stare, trochę starożytnych pisarzów. Lubił szczególniéj Św. Pawła i Senekę. Wiarę miał głęboką, serdeczną, ale nie przechodzącą w mistyczne dziwactwa lub zimny racyonalizm: szanował formy, obrzędy, drobne nawet zwyczaje, przesądnéj do nich nie przywiązując wagi. Wiedział dobrze, iż duch i w drobnostkach się mieści, ale pojmował, że drobnostki ducha nie wleją, gdzie go nie ma. Duch swobodniejszy XVI i XVIII wieku wionął tu nie wiedzieć zkąd i jak, otrząsł z drzewa liście suche, a zielone zostawił. Katolik gorliwy, był katolikiem oświeconym, bez fanatyzmu; pojmował już, że najdroższém prawem człowieka jest wierzyć tak jak mu duch własny natchnie, starając się oświecić i udoskonalić. Nigdy też z nikim dysput o wiarę nie prowadził, ani sobie z cudzych przekonań żarcików dozwalał: wiara dla niego była jakby arką, któréj przed tłumem odsłaniać się nie godzi.
Wesół i pogodny, ubóztwo nosił jak purpurę, z pewną dumą, i nie byłby go pewnie zamienił na upokarzające dostatki.
Pięćdziesięciu lat doszedłszy, pan Krzysztof dobrał sobie suchych tarcic dębowych, dawno już w spichrzu złożonych, i z nich piękną zawczasu zbudował trumnę, którą nasypaną zbożem trzymał na strychu, aby dom był zawsze gotów, gdy się doń tułaczowi schronić przyjdzie.
Ożeniwszy się nie wcześnie ani późno, wziął szlachecką dzieweczkę, do pary ją sobie dobrawszy. Późniejsze życie, nawyknienie, bliższa znajomość, sprzęgły ich jeszcze mocniéj: była to pod siwiejącemi włosy para gołębi.
Anna, żona Krzysztofa, była z domu Łazów, ze staréj ubogiéj szlachty tutejszéj, jedna z pięciu siostr, które różném szczęściem powychodziły za mąż.
Małego wzrostu, jasnowłosa, biała, wesoła, żywa i pracowita, Anna wkrótce tak się bałwochwalczo przywiązała do męża, który pod dobry humor czasem ją jak dziecko na rękach nosił, że bez siebie wyżyć im i parę dni było tęskno. W domu z nią było jak z ptaszyną szczebiotką; nie umiała się rozpłakać, a przy łzach nawet przelotnych wilżących jéj oczy, usta się uśmiechały. Serce miała złote, może aż do zbytku dobre, ale dobrocią tą żyjące i nią szczęśliwe.
Dwojgu tym zacnym ludziom Bóg dał jedno tylko dziecię, syna, który na chrzcie dostał spadkowe imię dziadów i pradziadów, Adama. I w téj i w innych gałęziach familii O... wielu było Adamów. Wypieszczony i wykołysany na kolanach matki i ojca; Adzio wyrósł na śliczne chłopię, i zdawał się w tym dworku przybyszem pałacowym, tak mu jakoś pańsko z dużych jego niebieskich oczu patrzało. Wejrzenie żywe i pojętne, włos lśniący kasztanowy, twarz pociągła, pełna wdzięku, usta malinowe, wykrojone jak u dziewczęcia, czoło rozumne, słowem chłopak był jak z obrazka. Ojca to trochę martwiło, że nadto mu był piękny, wolałby był surowsze oblicze, nie tak delikatne rysy, mniéj urodziwą twarzyczkę.
— Choć to tam Pan Bóg najlepiéj wie co robi — mawiał p. Krzysztof, — ja moim rozumem, wolałbym, żeby Adamek mniéj był piękny; chłopcu ta zbyteczna uroda na nic, pokocha się sam w sobie, próżność wleci do serca... Niechby go tak nie chwalono, mniejby się sobie przypatrywał, a nie tyle o siebie troszczył. Adonisom nic po tém na świecie, tylko to Wenerom idzie na pastwę.
— O! — odpowiedziała żona — poczekaj trochę, jeszcze zbrzydnie, opali się. Dajcież mu pokój, co wam to szkodzi, że piękny? zawsze to ludzi dobrze uprzedza i serca pozyskuje. Niech-no na świat wyjdzie, zobaczysz jak mu się powodzić będzie: muszą go kochać wszyscy.
— Byle nie wszyscy — mówił p. Krzysztof; — już to bardzo zły znak i niewygodna rzecz, kiedy cały świat pokocha. Szacunek i miłość prawych, a choćby nienawiść grzeszników i nicponiów, to i dosyć. Chcąc, żeby nas wszyscy kochali, trzeba nieraz te amory poczciwością opłacać. A w dodatku, moja jejmość, czy ja będę na świecie, czy mi z niego Pan Bóg zejść rozkaże, pamiętajcie to dobrze, iż dla Adama powodzeń nie chcę, któreby go za dom wywlokły i oderwały od zagona, do którego Pan Bóg stworzył, kiedy mu się tu dał urodzić. Każdy się powinien trzymać tego miejsca, z którego urósł, a dostojeństwa i bogactwa jeśli same nie przyjdą, latać za niemi nie warto.
Ja taki zawsze swoje — kończył stary wzdychając: — wolałbym dobrą głowę, poczciwe serce, niż ładne liczko...
— Jedno przecię drugiemu nie przeszkadza, szeptała po cichu Anna.
Adamek miał prócz twarzyczki ślicznéj i serce dobre, i głowę wcale niezłą, ale ojciec się też nie mylił: — ładne liczko trochę mu ją zawracało, były tam już zarody próżności i ziarenka pychy, choć nie wiadomo zkąd przyszły, jaki je wiatr tam naganiał. Adamek lubił się stroić, uśmiechał się do ludzi zalotnie, dużo marzył i rozpytywał o szersze światy, a ciasny mu ten kątek widocznie nie starczył.
Dziwne też to było chłopię w swoim rodzaju, gdyż to co je otaczało, wcale go wytłómaczyć nie mogło: wyrastał, przeciwko wszelkim oczekiwaniom, na paniczyka, mimo że ojciec, bez tyranii, trzymał go dosyć surowo. Czy skryte pieszczoty matki, czy się tam co staréj krwi butniejszéj odezwało, czy myśl jaka zawczesna zaleciała do téj pięknéj główki Antinousa, dosyć, że Adam nie był takim, jakim go chciał mieć ojciec; więcéj mu nieznany świat smakował niż nauka, i jakieś losy świetne, o których najpocieszniéj marzył.
Pan Krzysztof, gdyby to bardzo rozbujało na przekór jego woli, chciał z niego dla poskromienia zrobić żołnierza, sądząc, że późniéj czas jeszcze będzie porąbanemu trochę i ostygłemu nieco powrócić na schedę ojcowską i w cichym dworku odpocząć.
Uczył go tymczasem tak, jak się sam niegdyś do życia sposobił: łaciny, prawa i wszystkiego co wówczas było szlachcicowi potrzebne do spełnienia jego posłannictwa społecznego. Tymczasem Adam mimo to w duszy urabiał się na panicza i twarzą na niego wyglądał; z nauk ssał tylko to, co mu do jego natury przypadało: słodycze jak pszczoła z kwiatków. Matka była z niego dumna, bo przed nią mógł się swobodnie z całym swym dowcipem popisać; ojciec się niepokoił, bo chłopiec przeczuciem wiedząc, że szczerze z nim obcując nie podobałby mu się, był przed nim zatajony i nie swój.
Czasem p. Krzysztof ciężko nad tém wzdychał, a niekiedy przed Chrystusem modlił się na intencyę syna.
Do piętnastu lat Adzio wyglądał prawie jak dzieweczka, ale po głowie straszne mu już nad jego wiek myśli chodziły. Właśnie w téj porze powieść się też nasza zaczyna.
Dworek w Wólce Brzozowéj, choć tak usunięty na stronę, nie był bez stosunków z sąsiedniemi wioskami i dworami szlacheckiemi. Szlachcic naówczas nie mógł się całkiem od swoich odstrychnąć, tysiące różnych węzłów wspólnego dobra wszystkich razem łączyły. Stan szlachecki związany ściśle stanowił jedną wielką całość, rodzaj zakonu i reguły, solidarne społeczeństwo wśród narodu; członkowie jego z konieczności musieli być siebie blizko. Ta spójność dawała im siłę. Szlachta przytém cała była jakby jedną rodziną pokrewną; ludzie z najdalszych okolic, gdy się z sobą zeszli, a rozpytali o swe herby, zawsze domacali się jakiéjś między sobą kolligacyi, styczności między pozornie nieznajomymi i obcymi. Pan Krzysztof czuł się także do tego obowiązku życia z braćmi, ale go ograniczał do pewnych wypadków, bo lubił swoją samotność.
Samych też imienników jego siedziało tam jeszcze trzech, na małéj nieopodal wioszczynie: stryjeczni to byli pana Krzysztofa, z którymi się po trosze żyć musiało.
Dobrzy to byli ludziska, ale dużo od p. Krzysztofa różni i wiele od niego niżsi; poważali go wszyscy jak patryarchę rodziny.
Przez dziwne ojca tych braci nabożeństwo do ŚŚ. Trzech Królów, których ciała spoczywają w Kolonii, z kolei przychodzący na świat synowie, otrzymali imiona: Kaspra, Melchiora i Baltazara. W sąsiedztwie zwano ich żartobliwie: trzema królami zaborzowskimi, siedzieli bowiem wszyscy w jednéj wiosce Zaborzowie, któréj spłacić sobie nie mogąc, podzielić się nią musieli na dwie części: trzeci zawczasu swoją stracił. Kasper najstarszy miał w niéj dwie schedy, skwitowawszy drugiego brata cząstkowemi wypłatami powoli, z pomocą posagu żony; Melchior siedział na trzeciéj schedzie. Baltazar, jakeśmy mówili, żadnéj już nie miał, posiał bowiem swoją po świecie, próbując na nim szczęścia napróżno. Służył on z razu wojskowo i powrócił z szablą poszczerbioną, twarzą pokiereszowaną, kieszenią całkowicie próżną, a z nabraném przywyknieniem do włóczęgi i kieliszka. Bracia przyjęli go jak brata, ale też im ciężki nie był; wesoły, myśliwiec zawołany, na chleb sobie wszędzie zapracował i potrzebował go dla siebie bardzo mało. Że chodził wiele i długo miejsca zagrzać nie mógł, najwięcéj się podobno zawsze troskał o buty, i przypisywał niegodziwości szewców nieuchronne skutki włóczęgi. Szukał też wszędzie owych idealnych butów, któreby się wcale nie darły; ale nadaremnie. Zresztą odziewał się zawsze jednakowo, a proch kupował za lisie i borsucze skórki, których co rok dosyć upolowywał.
Kieliszek gorzałki, misa krupniku, garstka prostego bakunu, który na podwórzu palił, bo go nikt w izbie nie zniósł — było mu dosyć.
Piosenek umiał tyle i tak różnych, że niemi mógł zabawić kogo chciał, bo dla każdego łatwo mu było dobrać taką, jaka dla niego przystała. Śpiewał je potężnym, ale łagodnym basem, który i w kościele i w domu jednał mu wielkie pochwały; na nieszczęście czasami chrypka go psuła i uciekać się trzeba było do jaj i oliwy, aby się jéj pozbyć co prędzéj. Był to mistrz do pieśni, a wszystkie jego teksty były wielce stare, serdeczne i na znaną jakąś nutę, która każdemu przypominała lata dziecinne. Spisywał on gdziekolwiek posłyszał wszelkiego rodzaju śpiewy do jednéj grubéj księgi, w skórkę oprawnéj, którą bardzo zazdrośnie przechowywał. Nigdy go ona nie opuszczała; napróżno nieraz na figla odkraść mu ją się starano: miał na nią czujne oko.
— Kiedyś to, panie — mawiał — będzie rzecz nieopłacona, bo pieśni mrą jak ludzie...
Były tam i wielkopolskie, i mazowieckie, i krakowskie, i litewskie, i rusińskie, kozackie i pokojowe, o miłości i żołnierce, wojenne i pobożne do Matki Najświętszéj, a wszystko nie drukowane, i takie tylko, które się z ust do ust chodząc przechowywały.
Cały ten zbiór różnemi atramentami przez wiele lat wpisywany do księgi poplamionéj i zużytéj, nieodstępnie w torbie borsuczéj towarzyszył p. Baltazarowi. Pamięć starego wojaka była tak szczęśliwa, że byle jeden raz którą pieśń posłyszał, już ją pochwycił i nie zapomniał; a notując w książce, dopisywał zaraz, na jaką nutę śpiewać się była powinna.
Głos miał bardzo piękny, czysty i silny, a kiedy sobie nieco podochociwszy pozwolił całą piersią w kniei zanócić, słychać go było o pół mili, i ludzie mówili uśmiechając się:
— Oho! jak to sobie dziś król Baltazar pozwala!
Kasper, drugi brat, był gospodarz zawołany, ale dzieci miał kupę; było na kogo o chleb się starać, i że pracował zabiegliwie, nie dziwota. Melchior, trzeci, choć żonaty, dotąd był bezdzietny i okrutnie skąpy, choć nie wiedzieć dla kogo oszczędzał i zbierał. Rodzina patrzała na niego jak na przyszłą zapomogę. Kasper żył z nim w przyjaźni i posługiwał mu jak mógł. Baltazar mniéj go lubił, bo sknerstwo było mu obrzydłe, a tam i jegomość i jejmość nad każdym groszem się rozpadali. Znacznie młodsza od męża pani Melchiorowa, żywa, słuszna, chuda jejmość, dosyć jeszcze ładna, i mężem rządziła, i we wsi ją zawsze najgłośniéj było słychać. Brat Kasper choć do niéj nie miał nabożeństwa, i po cichu ją Herodyadą nazywał, znosić przecię musiał, i był dla niéj bardzo grzeczny, bo się obawiał, by mu i serca brata, i majątku z przed nosa nie pochwyciła. Melchior był słabowity, kaszlący; żona sobie mogła łatwo testament wyrobić, i pogrzebawszy go, pójść jeszcze za mąż, bo do młodych chłopców uśmiechała się dosyć zalotnie, gdy jegomość nie patrzał. Szeptano nieraz o tém wieczorami, ostrożnie wzdychając i obawiając się, by przez ludzi nie doszły te gawędy do jejmości do drugiego dworu.
Baltazar z bratową nienawidzili się otwarcie: ona go nazywała próżniakiem i drapichróstem, on ją gęsią syczącą; ale do zerwania stosunków jakoś jeszcze nie przyszło. Politykowali z sobą, wzajemnie sobie nadskakując. Baltazar czasem nawet stroił do niéj udane koperczaki, ale go odprawiała okrutnie, bo się na farbowanym lisie znała.
Lepiéj było Baltazarowi z Kasprem, który był otwartszy, żywszy, serdeczniejszy, i z żoną jego, kobietą dobrą, zawsze swemi dzieciakami zajętą, z których jedne na świat przychodziły, inne się obiecywały, inne odłączały, drugie już dorastały, a „co rok to prorok,“ mówił uśmiechając się brat Baltazar.
— Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył, odpowiadał Kasper, ruszając ramionami.
Stary żołnierz zaglądał czasami i do Wólki Brzozowéj, do pana Krzysztofa. Niekiedy nawet zabawił tu dni kilka; ale mu jakoś było nieraźnie z tym poważnym człowiekiem, dla którego nie wiedzieć było nawet co zaśpiewać. I choć miał jadła do sytu, a gorzałki staruszki kielich spory przed każdém jedzeniem, że się musiał na wodzy trzymać, długo tu nigdy nie wybył. Kochali się przecię z daleka serdecznie.
Najbliżsi ci krewni pana Krzysztofa żyli z nim w dosyć ścisłych stosunkach, szczególniéj Kasper. Melchior go z dala szanował, Melchiorowa trochę się obawiała, już ich po cichu zowiąc wielkimi panami, a Adasia paniczykiem.
Oprócz tych najbliższych krewnych, rodzina Łazów, familia obu żon Kaspra i Melchiora, inne domy podlaskie pomniejsze, były w stosunkach z panem Krzysztofem.
Z panami, którzy mieli dobra w téj okolicy i czasami tu przebywali przez letnie miesiące, z Radziwiłłami, Sapiehami, z podpankami, którzy na ich fortunach wyrastali jak grzyby, coraz gęściej w tych czasach zastawą i kupnami szczerbiąc dawne magnackie posiadłości, O.... wcale nie żyli. Drobna szlachta mogła się trzymać pańskiéj klamki, ale O.... z ich imieniem lepiéj przystało niezależne ubóztwo, niż dworowanie, któreby dogadzało pańskiéj próżności cudzém upokorzeniem. Żyli więc z téj strony odosobnieni, przekładając swoje małe kółko i swój byt cichy. Trzeba też dodać, że panów nie lubili, bo im to fertyczne a napuszone państwo nie smakowało. Krzysztof na nich nigdy nic nie mawiał, ale trzéj królowie, szczególniéj Baltazar, psy wieszali nie oszczędzając.
I było tam za co hałasować pod owe czasy, bo to życie niby pańskie, cudzoziemskiego kroju, gdyby wrzód na karku siedziało krajowi, nic mu prócz pogardy nie dając.
Już samo wychowanie niby europejskie, które tylko europejski brud, lichotę i czczość sobie przyswajało, dobrego nam nic nie przynosząc, dzieliło panów od narodu; obyczaj nie zespalał także: oddalała pogarda mniemanego barbarzyństwa i wzajemna nieufność.
Czas to był rozerwania i walki wewnętrznéj. Ogół kraju stał uparcie przy średniowiecznéj swéj formie społecznéj, zupełnie różnéj od téj, jaką życie w reszcie świata powoli przybierało; czuć już było wszakże, iż się przy tém utrzymać będzie niepodobna. Postęp konieczny, na chwilę wstrzymany tym uporem i bezwładnością umyślną, wewnętrznym bojem i podobném jak w Rzeczypospolitéj Weneckiéj obstawaniem przy nieruchoméj zachowawczości, domagał się praw swoich. Im dłużéj był zaparty, tém silniejsze odzyskując swe prawa, musiał wywołać wstrząśnienie.
Młody Adaś, jakeśmy już mówili, był dosyć szczególném chłopięciem. Zkąd mu się wzięło był wcale innym, niż logicznie dziecko takich rodziców być było powinno, trudno to wytłómaczyć. Są tajemnice niezbadane w złém i dobrém; istoty jakby naprzód do pewnych losów wyznaczone, rodzą się czasem w sferach, w których spodziewać się ich niepodobna. Taką kukułką w gnieździe skowronków był ów chłopak, ani do ojca, ani do matki niepodobny, niedający z siebie uczynić tego, co z niego zrobić chciano.
Od dziecka było w nim zawsze coś dziwnie gorączkowego, jak gdyby długo uśpiony duch Toporczyków nagle się w nim przebudził. Niecierpliwy, rozmarzony, dumny, z instynktami pańskiemi, wyglądał raczéj na dziecię magnata, niż na syna ubogiego szlachetki. Małém będąc dziecięciem, przy zabawkach, mówił tylko o tém, jak będzie panem, senatorem, nawet królem; lubił się stroić w błyskotki, rósł tylko w jakichś wielkościach przyszłych, które go czekać miały. Ale przy ojcu, który surowo go za to gromił, nie odzywał się już późniéj z podobnemi myślami; cicho szeptał je w ucho matce, któréj serce niewieście potajemnie radowało się jakby przeczuciem świetnych losów ukochanego jedynaka.
Anna uśmiechała się słuchając jego rojeń i całowała go milcząca, z oczyma łez pełnemi, z jakąś tęsknotą w sercu towarzyszącą weselu. Pan Krzysztof ilekroć posłyszał podobne syna rojenia, burzył się mocno i fukał, a wytłómaczyć ich sobie nie umiejąc, przypisywał je niezręcznym matki pieszczotom... Ona składając drobne rączki, tłómaczyła mu się prawie z płaczem, że nic a nic temu nie winna. W istocie strzegła się nawet słowem potakiwać dziecięciu, choć powstrzymać go także nie miała siły. Cóż to komu szkodzi, że dziecię sobie marzy? Świat go aż nadto prędko przebudzi.
Ojciec przy każdéj téj zręczności do sytu mu powtarzał: że jego losem nie żadne państwo i wielkość, ale cicha i poczciwa praca, że błyskotki nie dają szczęścia, że często się je drogo kupuje, a oszukuje na towarze srodze i t. p. Ale to był groch o ścianę. Stary sobie mówił powoli, dziecko latało myślami po złocistych pałacach swych marzeń, i widziało się u stop tronu... wysoko, wysoko: nic mu tych losów z główki wybić nie mogło.
Powierzchowność Adasia dobrze się godziła z tą jego naturą: w istocie wyglądał raczéj na paniczyka delikatnego, niż na przyszłego szaraczka, dziedzica Wólki Brzozowéj. Promienista jakaś pogańska piękność tryumfująca sobą, wdzięk niewysłowiony, instynkt wiodący do elegancyi nawet przy ograniczonych bardzo do zdobycia jéj środkach, odznaczały go pomiędzy rówiennikami. Umysł miał bystry, pojętny, łatwość do nauki rzadką, ale wszystko brał powierzchownie, lekko; brakło mu cierpliwości i ochoty do zgłębiania czegokolwiek, choć do wszystkiego rwał się gorąco. Namiętność ta była prostą ciekawością, która się natychmiast przesycała. Uczył się więcéj przez próżność, dla popisu, niż dla siebie: lubił zaraz pochwalić się z tém co umiał, a wybierał zawsze to, co drugim było najmniéj dostępne.
Tak, potajemnie z książek, z pomocą staruszka księdza, który go polubił, prawie bez wiedzy rodziców, dosyć dobrze wyuczył się był po francuzku; wiedział dobrze, iż ten język potrzebny jest na wielkim świecie, do którego wzdychał. Za to łacina szła mu dosyć tępo, bo ją miał za starzyznę mniéj już potrzebną. Matka jego wiedziała o wszystkiém, bo się przed nią nie taił; ojciec niespokojny domyślał się wiele, milczał i był frasobliwy o niego, a własną przypominając młodość, nic w niéj do téj nie znajdował podobnego... Anna nie mogła, nie umiała być surową; czasem prosiła go, zaklinała, lecz pieszczoty dziecka rozbrajały jéj gniew, rozpraszały obawę. Modliła się tylko i po cichu popłakiwała.
Z razu wychowanie to poczęło się w domu od czytania z kalendarza, potém dobrano mu starego nudziarza ex-organistę, łacinnika i niby teologa, który w nim wielbił niesłychane zdolności, naostatek pomagał jeszcze i ksiądz ex-Jezuita, ucząc francuzczyzny po cichu. Ale w chwili gdy się powieść poczyna, Adam odbywszy te przygotowawcze stopnie domowego wychowania, począł już chodzić do szkół, i wymknąwszy się z pod oka ojca, grał między towarzyszami rolę paniczyka, mimo że w nim tę szkodliwą skłonność wszelkiemi środkami poskromić usiłowano. Od lat kilku umieszczony w Białéj, nauczył się tylko, że rodzina O.... była znakomitą w Rzeczypospolitéj, że on choć ubogi, do niéj niezaprzeczenie liczyć się miał prawo. Podnosił więc jeszcze wyżéj głowę, wiedząc, że ma w tarczy Topór i przodków głośnych po świecie.
Wiadomość ta była dla niego jakby potwierdzeniem przeczuć jego tajemnych, wykołysanych w duszy od dzieciństwa. Surowe, często bolesne i szyderskie obejście się towarzyszów, nic na to nie pomogło: duma w nim rosła, rozgorączkowywała go coraz bardziéj; ubóztwo spojone z nią draźniło; myślał tylko, jak się ze swego położenia wydobyć. Czekał, szukał, i roił sobie środki cudowne, któremiby mógł tego dokazać.
Ilekroć powracał do domu, pod ubogą strzechę rodziców, z niecierpliwością tylko układał sobie jak ma się z pod niéj wyrwać, oczekiwał jakiegoś wypadku, wiedział niemal, że ta zręczność przyjdzie, i że ją za włosy pochwycić będzie potrzeba. W innych sprawach dosyć bojaźliwy, na taki raz zbierał się na zuchwalstwo, gotował się do niego i zbroił.
Bystre oko ojca widziało, odgadywało w nim te walki wewnętrzne; niepokoił się stary niemi, ale czuł się bezsilnym do przezwyciężenia natury żywéj a do skrytości skłonnéj i unikającéj otwartego boju. W końcu gdy się ścisnęło serce, pocieszał się jeszcze.
— Może się to przerobi, gdy do czynnego zaprzęże się życia, mówił w sobie stolnikowicz; — ale nie trzeba się łudzić, źle jest jakoś z Adamem, trzebaby mu surowego nowicyatu.
— Ty przez miłość dla niego, pocieszała go żona, tworzysz sobie nadaremne troski. Dzieckiem jest, cóż dziwnego, że dziecinny.
— Niech Pan Bóg złe odwróci! szeptał p. Krzysztof.
Adam był w szkołach w Białéj u niejakiego Zamszyca, który od pewnego czasu utrzymywać zaczął studentów. Była to niegdyś professya jak inne, często z miłością i poświęceniem pełniona, częściéj jeszcze wychodząca na prostą spekulacyę, jakby przekarmienie bydła na stajni. Ubodzy ludziska podejmowali się żywić, opierać, trochę dozorować dzieci, i rachowali, aby coś na tém zarobić, a przynajmniéj swoją rodzinę przekarmić i grosik jakiś oszczędzić.
JMP. Zamczyc, u którego postawiono Adama nie był ani lepszy, ani gorszy od innych swych współtowarzyszów. Rodzice dawali za chłopca z korrepetycyami, opraniem i strawą, kilkaset złotych i kilkanaście korcy ordynaryi w naturze, jak to podówczas było we zwyczaju. Szła tam na tę edukacyę i mąka, i krupy, i masło, i ser, i słonina, a że gotówka była rzadka, pieniędzy co najmniéj.
Zamszyc spolaczały Niemiec, który już po niemiecku był zapomniał, bo się w Polsce urodził, wychował i nazwisko swe Samschütz na pół krajowe przerobić usiłował, był już człowiekiem niemłodym; niegdyś dworak, nie nadto uczony, pedagogiem a raczéj spekulantem na chłopcach stał się od niedawna, gdyż wprzódy różnych chlebów próbował, a żadnego jakoś najeść się nie mógł. Ostatnim razem był zawiadowcą ogrodu i pomarańczarni u Sapiehów w Kodniu; ale tu pokłóciwszy się z marszałkiem dworu, który do jego appartamentu chciał się wtrącać, poszedł na niezawisły chleb, młodzież zamiast płonek hodować. Szło mu w istocie nie tyle o to, aby się chłopcy uczyli, ile żeby z nimi jak najmniéj miał biedy, a z nich jak najwięcéj korzyści. Karmił ich wedle kontraktu, ale spekulował na wszystkiém; zresztą na obroty młodzieży, byle władze szkolne o nie się nie upominały, nie zbyt troskliwém patrzał okiem.
Młody Adaś nie był utrzymywany nazbyt ostro; przytém jakoś mimo swojego ubóztwa imponował imieniem i postawą Zamszycowi, który się go trochę lękał, choć się do tego nie przyznawał i nadrabiał miną. Życie chłopca szło dosyć swobodnie, a nauki tyle w nim było tylko, co z musu nauczyciele wcisnęli. Folgowano Adasiowi, widząc, że na uczonego nie wyjdzie, a tyle co szlachcicowi potrzeba, umieć będzie, bo ma pojęcie łatwe, a ochoty niewiele. Zamszyc go unikał, czując, że go chłopak nie lubi, przedrwiwa i drugich na niego podburza... Nie śmiał go zbytnią łagodnością ośmielać, ani surowością draźnić; najczęściéj nahałasowawszy się z daleka, umykał nie czekając ostatka.
Jednego pięknego poranka jesieni — a było to święto jakieś kościelne i lekcye wakowały — Adam wybiegł z towarzyszami bawić się na cmentarz: było to najbliższe miejsce do grania w piłkę i biegania w zawody. Cieniste stare lipy wabiły tu często Adama z kilku młodszymi współuczniami. Lubił tu rozpowiadać towarzyszom o śnionéj przyszłości, o wielkich swych losach. Gawędy te ponętne jak bajki, ubierał w barwy świetne, a chłopcy słuchali ich z otwartemi ustami, dziwiąc się zkąd się to wszystko u niego bierze. Niekiedy też dawał się i on pochwycić młodości, szalał razem z drugimi, ale się im starał przodkować. Grano w piłkę około muru i dzwonnicy, zaglądano do stojącéj w rogu cmentarza kostnicy, któréj tajemnicze głębie pełne przyborów pogrzebowych, przerażały i nęciły. Tego dnia Adam był w wielkim zapale, i młodszym od siebie dzieciakom spowiadał się wesoło ze swych zuchwałych planów przyszłości: widział się dygnitarzem, ministrem u boku króla... okrytym dostojeństwy i orderami...
Była to godzina nabożeństwa, ale zajrzawszy ledwie do kościoła, chłopak wyprowadził po cichu towarzyszów ku lipom i furtce od ulicy. Przypatrywali się ztąd ruchowi ulicznemu i zaczepiali przechodniów, sami się kryjąc potém w głąb cmentarza, w razie pogoni mając ujście przez dzwonnicę na tylną uliczkę.
Właśnie stali w bramce, wygrzewając się w ciepłém jeszcze słońcu jesienném, gdy naprzeciw nich zatrzymała się ogromna ładowna landara podróżna, sześciu końmi zaprzężona.
Chociaż przez miasteczko ciągnęły bardzo często różne pańskie karawany i chłopcy się nieraz z niemi spotykali, zawsze ci przybysze z innego świata budzili w nich niepomierną ciekawość.
Cała kupka studentów wybiegła cisnąc się do furtki, aby przyjezdnych zobaczyć.
W istocie było to niepospolite zjawisko, wspaniałe zarazem i pociesznie wyglądające. Powóz był wielki, ciężki, zabłocony, na którym z pod skrzepłéj warstwy gęstego błota wyglądały bronzy i ozdoby wytworne. Drzwiczki same zajmował prawie całe, malowany herb wielkich rozmiarów, rozpościerający się na gronostajowym płaszczu, z hrabiowską u góry koroną. Bystre oko Adama postrzegło zaraz na wierzchu rodzinny Topór... i serce mu uderzyło gwałtownie. Z tyłu, po bokach, od przodu, poprzyczepiane i powiązane były tłomoki, skrzynki, pudełka, a ze środka wyglądał także obfity pakunek, mnóztwo rzeczy... parę twarzy niewieścich. W téj arce Noego siedziały, jak widać same kobiety.
Za nią szedł zaraz drugi powóz mało co mniejszy, równie ciężko obładowany, w którym dwóch mężczyzn siedziało. Szedł jeszcze i trzeci w końcu, rodzaj podróżnego furgona ze służbą płci obojéj, dosyć wesołą, razem z ładownym wozem kuchennym, któremu towarzyszyli konno dwaj kozacy dworscy w liberyi granatowéj z karmazynem, w czapkach o zwiesistych wierzchach i z pistoletami w olstrach siodeł.
Cała ta kalwakata miała pozór pański a wspaniały. Zaledwie się zatrzymała, natychmiast ciekawy tłum uliczny zbierać się koło niéj i otaczać ją począł... Nie wiedzieć zkąd całe żebractwo miasteczka, kulawy Żydek, bez ręki chłopak, ślepy dziaduś i kobieta na wózku, obstąpili przybyłych.
Z drugiego powozu rzucono kilka groszaków, a kozacy grzecznie, ale stanowczo zabrali się do oczyszczenia placu.
Z pierwszéj landary wyjrzała blada twarz kobieca, bardzo pięknych, nieco zmęczonych rysów, dość jeszcze młoda. Na widok jéj szybko z drugiego powozu wysiadł mężczyzna, którego wieku trudno było odgadnąć, upudrowany, czerwony, dosyć brzydki, w podróżnych sukniach zapylonych, o lasce: zbliżył się z wolna ziewając do drzwiczek landary.
— Mon cher, — odezwała się do niego kobieta — każcie się dowiedzieć w kościele, czy nie mogłabym być na mszy? Możebyśmy się tu wstrzymali na pół godziny dla wytchnienia? Bardzo się czuję jakoś znużona tą nocną jazdą... Te szkaradne podlaskie drogi... te grobelki bez końca...
— Niechże idzie Tyrakowski — odparł mężczyzna, i kiwnął ręką na stojącego nieopodal niepoczesnego dworaka, któremu wskazał kościół. — Jeżeli chcesz mon ange — dodał powoli — to niech się tu kozacy o jaką gospodę rozwiedzą, i nim ty mszy wysłuchasz, wszystko do śniadania przygotują.
— A! bardzoby to było dobrze odpowiedziała kobieta: une excellente idée...
W chwili gdy te słowa z westchnieniem na pół do ziewania spazmatycznego podobném domawiała piękna pani, stojący w furtce piękny, uśmiechający się Adaś wpadł jéj w oczy.
Rozparł on swych towarzyszów i wysunął się naprzód, aby być widzianym.
— A! patrzże kasztelanie — zawołała kobieta wskazując na niego — cóż to za śliczny chłopak! un cherubino d’amore...
Adaś czy się domyślił, czy przeczuł, że o nim była mowa, pokraśniał cały, a ta krew wytryskująca mu na twarz, jeszcze go uczyniła śliczniejszym.
Mężczyzna czerwony odwrócił się, popatrzał, i rzekł dosyć obojętnie po francuzku:
— Istotnie, piękny chłopiec... bardzo piękny chłopak; musi to być szlacheckie dziecko.
Podróżna pani, wychyliwszy się z powozu, topiła w nim swe czarne oczy; a Adaś odpowiadał jéj wzrokiem tak śmiałym, że się prawie w końcu uczuła zmieszaną. Ta cicha, krótka rozmowa wejrzeń, między niezbyt już młodą niewiastą a wyrostkiem, wymowniejsza była dla obojga niż się zdawało. Mówili sobie wyraźnie: ona, że go znajduje prześlicznym; on że mu się wydaje cudownie, uroczo piękną.
W istocie była też to niepospolitéj urody kobieta, piękność gasnąca, ale jeszcze dziwnie ponętna, twarzyczka Psychy trzydziestoletniéj: oczy czarne głęboko osadzone z długiemi rzęsami jedwabnemi, nosek orli maleńki z różowemi nozdrzami jakby arabskiego rumaka, usta drobne koralowe, w górę nieco podniesione... Ale policzki te zbladły i straciły świeżość, były niemal żółte, a przy tych oczach, jak rysy na murze, który ma popękać, widniały już miskroskopowe marszczków zarody. Wyraz całego oblicza już nie jaśniał ogniem wesela i miłości, był smutny, zwątpiały, znużony; długa już przeszłość burzliwa patrzała z czoła chmurnego.
Z dala jeszcze prześliczna, z blizka miała w sobie coś trupiego; resztki ognia biły się w niéj z jakąś niemocą duszy, zwątpienie pasowało się z życiem wyczerpaném, a pragnącém się czegoś uchwycić jeszcze, aby swój byt przedłużyć. Lata ubiegłe tak już dotkliwie widoczne na jéj twarzy, nie nadały jéj żadnéj powagi i rezygnacyi; pozostałość lat ubiegłych: dziecinna niecierpliwość, rozpragnienie trzpiotowate, znużenie i nienasycona żądza nowości, ożywiały ją dziwnym niewesołym blaskiem. Był to jakby promyk słońca wiosennego na zwiędłych liściach jesieni. Widocznie chciała być jeszcze młodą, młodą zawsze, choćby kosztem największym, zrzeczenia się dostojności, jaką wiek nadaje.
Dla takiego chłopaka jak Adam, ta pieszczona twarzyczka wielkiéj pani, cała otulona w koronki i jedwabie, cała przesiąkła miękkością i zbytkiem, musiała się wydać dziwnie ponętną i uroczą. Najwspanialsza a zdrowa i spokojem tchnąca piękność, nie byłaby na chorobliwie roznamiętnionym marzeniami chłopaku uczyniła takiego jak ten zwiędły kwiatek wrażenia. Dodajmy, że wyraz tego oblicza smutnéj ruiny, był rozpaczliwie wyzywający i namiętny, że czarne te oczy, do których spłynął cały ogień dawnego życia, zdawały się gorzeć namiętnością nienasyconą a chciwą. Pod strzałami tych wejrzeń wlepionych w niego, Adam stał nieustraszony, uśmiechnięty, szczęśliwy; miłość własna jego była połechtana, a serce biło w piersi jakiémś po raz pierwszy w życiu rozbudzoném pragnieniem.
Piękna pani zdawała się nie módz nasycić widokiem ładnego chłopaka, — i gdy pan Tyrakowski pobiegł do kościoła zadysponować, aby Pan Bóg był gotów na rozkazy hrabiny, a sam hrabia ziewając, stał na uboczu ze złotą tabakierką w ręku, zamyślony i zmęczony, Hrabina wciąż wychylona przyglądała się Adamowi, Adaś hrabinie. Obok niéj w powozie, oprócz psa bonończyka, zdrzemanego na wygodnych poduszkach, siedziała sucha, długa, mocno ospowata panna lat dojrzałych, która po nad głową pani kasztelanowéj przypatrując się także młodemu chłopcu, złośliwie zagryzała usta. Hrabina chwyciła ją żywo za rękę i odezwała się po chwili:
— Ale spojrzże Pamelo, jak ten chłopiec jest śliczny!
— Patrzę i dziwię się, zkąd się mógł wziąć w tym kraju — odpowiedziała po francuzku zapytana. — Pani go dobrze nazwała cherubinkiem.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, piękna pani, wychyliwszy się bardziéj jeszcze, białą, prześliczną rączką, z któréj wprzódy, może naumyślnie zdjęła rękawiczkę, aby ją i bogate pierścienie, w które paluszki przybrane były, pokazać, skinęła na Adasia.
Zdaje się, że chłopiec czekał tylko tego i spodziewał się; nie wahając się, natychmiast zszedł parę stopni, zbliżając się śmiało do powozu. Czerwony, drzemiący kasztelan patrzał na to z obojętnością człowieka przywykłego do fantazyj żony, ale z pewnym niesmakiem.
Adaś przystąpił do samych drzwiczek, z których się hrabina nieco uchyliła w głąb; twarze ich zbliżyły się: ona mu, przy swéj alabastrowéj przezroczystéj białości wydała się nadziemsko piękną; on jéj, z tą rumianą, świeżą, ożywioną główką, cudnie urodziwym. Prawie drżącym głosem zapytała go hrabina:
— Kto pan jesteś?
— Jestem Adam O....
— Jak? O....?
— Tak. Toporczyk O... — odparł z dumą, głośno swe nazwisko wymawiając chłopiec.
— Mężu! mon cher! — zakrzyknęła hrabina żywo — zbliżże się; ale to cud prawdziwy! wszak to jest O....
— A! a! O.... to być może! — odparł zimno kasztelan: — są w tych stronach ubodzy O.... Z jakichże Wpan jesteś?
— Ojciec mój ma imię Krzysztof, dziad był Paweł stolnik podlaski; rodzice moi mieszkają w swojéj wiosce, niedaleko ztąd, w Wólce Brzozowéj.
— Tak! — szepnął zażywając tabaki kasztelan, który wciąż patrzał w inną stronę — wiem! ubodzy O.... znam.... Stolnikowicz zacny mówią człowiek... Ojciec! tak! dziad Paweł! no! tak! O.... Jak to zaraz w twarzy krew znać!
— A wiecież kto my jesteśmy? — zapytała z uśmiechem chłopaka piękna pani.
— Nie wiem — rzekł Adaś — ale z herbu na powozie domyślam się, że państwo jesteście z tego samego rodu... bo ot, Topór na drzwiczkach...
— Jaki roztropny i przytomny! słyszałaś Pamelo? — zawołała coraz się ożywiając hrabina do milczącéj towarzyszki — jak mu z oczu bystrość patrzy!
Na te słowa nadszedł właśnie powracający z kościoła Tyrakowski, donosząc, że ksiądz wikary oczekuje rozkazu, aby wyjść ze mszą św., gdyż właśnie rozpocząć się miała wotywa. Służący nadbiegł otworzyć drzwiczki, a pani poprawiając swój strój zmięty podróżą, wysiadła z powozu, po cichu szepnąwszy do Adasia, na którego z ukosa spojrzała:
— Zaczekajże tu, mój chłopcze, albo z nami idź na mszę świętą, to się potém bliżéj poznamy... i dowiesz się lepiéj kto jesteśmy.
Adaś byłby i tak nie odszedł, bo mu wciąż coś do ucha szeptało, że stanowcza dla jego życia nadeszła godzina; teraz tém bardziéj pozostał, i za hrabiną i hrabią poglądającym gdzieś wysoko po drzewach, posunął się ku kościołowi.
Teraz, gdy całą tę postać niewieścią objął okiem ciekawém, wydała mu się jeszcze piękniejszą... Była słuszna, kibić miała giętką, a ruchy rozpieszczonego kotka; wszystko w niéj zdradzało kobietę zmiękłą od rozkoszy, wychuchaną w zbytkach, typ, który dla wyrostków jest zawsze najponętniejszy. Adaś nie mógł się napatrzyć jak szła, jak na ławce usiadła, jak ślicznie wyglądała, podniosłszy głowę ku ołtarzowi, nie wiem, czy do Boga się modląc, czy dla ludzi. W istocie w tym półcieniu starego kościoła, wydała się nad wyraz piękną, a zamiast się modlić, przybierała z kolei wszystkie swe najpokuśniejsze postawy i wdzięczyła się jak na balu.
Dla czego chciała być koniecznie na mszy, tak mało mając ochoty do modlitwy? trudno to wytłómaczyć. Była po swojemu niezmiernie pobożna. Wiek XVIII cały był w takich anomaliach niezrozumiałych dla niego samego. Najswobodniejszego życia kobiety, zwłaszcza pod ostatki swych szałów, oddawały się fanatycznéj pobożności, sądząc, że Panu Bogu zapłacą za grzechy, służąc temu, co się im podobało nazywać Jego sprawą. W ten sposób nowy gasnącemu życiu nadawały interes. Inne dla pokrycia aż nadto jawnych błędów, stawały się wielce pobożne i dla kościoła szczodre; inne wreszcie godziły jakoś dewocyę i zalotność, jednéj i drugiéj oddając się na przemiany. Hrabina należała do ostatnich, i nie mijając żadnego balu, tysiącami płochych miłostek przerzucając, pościła surowo piątki, Suche dni, a mszy gdy tylko mogła, słuchała codziennie.
W jednéj skrzyneczce jechały przy niéj listy adonisów, w drugiéj różańce i książki pobożne, poświęcane pamiątki i relikwiarze. Nie koniecznie się nawet potrzebowała modlić, ale powierzchownie spełniała jak najściśléj formy wszystkich religijnych obrzędów.
Kasztelan także po swojemu mszy słuchał, zażywając tabakę i mrucząc pod nosem niekiedy coś nakształt obojętnéj, przerywanéj modlitwy. Reszta dworu, oprócz Pameli, była istotnie pobożna, a Pamela obwinąwszy się w czarną narzutkę, z zaciętemi ustami i przymrużonemi oczyma, poglądała szydersko po skromnym kościołku; zdawało się jéj zapewne, że w tak ubogiém schronieniu Pan Bóg mieszkać nie może.
Wotywa śpiewana z pewnym występem w głosie i ruchach przez Jmks. wikarego, który się po trosze rad popisywał z wdzięcznemi ruchy i przyjemną intonacyą, trwała dosyć długo. Adaś, który stał po za ławkami niecierpliwy i drżący, czekał tylko jéj końca, z mocném postanowieniem skorzystania ze zręczności i wyskoczenia na świat przez otwierające mu się drzwiczki.
Tymczasem w gospodzie na rynku, w najparadniejszym domu, którego gospodarz chwalił się, że u niego zawsze nocowywała księżna W... a mścisławska i książę Kazimierz, a nawet pan Mierzejewski i generał Kurdwanowski, służba przygotowywała śniadanie, czekoladę dla państwa i panny Pameli, bigos dla dworu. Wykadzono izbę bursztynem i łupinami od jabłek, gospodarz przywdział odświętne szaty atłasowe, i w nowych pantoflach z chustką od nosa paradną, ze srebrną tabakierką za pasem, oczekiwał swych gości na progu.
Po ucałowaniu patyny, którą ksiądz wikary umiał podawać nadzwyczaj zręcznie i delikatnie, ruszyli się państwo i dwór z kościoła, a Adaś za nimi, bojąc się, aby o nim nie zapomniano. Ale hrabina także go oczyma szukała, i skinąwszy nań, szepnęła uśmiechając się:
— Chodźże Wpan z nami.
Kasztelan tylko nań popatrzał wielkiemi wołowemi oczyma swemi, pomruczał coś, potém zaczął poglądać w chmury i milczał ruszając językiem w zamkniętych ustach, co nie bardzo dobry humor zwykło było oznaczać.
Piękna pani była mocno zamyślona. Idąc pieszo do gospody, zbliżyła się do męża i ujęła go pod rękę nieśmiało.
— Wiesz mon cher, jaka mi myśl przychodzi z powodu tego chłopaka?... Gdybyśmy go wzięli na wychowanie? Dla ciebie byłoby to, nie wątpię, miłe zajęcie... z oczu mu patrzy żywa intelligencya... Nie mamy dotąd dzieci... jest zawsze jakimś tam twoim krewnym. Byłoby ci przyjemnie pchnąć go w świat, co przy naszych stosunkach bardzo łatwo... Zresztą, gdyby się chłopiec nie udał, zawsze go możemy oddać rodzicom.
— Hm! — kiwając głową rzekł kasztelan ciągle roztargniony, patrząc w drugą stronę na bijące się dwa koguty na śmiecisku, — no tak... ale rodzice jego?
— O! ci się pewnie o powierzenie nam dziecka targować nie będą...
— Tak... przypuściwszy... alećby ro kosztowało...
— Co to dla nas znaczy, mon cher? tyle i tak tracimy! Jabym to wzięła na siebie — dodała cicho, — chłopak pewnoby na siebie oczy zwrócił, miałbyś honor z tego dobrego uczynku i przyjemność własną...
— Ha! ha! to sobie próbuj! to sobie próbuj — rzekł czerwony jegomość, rzucając ręką jakby dla pozbycia się żony — ja się nigdy nie sprzeciwiam... Sama się już tém chyba zajmiesz, bo ja, jak widzisz, czasu nie mam.
— Zobaczysz, jak nim pokierujemy! Ty mi poradzisz! — żywo podchwyciła pani — zobaczysz zrobimy z niego lalkę... że nam jéj pozazdroszczą.
Kasztelan począł tylko językiem w ustach kręcić i oczyma szukać przedmiotu jakiego daleko; niedostrzeżony uśmieszek przebiegł mu po wargach.
— A jeżeli go przyzwyczaimy do zbytkowniejszego życia, a potém będziemy musieli porzucić?... — rzekł cicho.
— O! niepotrzeba bo zawczasu stawiać tak strasznych problemów! Zobaczysz, wykierujemy go na człowieka, bylebyś mi dopomógł!
Kasztelan kiwnął głową przyzwalając.
Dosyć uradowana z rozmowy, hrabina rzuciła okiem na Adasia, który szedł z tyłu czerwony, zawstydzony, niespokojny, ale zarazem dumny, że z tak wielkiém państwem kroczył przez miasteczko, a współuczniowie, których tłum ciekawy napełniał ulicę, widzieli go w ich orszaku.
Tak doszli do gospody, a hrabina skinęła na niego, aby do przygotowanego dla nich pokoju szedł razem z nimi. Kasztelan kazał sobie dać osobną izdebkę, aby się trochę przebrać i odpocząć; pozostała tylko Pamela, ale odsunęła się i usiadła w oknie, aby pani nie być na zawadzie.
Podano czekoladę w srebrnych imbrykach na złocistych blatach, ciastka wydobyto z podróżnych zapasów, wodę we flaszkach kryształowych, i cały wytworny przyrząd śniadania, wedle obyczaju pańskiego. Nie zważano wcale, że państwo byli w drodze: musieli wszędzie mieć to, co zwykle miewali w domu, i być zawsze jak u siebie.
Kasztelanowa zrzuciła pokrywające ją dulietki i chustki, poszła do zwierciadła poprawić włosy, otarła się jakąś wodą otrzeźwiającą, i odświeżona jakby cudem, odwróciła się ku młodemu chłopakowi z uśmiechem niegodziwie czarującym. Wprawna we wszystkie zalotności obroty, w strategię niewieścią, wiedziała dobrze, jak biedne, niewinne dziecię wsi potrafi opanować i przyciągnąć.
Siadła przy stoliku, nadając postawie wdzięk jakiejś młodości sztucznéj, odrzuciła rękawy sukni i białe utoczone rączki dobyła z nich na podziw chłopcu, który jako żywy nigdy o podobnych nawet nie marzył.
Ręce pracowitych ludzi, są to narzędzia codziennego trudu... Najpierwéj one u nich starzeją i tracą kształty, o których zachowaniu nikt nawet nie myśli; u próżnujących sybarytów, białe dłonie są pielęgnowaną wędką na oczy i serca: ręka nabiera u nich fizyognomii, mówi, ma charakter, należy do wykwintnéj gry żywota. Hrabina miała ręce nieporównanych kształtów, i mogła się pochlubić niemi tam nawet, gdzie z wielu o lepszą walczyć jéj przychodziło. Wprawdzie straciły już one były nieco świeżości i zarysów posągowych, ale dla Adasia były jeszcze zjawiskiem idealném, jakby objawem natury nieznanéj mu nowego rodzaju, wyższego jakiegoś gatunku człowieka. Wlepił w nie oczy osłupiały.
— Zbliżże się i usiądź tu! tu! naprzeciw mnie... — odezwała się kasztelanowa, wskazując krzesełko — odpowiesz mi szczerze na to o co cię pytać będę. Ile was jest rodzeństwa?
— Jestem jedynakiem u rodziców! — odezwał się Adam.
Odpowiedź ta widocznie zmieszała kasztelanową. Nie miała ona żadnego wyobrażenia o przywiązaniu rodziców do dzieci: sama straciła ojca i matkę wprzódy nim dorosła, Bóg jéj nie dał potomstwa; przypominała sobie tylko z głuchéj tradycyi, że czasem rodzice mocno przywiązują się do dzieci, a szczególniéj gdy mają jedno tylko. To ją zaniepokoiło nieco.
— I rodzice bardzo zapewne Wpana kochają? — dodała.
Adaś nie wiedział co odpowiedzieć, pomyślał i instynktem jakimś rzekł cicho:
— Czy ja wiem?
Odpowiedź ta pełna była niepoczciwego znaczenia.
— Il est adorable de naiveté! — odezwała się pani do Pameli, która wciąż z wielką uwagą przypatrywała się ulicy.
— A Waćpan kochasz też mocno rodziców? — dodała piękna pani.
— Ja? ja? — wybąknął chłopak — ale jakże... wszakżem powinien ich kochać?
Ta druga odpowiedź była na pozór dziecinna, w istocie chytra i zdradziecka. Adaś nie śmiał się przyznać do miłości dla rodziców, bo się lękał, aby to nie przeszkodziło kasztelanowéj pomyśleć o jego przyszłości, którą już przeczuwał i zgadywał. Słówko, to małe w istocie, kryło w sobie zbrodnię; cały w niém przyszły malował się człowiek, gotowy uczucie i obowiązki dla samolubnych widoków poświęcić.
— A chciałżebyś od rodziców i ze swych stron rodzinnych się oddalić? — mówiła daléj, patrząc mu w oczy kobieta.
— Ja? — spytał mieszając się Adam.
— Myślałeś kiedy, co poczniesz z sobą?
— O! nieraz.
— Czegożeś pragnął?
— Dostać się do stolicy... i wyjść na człowieka — dodał żywo chłopak, — tego jednego zawszem pragnął.
— No! to ci się może ziścić — rzekła hrabina — odjedź z nami, my ci dopomożemy... Podobasz się nam Waćpan; zdaj swój los w ręce nasze: nie pożałujesz tego. Mój mąż, który nosi toż samo co wy nazwisko, chętnie zaproteguje imiennika.
— Ale czy rodzice pozwolą? spytał Adam pocichu.
— A! więc Wpan chcesz... potrzebujesz się pytać o pozwolenie rodziców? wyrwało się z ust kasztelanowéj.
Pytanie to również było charakterystyczne jak odpowiedź Adama: zawierało w sobie jakby zaparcie władzy rodzicielskiéj, jakby podmuch do samowoli i nieposłuszeństwa; mówiło mu wyraźnie: Nie potrzebujesz rodziców, możesz zerwać z nimi...
— Ja, doprawdy nie wiem; zdawało mi się... odparł chłopak.
Kasztelanowéj lekki rumieniec wystąpił na twarz; wstała i przeszła się po pokoju, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Wszakże się im krzywda nie stanie — zaczęła po namyśle, — gdy Wpan pojedziesz z nami, i że go na wychowanie weźmiemy. Mógłbyć Wpan do nich z pożegnaniem napisać... późniéj możesz sam przyjechać; a dziś nastręcza się mu zręczność, która się późniéj może nie trafi.
— Jak pani każe...
— Idź Wpan a śpiesznie, idź, napisz... Zabieraj swoje rzeczy, bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy... A jeśli z nami nie pojedziesz, późniéj... trudno nam będzie przysłać... Ale wprzód trzeba podziękować kasztelanowi: chodź Wpan, ja do niego zaprowadzę.
To mówiąc kasztelanowa zbliżyła się z uśmiechem do chłopaka, i głaszcząc go pod brodę, szepnęła pocichu:
— Nie pożałujesz tego... ja ci za matkę służyć będę; ale trzeba kochać mię trochę... nie prawdaż?
Adaś pochwycił jéj rękę, i niesynowski wcale złożył na niéj pocałunek. Hrabina zaczerwieniła się, nie wiem z radości czy zdziwienia, że tak dobrze zrozumiana została, i wyprzedzając go, poszła do pokoju męża, który miał nieszczęśliwy defekt, że namiętnie lubił ciągnąć pasyans; i korzystając z chwili, już był karty rozłożył na stoliku. Siedział nad nim posępny, zajęty, zamyślony, z namarszczoném czołem, okazując fizyognomią i postawą, jak ważną był sprawą zajęty. Hrabina w progu zakąsiła usta; nie spodziewała się, że przerwie to zatrudnienie, w czasie którego kasztelan zwykle bywał draźliwy, domyślając się, że ludzie na wielkości jego pracy poznać się nie umieją i szydzić z niéj gotowi. Ale cofnąć się nie było już podobna.
— Przyprowadzam ci jeńca — rzekła słodząc natrętne wnijście uśmiechem... — Pan Adam O... jedzie z nami do Warszawy, i przychodzi ci podziękować za szlachetną myśl twoją zajęcia się jego wychowaniem... Pocałuj go w rękę, ale ostrożnie, żebyś kart nie pomieszał, szepnęła popychając chłopaka.
Kasztelan odwrócił się gniewny prawie, ale go rozbroiła pokora Adasia...
— A no! no! bardzo się cieszę, że mu użyteczni być możemy... Więc dobrze... zawsze to nasza krew... niech jedzie...
I oczy napowrót wlepił w karty z całém zajęciem człowieka, który do głupstwa niezmierną przywiązuje wagę.
— A teraz idź Wpan, gotuj się do drogi, i zostawże piękny list do rodziców.. Tylko proszę nie marudzić, bo już się bryki pakują — rzekła hrabina.
— Za chwilę małą będę z powrotem — zawołał Adaś, otworzył drzwi i zniknął jak błyskawica.
Hrabina nie przerywając mężowi w zajęciu, które całe jego siły umysłowe wypotrzebowywało, po cichu wróciła do pierwszego pokoju i zbliżyła się do Pameli, swéj przyjaciołki i powiernicy.
— N’est ce pas qu’il est adorable?
Ospowata panna spojrzała trochę szydersko na hrabinę.
— O! niezawodnie — szepnęła — ale pani wiele sobie na głowę bierze kłopotu; to dziecko, które uczyć będzie potrzeba chodzić, mówić i myśleć... A któż wie jakiego charakteru? dodała ciszéj.
— Ale to nasz krewny... to O...
— Jak to! nosi wasze imię?
— I jest niezawodnie naszym krewnym choć ubogim... Zobaczysz, zrobimy z niego znakomitego człowieka. Wystaw sobie Pamelo, gdy go ubiorę, gdy go wystylizujemy, jakie podziwienie, ile zazdrości obudzi! Ale to Adonis... a cudowny tą swoją wiejską prostotą... Głowa mi się pali! Nie prawdaż? jestem śmieszna?
I po chwili dodała trzpiotowato prawie:
— Ty Bonończyka weźmiesz na kolana, ja go posadzę przy sobie w landarze; przez całą drogę do Warszawy będziemy go uczyły, rozmawiały... O! nie uwierzysz, jak prześliczne mam projekta... Pamelo! jestem szczęśliwa; od dawna nie czułam takiego życia w sobie: zdaje mi się, że rzucam całun i z grobu powstaję, że wiosna w około... żem młoda... że mi skowronki śpiewają nadzieją.
Pamela smutnie spojrzała na nią, a w oczach biednéj kobiety łzy się zakręciły, załamała ręce... spuściła oczy.
— Bądź co bądź — rzekła — bądź co bądź... byle żyć jeszcze!...
Adaś jak piorun wpadł na stancyę właśnie w chwili, gdy stary Zamszyc z usty otwartemi, z okularami zarzuconemi na czoło, stojąc w pośrodku izby, słuchał razem sześciu opowiadających mu chłopaków o wycieczce O... do gospody z jakąś wielką i piękną panią i strasznie poważnym magnatem.
— Otóż i dezerter! — zawołał pedagog surowo — gdzieżeś to asan był?
— Ja! byłem u moich krewnych państwa kasztelaństwa O...
— Bez pozwolenia! siako tako! (było to przysłowie, którego Zamszyc tak niepowściągliwie używał, że go przezwano tém imieniem).
— Tak jest, i bez niczyjego pozwolenia jadę z nimi zaraz do Warszawy, bo mnie z sobą biorą: tylko kilka słów do rodziców napiszę.
— Jak to! co to! nie pytając pana stolnikowicza — przerwał zdumiony tém zuchwalstwem Zamszyc — co to... siako tako... aspan sobie myślisz... co to to tam być?
— Ot tak jak mówię: zabieram manatki i kłaniam się Waćpanu, szczęśliwy, że stęchłéj jego kaszy ze świecą łojową jeść już nie będę.
Zamszyc struchlał, wyrzut ostatni jak sztyletem przebił mu piersi. Młodzieniec śmiał mówić o tém, co było największą tajemnicą domu: było to świętokradztwo! Okalająca ich młodzież zawsze gotowa stanąć w oppozycyi przeciw pedagogowi, uszczęśliwiona wypowiedzianą prawdą o kaszy i świecy, poczęła się uśmiechać, biorąc stronę Adama, który jak burza chwytał swe rzeczy, rozrzucał, pakował.
— Co to to ma być? — powtórzył Zamszyc bełkocąc i tupiąc nogą — jawny bunt przeciw prawnéj władzy, siako tako! na to ja nie pozwolę!
— Idźże Wpan do pana kasztelana i spytaj go, odparł zimno Adaś; ja z Wpanem rozprawiać nie mam czasu, bo na mnie i tak czekają, a jeszcze do rodziców napisać muszę.
I maleńki swój tłomoczek spiąwszy wprędce, chłopiec pochwycił arkusz papieru, siadając bez namysłu do pisania. Nic go to nie mieszało, że młodzież ciekawa otaczała stolik i zaglądała mu w list, który gorączkowo kreślił.
Pedagog skamieniały stał z założonemi rękami blady; zdawało mu się, że marzy, a usta drżące powtarzały:
— Stęchła kasza ze świecą łojową! Świętokradztwo! siako tako! bunt! wyraźny bunt! Ale to tak być nie może — dodał — ale ba! ja asana tak nie puszczę na cztery wiatry, kiedy mi zostałeś siako tako przez rodziców oddany i mojej opiece powierzony... Ze świecą łojową! Zobaczymy! Stęchłą kaszę!
— Zobaczymy! — rzekł nie odrywając się od pisania Adaś.
— Ja za Wpanem pójdę...
— A no! proszę, i owszem.
— A nie, to do księdza rektora dam znać.
— Daj znać, i owszem...
— Przecięż za pół roku siako tako odebrałem ordynaryę i zapłatę.
— To ją sobie zatrzymasz...
Adaś naprędce dokończywszy listu, bez zastanowienia rzucił go na stół, skłonił się towarzyszom broni i stołu, uśmiechnął zwycięzko, i jak motyl wylatujący z wiążącéj go gąsiennicznéj powłoki, wyskoczył niosąc swój tłomoczek na ulicę. Zamszyc nie zrzucając okularów z czoła, ledwie porwawszy dla przyzwoitości czapkę, pobiegł za zbiegiem w tropy. Ale że cała ta scena już nieco opóźniła Adasia, ekwipaże kasztelaństwa stały przed gospodą i zdawały się tylko oczekiwać na przybywającego. Czerwony kasztelan siedział już w swym koczu z Tyrakowskim, a z landary wyglądała piękna główka hrabiny, szukająca niespokojnemi oczyma; biała ręka dawała mu znaki, by co najprędzéj przybywał, bo kasztelan, któremu przerwano pasyans, mocno się na zwłokę niecierpliwił. Adaś oddał tłomoczek kozakowi, który naprzeciw niemu podbiegł, a sam, zręcznie i chyżo jak uciekający od pogoni złoczyńca, rzucił się na wskazane mu miejsce. Zamszyc, który śpieszył upomnieć się o zbiega, ledwie nadążył do drzwiczek, gdy się te już zamknęły; zdjął czapkę mając rozpocząć mowę: gdy wtém konie ruszyły, a dawny wychowaniec szyderskim go tylko pożegnał ukłonem.
Nie dając się tak łatwo zbyć, pedagog podbiegł lekkim kłusem do kasztelana ze zdjętą kapuzą, a czerwony pan ze zdjętéj pokornie czapki wnosząc, że prosi o jałmużnę, rzucił mu naprędce złotówkę... W téj chwili cała kalwakata, z ogromnym łoskotem, klaskaniem z biczów, krzykiem pocztylionów, śmiechem czeladzi a admiracyą otaczającego ludu, wyruszyła tryumfalnie przebiegając ulice małego miasteczka, które bez łzy, bez westchnienia, suchém okiem, rozpaloném nadziejami, pożegnał uśmiechając się Adaś.
Pocztylioni dla popisu raźnie puścili konie z miejsca, i tuman kurzu tylko świadczył o znikłém zjawisku.
— Ciekawa rzecz! co ja teraz ze stolnikowiczem pocznę! zawołał Zamszyc skłopotany. — Ten chłopiec zawsze mnie niepokoił... i wyśniła mi się bieda. A niechże go... razem z tymi co go porwali... siako tako, sto tysięcy dyabłów!... Śmiał mi powiedzieć... ze świecą łojową? Znaleźliż kiedy knota? znaleźli knota? Powiedzcie mi! Nigdy! nigdy! to nikczemnik...
Mrucząc tak i pięścią odgrażając się niewiadomo komu, powracał teraz do swojego domku zafrasowany staruszek, mając jeszcze do przebycia szyderskie z siebie urąganie uczniów, przyklaskujących ucieczce Adama.
Im więcéj o tém myślał, tém go cała ta historya dziwniéj mieszała. Wypadek był tak niezwyczajny, tak osobliwszy, że i ratunku nań potrzeba było szukać w środkach niezwykłych. Zamszyc dotąd żył zamknięty w ciasném kółku bardzo pospolitych zdarzeń, nie wychodzących nigdy z pewnych umiarkowanych proporcyj. Stłuczenie szyby, zbicie garnuszka, już go dosyć martwiło, gdy ich na kim poszukiwać nie miał; cóż dopiero ucieczka studenta w biały dzień, nieprawdopodobna, gorsząca! Tarł czoło, sądząc, że mu się to przyśniło, i nie doszedłszy do domu, ciągle z odkrytą głową, bo nie miał dosyć przytomności, by włożyć czapkę, zawrócił się do rektora akademii.
Rektorem naówczas był Jmks. Hermolaus Kessler, Szlązak, człek głęboko uczony, surowy i poważny, który szkołę i wszystko co do niéj należało w wielkim trzymał rygorze. Sławny był z tego, że nietylko szacunek powszechny, ale i postrach w około siebie rozsiewał; obawiali się go wszyscy, a powagę dostojności swéj piastował, jak gdyby akademii saméj, nie zaś skromnej jéj córy był naczelnikiem. Zamszyc widywał go w dni uroczyste z dala, rzadko, i truchlał na myśl, że mu się do niego zbliżyć przyjdzie, tak ta postać wyniosła doktora świętéj teologii i obojga praw, z za okularów złocistych spoglądająca na poziomy świat z pogardą, wydawała mu się straszną.
Przystęp też do księdza Kesslera dla ludzi pospolitych nie był łatwy. Mały, kulawy pedel i kalafaktor zarazem strzegł dniem i nocą drzwi, których progu nikt ze śmiertelnych nieupoważniony przejść nie mógł.
Pedel ów, przezwany z powodu ułomności swéj przez studentów kuternogą, dawał się ująć parą groszy, gdy szło o audyencyę; ale wziąwszy je i wyjednawszy posłuchanie, pod nosem professorów nawet klął i łajał, czując się w obowiązku naśladowania pryncypała i nieubłaganéj jego surowości.
Zamszyc tak był przejęty nadzwyczajnym wypadkiem, że wpadł nierozważnie na górę i uderzył się aż o kuternogę, śpiesząc zadyszany do Illustrissima... Wtém mu stróż gniewny drogę zaparł.
— Oho! zawołał — a dokądże to tak?
— Do księdza rektora.
— A tak! do księdza rektora! jak do karczmy! Co to Wpan nie wiesz porządku? Illustrissimus pracuje.
— Ale nadzwyczajny wypadek.
— No! to co?
— Naści trzy grosze na tabakę! siako tako! — zawołał zdesperowany Zamszyc, oddając nierozważnie złotówkę kasztelana, która mu w czapkę wpadła. Na miłość bożą, puszczaj mnie.
— Tak!... ale nie! popytam się; stój Wpan... nie można: tu na wszystko jest forma... trzysta dyabłów! — krzyknął kuternoga — ja zaraz powrócę...
— Dam jeszcze drugie tyle, a prędzéj, człowiecze.
— O! to coś jest! — szepnął sobie pedel — pośpieszając do drzwi, które za sobą zamknął.
Po chwili gorączkowego oczekiwania, otwarły się one i wpuszczono drżącego pedagoga, który miął czapkę w ręku z niecierpliwości. Na progu drugiéj izby spotkał stojącego ks. rektora z rękami w tył założonemi, z głową do góry podniesioną, z żołądkiem mocno na przód wydanym.
Z tyłu, jakby dla dopełnienia skulpturalnéj postaci, wlokła się wspaniale po ziemi długo i swobodnie, z pewném zaniedbaniem majestatyczném puszczona chustka od nosa. Rektor spojrzał na poziomą istotę, i chrząknął tylko, jakby oznajmiając, że słucha.
— Jaśnie wielmożny... illustrissime, księże rektorze dobrodzieju — wyjąkał śpiesząc się i bełkotając Zamszyc — stała się okropność!
Głosu mu zabrakło, vox faucibus haesit, ale rektor nie stracił swéj zimnéj, urzędowéj, obojętnéj fizyognomii.
— No, cóż tam się takiego stało? — zapytał.
— Syn pana stolnikowicza O... z Wólki Brzozowéj, Adam, w biały dzień uszedł z miasta, zabrany gwałtem, raptus, confiscatus, przez niewiadomych jakichś państwa, z ogromnym dworem i taborem przejeżdżających.
— Co? co? a jakżeś Wpan na to mógł pozwolić?
— Ale ja biegłem, goniłem, krzyczałem, protestowałem.
— Dla czegoż nie została wezwana ku obronie prawa władza szkolna?
— Bo to się stało siako tako, jakby w okamgnieniu; młodzież wychodziła ze mszy świętéj stolnikowicza syn spotkał się z tém państwem u fórty, i zagrabiono go jure caduco. Ja w pogoń za nim poszedłszy, ledwiem nadążył, gdy go kozacy (amplifikacya) pochwyciwszy do powozu wtrącili, i w cwał zaraz uciekać poczęto...
— Jak to! porwano gwałtem?
— Nie! illustrissime, chłopiec przewrotny, nakarmił mnie obelgami i zostawił list do rodziców.
Rektor stał dziwnie potrząsając głową, wlepił oczy w drżącego pedagoga, i wyciągnąwszy poważnie rękę ku niemu, rękę, od któréj wlokła się owa chustka ogromna, rzekł głosem Jupitera ferującego wyrok na śmiertelnika:
— Idź mi Wpan z oczu... precz!
Zamszyc, który przyszedł po radę, nie śmiał już ani źrenic podnieść, ani ust otworzyć; posunął się natychmiast ku progowi, słysząc za sobą grzmiący, mściwy głos ks. rektora:
— Wołać mi tu natychmiast ks. prefekta!
Usłyszawszy rozkaz, pedel jak piłka stoczył się natychmiast po schodach, korzystając ze swéj kulawizny ku misternemu przeskakiwaniu stopni, a biegł tak chyżo, iż o mało samego ks. prefekta idącego naprzeciw nie obalił. Nim sromotnie wygnany Zamszyc zszedł na dół, już ks. prefekt śpieszył do rektora.
Ks. prefekt był małą, suchą ruchawą figurką, człeczkiem z żywego srebra; w twarzy miał tysiące najrozmaitszych grymasów; pełno nerwowych ruchów w ramionach, w plecach, w nogach, w rękach. Nawet gdy stał spokojnie, ciągle nim coś targało i miotało. Studenci wcale się go nie obawiali, choć usiłował być groźnym; surowość jego uśmierzało roztargnienie, tak olbrzymie, że często rozgniewawszy się najmocniéj, w największéj passyi zapytywał naiwnie:
— Czegożem to ja się tak rozgniewał? hę? słyszycie?
Impetyk był, ale człek zresztą wcale niezły: groził i łajał straszliwie; nim do wykonania groźb przyszło, miękł i zapominał gniewu.
— Księże prefekcie, ratuj nieszczęśliwego siako tako! całując go w rękę zawołał Zamszyc. A toż to mi ten Adam O...czuk drapnął.
— Ha? co? tak? wiem! a tak! a nie pilnowałeś, a latali, a tego co się zowie! Otoż owoce... jak sobie kto się wyśpi, tak pościele (ks. prefekt często tak z pośpiechu wyrażenia przekręcał); a teraz woza do koza.. tego... zobaczycie. O! surowości potrzeba! przykładu! nie darujemy! Puszczaj mnie Wpan, bo ks. rektor czeka!
— Ojcze! ratuj nieszczęśliwego ojca familii!
— Nigdy! zbrodnia się stała! szkoła za nic! powaga zwierzchności zdeptana et sic porro, co to jest? chcecie pobłażania i wspólnictwa... tego... nigdy! Surowości potrzeba! surowości, wielkiéj i bezlitośnéj surowości... idę do ks. rektora...
— Ale cożem ja winien?
— Co? a któż? Wpan sam i jedynie! Chłopiec powierzony był jego opiece... z przed oczu niknie jak biały dzień w kamforze... to zgroza... Idę do ks. rektora.
Zamszyc ustąpił smutny, a prefekt poleciał machając rękami, nogami, głową, ruszając oczyma, nosem i gębą.
Zszedłszy na dół, podumał trochę stary, z wielkiéj rozpaczy wstąpiła weń jakaś odwaga, i nałożywszy czapkę na głowę, poszedł już nie do domu, ale do znajomego sobie mieszczanina Plewki.
Plewka miał mały dworek na téj saméj ulicy, a znany był z tego, że czasem znajomym konie najmował. Zamszyc nie namyślając się, zgodził go zaraz z wozem do Wólki Brzozowéj, i kazał mu téj chwili po siebie przyjeżdżać. Milcząc potém wrócił do domu, zdał nadzór młodzieży korrepetytorowi, pod najstraszniejszym rygorem wzbraniając pozostałym nosa wytknąć na podwórko, jak gdyby wszyscy pouciekać mieli, i schwyciwszy list Adama do kieszeni, narzuciwszy okrycie, niezwłocznie wyruszył w drogę.
W Wólce Brzozowéj cicho było i spokojnie, nic nie zwiastowało strasznego ciosu, który miał w serce poczciwéj pary uderzyć. Dnia tego pan Krzysztof siał w polu i cały ranek spędził przy siewcach, przypatrując się dobrze wyrobionéj roli i wróżbom pomyślnym przyszłości. Anna krzątała około lnu, który był pięknie zarodził i z którego sobie obiecywała wiele. Nad dworem świeciło słońce pogodne, niebo lazurowe, a z komina jego słupem szarym unosił się dym po nad wierzchołki drzew.
Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy pan Krzysztof, który drugi raz poszedł zobaczyć, jak tam mu ludzie zabronowali, o kiju powoli wracał do domu. W ganku czekała na niego Anna na jednéj ławce, a na drugiéj świeżo przybyły, w długich butach juchtowych, torbie borsuczéj pan Baltazar, który przyniósł na niedzielę szaraka upolowanego na ściernisku.
Pana Krzysztofa już widać było pomiędzy wioseczką a dworem i poznała go żona po białéj czapce, jak się z wolna modląc posuwał ku domowi... Wtém w wioszczynie tak blizko położonéj, że każdy z niéj odgłos dochodził, w tejże chwili dało się słyszeć nie zwykłe psów szczekanie, ujadanie, i pośród uroczystéj ciszy wieczoru turkot wózka.
Pan Krzysztof, który wiedział dobrze, iż na żaden wóz wieśniaczy psy nie ujadały nigdy, i że o téj porze nikt obcy nie mógł tu zabłądzić, chyba ktoś umyślnie jechał do dworu, — zatrzymał się, stanął i przyczekiwał.
— Pewnie któryś z królików moich — rzekł w duchu; przyłożył rękę do czoła i postrzegł wózek mały, a w nim poznał też zaraz Plewkę z Białéj, bo i konie jego znajome były w sąsiedztwie z maści, gdyż jeden był bułany, drugi siwy.
Serce mu uderzyło niepokojem, gdy po chwili i Zamszyca kapuzę rozeznał, a wózek przystanął i powoli pedagog zlazł z niego.
— W imię Ojca i Syna — rzekł w duchu — ani chybi: złego coś... Zamszycby darmo nie przyjechał.... Niechże się dzieje wola Twoja, o Panie! ale mnie nie karz zbyt srodze... Dziecko chore... przypadek jakiś...
Z miny zafrasowanéj starego, który wahając się przystępował do pana Krzysztofa, jeszcze mocniéj przekonał się stolnikowicz, że go jakaś próba czekała. Zebrał siły:
— No, mów — odezwał się nie witając — co się stało? Nie przybieraj się... czuję już coś złego... nie dawaj mi goryczy po odrobinie: rzuć mi ją całą jak Bóg zesłał.
Zamszyc stanął milczący i powoli zaczął z za kapoty dobywać list Adama. Pan Krzysztof nic nie rozumiejąc, pochwycił papier, wlepił weń oczy, i drżący począł czytać powoli. Przebiegł list raz, drugi i trzeci, i nie odgadł jeszcze co się stało.
— Ale cóż się stało z Adasiem!
— Panie, jak Bóg żywy, jam nic nie winien! Pilnowałem go jak źrenicy w oku, ale to gwałt i napaść, raptus, spisek; chwycili go w biały dzień mimo mego oporu: porwali, uwieźli...
— Któż? co? jak?
— A ci kasztelaństwo O...
Stary wpatrzył się w list, schował go do kieszeni, namarszczył brwi i rzekł surowo do Zamszyca:
— Jeżeli mi o tém słowo piśniesz przed matką, to cię na miazgę utłukę! Milczeć mi... na osobności pomówimy o tém. We dworze powiesz Wpan, że jadąc do Łomaz, wstąpiłeś do nas z ukłonem od syna; ani słowa więcéj. Powiesz, że Adaś zdrów, że się dobrze uczy: rozumiesz?
— Rozumiem, panie, rozumiem.
— I minę zrób mi wesołą!
— Postaram się, panie... radbym...
— Przecież mi kobiety zabić nie chcesz? — zawołał pan Krzysztof. Na wyraz jego oblicza Zamszyc struchlał: było straszne, groźne i wielką odbitą od niego boleścią. Stali właśnie przed wiejskim omszonym krzyżem. Stolnikowicz zdjął czapkę białą, przykląkł na jedno kolano. Uderzył się w piersi, wzniósł oczy do nieba i z głębi serca jęknął boleśnie:
— Panie, niechże Ci moje cierpienie miłą będzie ofiarą Abrahamową; użycz mi siły do zniesienia boleści. A wola Twoja niech się stanie, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen.
Podniósł się nieco uspokojony.
— Niechże waścina furka idzie za nami, a my nim dojdziemy do dworu, opowiesz mi Wpan szczegółowo i bez przesady jak się to stało. A nie kłam, bo nie przebaczę sercu ojcowskiemu zadanego ciosu; chcę wiedzieć prawdę — samą tylko prawdę.
Zamszyc z drobnostkowością człowieka, który nie umie rozeznać szczegółów ważniejszych od nieznaczących, rozpoczął historyę całą. Pan Krzysztof słowem jéj nie przerwał. Byli u fórtki dziedzińca, gdy się opowiadanie skończyło, a naprzeciw nich wyszła Anna i Baltazar, ciekawi jakiego to gościa stary z sobą prowadzi.
— Terazże milcz mi lub kłam, zawołał p. Krzysztof. Jeśli się czegokolwiek domyśli, biada tobie... Zabiłeś mię, nie zabijajże mi kobiety... Ja to jeszcze przeniosę... onaby mi umarła... milczeć.
— A to kochany nasz Zamszyc! — zawołała wesoło, ale razem niespokojnie Anna, poznając go — to wiadomość od Adasia?
— Jechał do Łomaz ze swojemi interesami — przerwał żywo Krzysztof — wstąpił do nas, aby nam dać wiadomość o dziecku. Adaś nie pisał, ale zdrów i uczy się dobrze...
Jak się masz Baltazarze? dodał postrzegłszy dopiero stryjecznego, — jak się masz?
— Mam się jak stary grzyb zawiędły; ot widzę, żem choć raz w dobrą godzinę przyjechał, bo mi się najczęściéj zdarza, i mam to do siebie, że zawsze prawie biedę jaką przywiozę... Choć ten raz zmieniła się natura.
Pan Krzysztof miał siły tyle, że się uśmiechnął.
— A jakże tam nasz Adaś? mów panie Zamszyc, zawołała Anna.
Zamszyc jąkał się, ale kłamał, bo go wzrok przeszywający ojca podbudzał; stary Krzysztof pomagał mu też jak mógł.
Wieczór przeszedł trybem bardzo zwyczajnym, a choć gospodarz i goście silili się na dobre humory, Anna dostrzegła na twarzy męża wyryty wyraz głębokiego, niepohamowanego smutku, i przypisała go rozbudzonemu wspomnieniu syna, o którego zawsze zbytecznie troszczył się pan Krzysztof. Pomimo największego wysiłku, nie mógł on zadać gwałtu rysom twarzy i wydać się bardzo ożywionym. Chciał to zrobić, aby usunąć podejrzenia; ale do fałszu brał się koślawo i niezgrabnie, widać w nim było przymus wielki. Nikt też nadeń mniéj do kłamania nie był zdatny.
Za to Baltazar, jak człowiek, któremu polowanie dobrze poszło, a wódka i wieczerza po niém smakowały, był wesół jak nigdy; opowiadał dykteryjki, zarywał aż niekiedy na piosenki, chcąc koniecznie rozruszać pana brata, ale mu się to nie udawało.
Zamszyc z wielkim zawsze będący respektem dla państwa Krzysztofowstwa, przerażony wypadkiem, zagrożony, aby się nie wygadał, zrywał się też do dobrego humoru jak dropie do latania, zmuszony zaraz milknąć, bo mu wątku nie stawało. Jedzenie, choć głodnemu, do gardła nie szło; na karb tylko wielkiego szacunku można było ten dziwny stan jego ducha zaliczyć. Siedział w końcu stołu i miał postać człowieka wziętego na tortury. Groźne spojrzenie gospodarza, starające się go utrzymać pogodnym, jeszcze gorzéj nieboraka mieszało. Brał łyżkę zamiast widelca, krajać chciał mięso chlebem, łapał się, mieszał, tak, że gdy od stołu wstawano, gospodyni szepnęła mężowi:
— Coś mi ten Zamszyc dziwnie pomieszany. Weźno go ty na spytki: może się co Adasiowi stało? Wygląda tak, jakby coś w sobie dusił...
— Ale co ci się śni! — odparł mąż — jużem ja go dobrze wymacerował nimeśmy tu pieszo doszli. Adasiowi nic. Zamszyc sam ma swoje kłopoty domowe.... Ktoś mu tam zawinił i w porę nie wypłacił... Boję się, żeby dziecko na tém nie cierpiało, bo coś bardzo piszczy na niedostatek.
— Możeby mu czém pomódz z domu? — rzekła frasobliwie gospodyni.
— E, poczekaj-no z tém; przyjdzie na to pora: nie trzeba się śpieszyć.
Po wieczerzy, odprawiwszy żonę do alkierza, pan Krzysztof skinął na Zamszyca i Baltazara, aby z nim wyszli; a że noc była ciepła i miesięczna, poszli niby odetchnąć ku wiosce i krzyżowi. Była to zwykła w Wólce Brzozowéj przechadzka, bo w inną stronę niż tu i do lasku po za dworem, nie było nawet ścieżki.
Choć mu już Zamszyc wprzód całą rozpowiedział sprawę, choć i list Adasia coś też mówił, Krzysztof potrzebował szerzéj o tém pomówić i zlać z serca ten ukrop, który je parzył. Baltazar nie był mężem do rady, ale zawsze jako stryjeczny brat i dusza poczciwa, zbytecznym przy rozmowie być nie mógł.
Gdy dobry kawał ode dworu odeszli, a pan Krzysztof obejrzał się, że ich nikt z dworskich podsłuchywać nie może, ujął silnie za rękę brata myśliwca i dopiero mówić począł, tchnąwszy piersią wprzód, jakby z niéj chciał wielkie brzemię zrzucić.
— Czy wiecie panie bracie, co mi ten człowiek przywiózł? rzekł powoli — i dla czegom u wieczerzy sposobiąc się do wesela, jak czajka z za morza czoła rozchmurzyć nie mógł? O! większego ciosu w życiu mém nie było, chyba gdym nieboszczyka rodzica mego do grobu składał.
— Boże wielki! cóż się stało? chyba co Adasiowi przytrafiło się? Postrzegłem to dobrze u wieczerzy mimo waszych wysiłków, że coś było za pasem.
— Rzecz nie do wiary: jeszcze mi się zdaje, że to sen — zawołał pan Krzysztof. — Wystaw sobie, Adaś bez pozwolenia rodzicielskiego... z kasztelaństwem O...mi do Warszawy odjechał. Dobry i on, i ci, co go tak sobie wzięli! Jak to! dziecko rodzicom! to gwałt, to przemoc, to wzgarda wszelkiego prawa. Że bogaci i bezdzietni, myślą, iż mi łaskę czynią, dziecko biorąc i sposobiąc, aby progi pańskie i kąty wycierało, a czoło też wytarło! Wielcy mi dobrodzieje! a toć chleb mój razowy pod własnym dachem, na swoim zagonie, stokroć zdrowszy od pańskich marcepanów... Widziane to rzeczy! Chcą mi z syna paniątko uczynić... Toć nie łaska, ale ostatnia zguba!
I unosił się tak pan Krzysztof, a Baltazar wąsa pokręcał dziwując się.
— Ale jakże się to stało? spytał.
— Jak to było? — odparł szybko Zamszyc, który ciągle czuł potrzebę uniewinniania się: — jak? toć człek siako tako patrzy, mogę powiedzieć, jak oka w głowie powierzonych dzieci; ale na pospolite niebezpieczeństwa są środki w ludzkiéj mocy, a na te ekstraordynaryjne wypadki, których nikt nie przewidzi, człowiek nic wymyślić nie może: spada to jak piorun. Któżby to mógł był przeczuć nawet, że mi dziecko skradną w biały boży dzień, jak Boga kocham, siako tako! — zawołał Zamszyc bijąc się w piersi. — Już jeślim winien, tom szelma.
— Gadacie, gadacie, a ja do téj chwili nic nie rozumiem! — przerwał niecierpliwie Baltazar, który pomimo doznanego wrażenia nie zapomniał korzystać ze świeżego powietrza i krótką swą poleską fajeczkę bakunem nakładał, a wziąwszy ją w zęby, począł ognia krzesać.
— List od tego smarkacza — zawołał mnąc papier w kieszeni pan Krzysztof — sam nie wiedział co pisał; jak w gorączce, donosi nam, żegnając mnie i matkę, że jedzie z kasztelaństwem do Warszawy, że oni się chcą podjąć jego wychowania! Rozumiesz panie bracie... kwita z ojca i matki! Że mnie starego bez bolu i żalu odjechał tak i rzucił, a! Bóg miłościw, temu się jeszcze nie tak dziwię — dodał Krzysztof; — między ojcem a synem mniéj jest węzłów serdecznych. Ależ tę biedną, tę matkę, która go tak kochała, że kamieńby się przecię jéj miłości ulitował, dla ludzi, których raz pierwszy w życiu zobaczył, porzucić? to niepojęte!
Milczeli chwilę, pan Krzysztof westchnął.
— W rany Chrystusowe potrzeba to złożyć na ofiarę, dodał. Toć nic jeszcze, to nic: pojadę ja sam po niego, odbiorę dziecko... ale dosyć dni kilkunastu, by trucizna miękkości zakradła się w serce, by się popsuł na całe życie... Gdy ten oddech zatruty sybarytyzmu wionie na człowieka, to jak zaraza morowa: z niéj się nie wychodzi bez uszczerbku na zdrowiu... I cóż ja mieć mam za nadzieję w dziecku, które już nie ma serca w latach, w których się go miewa za wiele?... A to moje jedyne!
Załamał ręce. Schwycił go pan Baltazar za prawicę.
— Czekaj bracie, nie rozpaczaj; czyż dziecinna płochość, któréj chłopiec już może żałuje, tak cię ma srodze obchodzić, lub tak wiele znaczyć nierozwaga?
— Znaczy wiele, rzekł surowo Krzysztof; znaczy wiele... Kto w tym wieku nie ma serca, już mu ono nie wyrośnie: nie! Nie mam syna, ale dla matki odebrać go potrzeba, aby biedna kobieta we łzach się nie roztopiła... Jam już na wieki sierota.
— Niechże pan stolnikowicz, siako tako, nie desperuje, zawołał Zamszyc. Chłopię to jeszcze małe odmienić się może... nazbyt miękkie to...
— A zkądże téj miękkości nabrał? zkąd to kwiatkiem wyrosło, gdy ja kłosa pełnego z niego się spodziewałem? przerwał ojciec. Bóg pokarał; nie cieszcie mnie: o mnie starego tu nie chodzi. Nie będzie komu wylać się umierając, zostawić myśli i woli ostatniéj; ale Bogu niech będzie chwała i fiat voluntas Tua... Mnie już dziś o tę moją drogą Annę tylko idzie... Gdy się dowie — a! nie mogę pomyśleć... Kobieta biedna może życiem przypłacić; a jéj życie to i moje razem... Zostanie sierotą i zginie zostawiony sobie.
— E! słuchaj-no panie bracie — rzekł Baltazar — z czarnemi myślami precz, jak mówi piosenka: one rozum zamącą. Chłopca odebrać, a dać go w rygor ścisły, to się jeszcze jak skóra wyprawi, choćby na surowiec, ale go dobrze kręcić... A nam też ludzi potrzeba z surowcu, bo nasz świat nadto się safianowy coś robi: nie będzie z czego wkrótce uszyć pasa, gdy przyjdzie chwila ciągnąć. Co prawda, to prawda!
Zamszyc głową, usty i rękami potwierdzał co kto mówił, byle nań nie krzyczano; pokorny był i zbiedzony nad wyraz.
— Tu nie ma co długo rozmyślać... rzekł pan Krzysztof: ja z tobą jutro pojadę do braci... Choć to moja sprawa, ale i rodziny razem; potrzeba coś obmyślić.., i do Warszawy co tchu. Ale jaki ja znajdę powód wyjazdu, aby mnie żona nie podejrzewała? a jak tu znowu obwarować, aby pod moją niebytność ktoś jéj nie szepnął o synu. Cała okolica lub już wie, lub wkrótce o naszym wstydzie i utrapieniu wiedzieć będzie.
— E! to fracha! — rzekł Baltazar — brat pojedziesz niby dla jakiéj sprawy sądowéj, a ja tu siędę w Wólce dla pilności około gospodarstwa, i troskliwie strzedz będę Anny, twojego dobra i spokoju: zawierzyć mi możesz.
Krzysztof się zadumał. Zamszyc cicho szeptał:
— A czemużby nie? bardzo dobrzeby tak było.
— Ale po co ja, którym od niepamiętnych czasów w stolicy nie był, do niéj pojadę? jak też przystroić tę podróż, aby się powodu jéj moje biedactwo nie domyśliło? jak? jak?
— A toć proces, sprawa familijna... co chcecie... choćby sukcessya...
— Na ubogich nic nie spada, rzekł pan Krzysztof, machając ręką; to do wiary niepodobne wcale.
— O powód się nie frasuj: jutro pojedziemy do braci, tam przecię coś obmyślimy. Nie może być, by się nie znalazło! Bogu się oddaj i bądź dobréj myśli. Adasia im z gardła wydrzemy, tym dzieciokradcom.., Albo — ciszéj rzekł poczciwy Baltazar, puszczając wielki kłąb dymu — gdybyś ty mnie chciał tę sprawę powierzyć, jabym sobie poradził; odebrałbym pewnie zgubę, ale odebrawszy, takichbym mu na pamiątkę trzydzieści odlewanych...
Pan Krzysztof potrząsnął głową.
— No! jeśli boicie się mnie — rzekł Baltazar — com już tylko na lisy i borsuki się przydał, weźcie Kaspra lub Melchiora, każdy z nich się poselstwa podejmie i wyręczy pana brata.
Krzysztof, któremu po cichu łzy z oczu płynęły, milczał. Wtém nagle pochwycił się oburącz za głowę. Przyszło mu na myśl, że mieszczanin, który wiózł Zamszyca, pewnie o historyi wiedzieć musiał; mógł ją w czeladniéj izbie rozpowiedzieć, zkąd łatwo jéj było dojść do żony. Błyskawicą przeszło mu to przez głowę, i szybko zawrócił do dworu.
— Nie bez tego, żeby woźnica nie rozgadał się z waszecią w drodze: wydadzą mi wszystko i kobietę zabiją.
Zamszyc pobladł i zdrętwiał; na myśl mu to nie przyszło, a w istocie z Plewką dużo się nagadali.
Więc jak powoli szli, tak żywo zaczęli powracać nazad do dworu, i wprost wbiegli na folwark, gdzie właśnie czeladź zasiadła była wieczerzać u stołu, a mieszczanin bialski wchodził, pochwaliwszy Chrystusa, pokarm z nią podzielić. Pan Baltazar w porę nadbiegł, aby go uchwycić za poły i wyciągnąć za drzwi z takim impetem, że Plewka nie wiedząc o co idzie, zbladły ze strachu, myślał z razu, że go śmierć czeka, że konie, które były popętane puścił na paszę, w szkodę gdzie wlazły... lub że się coś stało niepojętego a groźnego. Złożywszy ręce, stał przerażony czekając wyroku. Ocknął się dopiero, gdy mu p. Baltazar, odwiodłszy go na stronę, szepnął:
— Mosanie, tu sprawa gardłowa. Chcesz-li cały być, milcz przed sługami o przypadku, który ci Zamszyc opowiadał: rozumiecie? Nie gadaliście o tém z nikim?
— Chodziłem koło konisków, to się tam coś z parobczakiem gwarzyło, ale on tego pewnie nie zrozumiał...
— No! milczcież...
— To się potrafi, choćby też milczeć, rzekł spokojnie mieszczanin; jak się rzecze słowo, to się dotrzyma.
Baltazar choć niebogaty, ostatnią pono złotówkę chciał dać na piwo woźnicy, aby go ująć; ale Plewka nie przyjął, pokiwał głową i zaręczył, że za pierwszy impet, z jakim został za drzwi wytrącony, urazy wcale nie ma.
— Bo to widzicie — dorzucił Baltazar, ściskając go za rękę — i wy też pewnie dzieci macie, i wy ich matkę kochacie... a to jedynak u rodziców... dla tegom się do was wziął tak gwałtownie.
— Ja się o to wcale nie gniewam — odparł mieszczanin, — choć mi też, prawdę rzekłszy, w karku trzasło, gdyś mnie jegomość z izby wyciągał.
Tak się tedy ujęło postrachu jednego. Zamszycowi posłano w izdebce przy oficynie, i przykazano wynosić się jak dzień, aby go matka nie badała. Baltazar obowiązał się stróżować nad przybyszami, a do takich spraw, gdzie czujności potrzeba, stary wojak był jedyny.
Pan Krzysztof, wedle swojego obyczaju, poszedł się modlić przed obrazem Chrystusa: pilno mu było do tego wizerunku, na którego oblicze w złém i dobrém nawykł był patrzeć, szukając w niém pociechy... Nie mógł się wszakże i tu pośpieszyć, aby go i ten pośpiech nie zdradził: żona czekała nań w progu, chcąc szerzéj o syna rozpytać. Pocałował ją w czoło i kilku łagodnemi słowy odprawił, oznajmując zarazem, że Baltazar przybył (była to rzecz umówiona) prosić go nazajutrz na radę familijną do brata Melchiora.
— A toć jutro dosiewki pszenicy! odezwała się Anna.
— No, to już tam karbowego i Jermaszkę postawimy, rzekł pan Krzysztof. U nas pszenica nie to co gdzieindziéj: korzec wczoraj, korzec dzisiaj, niewielkiéj wagi rzecz, aby na placek i bułkę było kupować nie potrzebowano... A tam sprawa jakaś ważna Melchiorowa z sąsiadem i braci z sobą, potrzeba im usłużyć...
Anna nic nie odpowiedziała, ale gdy mąż z domu miał jechać, zawsze jéj było tęskno i odeszła smutna.
Dopiero obejrzawszy się, że już jéj nie ma, z rozkrzyżowanemi rękami padł na kolana przed Chrystusem p. Krzysztof.
Błoga to była wiara, co ojców naszych swą piersią wiecznie pełną żywiła, pomiędzy nimi a niebem stanowiąc węzeł nierozerwany. Z nią człowiek nigdy się nie czuł samotnym, nigdy sierotą nie pozostał na świecie, zawsze nad nim była ręka boża, był opiekunem Chrystus Zbawiciel, była orędowniczką Marya... Panu Krzysztofowi łzy nagle polały się z oczu jak z chmury deszcz nawalny, gdy pokląkłszy, wymówił pierwsze słowa modlitwy.
— Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste zmiłuj się nad nami!
I wpatrzył się w obraz i skamieniał. Chrystus z niego zdawał się nań patrzeć, przypominając mu, że i on cierpiał, że i on bolał, że tylko wielkie cierpienie jest jedyną rzeczywistością życia naszego, a wszystko reszta snem duszącym i zmorą, która przemija z porankiem.
— Stań się wola Twoja! — dokończył stary powstając — uczynię com powinien, ale za cóż mnie czynisz sierotą! Z tego syna już się nie doczekam pociechy... Cożem zawinił? za co mnie karzesz Boże mój? zkąd na tę jasną główkę dziecięcą spadło to pragnienie innego życia, gdy w tém mógł być tak szczęśliwy?
I zamilkł zamyślony, mrucząc po cichu:
— Stań się wola Twoja!
Jejmość czekała nań w progu, ale nie postrzegła łez świeżo wylanych, aż pod wieczornym pocałunkiem.
Była z razu niepewna, sądziła, że rosa wieczorna zwilżyła mu twarz; wszakże niepokój nią owładnął i zawołała z rozrzewnieniem:
— O! panie mój! czyś ty nie płakał?
P. Krzysztof kłamać nie umiał.
— A! płakałem — rzekł — ale to tak, z pełności serca mi przyszło, jak to się trafia, gdy z tego żywota wejrzy człowiek i westchnie do lepszego! Cóż dziwnego, że mi łzy popłynęły przy modlitwie przed Chrystusem ukrzyżowanym?
Żona popatrzała nań: dobył z głębi jakiś uśmiech kłamany; kochał ją do tyla, że potrafił się uspokoić, aby jéj przed czasem nie przyczyniać zmartwienia... Anna wejrzawszy nań, odeszła całkiem prawie uspokojona.
Zaborzów był osadą znacznie ludniejszą i większą od Wólki Brzozowéj, posuniętą ku większemu gościńcowi; życia a ruchu więcéj w nim też nieco dostrzedz było można. Kiedy niekiedy wóz i bryka przetoczyły się drogą, ale nie było gwarno, i często dni całe dzieci się wiejskie na środku gościńca bawić mogły, a nic im nie przeszkadzało stawiać budynków z piasku i kamyków.
Dwa też dwory w jednéj wiosce trochę ją ożywiały. W jednym jéj końcu stało bardzo stare i nizkie domostwo pana Kaspra, po staroświecku okolone lipami, olchami, całe w cieniach i liściach, tak, że tylko z dala para białych kominów na tle zieleni oznajmowała, że tam dwór stoi. A był drewniany, obszerny, ale w ziemię zaklęsły, od czego dach i tak wysoki, jeszcze go wyższym wydawał. Dokoła bociany sobie były obrały mieszkanie w téj gęstwinie, tak, że nie znalazłeś prawie drzewa, któreby nie miało swego gniazda; nie było prawie dachu, na któryby się ich parę nie umieściło. Przywiązywano do tego u nas zawsze jakąś ideę błogosławieństwa i pomyślności, tak, że zrzucać ich nikt nie śmiał, i gospodarzyły sobie jak w domu po ogrodach i dziedzińcach. Było tam może nieco z ich powodu szkody na podwórku, bo łakomsze a mniéj sumienne porywały się i na drób niedorosły, ale więcéj pociechy i wesela z tych poważnych skrzydlatych przyjaciół. Bo gdy bywało, pierwszy bocian przyleci zbrukany i wychudły z dalekiéj wędrówki, a zaklekocze na drzewie obnażoném z liści, to już na pewno wiosna, nowe lato się rozpoczyna, i wszystko co żywe wybiega ze dworu, i z oficyn, i z folwarku, witając go jak starego przyjaciela; a gdy gromadzić się poczną do odlotu, i siądą na łąkach, gdyby wojsko, to znowu smutek i pożegnanie tęskne. Puste gniazda, jak izby po odjeździe gości, nienaruszone stoją do przyszłéj wiosny, a jeśli które wiatr przypadkiem obali, kładą zaraz na jego miejsce stare koło, lub trochę gałęzi, by za powrotem gospodarz miał zapomogę, i nie poszedł sobie szukać służby gdzieindziéj.
Chłopcom nieraz przez ciekawość chciało się dostać do jaj bocianich, i podpatrzyć co też one tam robią? jak sobie gospodarzą w swéj chacie? ale pod najsroższą karą było to zakazane, i ledwie wisus bez czci i sumienia mógł się takiego występku dopuścić. Nie jedno okulawiałe stare bocianisko zamieszkiwało przy kuchni na łaskawym chlebie, obrukane, szare, smutne, bo go już bracia nie przyjmowali, bo ten dworak ludzi obcym już się stawał swobodnym mieszkańcom gniazd okolicznych.
Bociany zaborzowskie żerowały we dnie po swojemu po sąsiednich błotach i lasach, a było po nich zaraz można poznać co się na niebie święci; bo kiedy bocian chodzi po błocie, pewno posucha, a gdy żab szuka w polu i na wzgórzach, niezawodnie plucha za pasem. I nie ta jedna była z nich korzyść, boćby żaby i węże, i inne wszelkie plugawstwo zagęściło się bardzo w takich dołach i wilgociach, gdyby ich nie ścigały i nie prześladowały stróże bociany pilnujące dokoła dworu.
Bywało, gdy rano wiosenną porą wyjrzysz w dziedziniec, kiedy się tylko na brzask bierze, a ludzie po ogrodach i podwórzu jeszcze się nie kręcą, gotoweś był powiedzieć, że po nich objęły gospodarstwo bociany, tak sobie chodzą swobodnie i po domu i pod domem, i po ścieżkach ogrodu, i gdzie im się podoba. A gdy człowiek nadejdzie, nie zrywają się przestraszone, ale podnoszą się powoli ciężkiemi skrzydły, niby ustępując mu przez uszanowanie, nie podkurczywszy nóg nawet, i zaraz o kilka kroków znowu siadają, dybiąc daléj na żer i oczyszczanie zakątków.
Jak oni z ludźmi, tak ludzie z niemi dziwnie też byli oswojeni; często nawet dwór pana Kaspra zwano dla odróżnienia od drugiego „bocianim dworem“, i śmiano się z téj przyjaźni dla długonogich ptaków.
Tyleż prawie co gniazd bocianich było tam dzieci. Poczciwe żonisko pana Kaspra od pierwszego roku po wyjściu za mąż, chwili nie miało od nich spokoju: jedno po drugiém następowało tak szybko, że czasem po dwie mamki bywało we dworze. Pan Kasper był to człeczek krzepki, pracowity, niewiele troszczący się o jutro, pełen wiary w Opatrzność, spełniający swe obowiązki z przekonaniem, że Pan Bóg także o swoich względem niego nie zapomni; ufny w to, iż kogo stworzy, tego nie umorzy, a byle gęba, chleb się znajdzie. Gdy się do czego wziął, to do zdechu i do upadłego się nad tém uznajał; dla tego często nawet zapadał, bo już wówczas na zdrowie swe nie patrzał i cale o sobie zapominał. Żona jego, poczciwe kobiecisko, nie próżnowała także, bo i gospodarstwo, i dzieciska, i liczny sztab niewieści miała na swéj głowie. Wiecznie tam w tym dworze czegoś brakło, końce się nie schodziły, ale się żyło zawsze po bożemu, i sąsiad zawsze znalazł chleb gościnny, a na dobry uczynek choć z pod serca dobywano. Zdawało się, że istotnie pod bocianiemi gniazdami musiało być błogosławieństwo boże, bo na nie ci ludzie zasługiwali.
Kasper zdrów, opalony, głośno mówiący zawsze, nawet gdy najciszéj mówić wypadało, bo do tego przywykł przy robociznie, wesół acz zakłopotany, nie zbyt głęboko zastanawiający się nad czynem, ale do roboty prędki i serdeczny, był jakby naumyślnie postawioną przy Melchiorze postacią, dla tego, by oba wydawali się wyraziściéj.
Melchior żonaty także, miał drugi dwór na przeciwległym końcu wioski, ale nowiusieńki, przyparty do choinki dla trochy cienia, wcale czysty i porządny, ale tam było jak na wszelakiéj nowinie czegoś smutno, pusto i tęskno. Nigdy jeszcze żaden bocian nie zagnieździł się tam nawet na dachu, choć dużo ich rozlatywało się szukając sobie kątów, bo się tam było namnożyło ich ogromnie przy tak troskliwéj nad niemi opiece. Wolały po wsi i chatach się rozkwaterować, niż u Melchiora prosić o gospodę.
Żółte jeszcze budynki tego dworu, który we wsi zwano Nowym, albo dworem pod Choiną, z dala wyglądały, opasane wysokiemi parkanami, jakby ostróg jaki. Nikomu też tam i na myśl nie przyszło, żeby było pięknie, ale żeby zamczysto i bezpiecznie.
Nie jest to uprzedzenie, co człeka jakoś odpycha, gdy ujrzy mieszkanie ludzkie bez zieleni, bez kwiatka, bez starania o jakiś wdzięk i przystojną powierzchowność. Przed czyją chatą choćby malwa i nogietek nie kwitną na pociechę oczom, na osłodę duszy, — bądźcie pewni, że tam ktoś mieszka, kogo świat boży nie cieszy, co siedzi sam w sobie, i sobie się tylko raduje... Taki był dwór Melchiora, do którego gość rzadki zaglądał, bo go też kwaśno tu przyjmowano.
Państwo Melchiorowstwo dzieci nie mieli, choć ona sama pragnęła bardzo mieć jednego tylko syna, warując to sobie, żeby nie więcéj. Żywa, gadatliwa, obrotna, wcale jeszcze przystojna jejmość, nienawidziła bocianiego dworu, dzieci pod temi gniazdami wychowanych, szwagra, bratowéj i całéj rodziny. Z mężem obchodziła się jak z ekonomem, którego potrzeba trzymać ostro; nie darmo ją też brat Baltazar przezywał Herodem. Kobieta niewielkiego uczucia, nieosobliwszéj głowy, ale z energią straszną, zagarnęła wszystko pod siebie i królowała jak chciała; po cichu nawet utrzymywano, że w wielkich i ważnych wypadkach, przemawiała do męża dębowym kijem, i umiała go nawracać na drogę obowiązków argumentami długie po sobie zostawiającemi ślady.
Nieszczęśliwy też to był człowiek ten pan Melchior gdyż zdawał się wcale na swój smutny los nie zasługiwać, ale miał to do siebie, że wszystko robił nie w porę. Miał i serca odrobinę, i rozsądek, i trochę woli, i coś tam dowcipu, ale ich nigdy nie mógł pokazać, przez jakąś przesadzoną bojaźliwość i niepewność siebie. Zawsze albo za wcześnie, lub za późno porywał się do rzeczy.
Kochał, gdy nie było kogo; gniewał się, gdy pora i powód do gniewu minęły; myśli dobre przychodziły mu po niewczasie, ochota do pracy po harapie, a domyślność, gdy już tajemnicy dla nikogo nie czyniono z rzeczy... Nie szczęściło mu się też osobiście w szczególny sposób, tak, że nigdy nic nie zrobił na korzyść swoją, wszystko i zawsze na kłopot i biedę. Znękany tém uczuciem, że czegoś więcéj wart był na świecie, niż to czém był w istocie, zawojowany przez żonę, dźwigał kaganiec jak mruczący niedźwiadek... Jejmość rządziła się jak szara gęś, a Melchior z wpadłemi oczyma, kaszlący, smutny, przybity, zdawał się tylko dożywać dni ciężkich, jak się to czasem czeka w przedpokoju wielkiego pana, dopóki ciężka ceremonialna urzędowa prezentacya się nie odbędzie.
Taki był ów Zaborzów, do którego nazajutrz na radę familijną pojechali razem p. Krzysztof z p. Baltazarem. Wybrali się tak do dnia, póki jeszcze Anna spała, że gdy stanęli przed gankiem w bocianim dworze, zaledwie tam byli powstawali, a brat Kasper dopiero się na koń zbierał za siewaczami jechać.
Ale pan Krzysztof był tu rzadkim gościem, i zobaczywszy go o téj godzinie, Kasper konia kazał odprowadzić, szepnął, by go kto inny przy siewie zastąpił, a sam z serdecznością wielką pobiegł naprzeciw stryjecznemu i rodzonemu.
Poważna twarz pierwszego, pomimo rezygnacyi, która się na niéj malowała, zdradzała, że nie przybył darmo. Potwierdzał to miną wielce zafrasowaną pan Baltazar.
Uściskali się w ganku.
— Otoż to gość! — zawołał ochoczo Kasper. Oto gość drogi! Jak się jejmość dowie dopiero będzie rada!...
— Héj! słuchaj-no bracie, odparł stary: jam tu dziś u was nie gość i nie godowanie mi w głowie, ani się waszém sercem pocieszyć potrafię. Przybyłem do was, do najbliższych krewnych, po dobrą radę, ze skargą serdeczną.... bo mnie wielkie spotkało nieszczęście...
Pan Kasper pobladł i ręce opuścił.
— Na Boga, i cóż wam się stało?
Spojrzał na Baltazara, który tylko wąsa kręcił, ale nic nie mówił.
— Ale cicho! cicho! bo nie chcę, aby o tém świat wiedział, dodał Krzysztof. Nasza to sprawa domowa, odwieczna... daléj się ciągnie co się przed wieki poczęło. Poszléjcie po Melchiora, pójdziemy gdzie do lamusu z wami, by wasze jejmoście nam nie przeszkadzały: mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Héj! zakrzyknął natychmiast Kasper na chłopca, który boso szedł przez dziedziniec, trzymając uzdeczkę w ręku: — jak stoisz, siadaj mi natychmiast na bułaną, i jedź co żywo do dworu pod Choiną, a proś mi pana Melchiora, by się pilno stawił. Powiesz mu tylko, że jest pan brat z Wólki Brzozowéj: rozumiesz?
— A no! rozumiem, jakżeby nie! odparł chłopak: powiem, żeby pan Melchior co tchu siadał na bułaną i ruszał do Wólki Brzozowéj.
— A kroćset dyabłów! zawołał podnosząc już pięść pan Kasper. Oto głupi! czyżem mu nie powiedział wyraźnie, jak łopatą?
Chłopak ze strachu cofnął się na krok, aby nie oberwać, a Baltazar potrząsł głową:
— To się na nic nie zdało, przez posły wilk nie tyje: dawaj mi bułaną, sam oklep pojadę.
Na poparcie rozkazu dostało się chłopcu w kark; potoczył się jak piłka.
— No! to i lepiéj — rzekł z westchnieniem Kasper; a mybyśmy bracie tymczasem przekąsili może co? czy jak?
— Ja, nie! szepnął Krzysztof: jeśli pójdziemy na to śniadanie do dworu, to mi z oczu wypatrzą moją biedę i rozpaplą... a nie chcę tego właśnie. Każ tam co dać do lamusa, albo gdzie na ustroniu, pójdziemy w kąt... Z biedą człek tuli się w ciemność, jak raniony zwierz, gdy ma zdechnąć.
Tak obradował stary, zapomniawszy o bratowéj, która schwyciwszy przyodziewek na białą spódnicę, już biegła w ganek go witać! Była to mała, tłuściuchna gosposia, gadatliwa, zakłopotana, ale wesoła, ochocza, serdeczna i dosyć powabna, choć nieco już za szeroko się rozrosła.
Zobaczywszy w sieni tego, którego cała rodzina za głowę familii uważała, nie mogła przypuścić, aby jéj nie miało być wolno pobiedz go przywitać i choćby spytać o Annę, z którą się bardzo kochały.
Pan Krzysztof wielce bratową szanował, cenił ją jako matkę, jako gospodynię i żonę; musiał też odpowiedzieć na jéj powitania serdeczne. Ale gdy go poczęła usilnie zapraszać, wygadał się zaraz, że zajechał tylko w interesie po radę do pana brata w pilnéj bardzo sprawie, że muszą pójść radzić na ustępie w lamusie... miłego jéj towarzystwa pozbawić się i t. p.
— Ależ śniadanie! śniadanie! zawołała pani Kasprowa, która, jak wszystkie dobre gospodynie do jadła przywiązywała wielką wagę. — Przecię trzeba co zjeść!
— To nam na górę tam przyszlesz, przerwał Kasper brat ma dużo na głowie, teraz mu nie do gawędy pustéj.
Poczciwa gosposia już miała usta otworzyć, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale mąż dał jéj znak jakiś, i zwróciła się nazad do drzwi posłuszna, uśmiechnięta, a bracia poszli w milczeniu na ów lamus.
Budowa ta stała w rogu dziedzińca, na wysokiém podmurowaniu, bo dołem miała lochy i izbę sklepioną na wypadek ognia; piąterko tylko, na które się wchodziło po przyczepionych z boku wschodkach, było drewniane, z grubych kłód dębowych w zrąb postawione. Oświecało je parę okien obwarowanych kratami, ogrzewał komin szeroki, w którym jednak rzadko kiedy ogień się palił, bo zimą nikt tu nie stawał. W izbie téj czasami tylko zbierało się męzkie towarzystwo w dni świąteczne, lub latem stawali goście poufali. Służyła ona razem na skład uprzęży i rzemieni, siodeł i różnych sprzętów wysłużonych, których jeszcze precz wyrzucać nie chciano. W ogóle nie było to mieszkanie paradne, bo i meble z samych się inwalidów składały. Stół prosty sosnowy, który często do kuchni pożyczano, nosił na sobie ślady skrobania i nożów; mniejszy z zielono-białą warcabnicą olejno niegdyś na nim malowaną, chwiał się na nierównych nogach; proste łóżko ze starym materacem skórzanym, pamiętać musiało parę pokoleń; kilka stołków, zydel, zegar nieidący od dawna, z założonemi na pudło wagami; naostatek ściana jedna obita przepysznym niegdyś, ale w kawałki zszarpanym i białemi nićmi pozczepianym gobelinem, nie bardzo ubierały komnatę. Po nad kominem dużym, niezgrabnym, widocznie przez jakiegoś amatora-mularza stawianym więcéj instynktem niż nauką, zawieszony był wizerunek Ukrzyżowanego, rozpłatany jakimś przypadkiem, zlepiony, pogarbiony, i ledwie na czarném tle kilku świetlejszemi miejscami dający poznać co wyobrażał. Po ścianach na ćwiekach i hakach wisiało tyle rzeczy, że ich tam i policzyć było trudno. Rzemienne wszakże zabytki przemagały, ale między niemi i staréj zbroiczki zardzewiałéj, i koszulki drócianéj można było dopatrzyć.
Gdy tu weszli, Kasper dopiero posadziwszy pana brata na najlepszém krześle, położył rękę na kolanie i cicho zapytał go:
— Ale na miłość bożą! cóż to tam takiego? bo nic nie wiem!
— Z twarzy mojéj jużeś się mógł domyślać największego nieszczęścia... Syna mi ukradziono! porwano! syna! Serce boli — dodał p. Krzysztof rwąc się za piersi, a późniéj topiąc twarz w dłoniach. Czekajmy na Melchiora, bo mi dwa razy jedno powtórzyć ciężko, słów brak w ustach!
Kasper, który swe dzieciaki niezmiernie kochał, pochwycił się też za głowę, i począł tak chodzić po izbie milczący. Tymczasem bratowa sama ze służącą przyniosła śniadanie, jak na ubogi domek szlachecki bardzo obfite. Rozstawiono je i na wielkim stole, i na małym stoliczku, ale go nikt nie tknął.
Jejmość odchodząc, zapytała męża cicho:
— Na miłość bożą, zręcznie się jako dowiedz, czy zostanie z nami na obiedzie, bo u nas postny i bez ryby, na kaszy i polewce, tobym choć posłała po węgorza, czy co?
Kasper zbył ją ręką machnąwszy, jakby chciał powiedzieć:
— Kto tam teraz o obiedzie myśli!... a jejmość ruszając lekko ramionami, odeszła.
I siedzieli tak w milczeniu, a pan Krzysztof podparty na ręku, jeno wzdychał.
Aż po dobréj chwili rozległ się tętent, i powrócił Baltazar na bułanéj tęgo ją spociwszy, wiodąc za sobą gwałtem prawie, mimo krzyku bratowéj porwanego Melchiora, w chałacie narzuconym na kapotę, bladego i mocno poruszonego niedługą, ale zbyt szybką jazdą. Kaszlał też wchodząc na lamus, aż się zachodził.
Przywitali się milczący, i stanęli wszyscy kołem otaczając p. Krzysztofa, oczekując odeń słowa. Krzysztof wstał z krzesła, pochodził długo, aż nareszcie stanąwszy, gdy ochłonął, odezwał się z wypracowaną spokojnością:
— Moja-ć to czysto sprawa i własna bieda, kochani bracia, ale i was ona nieco obchodzić musi. Wiadomo wam dobrze, jakeśmy zawsze stali z pp. O...mi, ubogie ludziska tegoż herbu i imienia. Od wieków się to ciągnie. Zdawało się to kończyć i zapominać, aleć złemu nigdy nie ma końca. Wielkim owym O.... szło od wieków nie w smak, że ich imieniem i pieczęcią gdzieś się tam uboga szlachta podpierała. Nie zachodziliśmy im w drogę, Bóg widzi; żaden z nas nigdy ich o nic nie prosił; tyleśmy winni, żeśmy naszego imienia i rodu dla pańskiéj ich fantazyi zaprzeć się nie chcieli. Kłóło to ichmościów w oczy. Około dwuchset lat temu, oni hrabiowie cudzoziemskiego autoramentu, zapozywali prapradziada naszego o przywłaszczenie klejnotu i rodowodu; był proces, i pokładać musieliśmy z wielką hańbą nasze papiery, jakby ostatni i nowi jacyś ludzie, wywodząc się i próbując szlachectwa. Wygraliśmy przecię, choć z długą włóczęgą po trybunałach, choć nie bez utraty resztki majętności, spokoju i zdrowia szafunku. Antecessor nasz zmarł pono z tego zmartwienia i z téj ohydy, że się musiał jak chłop prosty nowo uszlachcony legitymować. Ale temu prześladowaniu nie było końca; poszło ono na różne sposoby... daléj a daléj, tak, że między nimi a nami, nic dziś wspólnego nie ma. Wiecież co nowego wymyślili, aby mnie znękać? Oto mi pan kasztelan porwał syna z Białéj, niby dla wychowania.... bez méj wiedzy i woli.
— Ale gdzież zaś to może być! — zakrzyknął Melchior.
— A no, to tak jest przecięż, jak wam mówię, odparł Krzysztof. Jechali sobie przez miasteczko, zobaczył chłopaka, i porwali go z sobą do Warszawy, nie pytając nikogo.
— A no! odparł Melchior, — a gdyby się istotnie losem jego zająć mieli?
— Oni! jego losem! krzyknął stary, marszcząc się straszliwie; — albom to ja ich o to prosił? albo mi to dla syna losu potrzeba? czy mi ich wielkość smakuje? czy ich łaski żądałem? albo nie pamiętam ilu nas upokorzeniami karmili! Syn mój szczęśliwszy będzie na swym własnym zagonie, niż pańskie wycierając przedpokoje.
— Toć pewna, dodał Baltazar ruszając ramionami: że gdyby tam były i najlepsze chęci, nie tak się przecięż robi z rodzicami, żeby im dziecko pochwycić wśród drogi... Toćby i żebrak tego nie przepuścił.
— Nie chcę rzeczy widzieć czarniéj niż są, rzekł pan Krzysztof, ale czém ich dwory dzisiaj? Gniazdami zepsucia i zgnilizny... W tę otchłań nie myślę rzucać mojego dziecka, aby zmarniało jak oni. Nie!.. nie!..
— Ale kasztelan bezdzietny! zawołał Melchior.
— Cóż z tego? rzekł Krzysztof. Przyjmie go za syna? wielka łaska! Nie chcę ja dla Adasia ani ich splendorów, ani cudzéj strzechy, ani innego losu nad życie pracowite i poczciwe, ani bogactw, ani tytułów, ani pożyczanego szczęścia. Byliśmy od wieków prostą szlachtą, niemającą nic wspólnego z grafami Imperyi i książętami rakuskiéj fabryki; mnie moja smakuje dola, widzę w niéj zbawienie i błogosławieństwo boże, a w ich uczynku kryminał... spisek, prześladowanie, prepotencyę magnacką... usadzenie się na zgubę naszego rodu i imienia... Nie mogli go inaczéj zgnieść, chcą go pochłonąć.
Bracia milczeli.
— Jadę wprost do króla JMci — dodał Krzysztof — po wymiar sprawiedliwości, ale mi potrzeba dokumentów od całéj rodziny naszéj, żeśmy zawsze jak sięgnąć pamięcią, byli od nich prześladowani... Przecięż król musi mnie wysłuchać...
— Mój kochany panie bracie, przerwał Baltazar: chyba to nie wiecie jakiego my króla mamy! A toć to taki Francuz jak i ci O.... Swój swego zna, kruk krukowi oka nie wykole; na nic się nie zda skarżyć, chyba... żeby się nowego wstydu napić.
— A cóż! mam im go tak zostawić? ofuknął Krzysztof.
— E! e! ja myślę, że oni ci go sami oddadzą, rzekł Melchior. Zobaczą, że się nie udała sztuka.... a jak sądzę, gdy narobisz hałasu, toć powiedzą: „Nie miła księdzu ofiara, idź cielę do domu.“
Była w tém intencya ukłócia p. Krzysztofa, któréj on z wielkiego bolu nie poczuł nawet, i mówił daléj:
— Zawsze mi jednak potrzeba tego dokumentu, który już przygotowałem dziś rano. — Tu dobył papier z za kapoty. — Wyliczyłem w nim wszystkie popełnione względem nas niesprawiedliwości, procesa o spadki przemocą wygrywane po trybunałach, sprawę o imię i honor naszego szlachectwa, procesa o kollacye i prezenty familii naszéj, o wszystko... wszystko... Przeczytajcie i podpiszcie. Oto, czegom od was przyszedł prosić — dokończył pan Krzysztof, rzucając papier na stolik...
— Daléj, rzekł jeszcze, żonę jakkolwiek ukołyszę, Baltazara na straży postawię, aby się nie dowiedziała o niczém, a sam ruszam do Warszawy.
Westchnął p. Krzysztof, otarł pot z czoła i usiadł. Wszyscy trzéj bracia zbili się w kupkę, czytając po cichu podany dokument, który p. Krzysztof spisał na prędce prawie z pamięci, bo mu krzywdy starej rodziny stały na myśli, leżały na sercu, i z papierów o nich wiadomości czerpać nie potrzebował.
Głuche przez chwilę panowało milczenie. Korzystając z niego p. Baltazar, dwa razy napił się starki, na co nikt nie uważał.
— Ha! my ci tu z serca podpiszemy, rzekł wreszcie Kasper: bo tu jednego słowa nie ma, żeby nie była święta prawda; ale na co się to zdało?
— Jużciż ja — odparł Krzysztof — sromoty naszéj darmo na świat wywlekać nie będę, boć to zawsze krew jedna, choć popsuta; ale na wypadek oporu z ich strony, chcę mieć coś, cobym mógł królowi przełożyć.
— O! syna ci i bez tego oddadzą! szepnął Kacper. Ale jakże go u licha wziąć mogli? juściż nie siłą?
— Dziecko! potrzebaż tam było przemocy? Dosyć było jedwabnych ich słówek, wzięło się na łup biedactwo, rzekł ojciec. Ale nim ja tam dojadę, nim go wyrwę z tego piekła, czy nie zasmakuje on w niém? czy napiwszy się raz zbytku, nie zawróci mu się od niego głowa? czy na całe życie nie będzie nieszczęśliwy.... lub... lub...
I nie dokończył pan Krzysztof, bo mu się strumienie łez polały z oczu; usiadł łkając. Bracia przystąpili do niego z pociechą, na którą zdawał się być obojętny: oczy utopił w posadzkę i milczał.
— Podpiszcież, rzekł, — jadę.
— Słowa nie ma, że podpisać trzeba, odezwali się Baltazar i Kasper. Melchior milczał, głową tylko kiwnąwszy na znak, że się nie odłącza; ale ruszał ramionami, bo miał w tym względzie swe teorye, nieco różne od braterskich.
Melchior i żona jego, owa Heród baba, któréj Baltazar tak nienawidził, skąpiąc oboje przekonali się, że bardzo trudno przychodziło dobić się grosza i samemu o własnych siłach dorobić fortunki na szlacheckim zagonie; wzdychając więc powtarzali sobie często, że nie ma to jak pańskiéj klamki się trzymać, że wszystko na świecie daje protekcya i stosunki... a uchowaj Boże narazić się na prześladowanie możnych. Rodzina O.... hrabiów, bogatych i wysoce położonych, choć całkiem im nieznana i nieprzyjazna, często bywała przedmiotem ich rozmów, wzdychali do niéj i protekcyi, jakąby tam pozyskać mogli; pan Melchior marzył o podróży do Warszawy. Szczególniéj sama jejmość wmawiała mężowi, że gdyby umiał i chciał, powinienby tam co od bezdzietnych kasztelaństwa mógł pozyskać. Zgadnąć więc łatwo, jak wystąpienie przeciwko nim ciężkie było dla pana Melchiora.
— Jak to tam pan brat sobie uważasz — odezwał się pokaszlując pan Melchior, — ale gdyby to tak na mnie, jabym wcale z tego historyi żadnéj nie robił. Bogatych imienników, a po trosze może i krewnych, nie narażałbym sobie. Cóż to znowu tak złego, że dziecko biorą na opiekę i chcą je wyprowadzić na człowieka? Chleb pewny, znaczenie w świecie, edukacya. Z ich łaski Adaś, coby jak my całe życie w szaréj kapocie chodził, kto to wie? może kiedyś familii naszéj być protektorem. Co to dla panów trudnego? Dużo nas jest ze szlachty drobnéj i hałasujemy jak się należy, ale co my bez tych żółtobrzuchów zrobimy? zawsze oni przemogą! Darmo się borykać. A zadrzesz się jegomość z nimi znowu, to oni i jegomości i nas zetrą na miazgę... Jabym tego nie czynił, pojechałbym do Warszawy submittować im, poznać, polecić im dziecko, i wróciłbym spokojny o los chłopca. Już mu oni zginąć nie dadzą... A któż to wie? bezdzietni, imię to samo, herb ten sam... Pomiarkujcie-no na chłodno panie Krzysztofie: ja się tam nie mam za rozumnego, jestem sobie prostym hreczkosiejem, ale zdrowy rozsądek tak dyktuje.
— Bracie Melchiorze — rzekł Krzysztof powoli, poglądając po twarzach przytomnych, których wystąpienie Melchiora wprawiło w widoczne zadziwienie i jakąś niepewność, z któréj strony była prawda, — tak się mówi, gdy się myśli tylko o chlebie i o rzeczach powszednich. Ale jest coś droższego nad chleb, majątek i błyskotki tego świata: to swoboda i godność człowiecza. Czyż sądzisz, że w tych łaskach pańskich, dworak i wychowaniec magnatów nie straci uczucia swéj niezawisłości, że mu piękna sukienka zapłaci za wrzody, które duszę jego obsiądą?
Pan Melchior ruszył tylko ramionami.
— Już ja tam z jegomością nie będę się spierał, rzekł powoli pomrukując; ale gorszeż to zepsucie po dworach niż we dworkach?
— Wszędy złe jest, bośmy ludzie, zawołał pan Krzysztof, — tylko jedno drugiemu nierówne: u nas jest ono przypadkiem, tam chlebem powszednim. Ja nie chcę mieć syna panicza, ale w grubéj siermiędze — człowieka.
— To nie ma co i mówić, odparł Melchior: podpiszemy, podpiszemy, tylko się dobrze rozmyślcie.
— Myślałem ja dosyć, i już, zdaje mi się, czego innego nie wymyślę, rzekł Krzysztof, przysuwając papier....
Pierwszy do niego jął się Kasper, po nim Baltazar; aż gdy przyszła koléj na Melchiora, umoczywszy pióro, spojrzał jeszcze na Krzysztofa.
— No? koniecznie? zapytał.
— Nie, niekoniecznie, odparł z dumą chwytając za papier stary; jeżeli się boicie o siebie, Bóg z wami, pójdę i bez waszego podpisu.
— O! cóż znowu! rzekł Melchior trochę urażony: mnie nie tyle idzie o siebie, co o was.
Nastąpiło ciężkie milczenie. Pan Krzysztof trochę drżącą ręką zasypał piaskiem podpisy, i nic nie rzekłszy, schował dokument do kieszeni. Zmieszany pan Melchior, nie dopominał się, skrobał po łysinie, siedział smutny i stękał.
— Ale ja podpiszę, zaczął po chwili poglądając bojaźliwie — na każde zawołanie wasze jestem gotów.
— E! e! kata ty tam podpiszesz! wybuchnął nagle Baltazar. Musiałem przyjechawszy do waści powiedzieć o co idzie, bo to tam żadna tajemnica; jejmość wasza posłyszała i nagroziła ci, żebyś nie śmiał podpisywać: ot cała rzecz... A że pan brat, bez urazy w spódnicy chodzi, a pantoflem głowę nakrywa, ztąd i te ceregiele.
Nie można było przykrzejszéj prawdy powiedzieć w sposób dotkliwszy. Melchior zerwał się cały czerwony...
— Już to nie pierwszy raz — krzyknął Melchior — mówisz mi takie rzeczy, a ja tego znosić nie chcę.... jako żywo! i nie będę. Kiedy mi żona dobrze radzi, dla czegobym nie miał jéj słuchać? a jak trzeba... to się też i ja umiem postawić. To gadanie wasze złośliwe, panie bracie, po ludziach poszło, i wszyscy mnie teraz prześladują... Ja do was mam urazę... mam urazę!
— A jak masz, to co? zapytał Baltazar nakładając fajkę — to co? mów, to co?
— No... to z panem bratem... zrywam.
— A jak zerwiesz, to co? dodał spokojnie myśliwiec.
— I proszę, żebyś więcéj w domu moim nie bywał, i na moich gruntach nie polował... krzyknął coraz bardziéj się perząc Melchior.
— A jak się pozbawię towarzystwa pana brata, pani bratowéj, i polowania w ich dobrach... to co?... spytał jeszcze Baltazar.
— To... jak tam sobie pan brat chcesz... ale ja stanowczo mówię przy świadkach, kwita z przyjaźni!...
— Kwita, więc kwita, odparł zapalając bakun pan Baltazar; ja nic przeciw pokwitowaniu się wszelkiemu nie mam, i szczerze powiedziawszy, nie wiele mnie ono obchodzi.
— Dajcież temu pokój! przerwał zgorszony pan Krzysztof. Na miłość bożą, przystałoż nam, ubogim, dla marnego słowa, co się z gorącości wyrzekło, siać między sobą niezgodę?...
— A już bo też tego gadania było dosyć! krzyknął Melchior — kiedy tak, to tak.
— No? a cóż mi zrobicie, gdy nietylko gadać, ale i śpiewać będę o pantoflu, chodząc mimo waszego dworu? odpowiedział Baltazar.
Melchior zamilkł, ale pobladł i ściął zęby.
— Słuchaj, bracie Melchiorze, dokończył po chwili Baltazar: nie gniewaj się, nie dąsaj, co raz zerwane, tego już związać napowrót nie potrafi żadna moc ludzka; dla mnie nie ma już brata Melchiora, ale jest pan Melchior O....., któremu się prawdę winno jak każdemu innemu człowiekowi. Otoż ci powiem: źle z waścią, panie bracie, źle; gdzie ogon rządzi, tam głowa błądzi: mów ty sobie co chcesz, a jejmość waszecią trzęsie.
Melchior nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę.
— Ja, stary żołnierz, nikomu się nie narzucam, nikogo o nic nie proszę; jak mi tu u was na ojcowiźnie miejsca zabraknie, pójdę za strzelca służyć do jakiego dworu, i ani mi będzie gorzéj, ani lepiéj. Czy wam z tém lżéj będzie... no, to pomiarkujcie.
— Ale panie bracie, co znowu! zawołał Kasper: póki mojego życia, tyś u mnie zawsze bratem i gościem najmilszym.
— No, ja i mówić nie potrzebuję, dodał pan Krzysztof.
Melchior się dąsał.
— Ale bo czegoż miele językiem! zawołał.
— Dalibyście pokój! dorzucił Kasper: — braterska waśń, obraza boża.
— I tém przykrzejsza dla mnie, że się czuję jej przyczyną, rzekł Krzysztof.
— Ale gdzie zaś! rzekł śmiejąc się i siadając w kącie Baltazar: bratu Melchiorowi dawno było żal téj łyżki krupniku, co mi ją tam czasem dać musiał, choć za nią jak mogłem starałem się wypłacić. Dobrze mu się przytrafiło, że jest na co zepchnąć... ot, spokojny być może teraz, że już wrota za mną nie zaskrzypią.
Melchior ze złości cisnął o ziemię czapkę, którą w ręku trzymał.
— Tylkoż już tego dosyć! krzyknął — dosyć.
— Będę sobie gadał ile zechcę, rzekł Baltazar, — a komu słuchać niemiło, niech sobie uszy zatknie.
— Bracie, podchwycił Kasper: w moim domu, proszę cię!
— Z mojéj przyczyny! dodał Krzysztof.
— A no, to znowu inna sprawa! Chcecie? milczę! Gadajmy o czém inném, choćby o żelaznym wilku.
Krzysztof spojrzał na mały, srebrny zegarek, który miał za pasem.
— Pójdę ino pożegnam jejmość, i muszę śpieszyć do domu, zawołał. Pilno mi bardzo: żonę jeszcze do podróży téj, któréj się nie spodziewa, przygotować potrzeba, a potém w drogę... Ty, Baltazarze, jakeś mi przyrzekł, poczciwie będziesz domu strzegł i mojéj Anny... mojéj Anny...
— Żołnierz jestem: jak mnie postawisz na warcie, dopóki mnie nie zluzują, nie odejdę; bądź spokojny — odpowiedział Baltazar.
Melchior, na którego zdawano się nie zważać, już miał odchodzić, ale mu się jakoś kwaśno zrobiło, i miał podjętą czapkę, skukał i kręcił się po izbie. Jak nic, dałby się był przeprosić.
Ale nie znałby Baltazara, ktoby sądził, że on kiedy kogo o przebaczenie i pojednanie prosić będzie. Kasper mu coś szeptał na ucho, on głową potrząsał, fajkę paląc.
Ubogi, stary, ale harda dusza w ciele biedném, Baltazar głowę nawykł nosić do góry, i serce nie nizko; Melchior znał go dobrze i wiedział, że mu z tą w prędkości wyrzuconą kwitą będzie niedogodnie.... Trudno się jednak było zwrócić, i samemu prosić o przejednanie, Baltazarby i tego nie przyjął. Począł się tedy powoli z braćmi żegnać, którzy dosyć się z nim zimno rozstali; dopadł drzwi widocznie nachmurzony, i wyszedł z głową spuszczoną.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, obaj bracia wpadli na Baltazara.
— Moi mili, rzekł żołnierz: albo pamięci nie macie, albo mi krzywdę robicie; a com ja winien?
— Boś mu też zbyt ostro przyciął...
— Prawda w oczy kole.
Krzysztof jął się także do drogi sposobić, ale poszli wprzód jejmość pożegnać, która już była na wszelki wypadek posłała z niewodem do sadzawki po karasie.
We dworze u p. Kaspra nie było wytwornie, ale ludno, gwarno i wesoło: w wielkiéj izbie bawiło się dzieci kilkoro, a obok jejmość jedno kołysała, drugie trzymając na ręku.
— Cóż to? myślicie już jechać? a obiad? spytała frasobliwie. Jam się zmogła przecię na melszpajs dla brata Krzysztofa?
— Zostałbym ja z wami i na suchym chlebie, odparł stary — ale mi pilno do mojéj Anny. Sprawę też mam ciężką na barkach, nie miejcie mi za złe: muszę jechać...
— To choć co ciepłego, zawołała poczciwa gosposia: każę wam kawał mięsa podać.
— A post? nie głodnym już z łaski waszéj! rzekł Krzysztof.
— Co do mnie — odezwał się z za pleców brata Baltazar — titulo podróży z panem bratem, domawiam się o jeden kieliszek wódki z lada jaką przekąską.... choćby mięsną, bo mam dyspensę na całe życie udzieloną przez kapelana półkowego.
Uśmiechnęła się gosposia, na nosie grożąc bratu; ale ten nie zważając na groźbę, wskazał na klucze, i dostawszy czego pragnął, zasposobiony do podróży po długich w ganku pożegnaniach, siadł na wózek z p. Krzysztofem. Ten od Bocianiego dworu do Wólki Brzozowéj wciąż wzdychał, dumał i ani słowa się nie odezwał.
Nie lubiał milczenia pan Baltazar, ale szanował smutek brata i patrzał po polach. Myśliwy, widział na nich, czegoby inne nie dojrzało oko: zajęcze kotliny, tropy lisie, różne wskazówki łowieckie, z których w przyszłych wyprawach swoich obiecywał sobie korzystać.
Około południa dobrali się tak nareszcie do Wólki Brzozowéj, i zdziwił się mocno p. Krzysztof z dala żony upatrujący, gdy ją w ganku zobaczył z mocno zaczerwienionemi oczyma, ale twarzą wesołą i ożywioną. Jemu, co ją tak kochał, nietrudno było na pierwsze wejrzenie odgadnąć, iż oczy te płakać musiały, że Anna miała jakieś zmartwienie. Tknęło go zaraz, że się o synu dowiedzieć mogła, i spojrzeli po sobie niespokojnie z panem Baltazarem; ale pogodny wyraz twarzy i uśmiech, z którym ich powitała, zbił ich z tropu.
— Ale co to jejmości, moja panno? spytał Krzysztof. Oczy masz czerwone?
— Ja? chyba od dymu, bom w piekarni siedziała trochę — odpowiedziała małżonka wspinając się na palce, aby go objąć za szyję i pocałować, — a czegożbym ja płakać mogła?
— Alboż mówiłem, żeś płakała? podchwycił mąż niespokojny.
— Może mi się zdawało? po cichu szepnęła Anna.
— Jam tylko zobaczył oczy... ale...
Uśmiech nowy a serdeczny zupełnie uspokoił męża; ale pan Baltazar zimniejszy, ledwie się z pyłu otrząsnąwszy, pobiegł co żywo do ludzi na folwark, aby lepiéj prawdę zbadać.
Zastał ich w kuchni w podejrzany sposób coś między sobą szepczących.
— Héj, Janek! odezwał się na fornala — chodź ino tu! Kto jejmości powiedział o synu? He?
— Dalibóg, nie ja! zawołał przerażony fornal.
— Otoż masz! chwytając się za głowę, krzyknął Baltazar — mów mi zaraz, kto?
— Ja tylko mówiłem gospodyni, co mi powiedział mieszczanin, a Ustysia pobiegła i zaraz wyśpiewała jejmości...
Nie mówiąc już słowa więcéj, Baltazar smutny powrócił do dworku. W izbie pierwszéj siedzieli oboje przy sobie starzy; ale Anna widocznie kryła przed mężem, że wiedziała o synu, a oczami dała znak tylko bratu, domyśliwszy się powodu jego wycieczki na folwark, żeby jéj nie wydawał.
Baltazar siadł, ale choć stary żołnierz, poczuł ciarki za skórą, tak mu żal było biednéj kobiety. Im bardziéj się w nią wpatrywał, tém mniéj rozumiał spokój i niemal wesele, które na jéj twarzy panowało.
— Ależ gra komedyę! niechże ją! mówił sobie w duchu — już to do tego nie ma jak baby! Święta niewiasta... a patrzajcież jak męża zwodzi, anibyś się domyślił, że jéj serce krwią płacze!
W istocie kobiecina prawie była rozpromieniona, czego już Baltazar pojąć nie mógł; zdawało mu się, że to małżeństwo tak zgodne, jedno mieć musiało uczucie.
Inaczéj na ten raz los zrządził i wiele bolu odjął pani Krzysztofowéj.
Wkrótce po wyjeździe męża, nadbiegła do niéj Ustysia z plotką, w tak straszny sposób wypowiedzianą, że z razu padła od niéj, jak piorunem rażona matka. Ale rzeczy się zaraz wyjaśniły: Ustysia wypowiedziała jacy to wielcy panowie wzięli Adasia, że pojechał w karecie z samą panią, że go pieścili, że list do ojca napisał bardzo piękny i t. p. Biedna matka tak dobrze rozpytywała, tak badała wszystkich pilnie, że z tych słów rozproszonych z opowiadań rozmaitych domyślić się potrafiła zdarzenia. Ale zamiast się niém strapić jak ojciec, uradowała się wielce. Widziała w tém zrządzeniu palec boży, który w rzeczywistość obracał jéj najserdeczniejsze marzenia. Ona w cichości serca tak pragnęła dla swojego dziecka wielkości, blasku, bogactwa, szerszego pola do życia; ona tyle razy śniła właśnie o podobnych dla niego losach; a tu traf jakiś dziwny, jakby Opatrzności rozkazem, zsyłał właśnie tych O...., którzy podejmowali się ukochanego jedynaka postawić na takiém stanowisku, na jakiém matka widzieć go chciała. Najdziwniejszém w tém wszystkiém było matki niewytłómaczone przeczucie losu, jaki spotkał Adasia.
Pani Krzysztofowa często dumając o synu, wyobrażała sobie właśnie scenę podobną téj, jaka przed kilku dniami odbyła się przed kościołkiem w Białéj. Mówiła sobie często: „Gdyby też który z tych bogatych O.... przejeżdżał tamtędy, możeby go piękność dziecka uderzyła, spytałby co to za chłopiec? dowiedziałby się nazwiska, i podjął pokierowania jego losem.“ Anna marząc, była sobie zupełnie taką powieść stworzyła, i bawiła się nią często, pragnąc dla dziecięcia tego, co się jéj szczęściem dla niego zdawało.
Teraz, gdy opis wypadku ją doszedł, tknięta została podobieństwem jego ze swém jasnowidzeniem, upatrzyła w tém wyraźny cud, uradowało się jéj serce, widziała bowiem wszystko dobre dla dziecka, wymodlone przez siebie, wypłakane u Boga: wielkie losy, świetną przyszłość Adasia.
Według niéj, Adaś nie był stworzony do téj wsi i zagona ojcowskiego: jego piękność, żywość, dowcip, pragnienia dziecięce, które tu zaspokojone być nie mogły, kazały czego innego życzyć.
Rozpłakawszy się najprzód łzami gorzkiemi, Anna padła potém na kolana, dziękując Bogu za to zrządzenie cudowne, ale zarazem opanował ją niepokój wielki.
Nieraz mówiła z mężem o przyszłości syna; pojęcia ich w tym względzie zupełnie były różne: ojciec chciał mieć z niego człowieka, ona jakiegoś jasnoskrzydłego bohatera.
Milczała, gdy o tém mówił, ale wzdychała. Wiedząc co p. Krzysztof chciał mieć z niego, nie wątpiła już, iż ten traf, który dla niéj zdawał się tak szczęśliwy, dla niego będzie ciosem okrutnym; czuła, że on syna oddać nie może, że poleci za nim, że go odebrać zechce, bodaj gwałtem.
Szło jéj właśnie o to, by temu zapobiedz; obawiała się nie złéj doli Adasia, którym sam Bóg zdawał się wyraźnie opiekować, ale ojca, mogącego Panu Bogu skrzyżować robotę.
Głowę więc łamała sobie: co począć z mężem, gdy przyjdzie? jak go uspokoić, ukołysać? czy mówić nawet z nim o tém i jak? Czuła, że on ten wypadek przed nią taić będzie. Gdy dwaj bracia powrócili do Wólki, Anna jeszcze nie była pewna, jak ma sobie postąpić? ale wesoło prawie, choć w duszy niespokojna, przyjęła męża, nie dając znać po sobie co się w sercu działo.
Pan Baltazar, który dopytał się już był, iż pani o wszystkiém powiedziano, patrzał na nią ciągle nic nie rozumiejąc, i powtarzał w duchu:
— Ależ gra komedyę baba! Ależ gra! A takie to na pozór trusiątko... Każda z nich jak tylko do fałszu, nada się, gdyby do płodzenia go była stworzona! Oj kobiety! miał słuszność ów Jezuita, gdy mówił: Fe! mina!
I kiwał głową mrucząc pod nosem: „Dobrze to, dobrze, że się człek nie ożenił!“
Oboje Krzysztofowstwo próżną w istocie grali z sobą komedyę: on hamując niepokój, który go dręczył, a szukając powodu do wyrwania się z domu, nie spowiadając się żonie dla czego; ona tłumiąc w sobie chęć stanowczego rozmówienia się, aby nawrócić na swe przekonanie pana i męża... Jako jedyny środek przekonania go, iż w tém jest wola boża, uważała Anna swe przeczucia kilkoletnie, przygody z jéj synem w Białéj, swe pragnienie właśnie tego co się stało; myślała, iż gdy mu opowie szczerze co jasnowidzeniem wyśniła zawczasu, Krzysztof uzna w tém wyższą wolę i przeznaczenie Opatrzności.
Ale do szczeréj rozmowy o tém przyjść nie mogło. P. Krzysztof chodził zadumany, opamiętywał się chwilami, uśmiechał półgębkiem; oboje z ukosa na siebie poglądając nieznacznie, milczeli.
Baltazar to w okna, to na panią bratową poglądał. Annie, policzki paliły się niezwykłym rumieńcem i oczy dziwnie błyszczały: miała gorączkę.
Gdy tak wszyscy siedzą pochmurzeni, rozdraźnieni, jakby w oczekiwaniu jednego słowa, które ma im usta otworzyć, — w dziedzińcu zrobił się hałas wielki... Najprzód wszystkie psy od strony wioski słyszeć się dały, potém dworskie zaczęły ujadać kolejno, starsze, młodsze, aż do szczeniąt, powybiegały do bramy z zakomórków, i ustawiwszy się zastępem, szczekały i wyły, krzyczały i skomlały najdziwniejszemi głosami.
Niekiedy na chwilę ustawał ten hałas, to znów zrywał się jeszcze głośniéj i zapalczywiéj. Było to raczéj naszczekiwanie niespokojne niż zajadłe, zwyczajne zresztą w Wólce, gdy ktokolwiek obcy, zwłaszcza pieszo przybywał; bo jak ludzie tak psy mało tu były przywykłe do odwiedzin, i nowa postać zawsze wielki sprawiała zamęt. Zarówno z temi domowemi stróżami wybiegała czeladź ze wszystkich kątów, byle choć bryczka kwestarza na dziedziniec się wtoczyła.
Ale tym razem hałasowi się nawet dziwić nie było można: najbardziéj ostrzelane psy i konie miały się prawo nastraszyć, — zjawisko w istocie było niepospolite i dziwaczne.
Środkiem dziedzińca od bramy szedł wielkiego wzrostu, barczysty, czerwonéj, szerokiéj, pogodnéj twarzy, z głową do góry podniesioną, mężczyzna.
Na nogach miał obówie proste wieśniacze, postoły lipowe, sięgające prawie do kolan, zręcznie rzemykami przypasane i niby rzymski koturn naśladujące z daleka. Okrywała go szara z zielonemi sznurkami, krojem świt chłopskich siermięga, dosyć długa, któréj poły, aby mu w drodze nie zawadzały, pozarzucane były w kieszenie i układały się dosyć malowniczo. Na plecach miał czarne biesiagi podróżne, przerzucone przez ramię, czapkę lekką rogatywkę, kij pod pachą, a w ręku trzymał skrzypce, na których przygrywając, wszedł w dziedziniec, nócąc jakąś piosenkę głosem donośnym.
Postawę miał wielce uroczystą, czoło nieco wyłysiałe, jasne i piękne, oczy niebieskie pełne jeszcze młodocianego życia. Z pozoru zdawał się mieć lat pięćdziesiąt kilka, siwiał już nieco, a wąs długi, spuścisty na pół był szpakowaty, pół jasno żółty jeszcze. Szedł z wolna śpiewając i grając, jedną zwrotkę, któréj wyrazy z ganku domu dobrze dosłyszeć było można:
Pokój temu domowi
Niesie pielgrzym ubogi...
Dajcie spocząć gościowi,
Który wita w te progi...
Pokój temu domowi...
Wiersz ten wcale niewyszukany, śpiewany był na nótę prostą, a skrzypce mu wtórowały i wszyscy ludzie z oficyn i folwarku powylatywali patrzeć i słuchać; a choć znać było, że zjawisko to nie pierwszy już raz oglądali, na twarzach ich malowało się dlań mimowolne jakieś poszanowanie. Młodsi biegli psy odganiać, starsi zdjęli kapelusze, kobiety z ciekawością przestraszoną przypatrywały się z daleka. Pan Krzysztof wyjrzał oknem, a Baltazar zawołał:
— Hej! hej! tać to poczciwy nasz Dyogenes Kapustyński... ot w porę się przysunął!
— Tak, to on — dodał stary — ależ dawnośmy go tutaj nie widzieli.
— Chodźmy go przyjąć.
Ruszyli się. Dyogenes ze skrzypką tryumfalnie przeszedłszy podwórze, już stał w ganku, i głos jego basowy, mocny, rozlegał się zawsze jedne powtarzając wyrazy:
— I temu kto mówi — odparł wychodząc, z otwartemi rękami, p. Krzysztof.
Dyogenes już skrzypkę był pod pachę wziął, czapkę zdjął i czoło z potu ocierając uśmiechał się do gospodarza. Ścisnęli się, a przybyły odezwał się poważnie:
— A co, bratuniu, kopa lat! kopa lat! Panie Krzysztofie, wędrowało się, wędrowało, aż stare nogi do Wólki jeszcze raz przyniosły.
— Bóg zapłać.
— Oho! i szanowny pan Baltazar, brat w pieśni! rzekł postrzegając go Kapustyński. Jakże ty się masz, stary wygo?
Rzucili się sobie w objęcia.
— Jak się mam? jak widzisz! stary węgorz zawiędły!
— No! no! prosimy do izby — przerwał pan Krzysztof — a kosztur i skrzypkę złóżcie w miejscu bezpieczném.
— Kosztur przywykł stawać w kącie na spoczynek, choćby w sieni, bo to pokorna istota, odezwał się Dyogenes; ale skrzypka, to jejmościanka fertyczna, potrzebuje oka, aby mi jéj kto nie zbałamucił: nie odstępuje mnie ona nigdy. Ledwiebym ją porzucił, jużby jakie niezdatne ręce, ową kochankę Appolinową zbezcześciły plugawém dotknięciem... Ze skrzypką wszędy, nawet do kościoła, i Pan Bóg się za to nie gniewa.
— Więc i ze skrzypką i z koszturem, panie bracie, do wnętrza...
W progu powitała ich uśmiechnięta gosposia, a na jéj widok rozjaśniła się twarz Dyogenesa.
— Witaj mi gwiazdo poranna! zawołał. Jakże to się zaraz jasno a wesoło od twych oczu zrobiło! Jakaż bo świeża a śliczna zawsze jejmość dobrodziejka, jakby jéj lata dotykać nie śmiały!
— O! pochlebca! zaśmiała się Anna zmieszana i zarumieniona: mów to młodym, ale po co się starszym urągasz?
— Ja? pochlebca? jabym się śmiał urągać? odparł żywo całując jéj ręce Kapustyński — toż obelgą płacisz mi pani za dobre słowo! Nigdym nawet kobiecie nie cukrował prawdy; ale jéjmość mi istotnie wyglądasz jak samo szczęście: wszak asińdźka dobrodziejka wiesz to dobrze, żem się w niéj kochał i kocham...
— Słyszycie! rzekł pan Krzysztof — przyznaje się...
— Otoż cała moja cnota, że do tego grzechu przeciwko przykazaniu: „Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego“, szczerze się bijąc w piersi przyznaję. Gdybym był taką Annę znalazł... a! kto wie? i jabym był może wyszedł na porządnego człowieka, nie na takiego osmolonego włóczęgę...
Siedli tedy w izbie przy stole, a Dyogenes złożył przy sobie ostrożnie skrzypce, tchnął piersią szeroko i zatoczył okiem w koło, jakby szukał, czy się tu co nie zmieniło?
— Otoż to mi — rzekł patrząc po ścianach — przykładne domowstwo! Lat tyle... a ćwieczka nie brak i nic nie przybyło; krzesło się nie ruszyło z miejsca, ludzie nie postarzeli... jakbym wyszedł ztąd wczoraj... beati, beati si bona sua norint...
Na te słowa pan Krzysztof westchnął mimowolnie; spojrzał nań bacznie Dyogenes, ale udał, że téj cichéj skargi nie posłyszał.
— Ot — rzekł — i Chrystus Pan wasz cudowny, ot i wianuszki z Bożego Ciała, i palma z Kwietniéj niedzieli, i snopek N. Panny Siewnéj... i toż samo nawet wonne w komnacie powietrze.
Zadumał się jakoś głęboko, głowę na piersi spuściwszy.
— Hej! hej! mówił daléj po chwili: oto są podobno ostatki takich doli szczęśliwych, jakich dawniéj wiele bywało. Świat się mieni, burzy gdyby młode piwo, chce żyć nie w pokoju jak wy, ale we wrzawie odurzającéj: przychodzą takie czasy na ludzi, nie ma na to rady! Za sto lat już takiego dworu nie zobaczą na ziemi naszéj.
I westchnął stary; ale w téj chwili przysiadł się do niego Baltazar, i poczęli szeptać z sobą. Powiedzmy tu słowo o Dyogenesie Kapustyńskim.
Sam on się przezwał Dyogenesem, w istocie imię jego szlacheckie było Kapustyński. Przeszłość jego grubą jakąś okryta była tajemnicą.
Wiedzieli wprawdzie wszyscy: że pan Izydor pochodził z dosyć majętnéj rodziny; że staranne odebrał wychowanie u kks. Pijarów w Warszawie; że późniéj podobno służył wojskowo; że kędyś latał z szabelką po za granicami, niespokojnemu charakterowi szukając przygód pożądanych i nasycenia; że potém powrócił do domu, miał przywdziać mniszy habit i rozpoczął już nowicyat u kks. Kapucynów w Lubartowie, ale prędko mu to w niesmak poszło, zrzucił suknię, zdał stryjecznemu majątek wcale piękny, i począł dobrowolnie jakieś życie tułacze.
Raz w rok zjawiał się on w swoim niegdyś dworze, ze skrzypką i piosenką, zasiadał z bratem do stołu, przypatrywał się bardzo troskliwie gospodarstwu, zaglądał do regestrów, rozpytywał ludzi, bo majętności nie zrzekł się był całkowicie na brata, ale mu ją puścił tylko warunkowo, wymawiając sobie kilkaset złotych na siermięgę, buty i kalafonię. Zrobiwszy dokładny przegląd swojego majątku w Durynie, wyruszył znowu na rok, czasem więcéj, i wiódł takie życie swobodne, nie wiedzieć gdzie się podziewając. Niekiedy po kilka tygodni gościł w jakim dworze, gdy mu się ludzie upodobali; ale pracował, uczył dzieci, gospodarzył, posługiwał w tém i owém, był po swéj woli a na sercu, nie z żadnego musu: to znów znikał z okolicy i z kraju, i nikt nie wiedział gdzie przebywał.
Lubiono go i szanowano powszechnie, bo był w istocie człowiekiem pełnym wielkich przymiotów, których tylko jakaś bujna fantazya wprządz w karby regularnego żywota nie dopuszczała. Grzechem jego było dziwactwo, któremu oprzeć się nie umiał.
W téj prawdziwéj pielgrzymce żywota, wesoły humor nigdy go nie opuszczał; śmiał się niemal ze wszystkiego i ze wszystkich, czasem dla tego może tylko, aby nie płakać. Umiał on poszanować co szacunku było warte, ale nielitościwie chłostał co się oń nie zasłużywszy dopominało.
Z chłopem się tak dobrze rozumiał jak z najuczeńszym człowiekiem, bo się o niego nieustannie ocierał, a w towarzystwie wieśniaczém nie zapomniał wszakże i świata, i nauki, i języków, i młodocianego wychowania, tak, że w każdéj chwili ów chłop naddunajski mógł przybrać łatwo jeśli nie postać, to mowę i obejście najwykwintniejszego salonowca.
Nieraz i rodzina Kapustyńskich, i familia jego matki, bo się rodził z Abdankówny, a wujowie wysoko się ze swém pochodzeniem nosili, wyrzucali mu jego włóczęgę, i żebractwo, i skrzypkę; ale na to jak się im odciął z góry, nikt go już późniéj i zaczepić nie śmiał.
— Wolny-m jest, mówił im: rachunek z tego co czynię Panu Bogu zdam; a że chcę być człowiekiem, to się do stada, które regularnie pastusi o jednéj godzinie na paszę pędzą, poją i zaganiają do chlewa, nie łączę. Komu z tém dobrze... wszak nie bronię! Jestem sobie dziki wół, dziki koń, czy dziki osieł, ale mnie już w jarzmo nikt nie ujmie. Życiu mojemu nikt nic zarzucić nie potrafi; jam szczęśliwy i kwita, a że w koronkach nie chodzę i fryzury nie noszę, to dla tego, żeby się małpy w tych strojach lepiéj wydawały. Dyogenes mi wzorem; omnia mea mecum porto... (ostatni wyraz przekręcał nieco, stosując go do ubrania). Nic mi od was nie trzeba; rozumu możebym jeszcze mógł ichmościom pożyczyć, a bez nauk od nich obejdę się wyśmienicie... Ruszajcie wy na pokostowane posadzki, a ja do lasu, do Boga, do ptasząt, do drzew i gdzie mi serce poda... z pieśnią i sumieniem czystém. Imieniu krzywdy nie robię; patrzcie tylko, abyście go sami nie opaskudzili, i bywajcie zdrowi! Co daj Boże — Amen!
Tak zwykle odprawiał natrętów: zamilkli też wszyscy wkrótce, i zostawili Dyogenesa, vulgo zwanego Kapustyńskiego, przy jego oryginalności. Rodzina matki wszakże wzdychała po cichu, dając do zrozumienia, że mu piątéj klepki brakło. Dochodziło to do niego, śmiał się mrucząc:
— A im czterech!
W szlacheckich dworach bardzo miłym gościem był Dyogenes, ale go się też obawiano niepomału dla strasznéj prawdomówności; miał bowiem zwyczaj zjawiać się prawie zawsze po jakimś wypadku, i bez miłosierdzia dawać nauki. Gniewał się kto czy nie, to mu było wszystko jedno; napaści się nie obawiał, bo siłę miał olbrzymią, i raz dąbczaka wykręciwszy nade drogą, młyńcem się broniąc, sześciu ludzi, którzy nań naszli, sińcami uczęstowawszy, rozproszył. Na słowo miał zawsze dwie odpowiedzi, a z chychotania się urągał; więc gdy mu się zdało rzeczą użyteczną powiedzieć verba veritatis, ciął je od ucha... a wiadomo jaka to czasem gorzka potrawa ta prawda, tak święta i piękna, gdy ją inni jedzą, a tak przykra, gdy nam ją podają.
Miał wszakże biedny Dyogenes jedną słabość, jak wszyscy ludzie: — dla kobiet wszystkich bez wyjątku był bez miary pobłażający. Zdawało się jakby w nich się kochał z kolei, gdyż każda dla niego miała jakiś przymiot, jakąś zaletę, zasługę i cnotę... Rozkaz kobiety był dla niego świętym, spełniał go z wielką gorliwością i rozkoszą.
Dla niego i matrona staruszka, i czternastoletni wyrostek zarówno miały urok, klękał przed jedną i drugą, a niekiedy słowo, ruch, wejrzenie niewiasty wprawiało go to w szał gorączkowy, to w smutek milczący, to do łez go rozczulało, choć było wesołe.
Z niepojętych dla drugich przyczyn, rażony tak czémś dla innych niezrozumiałém, porywał się wśród rozmowy od stołu, bladł, wybiegał i uciekał, jakby go jakieś niezwyciężone ścigały wspomnienia. Dawało to rodzinie tém lepszy powód do pomawiania go o obłąkanie, choć w istocie była to tylko słabość serca, nieumiejącego oprzeć się pamięci dawniéj doznanych wrażeń.
— Cóż moi kochani państwo? ozwał się głośno po chwili: co u was tam słychać? Obsieliście się już? tak, czy nie? z siewem jak z ożenieniem: ani się nadto śpieszyć, ani zbytnie opóźniać potrzeba.
— Już się też u nas kończy... odparł p. Krzysztof.
— A w stodółce pełno, dodał gość, — brogi widziałem, czuby do góry... No! chwalić Boga, wszystko dobrze i po myśli, ptasiego mleka tylko brak... A w lesie panie Baltazarze co ze zwierzyną? jak tam stoją kuropatwie sprawy? co słychać z zającami? czy wilcy bardzo sobie pozwalają? czy jest nadzieja skórek lisich, gdy się ci ichmość w zimową barwę ubiorą?
— Och! och! — przerwał gospodarz: u nas domatorów nic się nowego nie dowiesz; mybyśmy pytać powinni, co nam ze świata przynosisz?
— Ze świata? spytał Dyogenes; a wiecież ichmość co jest moim światem? Mój świat to cisza puszczy, to uroczysty spokój pól, to mruczenie rzek i szum wiatru, to cmentarnych dzwonów granie na wieczny spoczynek, lub dalekie echo pieśni weselnéj... Z tego, co wy światem zowiecie, ja nic nie wiem. I po co mi wiedzieć? I co się ma dziać na tym świecie, co byłoby nowe i osobliwe? Na palcach znam wszystkie kombinacye możliwe tego żywota ziemskiego: rodzą się, kochają, nienawidzą, zdradzają, zabijają, kłamią, żenią się, rozwodzą, umierają; nic nowego pod słońcem, tylko że to, co wczoraj było tu, dziś jest tam, jutro będzie gdzieindziéj. Proch i nicestwo!!!
— Zkądże teraz idziecie?
— Ja? a zkądżebym szedł? odparł Dyogenes; z lasu, mój dobrodzieju, z lasu! Macie oczy ku patrzaniu, a nie widzicie może, iż las dwa razy do roku jest wcale inaczéj piękny: na wiosnę, gdy się do życia rozpęka i wonieje jak młodość, gdy się zieleni jak nadzieja, gdy brzozy rozpuszczą na wiatr warkocze, a deszcz je ciepły opłókuje miłośnie, a sosny zielonemi pęki strzelają... to pierwsza lasu piękność, ale widok to dla młodych nie dla nas; — w jesieni dopiero las mój! jak ja go kocham!... jest czém oczy nabawić a serce nakarmić. Drzewa jakby nie z tego świata... malowane, żółte, czerwone, fioletowe, pomarańczowe, bronzowe, mienią się, a co zawionie wiatr, to gra liść spadający dumkę śmierci i tęsknoty... Och! och! aż się jéj wtórować pragnie, gdyby się znalazły słowa.
Otoż siedziałem w lesie słuchając deszczu liści jak spadał i śpiewał, a grałem też sobie ową piosnkę, którą zna pan Baltazar.
Tęskno, tęskno, nie wiem czego
Bije serce, łzy mi biegą;
A téj złotéj-
Bym tęsknoty
I łzy, co się z oczu leje,
Nie zamienił na nadzieję!
I wziął Dyogenes skrzypkę od niechcenia, i począł przy niéj śpiewać z cicha, a tak rzewnie, tak od serca, że aż Baltazarowi łza spadła na wąs siwy. Było w tém coś dumki rusińskiéj rozwianéj, rozmglonéj, która jak chmurka na niebie czasem jedną stroną świeci niby gwiazda roztopiona, drugą obłoczkiem dymnym rozpływa się w eterach, coś krakowskiéj pieśni, co sama z siebie szydzić przywykła, niby się wstydząc, że ma serce, coś rodziméj poezyi wioski i schorzałego smutku dworów.
Prześpiewał kilka strof, i jak rozpoczął po cichu, tak prawie niedosłyszanym skończył szmerem.
Gdy podniósł głowę i spojrzał po słuchaczach Dyogenes, spostrzegł, że Anna znikła; poszła była widać przysposobić coś do stołu. Wstał żywo i zbliżył się do p. Krzysztofa.
— Nie ma, widzę, waszéj kobieciny, rzekł: więc wam powiem otwarcie, żem do was przyszedł z Białéj umyślnie, bom się o waszéj przygodzie dowiedział. Idę z doborem słów i pociechą do starego przyjaciela; może z jaką nieudolną radą... co myślicie? powiedzcie.
P. Krzysztofowi nagle łzy zakręciły się w oczach; syknął, aby milczał Dyogenes, i pośpieszył obejrzeć drzwi, aby żona przypadkiem nie dosłyszała rozmowy.
— Poszła na folwark, przerwał Baltazar wskazując na okno; mówcie śmiało, ja będę stróżował.
— Cóż wy na to mówicie? spytał Krzysztof.
— Co ja? ale czekaj... z chorym i zbolałym potrzeba ostrożnie — rzekł Dyogenes, — a co wy?
— Ja? zabito mnie — odparł ojciec, — jedynemu dziecku dali się napić trucizny! Jestże wyraz, coby boleść moją mógł tłómaczyć! — Ale zwróciwszy się ku obrazowi Chrystusa, nagle zamilkł. — W rany Twe Panie! — rzekł.
— Dobrześ powiedział! na to łza ani gniew nie pomoże, zawołał Dyogenes. — Słuchaj ojcze! — daruj, że cię tak zowię, ale mam zwyczaj starych tém starém imieniem pełném poszanowania nazywać, — słuchaj ojcze, nie wierzę ja w fatalność, ale jak Bóg da, że kto się urodzi do czego, nie minie go dola... Widywałem ja wasze dziecko: pańska była dziecina! to darmo! Gdybyś go przebrał w siermięgę, jeszczeby z niego patrzał królewicz. Poszedł nieborak gdzie go wołały losy: żelazo za magnesem.
— Alboż to nie nasze dziecię? nie ubogi syn dworku?
— Ba! ba! są tajemnice we krwi, których nikt nie zbada! We dwieście lat ozwie się jakaś kropla, która spała w żyłach pokoleń przez wieki... Wieszże ty człowiecze, co w tobie krąży? syn to twój, czy twoich prapradziadów? Bóg tam wie, w którą tam praprababkę czy prapradziada się wyrodził! Na to nie ma rady!
P. Krzysztof ruszył ramionami.
— Co mi to mówicie! jest synem moim; pójdę i odbiorę go.
— A no, jedź; a no, bierz, rzekł Dyogenes; to naturalna. Tylko patrz dobrze, czy ci się to na co przyda.
Ojciec potrząsł głową smutnie.
— Mamże zostać sierotą? — zawołał.
— A jeśli komu przeznaczone sieroctwo? zapytał Dyogenes. — Patrz na Chrystusa! patrz na Chrystusa! Jużci syn twój nie jest twém dzieckiem, kiedy was z dobréj woli porzucił; jużci go srogością nie przywiążesz do gniazda, grozą go nie odmienicie; nie wyjmiecie mu z duszy tego pragnienia innego życia, które z sobą przyniósł.
— Na Boga Ukrzyżowanego, nie mówcież mi tego zawołał Krzysztof. A toćby mi go już opłakiwać tylko trzeba. Ty człowiecze swobody i lasów, możeszże nie użalać się nad dziecięciem, popchniętém w ten świat, gdzie Pana Boga nie ma?
— O! o! jest On wszędzie, jest i tam, ale siedzi za parawanem, rzekł Dyogenes. — Sroga to szkoła, jamci ją także przeszedł; ale szkoła! Wychodzą i z niéj ludzie, choć ginie dużo jak wszędzie.
P. Krzysztof spuścił głowę.
— Co ma być, stanie się — zawołał; — a ja obowiązków ojca dopełnić muszę.
— Jejmość powraca! krzyknął od okna pan Baltazar.
— A no, cicho, bo ona jeszcze o niczém nie wie.
Dyogenes schylił się do skrzypki i zanócił coś niewyraźnie; milczeli posępni. W tém jejmość zwróciła się od gmachu na folwark, a rozmowa poczęła się znowu.
— Słuchaj stary — rzekł Krzysztof: — mało ludzi mnie pojmie, ale ty zrozumiesz może lepiéj niż inni. Czy bogactwo stanowi szczęście i przeznaczenie człowieka? czy mu się trzeba koniecznie piąć jak chmielowi na tyczkę? czy ma pragnąć wiele i mieć wiele? Mnie się widzi inaczéj i świat i dola nasza. Żyjemy tu wierząc w inne życie, w lepsze, w nieśmiertelne: to świat próby, arena, wśród któréj gotujemy się na losy inne. Co mi przyjdzie z tego, że mnie w cynowéj pochowają trumnie, gdy pod atłasem serce zgniłe pójdzie do niéj? Im większy świat, im szersze horyzonty, tém ciężéj podołać zawodowi, tém więcéj pokus, tém sroższe męczarnie, tém większe duszę oblegają niepewności. Więc w cichym kącie przepopasać życie na zagonie pod lip cieniem, nie lepiejże, nie święciéj? powiedz? Na co mi dla syna wielka dola, kiedy z maleńką prędzéj zostanie uczciwym? kiedy na szczyt wylazłszy, i o Panu Bogu i o sobie człek łatwiéj zapomina? Otoż dla czego nie śmieje mi się ta protekcya pańska dla syna, i świetne przyobiecane mu losy, ale mi wstręt czynią i obawę... Pomyślcież-no jeszcze i zastanówcie się, gdybym ja ubogi porwał tak pańskie dziecko? Sądziliby mnie jako złoczyńcę, raptora, jak publicznego gwałtownika. Ale że oni mi go uwieźli w pozłocistéj karecie, więc to jeszcze łaska! Nie oburzająceż to zuchwalstwo złota? nie upokarzającaż to dobroczynność, o którąm ich nie prosił?
— Słowa nie masz, odparł Dyogenes: panowie myślą, że gdy ku nam rękę wyciągną choćby dla porwania żony lub dziecięcia, to jeszcze wielką łaskę nam i honor czynią. Winien, kto się na tém szczęściu nie pozna! Ale stój, panie Krzysztofie, dopóty dobrze; cóż, kiedy w téj sprawie twoje dziecko podobno tyle winno co i oni; jakże ono mogło dobrowolnie odbiedz rodziców dla obcych, dla mamideł dostatku?
— Dziecko!... zawołał p. Krzysztof gwałtownie; ale wyrzekłszy to słowo nagle opuścił głowę. A! tak! rzekł głosem zmienionym — choć mi się serce krwawi, powiem wam spokojnie: dziecko to nie cieszyło mnie nigdy, — obawiałem się o nie i modliłem, — w duszę jego zakradł się niepokój od kolebki.
— Tak! tak! ja wam mówię, dodał Dyogenes, kropla krwi prapradziaduniów magnatów.
— Jedynak — rzekł ciągnąc daléj Krzysztof, — pieściła macierz, a może i ojciec kiedy do piersi przycisnął chłopaka, że nadto poczuł bicie serca.
— Koniec końców — przerwał Kapustyński — jawna rzecz, że poszedł za skłonnością. Wiecież co? nie ma co walczyć: różnemi drogi idzie człowiek; niech on swoją, którą mu instynkt wskazał, rusza.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na to! zakrzyknął ojciec. Ja go odebrać muszę, i przełamię tę naturę, oddam go..!
— Ho! ho! a dokąd? spytał gość.
— Do wojska.
— Szkołę wybrałeś gorszą od dworu! zawołał Dyogenes. Już lepiéj wsadź go do Kapucynów, to mu spać nie dadzą i głodem zamorzą buntowniczego ducha.
— Ha! to go przy sobie trzymać będę — zawołał ojciec.
— Nie lepsze i to: sobie przyczynisz boleści, a jemu okazyi do grzechu, bo się z nim nie zrozumiecie nigdy. Mówię wam; niech leci, niech leci; wy się módlcie.
— Jejmość idzie! z czatów od okna rzekł p. Baltazar: baczność!
— Cicho.
Zamilkli. Dyogenes znowu jął brzdąkać w skrzypce i nócić.
Po obiedzie, który przeszedł dosyć smutnie, ożywiany tylko kiedy niekiedy rzuconém słówkiem weselszém Dyogenesa lub Baltazara, siedli wszyscy w pokoju, gdzie wisiał obraz Chrystusów, i gwarząc przebyli czas do wieczoru, na urywanéj, cichéj, posępnéj rozmowie. Zmierzchać poczynało, gdy widząc, że tu już nic do czynienia nie pozostaje, zebrał się Dyogenes do drogi, mimo usilnych zatrzymywań gospodarza; wziął swą skrzypkę pod pachę, a po długich pożegnaniach, przeprowadzony uroczyście przez Baltazara do wrot, wyszedł milczący.
— Ale gdzież pod noc iść myślicie? spytali go na rozstaniu; czy nie lepiéjby wygodnie przenocować, a o brzasku puścić się w drogę?
— A jeśli ja wolę nocą? — rzekł Dyogenes. Księżyc mi świeci, mam z nim dużo do gadania. Noce takie lubię: człek się czuje śmielszy niż we dnie, i dusza swobodniéj rozmawia z Panem Bogiem. Tu, gdybym najdłużéj siedział, nie przekonam pana Krzysztofa ani go pocieszę; niech Bóg czyni co wola Jego: darmobym gębę studził sobie, a jemu serce krwawił.
P. Baltazar popatrzał za nim smutnie. Dyogenes szedł tak wolno i spokojnie, jak gdyby na krótką wybrał się przechadzkę, choć spełna nie wiedział gdzie i jak nocować będzie.
Po odejściu dziwaka, długo jeszcze rozmawiano o nim i jego życiu osobliwszém, aż i p. Baltazar, dawszy dobranoc, odszedł do oficyny, a małżonkowie zostali sami z sobą, i Krzysztof wedle codziennego zwyczaju ukląkł przed obrazem się modlić.
Potrzeba było żonie oznajmić wreszcie o projekcie podróży do Warszawy, a sam nie wiedział, jak do tego przystąpić. Jejmość gospodarzyła w sypialni, gdy wzmocniony i pokrzepiony na duchu modlitwą, wsunął się do niéj powoli p. Krzysztof.
Oboje małżonkowie byli w położeniu bardzo szczególném: on przebolały stratą syna, zmuszony ukrywać łzy, niepokój i strapienie przed żoną, tak, że kilka razy, gdy mu piersi zdusiło, wybiegł na świeże powietrze, aby jęknąć swobodniéj; ona zapłakana a udająca nieświadomość, patrzała mu w oczy i badała tylko, zgadując co się tam w duszy jego działo. Chodzili tak około siebie słowa do siebie rzec nie mogąc; ale przyszedł nareszcie kres temu udawaniu obojga, do którego nie byli przywykli: trzeba było lody przełamać.
Jejmość chodziła, układała, rozrzucała, powoli przybierała się do snu, a coraz spojrzała na blade oblicze męża; nareszcie ze złożonemi jak do modlitwy rękami, powoli, gdy Krzysztof usiadł w krześle, zbliżyła się doń, upadła na kolana przed nim i rozpłakała się.
Łzy jéj wypowiedziały wszystko. Stary pochwycił ją w objęcia po staremu, wziął jak dziecię na ręce tę drobną, biedną istotę, i przycisnął ją do piersi, a w tejże chwili tak gwałtownym jękiem otworzyła się ta pierś, tak buchnął płaczem powstrzymywanym, że zlitowawszy się go, obie ręce na szyję mu zarzuciwszy, żona zawołała tylko:
— Krzysiu mój, nie płacz! o! nie płacz na miłość Boga! Jeśli ty płakać będziesz, ja chyba umrzeć muszę!
— Ty wiesz wszystko!
— A! wiem! wiem od wyjazdu twojego! nie pytaj.
— I taiłaś w sobie, o heroino moja!
— Krzysiu! mieliżeśmy przed ludźmi, przed obcymi tak się rozszlochać oboje, tak się do głębi serca wyspowiadać z ciężkiego bolu?
— O! dziecię ty moje wstydliwe! co i cierpienie ukrywasz dla sromu — rzekł Krzysztof — zkądżeś ty wzięła siły?
— Bóg mi ich użyczył!
Zamilkł. Stał złożywszy swój ciężar na krześle i długo, długo patrzał na nią z uwielbieniem.
— Anusiu moja! rzekł wreszcie — tak! tak! czuję teraz, dla czego mnie Bóg tak srodze karze i dotyka, bom ukochał stworzenie więcéj może niż Stworzyciela samego; przywiązałem się jak żaden jeszcze człowiek; w tobiem widział życie całe i w tém dziecięciu, dla tego, że było twojem, dla tego, że na jego twarzyczce śmiał mi się uśmiech twéj młodości, i za tom ukarany, bałwochwalca!
— Krzysiu — przerwała żona — nie oddawaj się boleści, mężu drogi! Myśl, rachuj, a pomyślawszy, uznasz może, iż Bóg srodze nas próbując, wie co czyni.
— Jak to? cofając się zawołał ojciec — jak to? ty to mówisz matko? ty?
— Krzysiu drogi! a! nikt pewnie nie opłakał i nie opłacze łzami gorętszemi tego dziecięcia; ale Bóg... ale Bóg, ale przeznaczenie...
— Kobieto! ty wierzysz w przeznaczenie?
— W Opatrzność!
— Opatrzność? nie: nie ona to, ale szatan chyba w to się wmieszał. Bóg takiemi drogami do dobrego nie wiedzie; idzie się niemi do zguby.
Anna spuściła główkę zasmucona, i była chwila ciężkiego milczenia.
— Pomyśl tylko, rzekła: to dziecię byłoż stworzone do tego ubogiego gniazda naszego? nie przyszłoż ci nigdy na myśl, że Adaś miał napisane na czole, iż musi pójść wysoko, iż los musi go między ludźmi postawić na świeczniku?
— Dziecko ty moje, przerwał poważnie Krzysztof: jestże szczęście błyszczeć na świeczniku? nie jest-li raczéj męczeństwem dola złocona? Jam się właśnie tego lękał, od tego chciał ustrzedz dziecinę, drżał o to.
— Alboż i tam nie można być miłym Bogu, a pożytecznym ludziom? spytała Anna nieśmiało.
— Tak! wszędzie, bez wątpienia, odpowiedział Krzysztof; ale tam i trudniéj i niebezpieczniéj. Dym szczęścia i kadzideł upaja: nie pragnąć ich należy, ale od nich uciekać. Powiedzże, nie wolałażbyś go widzieć tu, w tym dworku, z poczciwą żoną jak ty, jak ja w szaréj ubranego opończy, ogorzałego od pracy, niż zbladłego od trosk na cudzych pałacach, służką uniżonym pańskich kaprysów, dworakiem? O! myśl ta mi serce rozdziera.
— A, Krzysiu! Adaś nie jest stworzony na pochlebcę i dworaka: on się nie spodli; on się wyniesie wysoko.
— Daj Boże, ale się nie dochodzi wysoko, nie zginając nizko: wiesz co mówi Pismo o uchu igielném?
— A! nie patrz na to tak czarno!
— Jabym się spytać powinien, dla czego ci to wydaje się tak jasném? Nie poznaję ciebie: nie widzę miłości twéj dla dziecięcia.
— Panie mój! mężu drogi! ja ufam Bogu i Jego Opatrzności.
— Ale Bóg dał ludziom rozum i wolę, aby nie szli ślepo na hazard, rzekł Krzysztof. My mamy obowiązki rodzicielskie: ja jako ojciec ratować go muszę.
Twarz Anny pobladła.
— Cóż myślisz czynić? spytała nieśmiało.
— Nie mam ci już co taić, zawołał ojciec: — jadę natychmiast po niego. Jeżeli ci wydziercy nie zechcą mi powrócić dzieciaka mojego, pójdę do króla, król mi je oddać każe. Dobiję się do Poniatowskiego przecię, narobię krzyku: odbiorę go im z gardła.
— Panie mój, posłuchaj jeszcze matki... zaczęła cicho Anna: namyśl się. Wiesz jak kocham to dziecię, wiesz jak jego szczęścia pragnę. Otoż wyznam ci, że od najmłodszych lat jego miałam przeczucie, widzenie prawie tego losu, który go spotkał; sto razy stawało mi przed oczyma to, co się teraz ziściło! Więc Bóg chciał może tego; godziż się sprzeciwiać Jego woli?
P. Krzysztof milczący, surowo spojrzał na nią.
— Bóg ostrzega przeczuciami częściéj o klęskach niż o szczęściu!
— A! namyśl się! namyśl! — mówiła coraz żywiéj Anna — a nuż to dziecię potém na los przez cię złamany, na wydarte mu szczęście płakać i narzekać będzie? Wszak-ci Adaś ma już rozum i nad wiek jest roztropny.
— O! matko, którą miłość zaślepia! — zawołał z goryczą stary: przejrzyj! pochyl się nad tę przepaść i rzuć w nią okiem. Cóż dziecię to o przyszłości swéj wiedzieć może?
— Tyś nigdy nie chciał tego uznać — szepnęła Anna prawie z wymówką, — że on ma roztropność nad wiek; tyś był dlań za surowy, niesprawiedliwy. Przecięż on z własnéj woli pojechał, dobrowolnie?
Krzysztof westchnął tylko.
— Jużciżby oni gwałtu nie użyli, mówiła matka, nie śmieli, nie mogli. On jak ja miał przeczucie przeznaczenia, dla czegożbyśmy inne mu narzucać mieli? Cóż on nauczy się w Białéj? jakie my możemy mu dać wychowanie?
— Takie, któreby starczyło na życie, do którego Bóg w istocie go przeznaczył, dając mu się z ubogich urodzić rodziców.
— Małoż ubogich wznosi się o własnéj sile? Dlaczegożbyśmy naszą dolą jego przyszłość mierzyć mieli? szeptała matka.
— A! zawołał pan Krzysztof: nie pragnąłem nic dla niego nad to, com posiadał; bom nad moje szczęście większego na ziemi nie widział. Ot taki kąt cichy, ot takich serc dwoje jak nasze, i taka miłość do siwego włosa, czyż nie dosyć? Cóż da lepszego świat, oblekając w sajety i atłasy? Moja droga! tyś nie wyjrzała tam i nie wiesz co się kryje w tych złocistych pałacach. Tam nie ma Boga, tam milczy sumienie, ztamtąd i świat i ludzie wydają się inaczéj; tam wszystko co nie białe i nie pieszczone, nie jest już człowiekiem; tam w postaciach aniołów śmieje się szatan zwycięzca. Tyś przeżyła wiek nie zbliżywszy się do tych mamideł, i dobrze ci z twoją niewinnością, bo ci się świat lepszym wydaje; jam go trochę więcéj najrzał i brzydzić się nim nauczył. Tam fałsz, tam kłamstwo, tam samolubstwo, tam pycha i rozpusta królują: tam zguba. Jeżeli z tego ognia próbierczego wynijdzie czystym człowiek, o! to wielki! ale iluż ocalonych? a zgubionych tysiące!
— Ale Adaś wyniósł z domu...
— O! ten węzełek cnoty — przerwał Krzysztof — wyniesie jak ubogie człeczę, co idzie na służbę do dworu, i rzuci go w kąt, przywdziewając liberyę nową.
— Mój panie — odezwała się po chwili Anna, widząc rozgorączkowanie męża i smutnie łamiąc ręce, — ja nic nie mówię, proszę tylko i błagam ciebie: pomyśl, nie wyrywaj się gwałtownie, nie obrażaj ich. Oni dla Adasia tyle mogą: wiesz, że są bezdzietni, może dla imienia przybiorą go za syna, oddadzą mu majątek.
— A! na Boga! tego właśnie nie chcę! na myśl samą się wzdrygam! rzekł surowo pan Krzysztof. — Wiem czém to okupić potrzeba. Będzie się późniéj wstydził ubogich rodziców, będzie się pysznił swą wielkością jak dziecko szczęścia, wzbije się w dumę i pycha go zgubi. Nie! na czystéj duszy siermięga, tak go wolę!
Wielkim był w istocie p. Krzysztof, wyrzekając te słowa z zapałem poczciwéj duszy; a tak bohatersko jaśniała mu skroń, że zapał podbił wreszcie słabą niewiastę. Anna znowu przed nim uklękła.
— Panie mój! zawołała: czyń jak chcesz. Tyś ojcem, tyś panem jego losu: jam matka, bym cierpiała i kochała, bym była posłuszna. Ale zaklinam cię, znijdź w serce twe, zastanów się, nie porywaj zbyt szybko, abyśmy tego późniéj nie żałowali.
Ta pokora, te złożone ręce i łzy niewiasty, na które słabym był p. Krzysztof, bo ją kochał więcéj może niż dziecię, wzruszyły go do głębi. Przebojem idąc, nie byłaby go zdobyła; zachwiał się widząc ją upadającą przed sobą, przestraszoną, błagającą. Syn znikł mu z oczu.
— Bądź spokojna, rzekł po chwili trąc czoło — bądź spokojna, uczynię sobie gwałt. Jeżeli tam znajdę lepiéj niż się spodziewam, jeżeli dziecko samo zapragnie pozostać, stań się wola boża! Ja żal mój i obawy złożę na ofiarę Ukrzyżowanemu, nie wyrwę go gwałtownie: bądź spokojna!
Anna ścisnęła go za kolana, i znowu on ją podniósł z ziemi silnemi ramiony, i tak wziąwszy usiadł trzymając na ręku w szerokiém krześle, a łzy, bo mówić już nie mógł, toczyły się po bladych jego policzkach.
I milczący, zapłakani, przesiedzieli tak długo w noc, aż zaglądający przez gałęzie bzów księżyc, przypomniał im godzinę spoczynku.
Ręką drżącą wskazał bladą twarz stróża nocy p. Krzysztof.
— Anno moja — rzekł — byłoż życie szczęśliwsze nad nasze pod tą słomianą strzechą, z tą naturą otaczającą nas i otulającą pieszczotliwie? A tam! tam ani ciszy, ani widoku bożego świata nie ma; tam się zapomina w gorączce, że człowiek jest istotą na próbie, tam... a! Boże!... stań się wola Twoja...
Gdy łzami zalaną twarz do poduszki przyłożyła Anna, mimowolnie serce jéj uderzyło.
— O! jestem pewna — rzekła w duszy — że tam Adasia kochać muszą, że tam go ocenić potrafią. Krzysztof mi dał słowo, że go gwałtem nie porwie: więc sny moje ziszczone.
Nazajutrz rozpoczęły się powoli przygotowania do podróży; a była to rzecz niemała komuś, co całe życie siedział zamknięty, w taką drogę się wybierać aż do stolicy... P. Krzysztof od dawna już, bo od ożenienia swego, nie bywał nigdy daléj od poblizkich miasteczek: Łosic, Kodnia, Białéj, Łomaz, lub na jarmarku we Włodawie. Za wielką wyprawę uważała się przejażdżka na odpust do Chełma... Cóż dopiero gdy się przyszło sposobić do Warszawy, do króla, do tych panów, przed którymi choć skromnie, chciał się wszakże szlachcic pokazać nie ostatnim!
Z razu myślał w szaréj swéj kapocie pójść przed króla i z dumą poczciwego ubóztwa stanąć przed nim; ale i on był człowiekiem! Powoli zachciało się dobyć prapradziadowską demeszkę kutą ozdobnie, jedyny klejnot familijny; potém spinkę bogatą, co może pół Wólki Brzozowéj była warta, bo w niéj siedział szmaragd niemal tak wielki jak pół włoskiego orzecha, zabytek jakiś przedwieczny, bo kamień w oprawie staroświeckiéj ani był nawet szlifowany; późniéj przypomniał się i pas lity, gdzieś z lewandą i pieprzem zapakowany na dno cedrowéj skrzyni, i jakiś lamowy żupan, który do figury p. Krzysztofa doskonale przypadał.
Gdy on tak myśląc, wahając się, wybierał a walczył z sobą, — jejmość z drugiéj strony biegała, głowę łamiąc co przysposobić, aby na niczém w drodze nie zbywało.
Bo to podróż w owe czasy swojemi końmi, z popasami i noclegami, pościelą i kuchnią, niemałą była rzeczą; a te przestrzenie, które dziś przebywamy w kilku godzinach, trzeba było przebywać po dni kilka i kilkanaście.
Baltazar zajął się stajnią, bo konie i wózek do dalekiéj podróży były rzeczą kapitalną. Mocniejsza bryczka trzęsła okrutnie; ta, co lżéj nosiła, osie miała niepewne, a pakunku w niéj nie było gdzie pomieścić. Pierwsza też na trzy konie zdawała się za ciężką, a czterech dla zbytniego kosztu nie chciał brać pan Krzysztof, bo co to czwórkę wyżywić w Warszawie? Do tego trzeba było sprządz konie dobre i wypróbować je wprzódy, a uprząż i postronki opatrzyć, aby się potém w drodze co chwila nie psuły. Naostatek wybór woźnicy niemałą także był rzeczą, bo ten razem być musiał furmanem, sługą, stróżem i po trosze przyjacielem.
Napraszał się totumfacki ów Jermaszka, który wszystko umiał, a miłością dla państwa przechodził innych; ale pan Krzysztof ani mu dał mówić o tém, chcąc przy nim dwór zostawić. Z dwóch woźniców z powołania, jeden woził wprawdzie doskonale i był przytomny, ale pił jak gąbka, a upiwszy się bywał zawadyaką: trudno go było pilnować przy tylu karczmach po trakcie. Drugi poczciwy i trzeźwy, oleju miał za mało, do miasta trudno się z nim było pokazać, boby go obrał do koszuli kto chciał. Była mowa o dodaniu osobnego chłopca do posługi, ale p. Krzysztof ani dał sobie mówić o tém.
— Co to ja wielki pan, żebym miał z sobą dwór wozić cały? zawołał. Byle było komu konie opatrzyć a tłomok znieść, czy ja sam sobie nie potrafię usłużyć?
Długo zasiedziawszy się w domu, zawsze tysiące takich trudności, gdy przyjdzie się ruszyć; najmniejsza rzecz naówczas ogromnie wielką się robi. A tu troskliwość jejmości pomnaża jeszcze turbacyi i wymyśla potrzeb tysiące: jakże się tu oprzeć téj czułości? jak znowu poradzić, aby to wszystko zabrać, czémby chciano obładować, począwszy od bigosu, do kropel i balsamów?
Tarł dobrze czoło p. Krzysztof, ale to zakłopotanie przyszło mu w porę, bo nie dawała sercu zbytnie się z żalem pasować. Każde prawie ludzkie strapienie przymnażając roboty, wiedzie z sobą za rękę lekarstwo — roztargnienie mimowolne; zmusza do oderwania się od nużących myśli. Pan Krzysztof mniéj czuł cierpienie, bo więcéj pracować był zmuszony.
Nie był stary bez grosza w domu, ale gdy przyszło obrachować, ile go wziąć? ciężko musiał głowy nałamać. Któż wie co stolica kosztować może? co droga przyniesie? a nuż choroba? a przypadek? a pańscy lokaje? a królewska dwornia? a podarki? Jejmość była za tém, aby wziąć jak najwięcéj; on chciałby był jak najmniéj. Sam ówczesny sposób wożenia pieniędzy w brzęczącéj monecie niemało przyczyniał kłopotu. Złoto brało się jeszcze w trzosik na siebie, ale srebro ciężkie, talary trzeba było kłaść do tłomoka i czuwać dobrze nad niemi. A złodzieje po gościńcach? a rozboje nocne? a filuci warszawscy? Przechodziło to wszystko i po głowach i w rozprawach między państwem. Pan Baltazar ad hoc przytaczał różne swe przygody, słyszane dykteryjki, przykłady różnych awantur, nie zawsze je dobrze dobierając w dodawaniu męztwa, więcéj na zrodzenie niepokoju.
Jejmość chciała dać cały arsenał na obronę, ale znowu nie wypadało się nazbyt uzbrajać, aby się nie wydało, że grosz jakiś się wiezie. Spływały tak na różnych sporach dni wyjazdu.
Nazajutrz, gdy się go najmniéj spodziewano, Dyogenes o południu powrócił ze skrzypką... Trafił już na uspokojone twarze i umysły, co go wielce uradowało. Gdzie był, nie mówił, ale powrócił chmurniejszy, z czołem dosyć posępném, i szepnął Baltazarowi po obiedzie, aby z nim wyszedł na przechadzkę.
— Wiesz, poruczniku, gdziem to ja był wczoraj? — szepnął mu do ucha.
— A no? w lesie — rzekł Baltazar.
— Gdzie zaś! O dwie mile ztąd mieszka dawny dworzanin i faworyt tych O...., co to wam dziecko ukradli; pomyślałem sobie, że się coś przecię od niego dowiem o nich bliższego. Znałem go dobrze, bo choć niedawno odstał od nich, ale się go dawniéj po świecie spotykało. Z wielkiego zucha i zawadyi, mój miły Boże! co się to teraz zrobiło! ledwie nogami suwa! Na dożywociu, w kącie, dogorywa ów dawny elegant... myśląc o ziółkach i kleiku... O mój Boże! jakże się zdziwił, gdy mnie zobaczył! ale ja więcéj, przypatrzywszy się niedołędze, a przymierzywszy go w myśli do tego, któregom znał dawniéj. Wystawcież sobie — mówił daléj Dyogenes, — stary ów mój przyjaciel.. ów Zwinkowski, — a może go i znacie lub przynajmniéj o nim słyszeliście?
— Nie — odparł Baltazar.
— Był to niegdyś faworyt pana i pani kasztelanowéj, jedyne oko w ich głowie, filut, kawał dworaka, gładki i choć go przyłóż do rany. Póki sił stawało, posługiwali się nim, kochali, pieścili, obiecywali mu złote góry; Zwinkowski też żył cale sobie nie żałując, a o jutrze niewiele myśląc... Tymczasem licho, które nie śpi, poczęło mu w kościach łamać; stare grzechy dopominały się o skruchę... Gdy zaniemógł, gdy mu się kręcić było ciężko, a minę i rezon stracił, powoli się go pozbywać zaczęto, a owe złote góry i wielkie fawory zmieniły się w dość liche dożywocie. Dworak ów, który tak głowę górą nosił, co mu się zdawało, że bez niego kroku stąpić nie potrafią, nazajutrz przez kogoś młodszego i ruchawszego został zmieniony i rzucono go za drzwi jak sprzęt niepotrzebny. Ale mu to posłużyło do opamiętania. Gdym go teraz zobaczył nie poznałem z razu. Brodę do pasa zapuścił, o kuli się włóczy, zabrukał się, stetryczał, a znabożniał okrutnie. Miłość jego dla panów wielkich, co mu ją tak odwdzięczyli okrutnie, zmieniła się w nienawiść. Nie może im darować tego, że się bez niego tak łatwo obejść potrafili.
— Dowiedziałżeś się pan co o nich?
Nie było mi trudno dobyć z niego com chciał, bo z żalu człek prawi, i co jest, i czego może nie było, a zna ich dobrze, bo lat dwadzieścia przeżył na ich dworze. Otoż dla czegom wczoraj tak nagle wyruszył ze skrzypką, i dla czego dzisiaj powracam, i dla czego pochmurniałem, dodał Dyogenes. Źle się święci!
— Cóż znowu? zapytał Baltazar.
— Jam to wczoraj nieco inaczéj rozumiał — mówił Dyogenes powoli — ale będzieszże ty język za zębami trzymał?
— A no! toż się rozumie.
— Otóż powiem ci, że Krzysztof ma racyę się niepokoić: trzeba chłopca odebrać, bo tam... Sodoma i Gomora.
— Och! och! co zaś?
— A no! któż ich lepiéj zna od kamerdynera i dworaka, który tylnych drzwi pilnował?... Jejmość jak anioł piękna, dotąd nie stara i wcale się jéj zestarzeć nie chce; chora na miłość, co rok to nowe marzeńko, coraz to młodszego wybiera; a nuż jéj djabli podszepną bałamucić to dziecko!
— Pfe! zakrzyknął Baltazar: a toćby była zgroza.
— Alboż to niewidziane rzeczy! Cóż dla takiéj pieszczonéj pani znaczy poświęcić jednego chłopaka, żeby sobie młodość przypomnieć? Sama jejmość żyje tylko schorzałemi pragnieniami; nawykła do dworu i stolicy, patrzy na świat przez swoje serce i namiętności. Sam pan, safanduła, pod pantoflem, byleby mu nie przeszkadzano grać w karty i ciągnąć pasyanse, włóczyć się i ziewać coraz gdzieindziéj, na wszystko pozwoli. Co tam dobrego z takimi ludźmi może się dziecko nauczyć, i po co oni je wzięli? O! o! ma słuszność p. Krzysztof niepokoić się i co prędzéj chcieć dziecię odebrać... Periculum in mora...
Baltazar się wziął za wąs i szarpał go ku dołowi, co zwykł był czynić, gdy go mocno dolegało.
— Szanowny panie — rzekł — widzicie: jam prosty żołnierz, wyście rozumniejsi odemnie; ale pozwólcie sobie przypomnieć, że informacyi téj zasięgaliście od zażalonego człowieka, którego serce boli... Nie najlepsze to źródło, aby się prawdy dowiedzieć.
— Macie słuszność, odparł stary, ale ja też odrachowuję dużo, licząc na to, że ból jak strach ma wielkie oczy. Włosy mi na głowie powstały, gdy gadał stary. I jam też dużo świata widział, ale takich ludzi, coby sobie ze słabości swych cnoty robić chcieli, nie spotykałem za młodszych czasów. Ha! namiętność i krewkość przemogły nieraz, człek upadał, ale się płacząc podnosił i żałował; padł znowu, to się jeszcze dźwigał i czuł, że pobłądził! A tam! tam już nie ma skruchy ani pomiarkowania: upadek wszedł w powszechny porządek, a cnota się stała śmiesznością.
— Nastraszyłeś mnie WPan, zawołał Baltazar; ale już chyba strachu im więcéj nie napędzajmy: co to pomoże, iż się ludziska nagryzą?
— Tak, alem ja wczoraj inaczéj mówił, a dziśbym chciał to naprawić: bo: bądź co bądź, chłopca odebrać potrzeba.
— Ale koniec końców, czegożeś się jegomość dowiedział?
— Zdaje mi się, że nic dodać nie mam, bo wszystko wiesz lub się dorozumieć możesz. Niczego na świecie nie wielbię nad kobietę, ale nikogo nad nią więcéj się nie lękam: gdzie dyabeł nie może tam babę poszle... Są anioły między niemi, żadnéj nie potępiam, żadnéj nie winuję, ale są to często narzędzia siły nieczystéj, a taka kobieta jak kasztelanowa, zestarzała w czułościach, dla takiego dzieciaka jak Adaś... to... może być zguba. Całe życie mu zatruje, gdy się doń zbliży.
Westchnął Dyogenes.
— O! kobiety! — rzekł — kobiety! bez nich żyć niepodobna, a z niemi żyć tak trudno! Gdy człek je przeklina, jeszcze po nich płacze.
— Cyt, idzie stary! szepnął Baltazar.
— Ja mu też muszę coś powiedzieć, dodał Dyogenes, biorąc się do skrzypki — tylko oględniéj... Jegomość milcz... obrócę to po mojemu, już wiem jak...
Stali we wrotach, gdy nadszedł pan Krzysztof. Dyogenes począł nócić, Baltazar mimowoli czy z téj ochoty, jaką zawsze miał do śpiewu, z cicha mu basem wtórował:
P. Krzysztof, któremu w duszy nie było do śpiewu, stanął i słuchał uważnie, gdy Dyogenes po chwili porzuciwszy skrzypki, odezwał się:
— Ja myślę, że jegomość musiałeś znać oboje kasztelaństwo, lub przynajmniéj gdzieś ich spotkał w życiu?
— Ja? odparł p. Krzysztof — nigdy, ledwiem o nich coś zasłyszał. Drogi nasze po świecie były różne, nie mogliśmy się zejść z sobą...
— Ależ to zawsze jakieś tam pokrewieństwo...
— Nie! zawołał Krzysztof — nie! rody nasze od wieków się rozeszły i dawno się siebie zaparły. Oni nas nie uznawają za swoich, my ich uważamy za obcych... Bóg z nimi! bodaj się było i teraz nie kumać...
— E! e! u was tu na jałowém Podlasiu, tego, co ja powiem, niełatwo zrozumieć; ale co się tycze rodów, to się dzieje z ludźmi, nie przymierzając, co ze zbożem. Gdy rola nadto żyzna a ziarno się rzuci, mosanie, niezbyt głęboko, na wiosnę aż miło spojrzeć jak ci to buja; śliczności! rzekłbyś, ogromna na tém nadzieja. Ale poczekaj, poszło wszystko w trawę, w liść wybujało, i nim do żniwa, położyło się i gnije... Otoż tobie bujanie! Tak i z ludźmi, wierzcie mi: na dobrym gruncie bogactw, dostatków, wszystko buja, zwłaszcza gdy orka niegłęboka... a potém polegnie i zgnije... Bodaj czy to nie tak z tymi waszecinymi imiennikami — wybujali... a kto wie? może zgniją.
— O tak! o tak! rzekł nieco rozweselony dobrém porównaniem Krzysztof, leżą i gniją!
— Tak! gniją! dodał raz jeszcze Dyogenes. Ale na zgniliźnie, na gnoju, często coś pożytecznego wyrośnie, gdy przyszłość ziarno zasieje. Znaszże WPan historyę tych, co jegomości syna ukradli?...
— Ale wcale nie... przerwał gospodarz: ledwie wiem, że żyją. Co mnie oni tam dawniéj obchodzili! Byłem pewien, że się nigdy w życiu nie zetkniemy... nieszczęście inaczéj chciało... Coś tam się może słyszało, ale to jedném uchem weszło, a drugiem wyleciało.
— Jam to tam trochę świadomszy tych nieciekawych dziejów — dodał wolno Kapustyński, — tylko że nie ma co powtarzać. Jejmość, Wenus, sławna piękność swojego czasu, i po dziś dzień jeszcze z daleka bardzo się wspaniale prezentuje; kochało się téż w niéj co tylko było przedniejszego w Koronie i Litwie. Przekochała tak sobie życie na erdredenowych wezgłowiach, rozpieszczona pochlebstwy, nigdy surowszych nie nabywszy pojęć o świecie. O jegomości długoby było gadać.
— Ale mów, choćby długo! zawołał p. Krzysztof, — dobrodziejstwo mi uczynisz... Trzeba wiedzieć do kogo się idzie, aby zmiarkować, jakim tam gadać językiem.
— Krótko a węzłowato, dodał Dyogenes: jegomość pantofel... młodość wyhulał za granicami, ożenił się dla tego, aby się pochlubić piękną żoną, i zaraz też dostał krzesło w senacie, bo naówczas pono Ciołek się miał do Wenery. Nie przeszkadzał dobry pan żyć jejmości jak chciała... bo to należało do tonu wielkiego świata, aby sobie wzajem nie zawadzać. Gracz po nocach, we dnie dworak giętki, nigdy też wielkiego nie miał kasztelan znaczenia, ani zajadłych nieprzyjaciół... Dziś obojętny na wszystko prócz kabały, dojada fortuny, nie mając dzieci, i nie troszcząc się co po sobie zostawi. Dom pański, ale na wychowanie dziecięcia możnaby stosowniejsze wybrać miejsce, — rzekł w końcu Dyogenes, — nie taję.
— Tak! widzisz sam! przerwał gorąco Krzysztof — i chcecie, żebym w tym ogniu piekielnym zostawił dziecię nie ratując?...
— Czekaj-no, czekaj, nie rąb i nie strzelaj! ofuknął Kapustyński biorąc go za rękę. Największa część złego już się stała. Dziecko napiło się trucizny, i cierpieć będzie pragnienie przez życie całe; bo (począł brzdąkać w skrzypce i podśpiewywać):
Kto pił z tego kielicha,
Wiecznie warga zasycha.
Héj! héj! wiem i ja coś o tém: i włosiennice, i dyscypliny nie wypędzą z duszy tego szatańskiego jadu. Więc słuchaj, pobożny i prawy człowiecze, coś nie pił nigdy nic krom czystych rozkoszy spokojnéj doli... słuchaj i wierz, bo ci na Ukrzyżowanego przysięgam, mówię prawdę: dziecko już chwyciło zarazy! Odbierzesz je, to ci zeschnie od snów, widziadeł, tęsknoty i żalu... Kto wie, może gdybyś je zostawił, ratunek znalazłby się w saméj truciźnie. Tak! w prawéj duszy rodzi ona nareszcie obrzydzenie, wstręt i zabija się sama własną siłą...
Dyogenes wyrzekłszy to, aby być logicznym z wczorajszém swém twierdzeniem, zabierał się daléj mówić, gdy p. Krzysztof mu przerwał ruszając ramionami:
— Przyznam ci się, że tego argumentowania twojego wcale jakoś nie rozumiem, i nie wierzę w zasadę.
— Bo świata zdradliwego nie znasz — zawołał pocąc się Dyogenes, któremu kłamstwo zawsze szło ciężko. Świat ten... tam dość wnijść, spojrzeć; niech cię jego woń obleci, niech ci jego powietrze wciśnie się do piersi, niech ci zagra muzyka onych pieśni Sardanapalowych, próżnobyś się żegnał i zażegnywał: jesteś zgubiony. Rozumowanie, groza nie pomogą, ale czasem rodzi się wstręt z nadużycia, które prędko przychodzi, rodzi się tęsknica do natury, do prostoty, do prawdy, do cnoty, do spokoju i człowiek wówczas jest uleczony, a dobrze uleczony, bo sam pragnie lekarstwa...
— Może to wszystko być, przerwał pan Krzysztof zimno, — ale się na takie cuda spuszczać nie godzi, i czekać aż złe wyrodzi dobro, bo to genealogia nie prosta...
— Czekajże, aż mnie zrozumiesz, rzekł Kapustyński. Będziesz miał w samém dziecku najlepszy znak tego, co ci zostaje do czynienia... Jeżeli ono rzuci ci się w objęcia z tęsknotą do was, z miłością wielką, a powie ochotnie: „Powracam!“ o! niech wraca, przytulcie je, zabierzcie... Będzie to uczta jak na przyjęcie syna marnotrawnego... Lecz jeśli chłopiec ze łzami opuszczać będzie te progi wyszlifowane, jeśli odwróci się ku nim, a tęskno westchnie do świetnych szat które zrzucić będzie musiał: — nie bierzże go ojcze! bo zabijesz może na ciele, a pewnie na duszy. Syn powróci, ale ci uschnie jako roślina w ciemnicy, albo wyrwie ci się może drugi raz na gorsze jeszcze swobody i zginie bezpowrotnie. O tak! Bóg łaskaw i są cuda...
— O źleż jest z nami — westchnął ojciec składając ręce — gdy aż cudu prosić potrzeba... A któż z nas u Boga na cud zasłużył?
— Wy! wy! podchwycił Dyogenes, ściskając i całując w ramię starego. Jam nigdy nie był pochlebcą; wiecie, że mnie zowią werydykiem, a nienawidzą jak wszystkich niedyskretnych paplów; a ja ci mówię z duszy: wyście na cud zasłużyli!
P. Krzysztofowi łza z oczu pociekła, ale nic nie odpowiedział. Dopiero po długiém milczeniu rzekł:
— Wiecie: uderza mnie to coście natchniony może powiedzieli. Macie słuszność: jeśli mi ręce wyciągnie, niech powraca; jeżeli zwróci się ku nim, wola boża!
Tu łzy mówić mu nie dały, i nie dokończył stary.
Dyogenes odwrócony w drugą stronę, brzdąkał po skrzypcach, ale posądzić go było można, iż łza zbiegła marszczkami jego twarzy, bo coś rękawem ocierał, a p. Baltazar także patrzał gdzieś w inną stronę kręcąc wąsa, i wszyscy trzéj poszli już milczący powoli ku dworowi, gdzie w ganku na nich czekała Anna, uśmiechnięta smutnie, blada, biedna, a oczyma szukająca swego pana i męża, na którego licu myśl chciała odgadnąć. Drżała miotana dwoistém uczuciem: pragnąć i odzyskać dziecię, i ofiarą zaparcia się go świetną mu przyszłość okupić. Macierzyńskie jéj serce gotowe było stłumić w sobie miłość, zataić ją, byle Adaś był szczęśliwy, byle mógł się wynieść wysoko.
O biedne sny ludzkie o szczęściu! gdzież one go czasem szukają!
Przyszedł nareszcie przyśpieszony pragnieniem, zwlekany jakimś strachem, dzień wyjazdu p. Krzysztofa z Brzozowéj Wólki... chwila w ich życiu uroczysta.
Od czasu jak się państwo Krzysztofowstwo pobrali, nigdy jeszcze na hazardy tak dalekiéj podróży nie ważył się on, nigdy od téj słomianéj strzechy, co tuliła jego szczęście, nie odbiegł tak daleko... Odziany do drogi, siedział już p. Krzysztof smutny na jednéj ławce, na drugiéj poczciwy Baltazar, który coraz to nowe dyspozycye odbierał i dobrze je sobie notował; ze drzwi co chwila wybiegała zapłakana Anna z nowym jakimś węzełkiem do bryczki, która stała wyładowana przed gankiem, ale jeszcze nie zaprzężona... Za każdym razem przechodząc tuliła się do piersi mężowskiej, a p. Krzysztof w milczeniu wąsa pokręcał, a wąs siwy nie był suchy... A ileż to zaleceń ostrożności! ile coraz nowych przestróg kupiło się w téj ostatniéj chwili!
Nareszcie parobczak Jędruś wybrany na woźnicę, któremu dosyć smakowało, że miał z panem do Warszawy aż jechać, wywiódł ze stajni parę ubranych koni i począł je powoli zaprzęgać z pomocą bosego chłopaka, który mu mocno zazdrościł i wzdychał. Jędruś miał też wyładowane kieszenie tysiącem węzełków, bo jako człek nieprzywykły do dalekiéj drogi, pozabierał wszystko, co mu najniepotrzebniejsze być mogło, zapomniawszy o konieczném.
Gospodarz patrzał na przygotowania suchém okiem. Teraz, gdy się zbliżyła godzina, stawała mu na myśli coraz dobitniéj cała trudność zadania. Jak tu sobie dać rady z tymi ludźmi innego świata, może z samym Królem Jegomością? zkąd wziąć słowa dla nich zrozumiałe? jak do nich przemówić? jak wreszcie znaleźć się z synem?...
Łamał sobie głowę, aby odgadnąć, co go tam czekało.
Tysiące drobnych zawad nasuwały się na myśl natrętnie, ani ich było odepchnąć.
A w domu! ta biedna Anna, tyle drobnych rzeczy, na które zwykł był od rana do wieczoru czujném okiem sam patrzeć! P. Baltazar dobry człek ani słowa, ale czy on przy swych pieśniach i myśliwstwie zechce tak ślęczeć nad gospodarstwem, które było do dozoru przywykłe?... A nuż wszystko wyjdzie z karbów.
Ale to była fraszka, cura posterior, jak się wyrażał pan Krzysztof: główna, co Anna pocznie usychając z niecierpliwości i niepokoju?
Jędruś się oczywiście śpieszył; ostatnie chwile leciały jaskółczemi skrzydłami; słońce podnosiło się ku górze, a ten kąt, który potrzeba było opuścić, w barwach ciepłego spokojnego jesiennego poranka tyle miał uroku!
O! wybrałbo się dzień smutku na przekorę: jednym z tych dni wesołych, jasnych, cichych, w których człowiek dziwi się naturze, że gra nie do jego pieśni, że mu się przedrzeźnia swém weselem... W dali stały lasy złote i purpurowe, gdzie niegdzie przetykane zielenią, tak śliczne, tak jeszcze wonne jak na wiosnę od rosy porannéj. Pola już ruń zbóż okrywała, i szedł z nich zapach świeżéj orki, tak miły dla wieśniaka. Reszta ptactwa pozostałego w domu, zwija się złudzona tém ciepłem i pogodą, jakby drugą wiosnę poczuła; począwszy od gadatliwych wróbli w strzesze, aż do srok i kaczek — pełno było wrzasku w powietrzu. Z dala po nad ruczaje i błota wznosił się jeszcze sinawy opar poranka jesieni, przejrzystszemi osłony tulący dalekie horyzonty; chmurki sinawe kołysały się po nad ziemią powolnym wiatrem rzucane, dziwne przybierając kształty: to gęstniejąc, to roztapiając się w powietrzu, to jak dym lekki żeglując ku górze...
We dworku tak czegoś było ślicznie i miło... a gaj po za nim szumiał cicho tak tęskną pożegnania pieśnią!...
Widząc konie zaprzężone, czeladź cała wyszła do drzwi, do okien, na progi, aby pana choć oczyma pożegnać. U wrót w dali stała nie śmiejąc się jeszcze przybliżyć część wiejskiéj gromadki, bo i ona trwożyła się odjazdem starego pana... Wszystka ludność dworu i część wiejskiéj zalegała dziedziniec.
Z odkrytą głową stary Hordiej, wójt wiejski i starszyzna gromady, powołany przez pana zbliżył się nareszcie niosąc czapkę w ręku, i życzył mu kłaniając się nizko, szczęśliwéj podróży i prędkiego powrotu.
— Mój stary — rzekł wstając pan Krzysztof i zdejmując czapkę przed gromadą — zostawiam na gospodarce pana brata, on mię tu wam zastąpi; ale na ręce wasze zwierzam wszystko. Pilnujcie mojego jak swego, wszakci to tyle wasze co moje. Nigdym się przecię podzielić z wami nie wahał ani chlebem, który Bóg daje, ani bydełkiem, które się wychowa, ani groszem, co go wasza praca przysporzy...
— Bądźcie panisko spokojny, odparł Hordiej: już my tu nie zaśpimy. Jeszcze jak wy tu sami pilnujecie, no! to tam człek człekiem, czasem się co i prześlepi; ale gdy was nie ma, a jedziecie z tą wiarą w nas, że my tu pilnować powinni, no... toć i sumienie, i miłość każe nie dospać a zrobić co Bóg przykazał... Już ja to na moją głowę biorę...
Stary aż się rozczulił. Podano wódkę i przepił p. Krzysztof po dawnemu do gromady. Pożegnali się serdecznie, a ludek odszedł powoli i stanął znowu u bramy, chcąc jeszcze pana oczyma przeprowadzić i pokłonić mu się gdy wyruszy.
Pożegnanie z Anną chciał skryć przed oczyma ludzi p. Krzysztof: ciężkie bo to dlań było przejście. Gdy wszedł do dworku i zastał ją klęczącą przed Chrystusem, rozpromienioną taką strzelistą modlitwą, że go z razu nie zobaczyła i nie posłyszała, — dwa strumienie łez już zaschłych na bladéj widać było twarzy.
P. Krzysztof nic nie rzekłszy, pokląkł obok niéj i modlił się podniósłszy ręce do góry, a dokończywszy modlitwy, rzekł:
— Stań się Panie wola Twoja!
A gdy Anna ruszyła się ku niemu, wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.
— Bądź mi zdrowa a módl się, rzekł; jakkolwiek powrócę sam czy z nim, przygotuj się na oboje, i przyjmiéj starego twego sercem twém starém... Anulku.
Ucałowawszy ją, postawił na ziemi...
— Duszyczko moja, rzekł: nie wychodź, ja siadam i jadę, niech ludzie nie liczą łez naszych... Do widzenia! dobréj bądź myśli!
To rzekłszy i nabrawszy odwagi, nasunął czapkę na głowę i wyszedł; pocałował Baltazara w milczeniu, wciskając mu kilka talarów do ręki, pożegnał ludzi i wskoczył do bryczki.
— Jędruś! z kopyta! zawołał.
Konie aż poskoczyły, i bryczka się lekko zerwała z przed ganku. W téj chwili właśnie Anna nie mogąc wytrzymać, wyszła z krzyżem i relikwiami, aby niemi jeszcze pożegnać odjeżdżającego.
P. Krzysztof machnął tylko ręką na znak pożegnania.
— Jędruś! a żywo z kopyta! powtórzył.
Trzema dzielnemi chwycona mierzynami, bryczka toczyła się żywo po piasku, a tuman kurzu, którym wiatr plątał po drodze, zakrył ją oczom patrzących...
Pierwsze dni podróży Adasia były dlań jakby snem rozkosznym. Po nudach owéj szkoły, po niewoli studenckiéj karności, po suchym chlebie i fasoli Zamszyca... coś jakby raj, odsłaniało się oczom chłopięcia zdumionym, sercu rozkołysanemu. Siedział obok ślicznéj pani, która go pożerała oczyma, która tysiące mówiła mu rzeczy nowych i dziwnie pieszczotliwie kochać się go zdawała... A patrząc nań rumieniła się i drżała; ręce jéj dotykając go, wlewały weń jakby strumienie ognia, a na ustach jéj marły w uśmiechu niedokończone wyrazy.
Pamela, która od bardzo dawna znała hrabinę i widywała ją w rozpaczach i w rozpłomienieniach różnych, nigdy jeszcze nie pamiętała jéj tak młodą, tak wesołą, ożywioną, pełną nadziei, oczarowania. Wróciło zdrowie, pragnienie życia, uśmiechy, nawet rumieniec lat dawniejszych, i blask oczu, i ta młodość, która zawsze opromienia uczucie.
Na drugim noclegu, gdy chłopak odszedł, a dwie kobiety zostały sam na sam, Pamela trochę szydersko wyznała hrabinie, która dla niéj nie miała tajemnic, że jéj poznać nie może.
— A! bo ja sama siebie nie poznaję! zawołała stając naprzeciw zwierciadła piękna pani: Patrz: jam przynajmniéj lat dziesięć zrzuciła z siebie! ja się dziś tak czuję szczęśliwą, tak wesołą, tak lekką jak to dziecię! Tak! bo dziecię to kocham do szaleństwa!
Już go pani kochasz? spytała z półuśmiechem powiernica.
— Już, i na zawsze! i czuję, żem jeszcze nigdy nie kochała! Patrzę nań jakbym patrzała na nierozwinięty pączek róży, który mam moim oddechem rozkwiecić. Ja go wychowam, ja go ukształcę, ja z niego uczynię istotę, jakiéj świat jeszcze nie widział, bo miłość wiele może... Czyś ty postrzegła Pamelo, jaki ogień gra w jego oczach, jaki zapał jest w tém wejrzeniu, jak on zgaduje wszystko, jak to dziecię wsi przeczuwa świat lepiéj od wychowanych wśród największego świata! Co za instynkt cudowny! co za wdzięk w każdym jego ruchu! jaka bystrość pojęcia!
— Pani! zawołała Pamela: ależ to dziecko...
— A! ty nie rozumiesz mnie! to właśnie stanowi urok jego: to chłopię, które dojrzeje na cudownego młodzieńca!
Pamela zmarszczyła brew, zagryzła wargi i odważyła się wyrzec powoli:
— Pani droga, jako staréj słudze wolno mi może...
— Przyjaciółce — przerwała w zapale hrabina, która z miłości dla jednego człowieka kochała teraz świat cały.
— Wolno mi więc uczynić jedną uwagę... Tyleś pani przecierpiała, tyle zawsze każdy zawód odboleć musiałaś... A to tak młode... kto wie co tam kryje się w sercu i duszy?... pani możesz sobie tém przywiązaniem zgotować ciężkie strapienie.
— Strapienie! boleść! śmierć! cóż mnie to dziś obchodzi? podchwyciła gorąco hrabina. Ja całe życie marzyłam o takiéj miłości; ja dla niéj umrę z rozkoszą! Myślisz, że nie przeczuwam co mnie czeka? Byłażbym tak ślepą! Ja wiem, że każdą z tych chwil okupię gorzkiemi łzami, jękiem każde serca uderzenie, każdy dzień rokiem rozpaczy; ale dam życie z ochotą dla takiego snu, dla téj chwili marzenia. Jam nigdy tak nie kochała!
— Pani mnie przestraszasz doprawdy! szepnęła przyjaciołka z pewną zazdrością, którą zawsze witają uczucie cudze ci, co go już mieć nie są zdolni.
Hrabina chodziła żywo po pokoju.
— Tak — rzekła po cichu — życie moje upłynęło w zawodach... Szukałam kropli czystego uczucia, aby niém ochłodzić spalone usta, a pojono mnie żółcią przyprawną... Cóż byli warci ci ludzie, co mnie otaczali? Sterani za młodu, bez serc w piersi, kochający, ażeby się chwalić, pragnący, aby porzucić, zimni, nieszczerzy i znużeni więcéj niż zużyci... Do któregoż z tych ludzi, com nimi rzucała jak piłką, przywiązać się było można? To moja pierwsza choć u schyłku dni miłość — i ostatnia... Potém zawińcie mnie w biały całun, połóżcie w trumnie, a na wieku napiszcie:
Z tych kilku słów można już wnosić, co czekało Adasia; ale myliłby się ktoby z nich sądził, że hrabina była prostą namiętną zalotnicą. Wśród tego zepsucia powszechnego, które nie miało granic i nie znało wstydu, w duszach jak ta gorących, rodziło się pragnienie czystéj jakiéjś miłości, idealniejszego przywiązania. Taką miłością właśnie żyła stęskniona hrabina, pragnąca kochania, któreby ją nad ziemię podniosło. Adaś stał się dla niéj nadzieją, postanowiła go wypieścić dziecięciem, wykształcić, przywiązać, aby oddalić tę chwilę, w której mógł zawód ją spotkać i sprowadzić nieuchronne gorycze.
Ta piękna pani, która nieraz po trzech odwiedzinach Paryżanina, co się jéj podobać umiał, rzucała mu się w objęcia z naiwnością tamtemu wiekowi właściwą, postanowiła teraz być cnotliwą z Adasiem: chciała być czystą, aby uszlachetnić swą namiętność, i ledwie miała odwagę z daleka ścigać go wejrzeniem gorącém. Czyniła się poważną, w myśli powracała do młodości niewinnéj, odtwarzała ją w sobie. Niestety! była to w istocie pierwsza jéj miłość na jesiennych latach, najniebezpieczniejsza, bo spóźniona, jak owe choroby, które gdy się młodo przebywa, nie groźne, gdy się je nabędzie w starości, śmiertelne.
Pamela dojrzała wprędce na co się to zanosiło: chłopiec nie był faworytem pani, był jéj bożyszczem. Kryjąc się prawie ze swą namiętnością, hrabina otaczała go troskliwością niewypowiedzianą, bała się o niego, nie spuszczała go z oka, niecierpliwiła się gdy wyszedł, niepokoiła gdy powracał wrażeniem, które z sobą przyniósł, śledziła go, posyłała gdy się oddalił. Hrabia sam nic na to nie zważał, ale szczególnego affektu nie okazywał dla przybranego wychowańca: czuł jakimś instynktem, że jéjmość nadto się nim zajmowała.
Choć pani żadnéj mu w téj mierze nie dała wskazówki, Adaś stworzony na dworaka, sam się domyślił, że ważną dla niego było rzeczą, choć na pozór nic nieznaczącego i obojętnego pozyskać sobie kasztelana. Bystre chłopię śledziło z początku czém go zjednał, zachowując się ostrożnie... wyszukało słabostki i umiało się do nich zastosować.
Kasztelan, którego nikt w domu tak dalece nie słuchał, tylko pozornie, lubił, aby się go obawiano dla tego, że się go nikt nie lękał. I tém go sobie najprzód kupił Adaś, iż mu służył i był dlań pełen poszanowania, gdy właśnie słudzy wcale się o niego nie troszczyli... Powoływani, słuchali z powagą rozkazów, odchodzili z ukłonami, ale nigdy nie robili co im polecił, póki pani nie stwierdziła dyspozycyi męża.
Ta powolność Adasia malowała niezbyt obiecujący charakter chłopięcia: bo nic tak nie kala jak poniżenie chytre. Ale hrabina widziała w tém tylko niezmierny talent, niesłychaną zdolność do życia i świata w swoim faworycie. Kasztelan, jak wszyscy ludzie sponiewierani, dał się ująć chłopcu służbistością jego, nadskakiwaniem, pokorą. Raz go już nawet w policzek uszczypnął, co postrzegłszy hrabina, nie posiadała się z radości.
— Wiesz — zawoła przybiegłszy do Pameli — to cudowne chłopię!... Wszakże potrafił tego lodowatego, zimnego, nieznośnego kasztelana rozkrochmalić... O! to coś niepojętego! on pójdzie daleko!...
— Byle nie za daleko! szepnęła powiernica.
Kasztelan, który w istocie był najciemniejszym z ludzi, bo do dna wyżytym, zużytym i niczém się już niemogącym odżywić; który chodził jakby nie wiedział czy się rusza, mówił nie zawsze bardzo przytomnie i wiekuiście był roztargniony; który się nie gniewał, nie śmiał, nie płakał, nie cieszył i nie umiał nawet niecierpliwić; któremu z funkcyj cielesnych jedno tylko poziewanie zdawało się robić jaką przyjemność: miał zwyczaj nawet w drodze na popasach i noclegach po karczmach, gdziekolwiek się zatrzymali, zasiadać zaraz nad talią kart francuzkich, z których godzinami układał pasyanse. Milczący, zadumany, do téj pracy przywiązywał taką wagę, jakby od niéj losy państwa zawisły. Czyniło go to niezmiernie śmiesznym, a płosi ludzie albo mu się w oczy śmieli, albo wcale nie zważali na to co robił. Trafiało się sługom potrącać karty, lub zażądać na coś tego stołu, na którym się ów pasyans nieśmiertelny układał. Naówczas przeciwko swemu obyczajowi, kasztelan rzucał z gniewem karty i odchodził milczący ze wzgardą widoczną dla tych istot, które wielkości jego posłannictwa pojąć nie były w stanie. Ze wszystkich przykrostek życia, lekceważenie pasyansu było dla niego najboleśniejsze. Ilekroć żona potrzebowała go sobie zjednać, zawsze wprzódy stawała nad jego kabałą, udawała, że jéj losy niezmiernie ją obchodzą, odzywała się z półsłówkiem współczucia dla téj wielkiéj pracy męża, a kasztelan wpadał naówczas w taki humor, że już z nim można było co chcieć uczynić.
Adaś czy przez wrodzoną przebiegłość, czy przypadkiem, powziął wielkie uwielbienie dla kombinacyj kasztelana, dla zręczności, z jaką wielki kładł pasyans. Przypatrywał mu się godzinami; spytany wyznał, że nie ma dobrego pojęcia tego zadania tak wielkiego i pięknego, ale że pragnąłby bardzo zostać wtajemniczonym. Kasztelan, który się dawał ująć łatwo, obiecał mu, że gdy podrośnie, to go nauczy wielkiego pasyansu.
Ale przez to jedno życzenie Adaś stał się w jego oczach chłopcem wielkich nadziei i zdolności: obiecywało to najdowodniéj powołanie jego tak wcześnie się objawiające do kabały.
— O! — rzekł lakonicznie do żony — to chłopak! to tego — chłopak... Jak on to wie! jak on się domyśla! To może być z niego człowiek!
Na kasztelana i to już było wiele.
— Ja go późniéj nauczę pasyansu! dodał z uśmiechem do żony, która naturalnie nie mogła się nadziękować za dobroć kochanemu Jasieńkowi.
Podróż do Warszawy szła dosyć powolnie, a tymczasem Adaś rozkwitał wśród tych pieszczot rajskich, i rozbudzony do nowego życia, okazywał do niego niesłychane zdolności.
Najmniejsze słówko nie było dla niego stracone: patrzał, naśladował, domyślał się, zgadywał.
Hrabina, któréj pilno było popisać się ze swoim wychowańcem, a szczególniéj z jego nadzwyczajną pięknością, bo wówczas powierzchowność stanowiła jedną z najgłówniejszych zalet nietylko kobiety, ale nawet mężczyzny, — zatrzymała się umyślnie w Siedlcach pod pozorem odpoczynku, a jednego z ludzi posłała do Warszawy z bilecikiem do krawca Francuza, co dostarczał garderoby kasztelanowi, dając mu miarę Adasia, informacyę i żądając przygotowania dla niego kompletnych ubrań i zupełnie dworskiéj toalety. Szło jéj o to, aby się pokazał ubrany, aby ten brylant przybył w oprawie i lepiéj się wydał od razu. W istocie, potrzeba było i wdzięku chłopaka, i trafnego oka znawczyni jak kasztelanowa, aby w bardzo skromnéj odzieży przeczuć czém ma być ta istota wybrana, wydająca się dosyć dziwnie w powozie wytwornym hrabiny.
Siedząc w Siedlcach u pani hetmanowéj, hrabina niecierpliwiła się. Potrzeba było Adasia zamykać, nie wypadało go pokazywać nikomu, i dla stroju, i dla ledwie rozpoczętego wychowania. Dzień cały spędziwszy bez niego, wieczorem powracała do swojego mieszkania, i już w pokoju czekać na nią musiał chłopak, tak niecierpliwie widzieć go pragnęła... Na spędzenie dnia w samotności, zostawiono mu książek trochę niedorzecznych, łakocie i dozór daleki, ale surowy panny Pameli. Chłopak marzył o swéj pani tylko!... W wieku jego, gdy wszystko się dopiero rozbudza do życia, potężne wrażenie czynić musiała ta kobieta tak jeszcze piękna, a tak gwałtownie, namiętnie, szalenie rozkochana w wychowanku.
Powiecie może, iż namiętność taka jest niemożliwa w kobiecie wyżytéj, w sercu zwiędłém; ale wiek ów i nasz, codzień widzą podobne anomalie, które są płodem epok rozpasanych na użycie nienasyconych niczém, pragnących i rozpragnionych do końca. Co gorsza, ilekroć trafi się u człowieka ta późno rozhukana miłość dla istoty nierównéj mu wiekiem, jest ona zawsze szałem, jest rozpaczą, ale niepohamowaną ma siłę.
Jest to coś mitologicznie poczwarnego, ale tém dzikszego, że się upędza za niemożliwém. Miłość pięknéj pani miała też charakter trudny do określenia: było w niéj coś macierzyńskiego prawie, czystego, a zarazem namiętnego okrutnie, bezlitośnie. Płakała myśląc o nim, drżała i rumieniła się, gdy się przybliżał; co chwila przychodziło jéj na myśl, że traf, los, szatan, mógł jéj ten skarb odebrać, uszkodzić... Bała się, by kogo nie zobaczył, by nie pokochał; starała się dla niego być piękną, a wydawała się okropną, choć w istocie ogień, co ją przejmował, nowym otaczał ją blaskiem.
Nie było to poważne przywiązanie, zdolne do zupełnéj ofiary z siebie, ale nie była też namiętność ślepa, i serce budziło się już zdziwione miłością czystszą, silniejszą, niż kiedykolwiek doznało.
Hrabina całe godziny spędzała na rozmowach z chłopięciem. Rada mu była okazać swe przywiązanie i wstydziła się jego gwałtowności, chciała go zbliżyć i spoufalić z sobą, obawiając się tego zarazem. Często rozpocząwszy dosyć trzpiotowato i nierozważnie, piękna pani kończyła z powagą, na jaką się zdobyć mogła, ucząc go, jak się ma w świecie zachowywać, czego się chronić, czém jest życie w stolicy, jak wiele umieć potrzeba i jak należy być ostrożnym.
Adaś słuchał z zajęciem, pożerał słowa i obiecywał co chciano... Każdy wyraz otwierał przed nim nowe i nieznane horyzonty. Potrzeba było jego bystrości i usposobienia, aby z téj dziwnéj często mieszaniny czułości, szyderstw, półsłówek skorzystać. Hrabina plątała się mówiąc po polsku, mieszała nieustannie francuzczyznę, w zapale zapominała o czém mówić poczęła, wpadała we wspomnienia własne, w historye mnóztwa osób nieznanych, w epizody mniéj właściwe dla młodego chłopaka... które późniéj, opamiętawszy się, usiłowała osłonić, przybrać i na naukę moralną przemienić. Pierwszy raz w życiu będąc w takiém położeniu, uczyła się przynajmniéj tyle sama co wychowaniec od niéj.
Hrabina tak była przywykła patrzeć na świat z siebie, widzieć go w sobie i zastosowywać do siebie, tak się zżyła z tą rolą bóztwa, którą odegrywała od dzieciństwa, że z niezmierną trudnością przychodziło jéj na chwilę nawet zmusić się do zaparcia tego pieszczotliwego egoizmu. „Ja“ wytryskało z ust jéj co chwila mimowolnie.
A dzieje kobiety, były to metamorfozy jednego uczucia: tylu miała wielbicieli, tylu ją zdradziło, tylu ona zdradziła, tyle przecierpiała.
Adaś słuchał i pożerał. — Wprawdzie pod koniec dodawała zawsze, iż o tych rzeczach jeszcze mu wiedzieć nie pora, że ich jeszcze zrozumieć nie może; ale po téj poprawce wpadała znowu w błąd pierwszy, i wracała do swych powieści. Chciała, żeby ją poznał, czuła jakąś potrzebę wylania się i rumieniła się potém, i sama sobie wyrzucała, że się téj żądzy oprzeć nie mogła.
Krawiec nadworny kasztelana, Francuz Lenepreux, który miał zawsze świeżuteńko z Paryża sprowadzane garderoby męzkie wytworne, u którego ubierało się co w Warszawie było najwykwintniejszych elegantów, odebrawszy polecenie kasztelanowéj, nietylko dla tajemniczego młodego człowieka wybrał co miał w magazynie najparadniejszego, ale sam wziął konie pocztowe, zapakował pudła i pudełka, domyślił się że mnóztwo dodatkowych rzeczy potrzebować mogą, i przyleciał do Siedlec z całym zapasem, któryby dla dwóch okradzionych elegantów mógł starczyć.
Biegł dniem i nocą, i przybył, gdy się jeszcze nie spodziewano. Gdy hrabinie dano znać o tym heroicznym czynie Paryżanina, zarumieniła się z radości, klasnęła w dłonie i zawołała ściskając Pamelę, że tego nigdyby żaden krajowiec nie zrobił, że tylko grzeczny Francuz do takiego poświęcenia był zdolny. P. Lenepreux wiedział dobrze, iż mu się fatyga i usłużność sowicie opłacą.
Piękna pani kazała natychmiast przypuścić przed swe oblicze zacnego Francuza, przyjęła go najprześliczniejszym uśmiechem, uwiadomiła, że młody chłopak jest krewnym tego samego imienia, którego hrabia szczególniéj kocha i postanowił wychować, że biedne dziecię wzięte było ze wsi i potrzebuje być przyodziane od stóp do głowy, aby się mogło przyzwoicie i odpowiednio swemu nowemu położeniu pokazać w stolicy...
Francuz słuchał bardzo uważnie, seryo, domyślił się od słowa, zobaczył swego klienta, obejrzał go z głębokiém zastanowieniem, i uśmiechając się rzekł:
— Z prawdziwą przyjemnością biorę młodego panicza w ręce moje... Il y a de l’etoffe, niewielu podobnymi młodymi ludźmi pochlubić się może stolica... dla artysty un sujet pareil jest szacownym nabytkiem.
Hrabina zarumieniła się, słysząc pochwały; była cała drżąca, oddając swego faworyta w ręce p. Lenepreux’a.
Nie potrzebujemy tłómaczyć, że Francuz był artystą, że całą wielkość swojego powołania i missyi cywilizacyjnéj, jaką spełniał w Polsce; kunszt krawiecki był dlań nie prostym zarobkiem, ale wyższego znaczenia pracą, któréj lekceważeniem uwłaczać nie dał. Kto się u Lenepreux’a ubierał, musiał wiedzieć sukni znaczenie i mistrza, co ją do jego charakteru i fizyognomii zastosowywał.
Zamknąwszy się z Adasiem w osobnym pokoju, do którego zniesiono pudła, p. Lenepreux dał mu lekcyę chodu, postawy, trzymania się i ruchów, postrzegłszy zaraz, że miał do czynienia z młodzieńcem niepospolitych zdolności i przymiotów. Francuz pracował z przejęciem i wewnętrzną pociechą, bo żadne jego słowo nie szło marnie; raziła go nieco zła francuzczyzna Adasia, ale czuł w nim intelligencyę... i przebaczał mu ją wspaniałomyślnie.
Zdejmując z niego suknie, domyślił się zaraz, że nigdy innych nie nosił, i począł od zasad głównych, wykładając co, kiedy, z czém i jak nosić się powinno. Czynił to z professorskiém namaszczeniem.
Konferencya ta, prelekcya i po niéj egzamin ucznia trwały dobrych godzin kilka; ale Adaś się nie nudził, czując, że ta próba miała zeń nowego uczynić człowieka, że nie obojętne, ale pełne znaczenia było zrzucenie skromnego kubraczka szaraczkowego, a przywdziewanie odzieży zbytku, próżnowania i przepychu.
W sukni takiéj niepodobna było pracować, ani być swobodnym w ruchach: wkładając ją, wdziewało się kłamstwo; były to uroczyste obłóczyny do zakonu fałszu wielkiego świata.
Zdziwił się Lenepreux chociaż miał dosyć wysoką opinię o zdolnościach polskiego narodu, a lubił powtarzać, iż Polacy są les Français du Nord, gdy ujrzał Adasia w nowém ubraniu swobodnego, jakby się w niém urodził.
Na pierwszy raz, przenikając i to nawet, że zbyt wytworny strój razić może po nazbyt skromnym, szczególniéj oczy kasztelana, Francuz ubrał go bardzo prosto, ale z wielkim smakiem, w aksamitną suknię czarną, perłową westę i resztę stosowną. Włosy musiał mu sam jako tako przyrządzić, bo ani fryzyera, ani peruki w Siedlcach nie było.
Po przebraniu trudno było poznać Adasia, i gdy hrabina posławszy na wzwiady kamerdynera, weszła do pokoju zniecierpliwiona długiém oczekiwaniem, cofnęła się zdumiona przed tą nową dla siebie postacią.
Dla czego? bo Adaś wydał się jéj może mniéj ponętnym, mniéj pięknym niż wprzódy... tego się wcale nie spodziewała. Oczy jéj nawykły były w tych sukniach widzieć świat, co jéj serca nie nasycił, który już znała do zbytku, po którym szukała wytchnienia przy świeżym wiejskim pączku różanym... W istocie Adaś niemniéj pięknym się zdawał, ale pospolitszym: ledwie nie pożałowała, że go tak prędko przebrała.
Francuz odkrył to wrażenie przelotne w twarzy kasztelanowéj, i uczynił jéj po cichu uwagę, że musi stopniować dla młodzieńca ubranie, że ma daleko wytworniejsze, ale to nie jest właściwe w podróży.
Wpatrzywszy się weń baczniéj, hrabina znalazła wdzięk dawny w jego twarzyczce, i uspokoiła się; ale przykre jakieś wrażenie, jakby przeczucie przyszłości, pozostało w sercu. Miałże ten przeistoczony młodzieniec także przynieść jéj gorzki zawód z sobą?
Chmurna i zamyślona pożegnała Francuza, odsyłając go z rachunkami do Cabrit’a, a małym tylko prezentem zawdzięczając mu pośpiech jego. Adaś poszedł za nią do pokoju, w którym już na nich czekał kasztelan.
Rzucił i on ciekawém okiem na chłopaka, popatrzał, wziął nawet w rękę próbując przez roztargnienie aksamit jego sukni, pokiwał głową i dodał:
— Z Warszawy? paryzkie?
I na tém się skończyło, gdyż pilno mu było usiąść do pasyansu.
Hrabina przyglądała się temu dziełu rąk swoich, niedowierzając prawie wielkiéj przemianie wieśniaka na eleganta... Adaś postrzegał powoli zdziwiony, że nie czyni wrażenia, jakiego się spodziewał...
W istocie piękność jego straciła w tym stroju wyszukanym, tak jak nieraz wdzięczna wieśniaczka traci, gdy ją za panią przebiorą.
Kasztelaństwo mieli swój własny pałac w Warszawie, ale ten się restaurował, i kasztelan życzył go sobie sprzedać, bo mu zań dobrą cenę dawał jeden z bankierów stolicy; zajmowali więc najęty, pod niebytność właścicieli, pałacyk na Krakowskiém-Przedmieściu, należący do jednéj ze świeżo zbogaconych rodzin szlacheckich, która naówczas nowicyat swojego państwa odbywała za granicą.
Tu oczekiwał już na JW. Państwa marszałek dworu, uwiadomiony o ich przybyciu przez posłańca wyprawionego z Siedlec, przestrzeżony zarazem, że państwo przywożą z sobą młodego krewniaka, który ma z nimi zamieszkać. Panna Pamela, która była w blizkich stosunkach, mających się uwieńczyć dozgonnemi śluby z p. marszałkiem, napisała do niego karteczkę także pełną znaczenia, kropek, znaków tajemniczych, napomykającą o wychowańcu i rozmiłowaniu się w nim saméj pani.
Gdy powozy przebywszy ówczesny wjazd do stolicy, wcale niezachwycający, stanęły u wrót pałacu, wszystko aż do wieczerzy było gotowe na ich przyjęcie. Na kominach paliły się ognie, we wszystkich kandelabrach gorzały światła, a cały dwór w pogotowiu na usługi, rozstawiony był w podwórzu, na wschodach i po przedpokojach.
Z bijącém sercem ujrzał Adaś cel swoich pragnień, stolicę. Z daleka wydała mu się ogromną, dziwnie majestatyczną i piękną; bliżéj straszną, pełną wrzawy, odurzającą. Nieprzywykły do tego życia miast większych, tak gwarnego i ruchliwego, Adaś osłupiał; zdawało mu się, że trafić musieli na jakąś chwilę niezwykłego zamieszania. Tymczasem był to wieczór bardzo pospolity dnia powszedniego, ale na małym kawałku Krakowskiego-Przedmieścia, które przebyli nim się dostali do pałacu, powoli mijając się z mnóztwem bryk i powozów, — tyle skrzyżowało się z nimi ludzi, ekwipażów, laufrów, wojskowych, konnych, strojnych pań w kwiatach i panów w orderach i perukach, że chłopak wziął to za jakąś uroczystość, co było zwykłą poobiedniéj godziny fizyognomią.
Wśród gwałtownego bicia serca, coś mu jednak szeptało do ucha, powtarzając:
— I ty zajmiesz miejsce w tym tłumie...
Milczący, blady, pomieszany, wszedł na pokoje za kasztelaństwem nieśmiało i bojaźliwie, uśmiech tylko na ustach igrający przybraną odwagę źle starał się naśladować.
Hrabina do życia miejskiego przywykła jak ryba do wody, chciwa swego żywiołu, od chwili jak na bruk wjechała, była jakby w gorączce. Podowiadywała się już nie dojechawszy do domu mnóztwa rzeczy, których się nauczyła z jednego wejrzenia na ulicę. Mówiła, śmiała się i przeglądała we wszystkich zwierciadłach, rozpytywała marszałka domu, ludzi, przerywała opowiadania ich rozkazami, była zmieniona i ożywiona do niepoznania. Nawet czułość jéj przybrała inny jakiś charakter.
Na jutro były już tysiące projektów i użaleń na nawał oczekującéj pracy, na znużenie podróżą, na natręctwa, które ją niechybnie czekać miały.
Kasztelan, ziewnąwszy parę razy i przeszedłszy się po salonie, wyszedł zaraz do swojego pokoju, gdzie już znalazł bilecik, który go do miasta powoływał. Wymknął się po cichu i znikł niepostrzeżony. U hrabiny także leżały bilety na stole, listy z poczty, zaproszenia, pełno różnych interesów pilnych lub opóźnionych.
Adaś trochę zapomniany i smutny, stał we framudze okna, patrzał na to, i tęskno mu się zrobiło po raz pierwszy: tak się uczuł zapomnianym i opuszczonym. Dawnego życia wspomnienia opanowały hrabinę, która na chwilę straciła z oczu nawet nowego ulubieńca. Litościwa Pamela wiedząc, że tém pani swéj zrobi przyjemność, skinęła na chłopaka i wyśliznęła się z nim przez małe schodki, wiodąc go do dolnych pokoików dla niego przeznaczonych, wprost pod apartamentem hrabiny. Adaś zastał i tu gościnny ogień w kominie, lokaja we drzwiach i wszystko czego mógł potrzebować, aż do papieru, kałamarza i kilku rzuconych trafem książek.
Z pokoiku Adasia jedno tylko okno patrzało na ulicę. Pamela zainstalowawszy więźnia w jego celach zostawiła go z uśmiechem, życząc mu odpoczynku po podróży, dopóki nie dadzą znać, że wieczerza gotowa.
Adaś podziękowawszy jéj, spojrzał ledwie na przepychy otaczające go i pobiegł do okienka, przez które widać było część ulicy, oświeconéj zapaloną przed pałacem latarnią. Migały mu przed oczyma powozy przelatujące w całym pędzie, przesuwające się coraz nowe postacie, i ten kalejdoskop uliczny, który w nocy jeszcze fantastyczniejsze przybiera oblicze. Patrzał i zadumał się.
Cóż mu było? Oto nie wiedzieć dla czego ścisnęło się serce, uczuł się w tém morzu kropelką, a pycha i żądza jakaś już mu rozrywała piersi, pragnąc czegoś nieokreślonego... wielkiego...
Tymczasem na górze hrabina biegała, śmiała się posyłała; wychowaniec przyszedł jéj na myśl parę razy, spytała nawet o niego, ale uspokojono ją tém, że poszedł odpocząć na dole.
Nazajutrz potrzeba jéj coś było mieć od Łazarewiczowéj, brakło wstążek, trzeba się było rozpytać o ekwipaże, a nadewszystko przed wyjazdem z domu musiała się kogoś rozpytać, z kimś zobaczyć, aby dostać języka. Nie mogła wyruszyć, nie będąc wtajemniczoną: kto w téj chwili się w kim kocha, kto kogo porzucił, kto zdradził, kto się przemienił, kto zrujnował, przybył, wyjechał? — bo jutro musiała piękna pani na pytania przyjaciołek odpowiedzieć:
— „Ale ja wiem to wszystko!“ bo należy zawsze do dobrego tonu wiedzieć największe tajemnice.
Posłano więc zaraz najętą karetę, pochodnie i lokaja z biletem do pani de Rive.
Chociaż ta postać bardzo małą gra rolę w naszéj powieści, należy wszakże do obrazu wieku, i minąć jéj bez narysowania nie można. Musimy ją, radzi nie radzi, wprowadzić wprzód przed czytelników, nim na salon kasztelanowéj wnijdzie.
Nazwisko nic nie mówiące, bez tytułu, nie może dać żadnego wyobrażenia miejsca, jakie w społeczeństwie zajmowała osoba, zwana krótko Mme de Rive... Różnie mówiono o jéj pochodzeniu; ale z saméj rozmaitości opowiadań wnosić było można, że mgłą tajemnic pokryta była jéj kolebka. Mówiła często o Paryżu, czasem o pobycie swym w Wiedniu i Berlinie, podróżowała wiele, mąż jéj także miał jakąś zagadkową egzystencyę, i nigdy się obok niéj nie pokazywał, a w ogóle nikt prawie go nie znał.
Pani de Rive bywała u dworu, znała całą Warszawę, jeśli nie całą Polskę; przyjmowano ją wszędzie, bawiła w stolicy dla własnéj przyjemności, dla jakiegoś procesu nigdy się niekończącego, zresztą nikt nie pytał i nie wiedział dla czego. Trzymała dom nie pański, ale otwarty; dawała czasem kolacye i obiady bardzo wytworne dla niewielkiéj liczby znajomych, a wszyscy szeptali sobie na ucho imiona dwóch książąt zaprzężonych do jéj rydwanu. Jeden szczególniéj ciągnął ten rydwan aż do zdechu...
Pani de Rive mogła mieć lat dwadzieścia kilka, tych kilka dosięgało dziesięciu, i dawali jéj złośnicy bezwstydni nawet całych trzydzieści. Była maleńka, zręczna, biała jak alabaster, z czarnemi jak krucze skrzydła włosami, czarnemi ogromnemi oczyma; miała rączki przecudne, nóżkę kilkoletniego dziecięcia, głos miodowy, uroczy, śpiewała włoskie arye przedziwnie, i była niezmiernie miłą, dopóki nowego człowieka nie wplątała w swe sidła. Raz złapawszy, obchodziła się z niewolnikami swymi jak z niewolnikiem obchodzić się zwykło: komu kazała się kochać to musiał, a kto kochał, tracił rozum i wolę.
Pani de Rive nie miała nieprzyjaciół; co dziwniejsza, nie miała nieprzyjaciołek nawet: jakoś się tak urządzała, że unikała zazdrości, rozbrajała uprzedzenia i niechęci...
W dodatku była niesłychanie dowcipną, a bez żółci, i dowcip jéj był na zawołanie, jak muzyka w szejnekatrynce: pokręcić tylko było, grała ślicznie; przestać, zamilkła.
Tyle tylko daje się z pewnych źródeł o téj pani powiedzieć. Z hrabiną była naturalnie w przyjaźni namiętnéj; gdy się widzieć nie mogły, pisywały do siebie po kilka razy na dzień w mieście, a na wieś co dwa dni regularnie.
Pani de Rive nie mówiła prawie po polsku, ale to naówczas w salonach, w których język francuzki był nadzwyczaj rozpowszechniony, nie zawadzało bynajmniéj. Używano tylko polskiego języka, gdy komu nieumiejętnością jego dokuczyć chciano, naprzykład u starościny małogoskiéj, gdy przyszła pani Lucchesini; za co się ona jak za impertynencyę gniewała.... a poczciwy Niem...... musiał na klęczkach przepraszać...
Pani de Rive, rzecz prosta sama z siebie, wiedziała o wszystkiém, i dla tego do niéj najprzód posłała hrabina, zaklinając ją, aby przybyła choć na chwileczkę. Musiała się przecię dowiedzieć, co się na świecie dzieje...
Niespełna w pół godziny po odprawieniu tego poselstwa, zaturkotała kareta, zaszeleściały suknie jedwabne, i dwie serdeczne przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia z namiętnością niesłychaną.
— A! jakżeś ty cudownie piękna! zakrzyknęła najprzód ręce łamiąc pani de Rive. Masz więc chyba od hr. St.-Germain wodę odmładzającą!
— Chciałam ci właśnie toż samo powiedzieć — zaśmiała się hrabina. Wyglądasz jakbyś była szczęśliwa!...
— A! to twarz moja kłamie bezczelnie, a ty mi pochlebiasz niegodziwie: czuję to, żem szkaradna!... Książę nawet ostyga, to najlepszy dowód!
— O! ci mężczyźni! — odparła hrabina, — dla nich niczém są wdzięki, im potrzeba nowości.
— Ale ty! ty... jesteś mi dziwnie rozpromieniona, przerwała p. de Rive. A! czy ci serce drgnęło?
— Sza! sza! kładnąc palec na ustach, odpowiedziała hrabina. Jest to cała historya, o któréj mówić nawet nie śmiem: coś nadzwyczajnego, bajka z tysiąca nocy...
— A! to cudownie! Ja tak bajki lubię!
— I tajemnica najświętsza!
— Więc mam się nawet nie pytać?
— Masz nie pytać, lecz odgadnąć...
Dwie przyjaciołki po tym wstępie usiadły na sofie obok siebie. Podano kawę i ciastka, zaczęła się już nie rozmowa, ale co chwila wybuchami przerywane szepty.
— A król?
— Wierny... jak... jak któż? Nie mam do kogo porównać...
— Filemon...
— Filemon! tak! pasterz sielankowy! starzeje widocznie!
— A książę?
— Niepojęty! nieodgadniony!
— A Celadon i Rozyna?...
Wszyscy naówczas mieli nadawane sobie imiona romansowe, noms du guerre!
— Już się rozstali i w sposób tak głośny...
— Jak była miłość!
— Cóż z Celadonem?
— Poszedł szukać pociechy w rynsztoku...
— A Rozyna?..
— Miała ją wcześnie w zapasie przysposobioną... Kobieta, która się nie da podchwycić nieprzygotowaną!
Zaczęły się śmiać żywo i serdecznie.
— Wystaw sobie — dodała p. de Rive — Tulipan porzucił tę nieszczęśliwą Huryskę: płacze po nim i mizernieje okrutnie. Młody poseł usiłuje łzy z pięknych otrzeć oczu, ale dotąd nie spojrzała nawet na niego... Tulipan ma się żenić, il faut faire une fin.
— Mógłby to być i początek! szepnęła hrabina, — ale dla kogoż ją porzucił obrzydliwy Tulipan?
— Dla kogo? dla najszkaradniejszéj, cytrynowéj jak on, suchéj bezzębnéj wojewodziny, która się o niego niewstydliwie dobijała, choćby go miała tylko na godzinę sobie pozyskać... affaire d’amour propre.
— A dawny jéj amant w sutannie?
— O! ten w nadziei infuły dał za wygraną światu.
— Cóż robi starosta modrooki?
— Ten ma jakiegoś koczkodana na Krakowskiém-Przedmieściu, przywiezionego ekstrapocztą z Paryża.
— Cóż się tu u was dzieje!
— Nic nowego, świat stary! Ale... książę Władysław bił się z hrabią Ksawerym, — o kogo myślisz?... o aktorkę!
— To zgorszenie! ale któż zwyciężył?
— Podrapali się oba, zapito sprawę szampanem, i porzucili Florę, którą nazajutrz wziął po nich w spadku stary... wiesz, co my go nazywamy Szenapanem...
— Jakto? jeszcze mu w głowie miłostki!
— O! tylko w głowie!... odparła śmiejąc się pani de Rive.
Śmiech był zaraźliwy i trwał kilka minut; hrabina niespokojna nagle zadzwoniła. Wszedł kamerdyner.
— Prosić z dołu młodego hrabiego, co z nami przyjechał — rzekła sucho i zimno.
De Rive szybko, wielkiemi oczyma rzuciła na przyjaciołkę:
— A któż to taki?
— O! to młody dzieciak! krewny mego męża i imiennik, wieśniak, którego kasztelan uparł się wziąć na wychowanie: nudny chłopak, nieokrzesany.
Hrabina mówiła to tak chłodno, poprawiając loki przed zwierciadłem, że p. de Rive mimo swéj przenikliwości kobiecéj domyślać się nic nie śmiała.
Domawiała tych wyrazów, gdy na zawołanie ukazał się we drzwiach Adaś, ze swą pięknością wypieszczonego adonisia. P. de Rive ujrzawszy go, podniosła oczy na hrabinę, i parsknęła śmiechem stłumionym:
za jedném wejrzeniem odgadła wszystko. Kasztelanowa udała, że tego nie widzi; posadziła chłopaka przy stole, dając mu kawę, uśmiech i ciche słówko serdeczne; potém zwróciła się prawie z tryumfującą minką do przyjaciołki, która jéj szeptała do ucha:
— Otóż i po tajemnicy! odkryć ją bardzo łatwo...
— Jaką? udając zdziwienie spytała hrabina.
— O! nie kłam, boś do tego niezręczna. Taki chłopak, taki kwiatek, cherubinek, choćby był sto razy nieokrzesańszym niż ten jest, nie może być dla kobiety obojętny... to przecudny obrazek.
— Ale to dziecko!
— Dzieci wyrastają! Cicho! nic nie mów, bo nie uwierzę... tylko pozwól, żebym ci powiedziała słowo... Czy on rozumie po francuzku?
— O! rozumie i mówi już trochę.
— Chodź do okna...
Wzięły się pod ręce i pociągnęły powoli, rzucając oczyma na siedzącego Adasia; twarz hrabiny płonęła.
— A! spojrz de Rive moja! zawołała nie mogąc się powstrzymać... il est adorable!
— Cudowny! un marbre antique! Ale Julio droga, żal mi ciebie: niech cię Bóg uchowa od podobnéj miłości.
— Któż ci mówi o miłości! Kocham go prawie po macierzyńsku.
— Wstydź się! oczy twoje zadają ci kłamstwo..... Ta miłość to zguba, to śmierć dla czułego serca jak twoje... Więc przygotowałaś się na nieuchronne męczarnie?...
— Ale to dziecko! szepnęła hrabina ruszając ramionami i niebardzo wiedząc co mówi.
— Julio! posłuchaj mojéj rady: wypędź go ze swego domu. On wniesie z sobą łzy, rozpacze, śmierć: to ponętny kielich trucizny... na dnie jego — ostatnia życia kropelka.
— Tobie się śni, nie wiedzieć co! odparła kasztelanowa zmieszana, ciągle trzymając oczy wlepione w Adasia.
— Śni mi się! bodajby się nie wyśniło! sny często bywają prorocze. Śni mi się! ha! dobrze! pozwól więc, pójdę i spróbuję dla zabawy zawrócić mu głowę: co ci to szkodzi? Jam bezpieczna, bom chłodna!
P. de Rive postąpiła krok ku Adasiowi, spoglądając na przyjaciółkę, która poczynała blednąć i śmiała się sucho, gniewliwie prawie, straszno.
— Na to nie pozwolę nigdy! wybuchnęła nareszcie chwytając ją za rękę, — nie chcę tych żartów, mógłby oszaleć... Tak młody jeszcze, tak niewinny, tak prostoduszny i pełny wiary... a tyś taka Syrena!
— Cóż ci to szkodzi!
— Ale nie chcę! stanowczo odezwała się hrabina, bledniejąc coraz mocniéj, tak ją myśl sama dręczyła.
Spojrzały na siebie, zrozumiały się; dla p. de Rive nie było tajemnicy.
Chłopak tymczasem siedząc u stolika pił kawę, ale oczy jego wlepione były w tę drugą kobietę prześliczną, jakiéj jeszcze w życiu podobnéj nie widział... Przez jéj źrenice czarne, rozognione, tryskał na niego ogień, sypały się iskry.
Ta druga wydała mu się w téj chwili — któż wie! — może piękniejszą od pierwszéj. Była tak na oko młodziutka, tak wesoła, trzpiotowata, a usta jéj tak wiśniowemi uśmiechały się wargami, a czarne źrenice takim ogniem paliły, dobijały się tak chciwie i ciekawie do głębi jego serca! Zniecierpliwiony Adaś nie wiedział co począć z sobą, gdy hrabina, któréj pilno z razu było pochwalić się nim, a teraz jeszcze pilniéj go schować, szepnęła mu, ażeby szedł na dół odpocząć.
Adaś posłuszny rzucił jeszcze wejrzenie ciekawe na goniącą go oczyma małą czarodziejkę, i wyszedł strwożony a pomieszany.
Julia ścigała go oczyma także aż do drzwi, i nie uspokoiła się, aż zniknął.
Po odejściu jego padła na kanapę, jakby przebywszy wielką próbę; pani de Rive zbliżywszy się na paluszkach, pocałowała ją w czoło.
— Biedna istoto! szepnęła po cichu: ty zawsze szukasz na ziemi, czego ona ci dać nie może: — nieba, aniołów, wiekuistości uczucia, nieśmiertelności szału... A wszystko jest chwilą, kwiatem, co więdnie, promykiem, co gaśnie, piosnką, która przebrzmiewa... Im piękniejszy kwiat, jaśniejszy promień, słodsza piosenka, tém sroższy żal po nich... Dla naszego szczęścia powinnyśmy być pszczołami, i pić z każdego kielicha, ale na żadnym nie siadać... i nie kochać żadnego.
Hrabina słuchając jéj, spuściła oczy, łzy w nich błyszczały...
— Nie mów tego, odparła po chwilce. Potrzeba kochać, kochać koniecznie, bo tylko miłość jest życiem: kochać, marzyć, cierpieć, i nie ostygnąć, i nie zwątpić... nigdy.
— Jakże nie zwątpić — szepnęła Francuzka — kiedy się codzień rozbijamy o piersi bez serca, lub serca z kamienia?
— Gdzieś jakieś jedno jest dla nas przecięż: przytulić się do tego jednego i umrzeć!
— Dziecko! ruszając ramionami zawołała Francuzka: jakże mi ciebie żal! jak mi cię żal za wczasu! Próżnobyś już kłamała przedemną: ty kochasz znowu, tak jak kochałaś Alfreda... Stasia... Micia...
— Nigdy! nikogo! wybuchnęła porywając się hrabina, — to bluźnierstwo! Tak jak ja kocham dziś, raz w życiu kocha się tylko... wcześniéj, późniéj, ale raz! Tam były to próby gorzkie... to...
— A! więc się przyznajesz?
Hrabina zakryła twarz dłońmi białemi, ręce jéj drgały konwulsyjnie.
— Na Imię Boga! cicho! ostrożnie! odezwała się de Rive: ty się jutro zdradzisz sama, i staniesz celem plotek całego miasta, a w dodatku skarb ten ci wydrą okrutnice.
— Wydrą! zawołała hrabina, odsłaniając twarz nagle; nie! bo nim mi go kto pochwyci, zabiję jego... i siebie.
Gdy to mówiła, tak straszna namiętność gorzała w jéj oczach, że p. de Rive, która to wszystko na pół jeszcze żartem mówiła, przelękła się na prawdę. Wyraz jéj twarzy opamiętał Julię, która pomiarkowawszy, że za daleko zaszła, oprzytomniała nagle, i usiłowała zwrócić rozmowę na inny przedmiot; ale w ustach brakło wyrazów i myśli jéj się plątały.
Dwie przyjaciołki, wśród tysiąca wzajemnych zaklęć i przyrzeczeń dochowania tajemnicy, rozstały się pełne rozczulenia i serdecznych wyrazów.
P. de Rive wsiadła do karety, ruszając ramionami.
— Oszalała biedaczka! rzekła do siebie.
Nie ma straszniejszych pożarów w lasach, niż wtedy gdy wśród jesiennéj posuchy, ogień w nie ręka nieostrożna rzuci: naówczas płomień leci, szerzy się, pożera, niszczy wszystko, dopóki brzeg rzeki, albo go przepaść nie wstrzyma. Na wiosnę żywe soki same gaszą płomienie, walczą przeciwko sile ognia; przed zimą nie ma nic coby broniło... chyba łzy... owa ulewa, po któréj następuje zima... Takie też są namiętności jesienne, stokroć straszliwsze niż młodociane, choć od nich wstydliwsze i skryte.
Hrabina była szalona, była szczęśliwa, ale w tym szale i szczęściu jednodniowém łatwo już było odkryć nasienie rozpaczy i śmierci; namiętność była nierozsądna, potworna, bez przyszłości, — po za nią widniały już jéj koniec i skutki.
W płochéj kobiecie, przywykłéj igrać z sercem i tém co dla niéj nazywało się miłością, a było tylko pragnieniem rozrywki i chwilowego roztargnienia — poczucie prawdziwego przywiązania, nowego życia było objawem. Hrabina zdumiewała się, nie poznając saméj siebie, tak się codzień stawała mniéj śmiałą, czystszą, mniéj fałszywą, szlachetniejszą.
Dziwiło ją, że jak dotknięcie różczki cudownéj, miłość mogła ją przetworzyć i odziać tą białą szatą, któréj na sobie nie pamiętała nawet w tych latach, gdy ją człowiek z kolebki wynosi. Dla niego pragnęła się stać tak wielką, czystą, świętą, tak heroiczną. — Zkądże, spytacie niedowierzająco, taki zapał w kobiecie zepsutéj, życiem zmęczonéj i rozczarowanéj?... Zkąd?.. Serce ludzkie to bezdnia tajemnic: w najzepsutszém, jak na zgniłych kłodach obalonych drzew, rozkwitają orchidee z młodzieńczemi barwy i wonią... Braknie im zielonych liści, ale jaśnieją wszystkiemi barwami tęczy i całym zapachem raju! A im późniéj zjawiają się te cuda, tém kwiaty bujniéj strzelają ze zgnilizny. W życiu cnoty i prostoty, namiętność taka mogła się była wydać czarną, występną, poczwarną: postawiona obok przeszłości téj kobiety złożonéj z komedyi i fałszów, była jeszcze jasną i świeżą...
Julia czuła się nią szczęśliwa razem i upokorzona; czuła, że walczyć z nią nie potrafi. Nie pragnęła nic, tylko pozyskać sobie to serce młode, świeże, niezepsute, i jak ona sądziła, otwierające się uczuciu! Niestety! nie rachowała na to, że okrutna sprawiedliwość losu ciągnie zawsze człowieka powabem i urokiem ku temu, co mu ma karę za jego przeszłość wymierzyć; nie chciała zrozumieć, że chłopak, który tak łatwo, tak obojętnie porzucił rodziców dla widziadła jakiegoś świetnego losu, już miał serce przez robaka nadtoczone.
Może ta myśl przyszła jéj przelotnie, ale jak zawsze, była ślepą na to, co gotowało boleść, co ją przepowiadało. Kłamała sama przed sobą, była pewna, że gorąca jéj miłość, gdyby w téj piersi serca nawet nie było, stworzyć je musi.
Szczęśliwa była, bo życie, które już dla niéj cały powab straciło, nabrało go znowu; ale zarazem biedna, bo na téj nici pajęczéj, któréj słabość niekiedy ją przestraszała, zawiesiła ostatni skarb — a pod nim była tylko przepaść czarna. Ale się czuła odmłodzona, a młodość druga jest jak pierwsza, może więcéj niż ona, najdroższym skarbem, za który nie ma człowiek czegoby nie oddał — a! aż do wstydu, aż do godności, aż do resztki swéj duszy.
W pojęciach Julii, która postrzegłszy Adasia, widziała w nim tylko z początku ślicznego cherubino d’amore — od czasu jak go pochwyciła i uwiozła, zaszły wielkie zmiany: z głowy namiętność przelała się do serca, a serce oczyściło ją i wskazywało nowe drogi. Chciała go ku sobie przywiązać już nie temi białemi rączkami, ani tém wejrzeniem uroczém, którém pierwszéj chwili wabiła go ku sobie, ale dobrodziejstwy, ale miłością czystą i świętą, ale poświęceniem dla niego bez granic.
Osnuła więc cały plan wychowania dla ulubieńca, macierzyńskiéj troskliwości i czuwania; potém wszystkiemi stosunkami i środkami zamierzała go popchnąć na drogę urzędów, bogactw, zaszczytów, aby jéj tylko winien był wszystko, aby związany tém poświęceniem i przywiązaniem bez granic, oddał jéj siebie, swe serce i życie.
Nie wiedziała tego biedna, że dobrodziejstwa zawsze rzucają się w przepaść, a gdy po nich przejdzie ten dla kogo stały się kładką, nie ogląda się on nawet jak ją przebył... Któż kiedy o dobrém pamiętał! kogo ono przywiązać potrafiło! Dobrodziejstwo upokarza zawsze: chcielibyśmy pozbyć się nawet pamięci, żeśmy go doznali, i myśli, żeśmy czyjéjś potrzebowali pomocy. Miłość wreszcie, któréj pragnęła hrabina od niego, przychodzi jako złodziéj, niespodziewana, bezprzyczynna, nikt nie powie, którędy się wśliznęła, ani zapewni, że nie uleci: ona nie rozumuje, jest szalona, jest nielogiczna — jest... jedném słowem namiętnością... Szczęściem, zakochani wszystko umieją obracać na korzyść swoją, pozornie tłómaczyć jak pragną. Tak i tu było. Hrabina tonąc w marzeniach, nic nad nie daléj nie widziała.
Nazajutrz kazano Adasiowi nie ruszać się z domu, odpoczywać, czekać nauczycieli... Hrabina musiała wyjechać z wizytami; świat wielki wołał swą poddankę do odrobienia zaległéj pańszczyzny, nie było chwili do stracenia.
Mimo tysiąca zajęć, które w mieście czas pochłaniały, Julia znalazła rano chwilkę na posłanie po dawnego swego domownika, Francuza p. Merlon’a dla umówienia Adasiowi lekcyi języków, tańca, muzyki, fechtunki — i trochę geografii i historyi. Jak wszystkie wychowania ówczesne, tém bardziéj tak opóźniona i zaniedbana edukacya młodego chłopca, musiała być oranżeryjna i powierzchowna, byle z niego uczynić mogła człowieka do salonu.
To, czego się Adaś nauczył w szkołach, było rzeczywiście jaką taką podstawą: reszta obrachowywała się na pozory, na formy, na powierzchowną pozłotę... Komukolwiek trafiło się z téj epoki, o któréj mowa, czytać listy i rękopisma ludzi najpierwszych rodzin i najstaranniejszego wychowania, westchnie ze smutkiem, przypominając sobie, że w nich na każdéj karcie spotykał dowody, iż potomkowie najznakomitszych rodzin w kraju, żadnego języka ortografii i grammatyki nie znali gruntownie.
Listy pań i panów rzadko są pisane w polskim języku, a po francuzku bazgrane są bez ortografii i stylu: znać w nich nabyty żargon, przy zupełnéj nieumiejętności prawideł.
Toż samo przebija się w pojęciach, które są płytkie i mają jakiś pozór logiczny, ale im brak głębi: są to malowane nieźle dekoracye, po za któremi sterczą kije i nieociosane drewna.
W salonach wyżyna pojęć nie była tak wielka, by jéj lada trochę otarcia i sprytu nie dozwoliło dosięgnąć. Znaliśmy resztki tych ludzi, co świetnieli niegdyś na dworze Stanisława Augusta, a byli straszliwego i osobliwszego na dworaków tak światłego pana, nieuctwa; ale za jednym mówiła młodość i świeżość, za innymi potulność, usłużność, dworactwo, za wielu stosunki, imiona, urodzenie: świat nie był wymagający. Takich postaci jak Jan i Ignacy Potoccy, jak Czacki i Kołłątaj, niewiele się spotykało.
W listach ks. Adama Czartoryskiego do Juliana Niemcewicza (niewydanych)[1], znajduje się wzmianka o kierunku wychowania wieku, charakterystyczna, jako nauka dla młodzieńca...
„Dzisiejszy wiek — powiada książę wojewoda — chce liznąć wszystkiego, a nic zgłębić nie umie: strzeż się WPan, byś nie poszedł jego torem, do czego może nawet masz skłonność, któréj się bronić potrzeba.“
Książę doskonale oceniał charakter wieku.
Kasztelanowa, jako kobieta i córka swojego czasu, inaczéj też wychowania dla swego ulubieńca pojmować nie mogła: chciała téj rzeźbie, którą wykonała natura, dać tylko zwierzchnią pozłotę. W XVIII wieku dużo rachowano na tę naturę. Wiemy, jaką rolę przeważną w wychowaniu naznaczał jéj J. J. Rousseau, który w tém także był tłómaczem ogólnych przekonań; cóż dopiero inni, dla których natura zdawała się zdrojem odradzającym i przeciwniczką cywilizacyi źle podjętéj? Czując, że trochę zbłądzili z drogi, zdawało im się, że przez ten wymarzony stan natury, wynalazek wyobraźni rozkołysanéj wspomnieniami złotego wieku, powrócą na prawy gościniec. Gniewano się na cywilizacyę, jak gdyby ona do czegokolwiek im przeszkadzała, na formy, na zepsucie przez nie niby zrodzone; gwałtem szukano poprawy w stanie natury, nie wiedząc, że owa natura filozofów podobna do krajobrazów Bouchera z fioletowemi drzewami, karmazynową ziemią i niebem zieloném, istniała tylko na palecie artystów, którzy się jéj nigdy nie przypatrywali.
Zdziwił się mocno Adaś, gdy p. Merlon, przyjaciel domu, niegdyś sekretarz hrabiny, staruszek mały, blady, chudy, kaszlący, ospowaty, zaczął mu od pierwszego ranka sprowadzać nauczycieli jednego po drugim. Musiano nagle i pilno zaraz umawiać się o godziny, znaleźć czas na wszystko, więc i na fechtmistrza, i na konną jazdę w rajtszuli, bo Adaś oklep tylko na siwéj ojca kobyle w czasie wakacyj instynktem wrodzonym uczył się trzymać nieco... i na język francuzki, klucz wszelkiéj mądrości, i na włoski, i na niemieckiego trochę, a w końcu na geografię i historyę.
Nawał tych lekcyj przestraszał nieco chłopaka, dla którego życie w Warszawie coraz się jakoś groźniéj wystawiać zaczynało; ale czuł on sam, że potrzeba było nastroić się do świetnéj przyszłości, i postanowił w duszy pracować ogromnie, aby dokazać cudów. Jednak poranek ten był straszliwie męczący, a gorzéj pytania i odpowiedzi, które go przekonały, że mało umiał bardzo wielu rzeczy, a innych wcale nie umiał.
Hrabina wróciła bardzo późno z objazdu swych znajomych, i natychmiast posłała po wychowańca.
Nigdy jeszcze nie widział jéj tak piękną.
Była taką w istocie w téj chwili. Miłość i nadzieja cudownie odżywiają człowieka! Hrabina też ubrana była z niezmierną wytwornością choć zarazem z prostotą. Ranny ten ubiór biały, świeży, lekki, podnosił jeszcze wdzięki, które brak uczuć głębszych i gwałtowniejszych (bo miłostki to były zabawki dziecięce) zachował dziwnie do jesieni życia. Hrabina z tą twarzą ożywioną, wesoła, lekka, zdawała się być prawie młodą dzieweczką. Dodajmy, że strój epoki nic nie okrywał, i zbliżał, wedle systemu wieku, kobietę do natury... Suknia dawała się więcéj niż domyślać wszystkich kształtów postaci: ręce były odsłonione, pierś ledwie przysłoniona, każdy ruch fałdował malarsko te draperye powiewne i przejrzyste. Julia miała ubranie białe z ponsowém, na ramiona narzucony tylko przepyszny perski szal szkarłatny, we włosach kwiaty tegoż koloru, koralowe ozdoby na szyi i prześlicznych rękach.
Adaś stanął przed nią, a w jego twarzy widać było, jak wielkie na nim uczyniła wrażenie. Poznała to, uśmiechnęła mu się szczęśliwa, i poczęła go rozpytywać... Chłopak był zmieszany, dotknięcie jéj ręki za każdym razem falami krew pędziło mu od serca do głowy i od głowy do piersi. Miłość, którą tchnęła cała, nadawała jéj urok niewysłowiony — bo potęga uczucia prawdziwego jest czarodziejska.
Długą rozmową starała się zapłacić sobie za stracony poranek, a gdy służący przyniósł na tacy korrespondencyę, zasiadając do listów niecierpiących zwłoki, położyła przed Adasiem stos wielkich ksiąg z rycinami do przeglądania, by mógł zostać, by go przez ten czas z oczu nie tracić.
Niedaleko od Wólki Brzozowéj, a przynajmniéj w téj saméj okolicy, mieli kasztelaństwo klucz jeden, posagowy saméj pani, z domu księżniczki S...., w którym zarządzał ów niegdyś anima damnata hrabiny, młodości jéj powiernik usłużny, wielki myśliwiec, niegdyś za Augusta III i w pierwszych latach panowania Poniatowskiego wszystkich pańskich hulanek stręczyciel i uczestnik, — starościc chełmski pan Wojciech Kuna, zwany przez dawną młodzież onych czasów Waligórą. Przydomek ten winien był pan Wojciech niesłychanéj sile i równie żelaznemu charakterowi swojemu.
Starościc, który tu zresztą jest całkiem epizodyczną postacią, przehulał był najprzód szczątki majętności po rodzicach, potém po dworach się czepiał, a że wszędzie był użyteczny, był też i widziany mile. W Warszawie miał kilka głośnych awantur, a że rodzic jego sługiwał w domu rodziców hrabiny, i on też spadkowo do niéj przylgnął, gdy nie wiedział co począć z sobą. Umiał się tu stać potrzebnym. W owych czasach rozbijano się u drzwi pięknéj Julii, tysiące intryg snuło się koło niéj: Wojciech po przyjacielsku jéj służył, jednych odpędzając i strasząc, drugich naganiając w sieci, — niedarmo był myśliwym.
Ale wszystko się na świecie kończy: nawet hulać i dworaczyć do starości niepodobna. Przyszła podagra, łamanie w kościach, ociężałość, siwizna, nos się brzydko czerwienił, po swojemu dając świadectwo prawdzie, i p. Wojciech poczuł, że należy z placu boju wycofać się ostrożnie.
Tandem tedy, choć nie było ciężarów, bo ani żony, ani dzieci, ani żadnéj rzeczy tego rodzaju, — ale było życie na starość do utrzymania, ciężkość do pracy i w kieszeni bardzo szczupło grosza. Wyprosił więc sobie ostrożnie i za wczasu u hrabiny zarząd tego klucza, który nigdy wiele nie przynosił, i osiadł sobie w Lisowie na emeryturę i spoczynek. Nie było mu tam tak źle, bo owe lekceważone przez panów dobra, po przypatrzeniu się im z blizka, nie były do pogardzenia; ale u nas jak nie ukraińska ziemia, jak trochę piasku, to się już majątkiem rzucano. Lisów leśny, otoczony rzekami, miał miejscami pszenną nawet ziemię, i wygód do sytu, choć grosza dawał niewiele.
Dla życia w ogóle nie było jak poleski kąt leśny gdzie ani ryby, ani grzyba, ani kłody do komina, ani przysmaków na talerz nie brakło nigdy. Opuszczony, ale obszerny i wygodny stary dwór, dużo sług emerytów, dozwalały otoczyć się prawie pańską ciżbą, a siedzieć jak u Boga za piecem w tych lasach. Że zarząd w dobrach hrabstwa był w ogóle niedbały, p. Wojciech jeszcze uchodził za wcale dobrego gospodarza, choć się bardzo nie wysilał.
Że grosza cudzego nie poruszył to pewna, bo był człowiekiem uczciwym; ale co do gęby własnéj i wygody, nie widział wcale sobie potrzeby żałować, i piwnicę miał zasposobioną gdyby dziedzic, i powozy, i konie, i co się patrzy do tego.
Za co zaś lubiło go oboje kasztelaństwo, którzy wiecznie pieniędzy potrzebowali, w pewnych zwłaszcza roku terminach, że pan Wojciech nie czyniąc im próżnych uwag, nie troszcząc się zbytecznie o przyszłość, gdy do niego napisano: „Dawaj pieniędzy!“ na ów klucz Lisowski brał u szlachty co wlazło, i tak się kręcił, że mu procesów o wypłaty nie robiono. Gdy bardzo było pilno, starościc przez stosunki swe ze szlachtą, parę tysięcy dukatów w najgorszą posuchę zawsze umiał wynaleźć.
Ten tedy p. Wojciech Kuna, mieszkający niezbyt odlegle od Wólki i Białéj, był naturalnie w położeniu, z którego łatwo mógł dostawać języka. Dowiedział się on wprędce o tem, jako sobie kasztelaństwo Adasia przywłaszczyli, na co dużo głową kiwał; potém doszedł doń rozgłos alarmu, jaki podniósł p. Krzysztof z powodu utraty syna; w ostatku p. Melchior, który z nim żył dobrze, doniósł mu, że brat jego stryjeczny wybrał się do Warszawy, z głupim, jak powiadał, projektem zrobienia wrzawy o gwałt i odebrania syna.
Zasłyszawszy o tém wszystkiém, bo się to jakoś bardzo rozbębniło po sąsiedztwie, p. Wojciech zaniepokoił się wielce: zawołał bojara Seredę, który zwykł był do Warszawy z listami i pieniędzmi jeździć, dał mu konia skarbowego i biedę kutą, a kazał co najrychléj dążyć do stolicy, z pilnym do rąk saméj pani skryptem.
List p. Wojciecha, jako dokument współczesnego stylu, pozwalamy sobie umieścić w całości, dosłownie go przepisując z oryginału:
„Excellence!
„Przebaczyć mi raczy niewyczerpana łaskawość JW. Pani a Dobrodziejki, że niepytany narzucam się z gorliwością moją o dobro JW. Państwa, które mi wydziedziczonemu ze wszelkich nadziei i węzłów serdecznych, nad wszystko na świecie jest najdroższe. Rozmaite krążące tu pogłoski, jako zawsze na parafii bywa, zwiększone przez niechętnych i inwidyę, głoszą, jakoby JW. Państwo w powrocie swym do Warszawy primis octobri, w miasteczku Białéj, bez wiedzy rodziców zabrać mieli i uwieźć z sobą małoletniego synaczka JMP. Krzysztofa O..., jedynaka, niemajętnych rodziców. Widzę w tém ex primo aspectu, pełne ludzkości serce Dobrodziejki mojéj i czułość Jéj prawdziwie anielską dla biednego dziecka szlacheckich rodziców i pięknego imienia; lecz ludziska gdy chcą, najmonstrualniej tłómaczą sobie choćby najheroiczniejsze czyny.
„Więc i to Ich dobrodziejstwo, któreby uszczęśliwić mogło biednego chłopaka, staje się przyczyną niemałego rumoru, że ojciec JMP. Stolnikowicz w swéj sprawie udaje się do Warszawy, aby coûte que coûte, syna sobie rapto uwiezionego odzyskać, chociażby mu aż do JKM. po protekcyę uciekać się przyszło.
„Nie wątpiąc, że JWPaństwo łatwo inne dla uszczęśliwienia dziecię znajdziecie, ba! i sta ich do wyboru, gdyby wola była adoptować i protegować; — mam sobie za debitum oznajmić o tém, aby JWPani w głębokim rozumie zaradziła złemu i postanowiła wcześnie, jak postąpić zechce. Wedle mojego zaś poziomego rozumienia rzeczy, za oddaniem cui pertinet dziecka, wotowałbym non sine gravi ratione. Wysyłam umyślnie Seredę, przyłączając niektóre dla domu potrzebnemi być mogące zapasiki, aby co rychléj uprzedzić i jakiemu w przyszłości despektowi lub grawaminom zapobiedz. Mam sobie za nieskończone szczęście, iż przy téj zręczności mogę powtórzyć to, co wiekuiście ex corde plenissimo radbym głosić urbi et orbi, iż jestem i na wieki ślubuję pozostać JWPaństwa Protektorów i Dobrodziejów moich najłaskawszych i t. d.“
Przyłączony był przypisek jeszcze:
„Uniżone postscriptum. W gospodarstwie wszystko po staremu, a złe jakoś Lisów omija. Na Nowy Rok lub circa spodziewam się złożyć sam wierny respekt cum solutione percepty, która się niezłą obiecuje, jeśli ceny dopiszą.“
List ten pomiędzy innemi na tacy znalazłszy hrabina, przeczytała go szybko, serce jéj bić zaczęło żywo, twarz pokraśniała: musiała wstać i zebrać myśli tak się uczuła przestraszoną. Zdawało się jéj, że groźny ojciec jest już w progu... Machinalnie zadzwoniła na kamerdynera, aby mu wcześnie dać rozkazy, na wypadek przybycia jakiego nieznajomego szlachcica, żeby go nie dopuszczono, choćby się najmocniéj dopraszał i hałasował... Na ucho dodała kamerdynerowi, że ten rozkaz stosuje się i do młodego wychowańca, jeśliby kto o niego pytał, lub się do niego usiłował docisnąć. Kamerdyner, któremu się zdarzało natrętnych wierzycieli za bramę wyrzucać lub suszyć po dni kilka na wschodach, od razu pojął wydane rozkazy; mniéj mu się one wszakże stały zrozumiałe dodatkiem tyczącym się młodego człowieka... święcie jednak dopełnić je przyrzekł.
Hrabina policzywszy dni, łatwo obrachowała, że ojciec Adasia może lada chwila nadjechać, że potrzeba, zapobiegając, wcześnie coś radzić, czynić, obmyślić aby syna nie pochwycił niespodzianie.
Pobiegła pośpiesznie do męża, który jakimś cudem był w domu. Trzeba wiedzieć, że dostojne to stadło, w mieście zwłaszcza, wiodło życie, które mu czasem całemi miesiącami zbliżyć się do siebie nie dozwalało.
Był to tryb życia i innych małżeństw wielkiego świata. Pan i pani mieli w jednym pałacu dwa odrębne appartamenta i dwory, pan swych gości i znajomych, pani swe przyjaciołki i wielbicieli, pan godziny różne od pani. Trafiało się, że czasem po miesiącu w oczy się nie widząc, spotykali się dopiero gdzieś w gościnie, i witali z sobą jak dobrzy starzy znajomi.
Chociaż wedle prawidła na obiad zawsze mieli się zbierać razem, najczęściéj albo pani brakło, albo pana, lub obojga; w uroczystych tylko razach, gdy kogo przyjmowano, stawili się w roli gospodarzy, a kasztelan swoją, chrząkaniem i potrząsaniem głową wcale nieźle, acz milcząco odegrywał.
Gdy jedno z nich miało interes do drugiego, posyłali kamerdynera w przeddzień, aby audencyę sobie i rozmowę wyjednać.
Trafem nader szczęśliwym, hrabina zastała męża, który się właśnie ubierał na obiad do księcia ex-podkomorzego, gdzie był zaproszony, aby uniknąć niefortunnéj liczby trzynastu. Przyjął ją znaglony w pudermantlu, gdyż właśnie odbywała się operacya około głowy i peruki. Zdziwił się niepomału gwałtownemu pośpiechowi małżonki; tknęło go w serce, że sprawa pieniężną być musi, choć nie zgadł tym razem. Z gorączkową wbiegłszy prędkością, hrabina mimo przerażenia męża obawiającego się o perukę i puder, zbliżyła się do ucha i szepnęła mu co im grozi. Kasztelan nie zrozumiał niebezpieczeństwa...
— A to go im oddać! zawołał obojętnie, — niech go sobie biorą.
— Mój drogi, ale jakiżby to żal było chłopaka...
— Żal... tak, istotnie żal... miałem go pasyansa nauczyć, mógłby przy mnie wyjść na człowieka... Chłopiec zdolny... spryt do kombinacyi... kombinacya do sprytu... czy jak tam...
— Widzisz, sam czujesz jaka szkoda... To uboga szlachta, cóż oni z nim zrobić mogą?
— Ale ojciec? rzekł kasztelan: — ojciec jak tuz... starszy nawet od króla...
Zebrało mu się na dowcip... Hrabina nie oceniła go wcale.
— Ja go schowam! zawołała — nie oddam!
— Hę? gdzie? jak? spytał kasztelan.
— Powiem żeśmy go wysłali do Paryża.
— Jak sobie chcesz... ale... Tu kasztelan zamyślił się mocno. W gruncie rzeczy było to dla niego obojętne, czy chłopiec pojedzie czy zostanie, umrze czy żyć będzie; chciał się tylko pozbyć żony i ocalić perukę, narażoną przez szepty na ogołocenie z pudru i utratę świeżości.
— A gdybyś ty sam poprosił króla, gdybyś mu powiedział, że go chcesz wychować i jakiś mu los zapewnić?
— Ja? albo ja mu chcę los zapewnić? odparł kasztelan zdziwiony. To jejmość, jeśli wola, pogadaj sobie o tém z królem, bo z nim jesteś lepiej...
— A jeśli się ciebie spyta?
— No, to się ukłonię jak zawsze...
— Nie zaprzeczysz? nie zapomnisz?
— Nie... nie, ale nie! — rzekł kasztelan, tupiąc nogą.
— Więc mi do téj sprawy dajesz moc zupełną?
— Ale zupełną, rób sobie co chcesz...
— I poprzesz mnie?
— Ale poprę! — odparł kasztelan, ze strachu przytrzymując perukę i cofając się nieco; a potém jakby przypomniawszy sobie, że powinien był skorzystać z okoliczności, dodał: — Ale chère Julie, pożyczysz mi ze swéj szkatuły trzysta dukatów na dwa miesiące?
— Dobrze... jak się to tylko skończy...
— Mnie trochę pilno... dług honorowy. Wystaw sobie, że Cabrit, do którego chodziłem, bokiem stanął do mnie i nosa zadzierał... Ja tego nie lubię... ale co to gadać! to osieł... Pożyczysz mi trzysta dukatów?...
— Pożyczę...
— A ja się uprę o tego chłopca i nie dam... nie zapomnę; chcesz, to sobie zrobię węzełek?
— Zrób węzełek, to bezpieczniéj.
Kasztelan kazał natychmiast podać sobie chustkę, począł kręcić końcem, dumał, plątał, wzdychał, i spojrzawszy na dzieło rąk swoich, zapytał jakby przestraszony:
— A! na cóż to ja wiążę węzełek?
Hrabinie ręce opadły.
— Cher ami... jak to? już zapomniałeś?
— A! wiem, na trzysta dukatów!
— Na tego młodego chłopca...
— Ah! parfaitement! jestem dziwnie roztargniony. Mam więc zaraz powiedzieć przy obiedzie księciu expodkomorzemu.
— Ale nie! nie! nic nie masz do mówienia, tylko mnie poprzesz w potrzebie.
— A! otoż jest... poprę! niezawodnie! i oddam trzysta dukatów! Słowo się rzekło...
Kasztelanowa uśmiechnęła się z politowaniem, ruszyła z lekka ramionami, a mąż jéj uwolniony nareszcie, musiał na nowo rozpocząć pudrowanie, gdyż świeżość peruki była nadwerężona.
Pani żywo pobiegła na górę, posłała na dół żądaną summę i zamyślona poczęła się przechadzać po pokoju.
Godzina obiadowa się zbliżała, na obiad była proszona pani de Rive, dwie przyjaciołki już tęskniły do siebie.
Po krótkim namyśle hrabina przystąpiła do Adasia, który roztargniony sztychy przewracał, pocałowała go z lekka w czoło i z uśmiechem szepnęła:
— Idź do swego pokoiku, nie przyjmuj nikogo i nie oddalaj się nigdzie. Ja ci tam obiad przeszlę, bo będę miała tu kogoś, z kim muszę rozmówić się sam na sam.
Wyrzekłszy te słowa, tknięta myślą, że chłopak może ją posądzić o jakieś tête a tête z mężczyzną, dodała zaraz:
— Przyjdzie tu ta pani, którą widziałeś wczoraj... dość ładna i trzpiotowata, nie chcę, żeby ci zawracała głowę.
Uśmiechnęła się obracając to w żart. Adaś posłuszny, ale zarumieniony, zbiegł do swojego pokoiku. Dobrze już nie rozumiał co się z nim działo; czuł tylko, że nim jak piłką rzucano.
I zamknął się w swéj izdebce dosyć smutny, z uczuciem jakiejś niewoli.
Jadąc do miasta, marzył o zabawach, o wielkim świecie, a tu klauzurę surową, naukę ciężką i tęskne cztery mury dwóch izdebek ciemnych miał przed sobą.
Trzeba przyznać, że choć z najlepszą chęcią dogodzenia mu te dwa pokoiki wybrał dla niego pan marszałek dworu po liście panny Pameli, nie należały one wszakże do najweselszych. Okno jednego z nich wychodziło wprawdzie na Krakowskie-Przedmieście, ale było obwarowane kratami jak więzienie, a siedziało głęboko we framudze. Światła w mieszkaniu było mało, ściany na marmur jakiś szary były ciemno pomalowane, sprzęt w nich stary, nic coby oczy chwytało... Adaś się nudził w tém mieszkaniu więzienném; napróżno dla rozrywki siadł we framudze i patrzał w ulicę; — widok ten zamiast go uspokoić rozgorączkowywał. Coraz nowe migały mu postacie, a nim je mógł rozpoznać, przypatrzyć się im, znikały bezpowrotnie. Jedne następowały tak po drugich, coraz inne, coraz dziwniejsze... Dla Adasia były to wszystko nierozwikłane zagadki. Takich ludzi wcale na wsi nie widywał, ani twarzy podobnych, ani tak namiętnego i śpiesznego chodu, ani tak dzikiéj wrzawy i tłoku. Ciągle mu się zdawało, że się coś stać musiało, że jakiś wypadek pędzi tak ludność... i nierychło się przekonał, że to, co mu się widziało nadzwyczajném, było tutaj powszedniém.
Nikt mu nie pomagał do zrozumienia tych tajemnic stolicy: był sam, zostawiony własnym siłom... a co roiło się w młodéj głowie, trudno powtórzyć.
Przyniesiono mu jedzenie, a choć było podostatkiem i wytwornego jadła, choć deser piękne rączki hrabiny same ułożyły osobno i przysłały z karteczką: Pour mon cher Adam, — choć łakocie były wabiące, nie szło to w smak chłopakowi, przywykłemu do swobody, do wolniejszych ruchów, do młodzieży rówieśniczéj, do życia wiejskiego, którego tak ostre nie ściskają kluby.
Okrutnie mu się wyjść chciało, popatrzeć, wmieszać się w tę ciżbę; ale hrabina poleciła go pilnować, prosiła sama, aby przez kilka dni nie ruszał się nigdzie: musiał siedzieć jak na pokucie i nudzić się nieborak.
Książki tylko ze sztychami przybyły wieczorem z góry do mieszkania wychowańca; ale Adaś nie miał wcale usposobień artystycznych: piękne widoki, twarze, budowy, nic go nie porywało, nie nęciło; czuł już na ustach przedsmak życia, rwał się do niego i marzył. Wstręt nawet czyniły mu te obrazki, któremi go karmiono jak dziecko.
I gdy nadszedł smutny, ponury wieczór, łzy puściły mu się z oczu.
Tymczasem na górze dwie serdeczne przyjaciołki gorącą wiodły rozmowę. Hrabina przyznała się do wszystkiego, i prosiła o radę pani de Rive, która uśmiechała się dziwnie.
— Droga moja, odpowiedziała Francuzka: radą prawdziwie sumienną i szczerą byłoby oddać to dziecię rodzicom póki czas, aby zapobiedz większemu złemu, większym a nieuchronnym nieszczęściom. Tyś tak nim zajęta, tak, powiem, rozkochana, że zrobisz głupstw tysiące, zaafiszujesz się... będzie skandal... a potém, taki chłopak! nic wyrachować niepodobna, to nie jest człowiek seryo...
— Ale cóż dozwala przypuszczać skandale? Ja jak najdłużéj chcę dla niego pozostać matką... siostrą, — poprawiła się hrabina rumieniąc, — chcę się nim zająć, wychować, chcę, by ta miłość czysta trwała wieki. Nic — tylko go widzieć, marzyć, a potém...
— A potém? spytała z niegodziwym uśmiechem pani de Rive.
— A potém... choćby umrzeć! zawołała hrabina.
— O! to coś bardzo seryo!
— Tak! to moja pierwsza i ostatnia miłość!
— Jakże? nieodwołalnie?
— Nieuchronne to jak fatum... Ale co począć? radź! co począć, gdy ten nieszczęsny ojciec przybędzie? ja głowę tracę! Za nic go oddać nie mogę! Chodziłam do kasztelana, aby pomówił z królem; on mnie samą odprawia do niego. O! nie mówmy o tém: ten kasztelan! mój Boże... z takim mężem miałamże być wierną i cnotliwą!
Załamała ręce!
— Moja droga — odezwała się patrząc jéj w oczy de Rive, — mąż choćby najdoskonalszy, ma zawsze grzech pierworodny: jest naszym mężem.. Kochamy cudzych, swojego... całe życie, cela depasse non forces... to niepodobieństwo! toby było nienaturalne... Przekonywam cię, że skarżyć się nie masz czego, i owszem, masz wymówkę daną ci przez Opatrzność... gdy innym jéj braknie! Jesteś szczęśliwa! Z każdym innym byłoby toż samo.
— A! może i nie! wzdychając odpowiedziała hrabina.
— Ale proszęż cię, przerwała Francuzka: popatrz na piękną Helenę, która trzy razy próbowała iść zamąż i trzy razy się rozwodziła przecięż.
— Nie mówmy o tém.
— Tak, to najlepiéj.
— Chyba więc sama z królem szczerze pomówię. Król mi pomoże.
— Mów, ale nieszczerze... Na miłość bożą, niechże się nie domyśli! Nie pokazuj mu nic po sobie, bądź zimną; lub co lepsza, mów o tém przez Lulié... przez kogo innego... nie sama.
— Masz słuszność, powiem hetmanowéj.
— Chcesz? ja ci się tego podejmę.
— A! ty jesteś samą dobrocią! Ale szlachcic już może nawet przybył do Warszawy.... potrzeba pośpiechu...
— Ja dziś jeszcze pojadę do hetmanowéj, ty jedź do generałowéj. Mówić potrzeba... que c’est un intérêt dynastique, że nosi wasze imię, że wy dzieci nie macie i t. p.
— O! tak! nieinaczéj!... Ale jeżeli go ojciec pochwyci, nim się opatrzymy... mrę ze strachu.
— Więc postawić straże... zabarykadować dom... masz ludzi.
— Jedziemy więc zaraz.
— Zaczekaj! nie pora jeszcze...
— A! prawda! — spoglądając na zegar, zawołała niecierpliwa hrabina łamiąc ręce — trzeba czekać. Patrz, dodała po chwili: sama siebie nie poznaję; ja, com się tak śmiała nieraz z szałów podobnych, co zimną wytrwałam całe życie... szydząc z tych co serce mieli... A! co to jest? co to jest?
— Ktoś cię przeklął! odparła śmiejąc się de Rive — zapewne który z kochanków... Nadchodzi zemsta opóźniona, a tém straszniejsza, że późna. Miłość w naszym wieku — dodała grzecznie stawiąc się na równi z przyjaciołką — śpieszyć się musi... Jesteśmy jak podróżny, który się lęka, aby go noc nie zaskoczyła w drodze: nie zważa że konie pozabija, byle do gospody dojechał.
Julia spuściła głowę smutnie, łez para dobywała się z pod powiek, ale byłyby zostawiły ślad po sobie przebiegając twarz nieco pobieloną, i batystowa chusteczka przyjęła je na łono swoje. Przyjaciołki, po oświadczeniach i uściskach gorących, rozjechały się każda w swoją stronę.
Wyjeżdżając wszakże, Julia nie zapomniała raz jeszcze nakazać kamerdynerowi, aby nikogo nie wpuszczano do wychowańca, nikomu bez jego wiedzy widzieć się z nim nie dawano, postawiono nawet umyślną straż u drzwi, aby się chłopak przez jaką dziwną ciekawość nie wyrwał.
Dwór kasztelaństwa, jak każdy, w którym sam pan o niczém nie myśli, był dosyć rozprzężony: spełniano rozkazy dawane przez panią, pan uważał się za osobę wcale podrzędną... Często jednak starszyzna spychała na niższych dane sobie polecenia, a niżsi zrzucali je na barki najostatniejszych.
Hierarchia dworu zaczynająca się od kamerdynera Francuza, rywalizującego z marszałkiem dworu powagą i próżnowaniem, schodziła daléj po szczeblach na lokajów, lokaików, chłopców kredensowych, a kończyła się na stróżach, co palili w piecu. W istocie oni tylko tu pracowali.
Dwór był liczny i dzielić się mógł na dwoje: na widoczny i niewidoczny. Pierwszy był bardzo pokaźny, drugi zaniedbany, z wiejska, w łachmanach i siermięgach. We dnie występowała służba od parady; o zmierzchu i po nocy, pracowici biedacy, co we dnie spali po dziurach pochowani jak nietoperze.
Lokaje starszyzna tak prawie zepsuci jak panowie, potrzebowali wyręczenia, a ciężar wszystek ostatecznie spadał na biednych stróżów, którzy jak widma w pewnych godzinach krążyli po domu, począwszy od kuchni do salonu. Oni to przededniem zapalali w piecach, gotowali obiad, rąbali drwa, przynosili wodę i froterowali posadzki.
Stróże ci corocznie na stójkę miejską przysyłani z dóbr różnych, byli to biedni wieśniacy, stęsknieni wygnaniem, przygnieceni despotyzmem całéj zgrai służalców. Nowe zajęcie nawet im nowéj nie dawało odzieży: kożuch w zimie, latem siermięga, nogi bose lub łapcie lipowe, szara koszula własnemi prana rękami u studni... stanowiły strój tych paryów. Wśród wytworności pałaców, te postacie dzikie, blade, zasmolone, zjawiały się jakby przynosząc memento mori zbytkom i roztrzpiotaniu. We dnie ukrywali się stróże tam, gdzie nikt ich nie mógł spotkać; ale w zakątach jeszcze pracowali za drugich.
Gdy Adasia polecono pilnéj straży marszałka dworu i kamerdynera, pierwszy zlecił jeszcze raz nadzór drugiemu, sam idąc na gawędkę do p. Pameli; drugi obrażony nieco złożył to na lokaja; lokaj zakręciwszy ucho chłopcu, przykazał mu najsrożéj, aby ode drzwi nie odchodził; ale chłopak mający żyłkę do kart i potrzebując dokończyć halbecwelbe, poczętą pod wschodami z posługaczem od cyrulika, zbiegł do kuchni, wyciągnął z niéj stróża, i najsurowiéj mu zalecił, aby się krokiem nie oddalał od panicza a pilne miał nań oko...
Chłodnawy był wieczór jesienny. Iwan rozespany, zbudzony rozkazem chłopca, wziął wiązkę drew na plecy, i o mroku zaraz poszedł za jednym zachodem zapalić w piecu u Adasia.
Pierwszy to raz od przybycia do Warszawy, ta znana mu postać wiejska zjawiła się przed oczyma zdumionego chłopaka, który w mieście nie spodziewał się z nią spotkać.
Stanął zdumiony, gdyż ta siermięga, te łapcie, nawet twarz blada i smutna starego Iwana, żywo mu jakoś Wólkę Brzozową przypominały.
Stróż ów godzien był zaprawdę, aby mu się ciekawe przypatrzyło oko... Był to chłop rodem z Lisowa właśnie, Podlasiak, dawno owdowiały, bezdzietny, niegdyś flis na Bugu, bywalec wielki, nie pierwszy raz już kosztujący miejskiego życia... i jak wszyscy, którym brak węzłów wiążących ich ze światem, zobojętniały i zakrawający na filozofa. Barczysty, silny, z włosem bujnym na podgolonéj głowie, z twarzą posępną, wyrazistą, podobny był do owych posągów królów barbarzyńskich, które z poucinanemi rękami świadczą w podwórcach Kapitolu o okrucieństwach cywilizacyi Romy.
Jak ów wieśniak naddunajski, Iwan nie był bez wymowy gdy mówił, ale dawno się przekonawszy, że mówić tu ani z kim, ani do kogo nie ma, obwinął się milczeniem upartém, którego nigdy prawie nie przerywał. Znano go za mruka, i mrukiem też przezywano. Pracował nie wymawiając się od żadnéj roboty, cierpliwie, bez zbytku gorliwości, ale bez skargi, i los swój znosił z jakąś godnością stoicką.
Największa nędza i najostatniejsze poniżenie potrafi stać się poszanowania godném, gdy człowiek je znosi z poczuciem własnego dostojeństwa. Iwana też nikt nigdy nie tknął, nikt nie połajał, nie dla tego, że nie było za co, ale że za spojrzeniem nań, mrowie przechodziło po człowieku, taki straszny był ten olbrzym w łachmanach, milczący, posępny, którego wzrok z pod brwi nawisłéj przeszywał jak niezrozumiała groźba.
Nieraz o szarym mroku, gdy w piecach palił, zastawali go lokaje w pokoju pana lub pani, wśród fraszek wytwornych i zbytkownych, nad stołem pełnym bogatych świecideł, stojącego z rękami na piersiach, założonemi i poglądającego w milczeniu długiém na te życia pańskiego przybory błyszczące: naówczas brew jego namarszczona, czoło zasępione, warga oddęta, i lekki wyraz szyderstwa, czyniły go dla nich prawie strasznym. Obchodzili go po cichu, nie śmiejąc mu przerwać zadumy. Iwan naówczas przydybany niespodzianie w kontemplacyi, podnosił głowę powoli, uśmiechał się i szedł daléj spokojnie.
Choć się nigdy w rozmowę nie wdawał, stary gdy mu się trafiło przebąknąć, okazywał, że widok dworu i tego życia nie przechodził dlań daremnie: słowo jego znamionowało zdrowy sąd, a niekiedy wzgardliwe prawie szyderstwo. Rzadko gdy w święto się napił, — bo w powszednie dni wódki nie brał w usta i swoją porcyę drugim oddawał, — milczące te usta rozwiązywały się swobodniéj, i nie zbywało mu na dojmującym dowcipie. Ale niewola nauczyła go tak osładzać wyrażenia, że słuchacz nie wiedział często, czy dziwować się czy gniewać. W téj pokorze przesadnéj ukryte było złośliwe szyderstwo, w uwielbieniach ironia gorzka, w pozornéj gburowatości pogarda dla rozpieszczonego i zepsutego dworactwa. Mimo to lubiono Iwana, a Iwan, który już od wsi odwykł i na cmentarzu wiejskim więcéj miał krewnych i przyjaciół niż po chatach, wolał dla roztargnienia służbę w mieście, niż życie w domu, które łzami mu płaciło za trochę dawnego szczęścia.
Za długo może zatrzymujemy się przy tak nieznaczącéj postaci, jaką był jeden ze stróżów pałacowych; nicby nas nie usprawiedliwiło, gdyby powieść dla nas nie była daleko więcéj obrazem niż dramatem. Malujemy więc i dalszych planów choć zamglone nieco postacie.
Iwan wszedł do pokojów Adasia, rzucił drzewo przy piecu, wyciągnął się powoli, popatrzał wkoło i począł z zajęciem przyglądać się siedzącemu u stolika chłopakowi.
Adaś postrzegłszy go, zmieszał się: wzrok stróża był przeszywający.
Po długiéj chwili milczenia:
— A zkąd to paniczyku? — odezwał się Iwan łagodnie.
Adaś był dumny, był szlachetka i paniczyk: może innym razem byłby nawet nie odpowiedział na pytanie; ale w obcém miejscu, znudzony, zatęskniony, wolał już rozmowę ze stróżem niż milczenie.
— Ja? — odparł — o! z daleka.
— Z daleka? rzekł zażywając tabaki z rożka Iwan, — z daleka? O! o! a taki młody i ładny! Gdzieś ty się nie w mieście chowałeś, że taki masz rumieniec. Tuby już z ciebie zgniłe powietrze wyssało krew. Héj! héj! nie gniewaj się, paniczyku, ja mówię z dobrego serca.
— Ja się też nie gniewam! rzekł uśmiechając się z jego prostoty Adaś.
Stróż bez ceremonii usiadł na podłodze, i powoli wkładając polana do pieca, mruczał na pół głośno, jakby sam do siebie:
— „To tak jak to oni i z kwiatkami robią: natną ich sobie, nakładą do szklanki, a nazajutrz na śmieci, won! Ot i tyle tego szczęścia, co pośmierdziały trochę w salonie, a w ogrodzie toby sobie kwitło Panu Bogu na chwałę, pszczołom na pożytek, a ludziom na oczu pociechę... héj! héj!“
Czy ty paniczyku jaki krewny jegomości czy jejmości? dodał znów zażywając tabaki.
— Tak, samego pana.
— Dobre to panisko, mruknął stróż, ale bardzo go przypłaszczyło i zmizerowało to życie: jak koń woziwody ledwie już nogami włóczy. Jejmości jeszcze nic, bo kobiety zawsze wytrzymalsze. U nas bywało nieraz, że ludzie się grzybów niezdrowych objedli, bo to tam dzieci zbierały, a głupie dziewczęta warzyły: pomarło z nich dużo chłopów, a kobiety tylko się nastękały — żadnéj nic się nie stało.
Mówił to sobie półgłosem, a Adaś ledwie chwytał niektóre słowa, i te nie dobrze rozumiał.
— A masz ty ojca i matkę, czyś sierota? zapytał stróż obracając się ku niemu.
— Mam rodziców, mój kochany... szepnął cicho prawie zawstydzony chłopak.
— O! to tobie ich żal być musi! zawołał Iwan — hę?
Adaś tylko głową pokiwał, zawstydził się własnéj nieczułości, ale stróż to inaczéj zrozumiał.
— Oj! to tu tobie będzie nudno, paniczyku miły... rzekł. Już to darmo, ojca a matki rodzonych nikt nie zastąpi, nikt, ani téj chaty, w któréj się człowiek urodził, ani zagona, który potem polewał; ale człowiekowi nie tak żyć jakby pragnął, ale jak nabieży... ot co!
A po co oni tu ciebie przywieźli, paniczyku? dodał po chwili podnosząc głowę — po co?
— Nie mają dzieci, rzekł chłopak z pewną dumą: więc...
Iwan głową pokiwał smutnie.
— To to ja rozumiem: — odezwał się: — pożyczyli sobie jak lalki. Ot, dla was niewielka łaska: dobre to ich serce, ale szkoda, że to na was padło... Już to kot kiedy się z myszą bawi, nic po tém dla myszy, albo smarkacze gdy chrząszcza złapią: zawsze taki w końcu kot schrupocze, a dzieci zadepczą. Jak się tobie zdaje, paniczyku — mówił daléj podpalając w piecu z wolna — czy to tobie dola czy niedola?
— O! ja nie wiem... rzekł Adaś.
— Toście dobrze powiedzieli, bo to tylko Bóg wie; ale taki pewniéj bieda niż rozkosz... Co oni z ciebie jeszcze zrobią, czy człowieka czy cacko? Widzieli wy, co to tam u nich na górze po stołach, po półkach, po ścianach, tych świecideł, tych błyskotek? Aby no i was nie wykierowali na tego papugaja zielonego, co tam w klatce gada, albo na tę małpę, co ją jegomość trzyma na łańcuszku.
Adaś się zaczerwienił, ale stróżowi rozwiązały się usta i gadał nic nie zważając.
— A ty wiesz paniczyku, że mnie ciebie kazali pilnować? Już ja taki dopilnuję, ale czy tyby chciał uciekać? Miałby ty rozum póki czas; jabym za ciebie w skórę wziął z ochotą: więcéj jak dwadzieścia nie dadzą, bo ręce mają słabe i wprzódy ich zaboli bić, niż mnie wytrzymywać.
— Ja? uciekać — zawołał zdumiony Adaś — ale mnie się to i nie śni! Ja przecię przyjechałem z dobréj woli.
— A gdzie twoi rodzice? daleko?
— O! daleko! aż pod Białą, het! ku Łomazom.
— Oj! oj! zakrzyknął stróż: to ty z Podlasia!
— A tak!
Iwan się aż zaczerwienił: zdało mu się, jakby nagle swój rodzony kraj zobaczył.
— Wy nie wiecie, że ja też z Lisowa, to tam niedaleko. A gdzie rodzice mieszkają?
— A w Brzozowéj Wólce.
— Te! te! ja tam był! o dawno temu! Byłem raz, to ładna wioszczyna a cicha, ale mała. Oj! oj! paniczyku! albo to nasze lasy i pola i łąki nie więcéj warte niż te obmierzłe ich kamienie? Czy to u nas nie sto razy weseléj? Prawda? A wiosną to to raj! Tylko to teraz tam już nie ma takiéj wiosny jak bywało.
I spuścił głowę i zamyślił się, a podpaliwszy w piecu łuczywem i korą brzozową, wstał powoli, zbliżył się nieco z twarzą jakąś litości pełną, poglądając na Adasia.
— Paniczu, rzekł: ja tu położę się w drugiéj izbie pod piecem na ziemi, nie będzie tobie tak nudno. A no! wierz mi! jakbyś zechciał... Ej! ej! ja tobie nie powiem: „Nie uciekaj!“ Tu będzie ci niezdrowo, tu ciebie wyssą i wyłamią. Jak będzie można, wracaj ty do domu, powracaj do domu!
Adaś słuchał tego przerywanego monologu zdziwiony, prawie trwożny; ale nie trafiły mu do serca wyrazy, któremi Iwan dokończył... Stary wydał mu się prawie strasznym ze swą mową ciemną, smętną, proroczą jakąś i złowrogą.
Mimo tęsknoty, ucisku, wszystkich przykrości, jakie przewidywał tutaj, Adaś wszakże ani myślał, ani chciałby był uciekać: wszystkie jego nadzieje były tutaj. Wprawdzie ścigało go tu matki wspomnienie, ale widział ją przed sobą z uśmiechem łagodnym, z anielską twarzą rozkochaną, błogosławiącą mu do nowego życia. Lękał się tylko ojca, drżał na samą myśl, że może stanąć przed obliczem tego nieubłaganego sędziego.
Nie wiedział on jeszcze, jakie ucieczka jego uczyniła tam wrażenie, ale się go mógł domyślać: czuł, że matka mu przebaczy, że ojciec zachmurzy się i zagniewa.
Gdy tak dumał, drzwi skrzypnęły powolnie. Pierwéj jeszcze niż Adaś, ruszył się Iwan z gołéj podłogi, na któréj spoczywał, i zawołał:
— Kto idzie?
Śmiejący się głos niewieści mu odpowiedział:
— Śpij sobie stary!
— A to wy pannuniu! mruknął kładnąc się na nowo Iwan.
We drzwiach stała przyjaciołka pani, panna Pamela.
— Nie śpisz pan jeszcze? zapytała wchodząc i poglądając ciekawie po pokojach: a! to dobrze! Przybyłam pana prosić do pani; kilka słów chce mu powiedzieć, proszę ze mną... Chodź pan prędko.
Adaś nie wiedząc co tak późno powołać go tam mogło, ruszył się zaraz, i przeprowadzony małemi wschodkami, znalazł się w sypialni hrabiny.
Buduary owego wieku były to najwykwintniejsze zwykle zakątki pałaców, przybytki i świątynie. Jak dziś jeszcze we Francyi, na ten pokoik, który jest niszą kryjącą w sobie bóztwo domowe, wysiliła się sztuka, bogactwo, smak, aby konchę uczynić godną perły, która w niéj spoczywać miała. Każda z wielkich i sławnych piękności wieku wysadzała się na swój przybytek, a wierni przyozdabiali ołtarz ofiarami.
Tu tylko przyjmowały się przyjaciółki, aby zazdrościły; kochanek, aby oszalał; piesek faworyt, dla rozrywki, i czasem domowi.
Pokój kasztelanowéj był przecudny; ale znać było na nim jakieś chwilowe zaniedbanie. Sprzęt wytworny nie był już tak świeży, tak dobrany, jak naówczas, gdy do marzeń kołysał. Sama pani wpół rozebrana, albo raczéj ubrana na noc w białe muśliny i koronki, stała naprzeciw wielkiego zwierciadła, rękami białemi poprawiając kruczych włosów fale, gdy Adaś wszedł wprowadzony przez Pamelę, która natychmiast znalazłszy pilne jakieś zajęcie, wyszła, za co surowém wejrzeniem pani skarcona została.
— Mój drogi Adasiu — rzekła poważniejąc pani kasztelanowa, — chciałam cię spytać: jak myślisz postąpić, jeżeli tu twój ojciec przyjedzie? To bardzo być może.
Głos jéj drżał, choć mu się starała nadać spokój i powagę. Spojrzała na Adasia, który pobladł.
— A! pani!... rzekł...
— Możesz mnie nazywać... ciotką... jeśli chcesz... lub wujenką... lub... jak ci się podoba... Nie chcę, żebyś mi mówił: pani.
— A! pani... powtórzył mimowolnie mieszając się chłopak — mój ojciec jest bardzo surowy, ja się go lękam.
— Ale, mówmy otwarcie: gdyby cię z sobą nazad chciał zabrać, bo widzisz, mój drogi... choć oboje życzymy sobie coś uczynić dla ciebie... to jest, co tylko będziemy mogli — nie możemy nic zrobić przeciw twéj i jego woli... zwłaszcza twojéj...
— A! pani! ja chcę zostać!.. rzekł Adaś.
Kasztelanowa zarumieniła się z radości.
— Dziecko! — dodała z czarującym uśmiechem Syrena — cobyś ty tam robił na wsi? Tyś stworzony do innego życia, my cię do niego wprowadzimy. Trochę pracy, nudów trochę, a staniesz się gwiazdą młodzieży, pójdziesz wysoko, jeśli zechcesz... Wszak na tém i rodzice twoi zyskają... Dziś oni mogą być przeciwni, późniéj się przekonają...
— Pani, czy ojciec mój już przyjechał? spytał z obawą Adaś.
— Nie, ale być może co chwila.
Adaś spuścił głowę, hrabina promieniała radością.
— Więc posłuchaj, dodała: unikając przykréj dla siebie sceny i dla nas, czy nie lepiéjby...
Ale nie! przerwała nagle: ty musisz się widzieć z ojcem. Będzieszże miał siłę powiedzieć mu stanowczo, że chcesz pozostać z nami?
— Ja?... ja... zdaje mi się!.. bąkał Adaś.
— Trzeba być pewnym siebie! trzeba być śmiałym, dodała kasztelanowa.
Chłopcu zadrgało serce, obraz ojca go przerażał więcéj niż sądził z początku: im żywiéj go sobie wystawiał, tém bardziéj się nim trwożył.
— Trzeba być pełnym uszanowania dla niego — mówiła hrabina, — łagodnym, pokornym nawet, ale oświadczyć... Jakże to powiesz? potrafiszże ty to powiedzieć?
— Powiem — śmieléj nieco odezwał się Adaś — że chcę się uczyć, że pragnę i im późniéj być użytecznym.
— Tak! bardzo dobrze! tylko śmiało, odważnie, stanowczo! O! wierz mi — dodała zbliżając się doń i drżącą ręką dotykając jego świeżéj twarzyczki, która ognistym gorzała rumieńcem, — wierz mi, nie pożałujesz tego! Serce matki znajdziesz we mnie... i więcéj niż serce matki: troskliwość ojcowską, przywiązanie siostry... Życie twe, mam przeczucie, będzie szczęśliwe, będzie świetne... bylebyś sam chciał...
Zamilkła, czując, że i za wiele, i nie to co chciała mówiła: usta poddawały jéj dziwne wyrazy. Adaś rozczulony, przejęty, pochwycił po raz pierwszy sam jéj rękę białą, i zaczął ją całować, pożerać. Hrabina strwożyła się, pobladła, i z wolna wyrwała mu ją, bo czuła, że mogłaby omdleć z wrażenia, jakie na niéj czynił pocałunek wychowańca.
— Idź, rzekła, idź... a pamiętaj... jeśliby ojciec przybył, powiesz mu tak jak mówiłeś.
Chwyciła się za głowę... czoło jéj gorzało ogniem, serce biło.
— Pamelo! zawołała: bądź łaskawa poświecić Adasiowi na wschody.
Z podedrzwi, pod któremi pewnie stać musiała, wybiegła powiernica i przeprowadziła chłopaka, który zszedł uspokojony, szczęśliwy, pełen znowu ufności w przyszłość swą jasną.
Hrabina ze złożonemi rękami rzuciła się na sofę, zakrywając twarz. Dwa strumienie łez biegły po niéj.
Nie śmiała z modlitwą obrócić się do Boga, bo o cóż prosiłaby biedna grzesznica? o opiekę nad uczuciem występném, nad szałem nieprzebaczonym?.. A jednak serce jéj chciało się modlić, chciało aż do niebios się podnieść, aby litość ściągnąć na ziemię.
— A! tylko raz być kochaną, być szczęśliwą, mieć jedno serce czyste, niezepsute, przywiązać je do siebie... otoczyć ukochaną istotę staraniem, miłością, poświęceniem, żyć dla niéj tylko... i marzony raj zobaczyć, choć z daleka, i umrzeć u wrót jego ze słodką myślą, żem i ja była kochaną!... Co mi świat? Oni mnie straszą ludźmi? co mi ludzie? Niech mnie pokazują palcami, niech ze mnie szydzą, niech kamienują, niech zabijają; ale ja będę kochana! ja będę kochała, ja kocham! To co się dla mnie zwało miłością, było szyderstwem: to były męczarnie szatańskie... Ta mi za wszystko nagrodzi... A jeśli mi go odbiorą? Nie! jak lwica bronić go będę; nie oddam rodzicom nawet... Jest mój... był mi przeznaczony.
Z tém postanowieniem hrabina rzuciła się na łóżko; ale płakała gorzko, a łzy te były jeszcze rozkoszą. Cała noc zbiegła na gorączkowych dumaniach: co chwila ojciec, ten straszny ojciec, mógł nadjechać.
Pan Krzysztof, jadąc do stolicy, nie miał w niéj nikogo, coby go tu mógł poprowadzić, dopomódz, jedném słowem zaopiekować się wieśniakiem. Nie lubił on kłaniać się i prosić, a miał to poczciwych ludzi wyobrażenie, że dobra sprawa nie potrzebuje wszędzie ani pokłonów, ani produkcyi. Ale po wszystkie czasy i zawsze niewygodna to rzecz spuszczać się na samą dobroć swéj sprawy i na prawa swoje, bo wszędzie drogi są szczelnie strzeżone od napływu natrętów przychodzących z niepokojącemi skargami, i od wszelakiéj gawiedzi, co się ciśnie nie dając panom używać błogiego wczasu.
Niełatwo więc przychodzi i temu, co miasto łaski potrzebuje tylko sprawiedliwości, dostać się do źródła, z którego ona płynie.
O tém albo nie wiedział p. Krzysztof, albo wierzyć nie chciał, silny przekonaniem, że rzeczy w świecie najsłuszniejszéj domagać się miał, że mu jéj odmówić nie było podobna.
Podróż trwała dosyć długo. Samotnemu i zbolałemu człowiekowi myśli jedne a jedne krążyły po skołatanéj głowie, rozbijając się o najrozmaitsze przypuszczenia.
Wielekroć tego każdy na sobie doświadczył, że usiłując
odgadnąć przyszłość, wyczerpując wszelkie jéj możliwe kombinacye, nigdy przecię trafić nie można na tę, jaką mu los zgotował.
Człowiek morduje się napróżno, aby przewidzieć wypadki i przeciwko nim uzbroić się zawczasu: jedno „nic po tém“ łamie szyki i przedstawia coś całkiem nowego i niespodzianego.
P. Krzysztof tém mniéj umiał tę przyszłość odgadnąć, że w zapasy z niespodziankami losu nigdy prawie nie chodził, życie jego powszednim bardzo płynęło trybem, a największym w niém wypadkiem była burza z gradem na wiosnę, mróz co przedwcześnie zwarzył hreczkę późno posianą, lub ulewa, która zboże dojrzewające wykładła.
Cała ta wyprawa przedstawiała mu się jako rzecz niezmiernie prosta i łatwa: — Jechał po swego syna... Gdyby mu go dobrowolnie oddać nie chciano, gotów był stanąć przed królem i żądać odeń wymiaru sprawiedliwości... Król naturalnie odmówić jéj nie mógł... Zabierał więc Adasia — i powracał do domu.
Wszakże po drodze, gdy się gubił w myślach, przychodziły mu już niejakie wątpliwości, których nasiona rzuciła żona i Dyogenes Kapustyński: — Czy godziło się z téj świetnéj drogi spychać dziecię, któremu los szeroko wrota do zaszczytów i bogactw zdawał się otwierać? czy koniecznie to, co starczyło p. Krzysztofowi, miało jego syna zadowolić? czy należało uporem, przebojem, siłą wyrywać dziecię z téj jaskini zepsucia?.. Mimo wszakże tych wątpliwości, jechał pan Krzysztof niezachwiany w przekonaniu, że obowiązek swój powinien spełnić, choćby narażając się na największe przykrości.
Jemu i woźnicy zarówno, na myśl o straszliwym potworze stolicy, dreszcze przechodziły po skórze. Z powieści o niéj, o dworze, o zepsuciu miast wielkich, o wszelkiego rodzaju podstępach, pułapkach i lisich jamach zastawianych tam na prostoduszność wieśniaków, wystawiał sobie stolnikowicz Warszawę jako istną spelunca latrorum.
Widział nawet potrzebę podsycania jeszcze niedowiarstwa swego woźnicy i umocnienia się we własnéj niewierze względem ludzi tamtejszych.
W istocie, prawie cały kraj naówczas, czy to z jakich próbek sądząc, czy instynktowo, jakoś ze złéj bardzo strony wyobrażał sobie stolicę, jako pełną czyhających na kieszeń, spokój, na dobrą wiarę uczciwych ludzi, przywykłych do ufania każdemu. Opowiadano przygody straszliwe, nietylko o mordach nocnych na ustronnych uliczkach, ale o dziwnych kradzieżach po gospodach, o szulerskich zasadzkach, o filuteryach wszelkiego rodzaju, przeciwko którym potrzeba się było mieć nieustannie na baczności.
Biedny Juraś obiecywał sobie za wczasu, że od nikogo kieliszka wódki nie przyjmie, aby w nim szaleju lub śpiączki nie wypił, coby go na dwadzieścia cztery godziny bezprzytomnym uczyniło; przyrzekał, że ze stajni od koni i jegomościnego tłomoka krokiem nie odstąpi, że się z nikim nie wda w nieostrożną rozmowę, i żadnych nie zrobi znajomości męzkich ani niewieścich, choćby się mu najponętniejszemi wydawały.
Ostatnich zwłaszcza, jako bardzo niebezpiecznych, Juraś szczególniéj unikać sobie przyrzekał, gdyż czuł, że mu się im najtrudniéj oprzeć będzie. Cuda mu prawiono o piękności kobiet warszawskich i o ich zdradziectwach; okrutną też miał chętkę własnemi je zobaczyć oczyma, a cierpiał na tę myśl, że się gotów do śmiechu i gawędy dać spokusić, to zaś do Bóg wie jak straszliwych następstw doprowadzić mogło. Co chwila powtarzał dane sobie słowo, i popierał je częstemi zaklęciami, że wyjdzie z Warszawy zwycięzko, że się ująć nie da zastawionym sidłom, że zedrze maskę z szalbierzów, którzyby się do niego przystąpić ważyli.
Ze swéj strony p. Krzysztof nie był bez obawy o własne niedoświadczenie i nieobycie się z życiem miejskiém; ale spokojniéj jechał w przekonaniu, że gdzie braci szlachty nie brak, tam szlachcic jak w domu być powinien.
Obaj podróżni, gdy po długiéj i dosyć nużącéj drodze wyjechali z lasów otaczających stolicę, i ujrzeli ją jak w obłokach, owitą mgłami nadwiślanskiemi i dymami tysiąca kominów; gdy na niebie przed nimi zarysowały się długim pasem sterczące wieże kościołów, szczyty pałaców, gmachy i mury; gdy na samym gościńcu otoczył ich ruch oznajmujący zbliżanie się do miasta: przeżegnali się z jakąś niewysłowioną trwogą. Milczący woźnica obrócił się i wskazał panu biczyskiem tego ogromnego węża — miasto na horyzoncie; p. Krzysztof obyczajem dawnym po cichu zaczął odmawiać dziewięć Zdrowaś Marya, na intencyę szczęśliwego przybycia do miejsca.
Był to ranek, — gdyż umyślnie, nie chcąc pod noc przyjeżdżać dla owych niebezpieczeństw, które mrok zwiększał jeszcze, i dla nocnéj sprawy, jak mówił Juraś pokręcając głową, wśród okolicy lesistéj, a pełnéj różnych włóczęgów, obrachowali się tak, aby przed południem stanąć w mieście. Nie mogli wszakże zapobiedz drugiéj niedogodności, przybycia w niedzielę, chyba stojąc cały dzień w karczmie i darmo karmiąc konie, co zdało się rozrzutnością panu Krzysztofowi. A że w dzień świąteczny na targ i nabożeństwo, zawsze do miasta dosyć ludzi z okolicy przypływa, zwiększyło to nieco trudność rozmijania się na gościńcu z końmi do takiéj gąszczy nieprzywykłemi. Woźnica tracił głowę, i inaczéj już podołać nie mógł, aż stanąwszy na nogi, aby lepiéj a daléj widzieć przed sobą. Jesień była sucha, kurzu tumany, z tyłu napędzały się bryki z dyszlami, z przodu najeżdżały z końmi bryki, wozy, nachodzili piesi; chwilami Juraś już chciał stanąć dla przeczekania tego ścisku... Jakoś przecię, nie bez dziury z tyłu w bryce, dobili się do mostu, gdzie istotnie i koniska przestraszone, i woźnica, ledwie rady dać mogli sobie. P. Krzysztof z tego nieustannego czuwania nad nim i wołania: w prawo, w lewo, czuł już zawrot w głowie i szum jakiś w uszach, ale z zimną krwią na to patrzał.
Od Pragi rozpoczęły się zaproszenia do gospód przez gospodarzy, zaręczających, że w mieście nie ma już gdzie stanąć. Tego się jednak nie lękał stolnikowicz, bo w ostatecznym razie miał w kieszeni ratunek, jedyny list rekomendacyjny, w który go p. Baltazar zaopatrzył, kartkę od kks. Reformatów bialskich do kks. Reformatów w Warszawie; mógł więc w najgorszym razie, po staroświecku, zajechać do klasztoru.
Przebywszy wszakże most i dostawszy się do samego miasta, znowu znalazł gospody w okołu, a przed każdej uprzejmy gospodarz lub gosposia zapraszali jak najgrzeczniéj i dosyć natrętnie do siebie. Tu już wypadało popróbować szczęścia, bo w środku miasta oczywiście gospody musiały być droższe... Najrzawszy więc dom pokaźny na Bednarskiéj ulicy, „pod Pogonią,“ kazawszy się na swe siedzenie przesiąść woźnicy, by czego z tyłu nie schwycono, i oka nie spuszczać z wózka, wysiadł p. Krzysztof, aby wprzód stajnię i stancyę obejrzeć. W myśli miał, aby sobie tak oboje dobrać, by z izby i na konie, otworzywszy drzwi, zajrzeć było można, jak to w karczmach na wsi bywa; ale wszedłszy tu, znalazł stajnie odosobnione, ludzi w nich jak napchał, stancye na piętrze i całkiem jakiś nowy dla niego porządek. Ledwie wysiadł, miał już przy sobie trzech faktorów, z których każdy targał go w inną stronę i inny mu dom zalecał... Pomyślawszy przykazał Jurasiowi stać nie ruszając się z miejsca, póki sam do niego napowrot nie przyjdzie, i gdyby go ktokolwiek inny wołał, nie słuchać... Poszedł daléj stancyę oglądać.
Było czém cierpliwszemu się znużyć; wreszcie w dosyć porządnym domu, nie „pod Pogonią,“ ale „pod Łabędziem“ znalazłszy jakie takie przytulisko, powrócił po bryczkę, która zatoczyła się w bramę gospody, a Juraś tylko orczyk jeden złamał wjeżdżając, co sobie uważał za dosyć złą wróżbę.
Nie będziemy opisywali pierwszych chwil w mieście, dziwnie ciężkich i smutnych. Nim się nieco rozpatrzył, rozlokował, rozpytał stolnikowicz, zaczęło powoli zmierzchać, a po nocy na żadną naturalnie wyprawę puścić się nie mógł. Biło mu serce myślą, że w tém miejscu, niedaleko może, jest jego ukochane dziecię... do którego radby był jednéj chwili pośpieszyć... Ale jak się do niego dostać?
Sam nie znając miasta, p. Krzysztof musiał zdać się na faktora, którego mu gospodarz jako doskonałego i bardzo uczciwego człowieka nastręczył. Na wyborze jego leżało w istocie wszystko, była to rzecz wielkiéj wagi: dla tego ten, co tu przywiódł stolnikowicza, niepozorny młokos, wziąwszy złotówkę, zaraz został oddalony. Gospodarz z „pod Łabędzia“ przyprowadził mu męża zaufania, poważnego, ubranego z niemiecka jegomości, któremu w istocie roztropność z oczu patrzała.
Ten nowy pomocnik, już niemłody, suchy, zamyślony, małomówny, z wielkim sygnetem na palcu, w kapeluszu okrągłym, w surducie długim, z trzciną o gałce słoniowéj w ręku, miał minę bywalca wytrawnego, i gospodarz zań ręczył, że do najdelikatniejszych posług jest zdatny.
Wszedłszy i skłoniwszy się, stanął u drzwi, bacznie popatrzał na klienta swego, który zadumany, chodził po izbie, i stał oczekując na rozkazy.
— Ja tu nikogo nie znam, odezwał się p. Krzysztof; mam trochę interesu, potrzebuję informacyi... Prosiłbym waćpana... jak się acan nazywasz?
— Dawid Szuba, do usług JW. Pana — rzekł faktor kłaniając się...
— Prosiłbym acana najprzód o niektóre objaśnienia...
— Mogę służyć — zabierając głos, odparł dosyć czystą polszczyzną Szuba. — Chociaż tu pracuję na uboczu, bo to nie jest środek miasta, gdzie się największe interesa robią, ale miałem i mam z wielkiém państwem do czynienia. Mnie tu dobrze wszyscy znają; proszę zapytać o Szubę, nikt pewnie złego słowa nie powie. Na uczciwość... nie gonię za wielkiemi zarobkami, ale one czasem same przychodzą; a wiem, że jak dobrze się zasłużę, polski pan dobrze płaci...
Argument ad hominem, trochę wzruszył szlachcica.
— Nie jestem ja wielkim panem, odpowiedział, — alem krzywdy nigdy nikomu nie uczynił, i mam nadzieję, że acan też ze mnie rad będziesz... Otoż najprzód gdzie mieszka kasztelan O.....?
— Graf? spytał faktor: wiem! Oni mają swój pałac, ale go teraz restaurują i myślą podobno sprzedać: najęli cały dom przy Krakowskiém-Przedmieściu. Znam ich! On sam... wcale dobry człowiek... ale tam nic nie znaczy; nu! a sama pani!... to jest wielka i piękna pani... Był czas, że ona tu całém miastem trzęsła. Ja ich dobrze znam...
— No! to pierwsze, przerwał Krzysztof: jutro mnie tam acan do nich zaprowadzisz... Teraz drugie: w przypadku potrzeby, jak się dostać do króla JMości?
Szuba słysząc to zapytanie, tak się zdziwił, że zamilkł na chwilę, a Krzysztof musiał mu powtórzyć:
— Jak się dostać do króla JMości?
— Czy JPan pierwszy raz w Warszawie? spytał powoli Dawid.
— Od bardzo dawna pierwszy raz, rzekł p. Krzysztof; nie byłem lat ze dwadzieścia.
— No! to pan tu ma znajomych, krewnych, przyjaciół?
— Nikogo! rzekł stolnikowicz.
— Przepraszam JPana — przerwał Szuba — ale to chyba nie może być. Ja znam panów i szlachtę naszą. Ktokolwiek tu przyjedzie, nie może być, żeby znajomego a nawet krewnego nie znalazł. Jak pan się rozmyśli, panu to na myśl przyjdzie... Bez tego... do króla się dostać... to jest wielka historya!
— Jak to? do króla się dostać! szlachcicowi!
— To jest wielka historya! powtórzył Dawid kręcąc głową. To się może zrobić, ale potrzebaby po kątach chodzić, i pieniądze dawać, i ludzi małych kupować: robota ciężka i nudna, a wiele czasu zabrać może. Niech tylko JPan po głowie poszuka, to się ktoś łatwo znajdzie, co zaprowadzi... Nu! to choćby kasztelan!
Pan Krzysztof machnął ręką. Dawid nic nie rozumiał.
— Proszę pana, mówił daléj: ja tu już z górą lat dwadzieścia praktykuję, nie urzekając, na psa urok... a jeszcze mi się nie trafiło takiego pana widzieć, choć służyło się różnym, żeby sobie kogo swojego w Warszawie nie znalazł. A w ostatku, z przeproszeniem pana za gadatliwość, jeżeli do króla potrzeba.... to może jaki proces... interes... znajdzie się adwokat, mecenas, prawnik.
— Ja nie mam procesu, rzekł Krzysztof.
— Przepraszam JW Pana — dodał kłaniając się Szuba — może to nie będzie w guście jego o co ja spytam, ale ja muszę wiedzieć co to za interes, a możeby się poradziło... Jam bywały... przez moje ręce nieraz przechodziły bardzo delikatne sprawy: bo wielka rzeka czasem przez mały otwór przecieknąć może... tak! Ale co tu długo gadać! do woli JPana: czy powiedzieć lub nie.
— Ha, no! zawołał pan Krzysztof: ja tu zresztą żadnych tajemnic z tego robić nie myślę. Dotknęło mnie nieszczęście... porwano mi syna jedynaka, — przybyłem, aby go odzyskać. Jeżeli mi go dobrowolnie oddać nie zechcą, pójdę u króla szukać sprawiedliwości...
— Jak to? syna! przepraszam — odezwał się Szuba mocno zadziwiony — ale ja tego nie rozumiem.
Pan Krzysztof podumał chwilę, ale trzeba się było na prawdę przed faktorem spowiadać; faktor był pewnego rodzaju lekarzem, musiał wiedzieć chorobę, na którą miał radzić: dla niego nie mogło być tajemnic.
— Rzecz prosta, rzekł stolnikowicz: ja się zowię O......
— Nu! to tak jak kasztelan?
— Tak samo, alem ubogi...
— Co to jest ubogi? przerwał Szuba: kto ma takie imię, to dziś może nie mieć nic, a jutro będzie milionowym panem... Czego JWPanu życzę — dodał kłaniając się.
— O to mi wcale nie chodzi, rzekł wzdychając pan Krzysztof.
— Ale cóż to się stało z pańskim synem? spytał Dawid.
— Syn mój był w szkołach, chłopak wyrostek, zobaczyli go jadąc kasztelaństwo, spytali kto jest, a że się im widać podobał, z fantazyą magnacką zabrali go sobie, nie pytając mnie wcale...
— No! jak to? to chyba pan im przyjechał podziękować? zawołał Szuba.
— Ja dziękować! rzekł pan Krzysztof; mówię ci, żem przybył go im odebrać.
Żyd stanął mocno zdziwiony znowu, potrząsając głową niedowierzająco.
— Słuchaj, mosanie Szuba, odparł powoli stolnikowicz: masz waćpan dzieci?
— Dwóch synów, rzekł Dawid, nie urzekając.
— Gdybym ja ci jednego wziął? dałbyś mi go?
— A! proszę pana, to jest co innego, my mamy swój zakon, zawołał Szuba; onby w chrześciańskim domu mógł się go wyrzec i zapomnieć.
— No! to widzisz acan, odparł p. Krzysztof: i my też uboga szlachta mamy swój zakon, którego nie chcemy, by dzieci nasze wyrzekały się i zapominały... Wolimy ubóztwo nasze... niżeli...
Tu wstrzymał się i nie dokończył... Żyd poruszył brwiami znacząco i skłonił głowę.
— Rozumiem po trosze, rzekł z westchnieniem: ale to już daléj nie ma co i mówić... Po cóż oni jego zabrali?
— Mówią, że nie mają dzieci, że im się podobał, obojętnie dodał ojciec.
— A! a! biorąc się za głowę odparł żywiéj Szuba: to dla niego może być wielkie szczęście... Na co pan jego chce odbierać? Gwałt! ja znowu doprawdy nic nie rozumiem.
— Cóż u kata! krzyknął stolnikowicz, — rzecz bardzo prosta: chcę napowrot mojego dziecka!... Mam tylko jedno, ale gdybym miał dziesięcioro, wolałbym dla nich ubóztwo, niż to państwo przegniłe. Niech będą szlachtą, a nie lokajami w złocistéj liberyi.
— No! wola pańska! co to już gadać! Ale to jest cała historya, i osobliwsza historya, zaprawdę!... Teraz po trosze rozumiem, dla czego pan tu znajomych nie ma: tacy ludzie jak pan, z przeproszeniem, sami sobie po świecie chodzą.
Stolnikowicz spojrzał i dziwnie się gorzko uśmiechnął...
— No! więc jutro o dziesiątéj do kasztelaństwa, rzekł żywo.
— Jak to? o dziesiątéj? spytał Szuba.
— Tak! o dziesiątéj, dodał rachując stary; konie sobie wytchną dobrze nazajutrz, potém porobię sprawunki małe do domu.. Co dziś? A! niedziela! W poniedziałek idę do nich, we wtorek się wybierzemy, we środę koło południa wyruszymy do domu...
Szuba z uśmiechem pokiwał głową niedowierzając.
— To może być... ale... prędzéj tak nie będzie... No! jutro zobaczymy. Tylko, że o dziesiątéj w takim domu to jeszcze wszyscy śpią.
— O dziesiątéj! rzekł zdziwiony pan Krzysztof.
— O! często i o jedenastéj, czasem i o południu, zawołał Szuba; a jak się obudzą, to już ich w domu nie ma. To jest także sztuka dostać się do takiego wielkiego państwa, zwłaszcza jeżeli oni sami nie bardzo chcą przyjąć. Można pół roku stać w bramie i czatować, a twarzy ich nie zobaczyć... w końcu i ludzi przepłacać, i w tylnéj furcie łapać ich potrzeba, lub gdy z powozu wysiadają, na wschodach.
— To już moja rzecz! rzekł stolnikowicz śmiało.
— O! o! pan tu chyba doprawdy nigdy nie bywał, uśmiechając się dodał Szuba.
— No! mniejsza! Ja na ich ceregiele wiele zważać nie będę: dobre to dla innych, ze mną tak się nie uda... O jedenastéj zaprowadzisz mnie acan do ich pałacu, o resztę się nie troszczę.
— Jak JPan rozkaże... ale, gdyby wolno co powiedzieć, jabym trochę inaczéj radził, z przeproszeniem. — Tu dobył zegarek z kieszeni, na który popatrzał z uwagą. — Teraz jest siódma, ja zaraz pójdę na wzwiady; mam tam znajomego kamerdynera. Nie wygadam się, że pan tu jesteś, nie obawiaj się pan, proszę; wiem, że wszystkoby się tém popsuło, ale dostanę języka, a jutro zobaczymy... Niech pan się nie kładzie spać, i na mój powrót poczeka.
— Ha! no, dobrze! odpowiedział ochłonąwszy nieco stolnikowicz, który widocznie stracił nieco pewności siebie, i poczynał wątpić: — idź acan śpiesznie po język, zobaczymy co mi przyniesiesz.
Szuba skłonił się, podumał jeszcze nieco, powoli drzwi otworzył i wyszedł.
Pan Krzysztof spoczął trochę przybity i zastygły po téj rozmowie, potém wysunął się obaczyć co się dzieje z końmi, około których na straży stał Juraś, miotany wciąż wielką niespokojnością i zerkający oczyma, czy gdzie warszawskiéj syreny nie zobaczy. Tu jakoś było cicho, tłómoki już zniesiono wprzód na górę. Juraś tylko utrzymywał, że jakiś bardzo podejrzany człowiek przechodził trzy razy przed bramą, i przyglądał się koniom nieprzyzwoicie... co zmuszało go mieć się na wielkiéj baczności. P. Krzysztof powrócił do izdebki, a że nic nie jadł, kazał sobie podać kawy, chleba i wina, wieczerzając ni tak ni owak, bo strawa tutejsza wstręt w nim obudzała: wolał więc wybrać co mógł najprostszego, by w kotlecie lub mięsie konia, kota lub psa nie skosztować. Po wsiach rozpowiadano sobie na seryo, że w stolicy traktyernie karmią tylko zdechliną i różnemi tego rodzaju przysmakami, przyprawnemi w sosy udatne.
Upłynęło godzin parę, a stolnikowicz już chodząc z różańcem pacierze odmawiał, — gdy zapukano do drzwi, i Szuba wszedł powoli z rozjaśnioną twarzą. Widać na niéj było razem jakiś tryumf miłości własnéj i zakłopotanie.
— No, a cóż tam? spytał pan Krzysztof.
— Dotarłem JPanie, dotarłem... odparł Szuba, — zaraz się wytłómaczę. Rozgadałem się z kamerdynerem... mówiłem z kredencerzem... wywiedziałem się o co trzeba u odźwiernego w bramie... i już wszystko wiem, wszystko wiem...
— Ale czegożeś się acan dowiedział? szturmował niespokojnie ojciec.
— Odźwierny jest gaduła, a lubi piwo; jego musiałam najprzód za język pociągnąć, żeby wiedzieć jak z innymi gadać... No! co to długo męczyć JPana? Tam już pańskiego syna nie ma.
Stolnikowicz cofnął się przerażony, załamał ręce, i krzyknął głosem straszliwym:
— Co się z nim stało? Nie ma? cóż z nim zrobili? Kłamią złodzieje!!
Szuba potrząsł głową, widząc gniew stolnikowicza.
— Był syn pański, to prawda, przywieźli go tu jak w bawełnie delikatnie, pieszcząc gdyby własne dziecię... ale zaraz mu dodali Francuza guwernera, i wyprawili go do Paryża.
— Jakto może być? kiedyż?
— A! dzisiaj rano!
— Dziś rano! krzyknął p. Krzysztof, jakby się gonić zabierał, — to jeszcze go napędzić i odebrać im można...
— Co pan myśli? On pocztą pojechał, a jutro będzie za granicą! Jeżeli oni chcieli go od jegomości odsunąć, nie ma co gadać: dobrali dobrze sposobów! Albo kto wie jaką powieźli drogą!
Pan Krzysztof stał zmartwiały, z rękami ściśniętemi, łzy mu płynęły z oczu; Żydowi aż się go żal zrobiło, i spochmurniał.
— O! o! co to tak bardzo strasznego — dodał, — jak się chłopiec trochę przetrzęsie? Jeżeli oni powinni będą panu oddać, przywiozą go i z Paryża!
Stolnikowicz nie odpowiedział: przybity, zrozpaczony, zwiesił głowę na piersi; słowa mu się przez wargi drżące nie mogły przecisnąć; bełkotał niewyraźnie sam do siebie:
— Do Paryża! powieźli go do Paryża!
— Już to widać, że oni się musieli zlęknąć pańskiego przyjazdu, i że się im chłopiec bardzo podobał, rzekł Szuba cicho. Może oni jego myślą wziąć sobie za syna!
— Za syna! krzyknął nagle stary, podnosząc głowę, — ale ja także chcę mieć syna!... to moje dziecię... Jakże? wolno jest panom jak Cyganom kraść dzieci?..
— JPanie — z cicha mówił Dawid, — niech się pan trochę uspokoi... Powoli! powoli. Tu nic nie pomoże krzyczeć i narzekać... tu potrzeba flegmy. Ludzie powiadają, że tam jemu krzywda żadna stać się nie może... pojechał jak wielki pan.
— Pójdę więc wprost do króla! zawołał nie słuchając nic pan Krzysztof, — przed tron! Tron powinien być ołtarzem sprawiedliwości. Pójdę przed tron: niech ludzie wiedzą, niech słyszą, niech sądzą, to rozbój!... Niechby mi wzięli majętność! to nic! ale dziecko, które chowałem sobie, dla siebie... dziecko, możeż to być?
— Jaśnie panie, rzekł cicho Szuba: na świecie dzieje się zawsze wszystko to, co nie może być... i coby być nie powinno... taki to już porządek. Człowiek na to żyje — aby znosił.
Pan Krzysztof z gniewu i boleści płakał znowu, ale mu wstyd było świadka téj męczarni.
— Przychodź waćpan jutro rano przed jedenastą... zobaczymy — rzekł odprawiając pomocnika.
— Niech tylko JPan się uspokoi, odezwał się żegnając go Szuba. Noc, to wielki professor. Jak JPan pomyśli, no! to się coś znajdzie: Pan Bóg da.
Spytawszy się, czy czego jeszcze nie potrzebuje? i nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł Szuba, a pan Krzysztof pozostał nareszcie sam ze swoją ciężką troską i rozpaczą.
Co tu było począć? Przewidział on wszystko; tego tylko wypadku, by syna nie zastał, by nawet zobaczyć go i do serca jego odezwać się nie mógł — ani przeczuł, ani obrachował. Któż wie? myślał, może umyślnie, lękając się wpływu ojcowskiego, biedne dziecko pochwycono, porwano mimo woli, spłakane, stęsknione, gwałtem i zdradą. Wszystko teraz było prawdopodobne... Obrazy dzikie i straszne przesuwały się przed oczyma pana Krzysztofa, któremu noc zeszła w srogim niepokoju.
Drzemał znużony, zrywał się, chodził, kładł, i doczekał nareszcie brzasku po nocy wiekuistéj, któréj równéj i tak długiéj w życiu swém nie pamiętał. Szarzejący już w oknie dzień dłużéj mu leżeć nie dał. Wstał, począł się modlić, i jakoś lżéj mu się zrobiło na duszy.
Zdawało mu się, że wszystko, co go wczoraj tak znękało, było tylko marą senną; że Żyd fałszywie mu doniósł, namówiony lub zwiedziony; że syna znajdzie i jeszcze go odbierze, że wśród tak uczciwego i porządnego świata, zbrodnia taka stać się nie może.
— Żyd bredzi, mówił sobie — albo to podstęp tylko... Bądź co bądź, potrzeba iść daléj, a co Bóg da, to da!...
Czas zdawał się nieznośnie przedłużać, do jedenastéj trudno mu było doczekać, w ulicach słota i błoto; musiał p. Krzysztof kazać przyprowadzić fiakra, i posadziwszy Szubę na koźle, ruszył do pałacu kasztelaństwa.
Przyjechali pod bramę, ale ta stała hermetycznie zamknięta. Żyd poszedł do znajomego odźwiernego, który go furtką wpuścił razem ze szlachcicem; na schodach jednak spotkali straż pilną, oznajmującą, że JPani śpi, a pana całą noc w domu nie było.
Zachmurzył się stolnikowicz.
— O którejże godzinie z tą waszą panią widzieć się można? zapytał służącego.
Służba dobrze tego nie wiedziała: zaczęły się dopytywania, szepty, targi; nie było sposobu robienia dłużéj tajemnicy, pan Krzysztof nazwisko swoje powiedział, i prosił o naznaczenie godziny. Starał się okazywać spokojnym, ale wrzał w duszy. Po dość długiém wyczekiwaniu i bieganinie po wschodach, kamerdyner przyszedł oznajmić, że z JW. grafinią chyba po godzinie pierwszéj widziećby się było można.
Dwie godziny stać w bramie było nie podobna; pan Krzysztof zaciąwszy zęby, milczący, kazał powrócić „pod Łabędzia,“ regulując swój zegarek do wiszącego nad wschodami.
W pałacu tymczasem, gdy doniesiono o przybyciu człowieka, którego się już co chwila spodziewano, zrobił się alarm wielki. Od całéj téj sprawy sam kasztelan zupełnie ręce umył, i postanowił pożyczywszy owych kilkaset dusiów u żony, dopomagać tylko biernie, to jest nie przeszkadzać, ale osobiście wcale się do niczego nie mieszać.
— Pięknéj pani zdawało się zresztą, że ona to sama równie dobrze poprowadzić potrafi.
Adaś istotnie był już na drodze do Paryża z p. Merlon’em, a kasztelanowa bojąc się krzyku szlachcica, wymyśliła wespół z przyjaciołką panią de Rive nastawić na niego co najzręczniejszego wykrętacza, aby go per fas lub per nefas uspokoił, i jakoś się go pozbył...
Wybór człowieka do interesu tak zawikłanego i niezwyczajnego, wcale nie był łatwy; im wypadek był mniéj pospolity, im uczucia wywołane przezeń mniéj wchodziły w grę powszednią, tém zręczniejszego, tém dowcipniejszego należało dobrać pośrednika, któryby nie draźniąc szlachcica, potrafił zbytnim krzykom i skandalowi zapobiedz.
Padł tedy los na niejakiego Tymoteusza Zgagę, męża niepospolitych zalet, o którym powiadano powszechnie, że nie wiadomo czy większy ma talent do kratek, czy do sceny, na jurystę, czy na aktora. Pan Tymoteusz nie był z professyi adwokatem, ani zawołanym jurystą; ale chodził około spraw jak nikt, a wygrywał je zwykle wcale się nie procesując. Wszystkie skandaliczne zatargi onego czasu przechodziły przez jego ręce lub głowę, a gdzie go nawet na oko nie było, tam jeszcze w kąciku pewnie siedział zakryty.
Znali go wtajemniczeni w genialne jego prace; imię rozgłosu zbyt wielkiego nie miało.
Zgaga robił pieniądze ogromnie, a o resztę zdawało się, że nie dbał wcale, lub ją na przyszłość odkładał. Podejmował się w ogóle wszelkich robot, jakiekolwiek mu kto chciał powierzyć. Stosunki jego towarzyskie, które dla niego były najczęściéj pomocą wielką, głęboka znajomość serca ludzkiego, wymowa, zręczność, cierpliwość, chłodna krew, czyniły go nieoszacowanym w sprawach zawikłanych. Nie działał w nich tyle sam co przez drugich: zużytkowywać sprężyny i sprężynki umiał cudownie. Nasadzał ludzi na ludzi, uczucia stawiał przeciw uczuciom, wpływy na wpływy, często drobnych bardzo na pozór używał środków, gdzie wielkie nie pomagały, i homeopatyą dawał sobie rady cudownie.
Nie zrażając się niepowodzeniem, obojętny na to, co go osobiście spotkać może, choćby najnieprzyjemniejszego, Zgaga zdążał uparcie do celu, i prawie zawsze w końcu go dosięgał.
Znali go kasztelaństwo, bo mieli długi i procesa, mieli różne układy o spadki z familią, a w upartych nieraz go puszczać musieli ze smyczy. Zgaga był ostatnim chartem, którego zwykle, gdy już nic innego nie pomagało, wysyłano w pogoń za uciekającą sprawą.
Kasztelanowa z bilecikiem własnoręcznym natychmiast wyprawiła po niego karetę, prosząc, by nie tracąc chwili przyjeżdżał niezwłocznie. Szczęściem zaproszenie to zastało go w domu; pochwycono doktora i dostawiono do pałacu, nim jeszcze na pierwszą godzinę zapowiedziany stolnikowicz się zjawił.
Kasztelanowa blada i drżąca, przyjęła go w buduarze. Opowiedziała mu dosyć nieporządnie, piąte przez dziesiąte, rzecz całą, odmalowała to jako sprawę usynowienia, jako ideę męża głównie, do któréj i ona gorąco się przychyliła... Wykład ten tak był mało zrozumiały i nieporządny, że potrzeba było roztropności i wprawy Zgagi, by w nim jasno coś zobaczyć. Kasztelanowa z pośpiechem namiętnym kobiety, rzuciwszy mu zarazem koniec, początek, to co się stało i stać mogło, tak zagmatwała ekspozycyę, że prawnik musiał dopełniających szczegółów długo zasięgać, nim wyrobił sobie dobre pojęcie o wypadku i sposobie, jakiego mógł użyć do obrony. Z poplątanéj mowy, rumieńców, pomieszania, jąkań, gorącego stawania w obronie męża, pan Tymoteusz zmiarkował, że się tu coś święci, czego jeszcze dobrze nie rozumie; domyślił się nieco węchem wprawnego ogara, i pokiwał głową, jak lekarz wezwany do chorego, który nim go uratuje, musi rodzinę nastraszyć, aby pomoc jego tém większą miała wartość.
Uzdrowić z lada lekkiéj napaści pospolitéj choroby, niczém jest, ale dźwignąć kogoś od wrót śmierci! Zgaga więc najprzód dał do zrozumienia, że nie przesądzając nic, bo nie zna głównego aktora, robota może być wszakże niełatwa. Zależało to od tego, czém ojca ująć lub ukołysać będzie można... Potrzeba go było poznać, wymacać: nikt nie miał jasnego pojęcia o jego charakterze. Stanęło na tém, że wymawiając hrabinę lekką chorobą, migreną, nerwami, — Zgaga najprzód miał się sam rozmówić ze stolnikowiczem, a potém dać informacyę, jak sobie z nim postąpić należy.
— Tymczasem to tylko pani dobrodziejce powiedzieć mogę, dodał Zgaga — co mówię zawsze wszystkim moim łaskawym, którzy słabéj pomocy mojéj żądać raczą... Jeżeli się ma z flegmatykiem... wielka, wielka bieda! Jeżeli adwersarz gorączka, impetyk... rzecz nierównie łatwiejsza. Szparkich ludzi, gdy się do wybuchu doprowadzi, nakrzyczą, nałają, narzucają się, osłabną, a potém z nimi rób co chcesz. To mój aksyomat — dodał, — nigdy on mnie nie zawiódł. Niech pani tylko zważa: jeżeli w sali bardzo krzyczeć i hałasować będziemy, sprawa dobra; jeżeli rozmowa cicho przejdzie... tém-ci gorzéj!
— O godzinie pierwszéj pan Tymoteusz Zgaga był na placu i oczekiwał nieprzyjaciela w postawie bojowéj, to jest zimny, chłodny, zamknięty, spokojny, zrezygnowany choćby na jaką burdę we cztery oczy, a pewien siebie. Stary żołnierz, niebardzo nawet potrzebował przygotowywać się do walki.
Dodać należy, iż człowiekowi temu Nieba dały (tak się wyrażano w owéj epoce) powierzchowność doskonale dobraną do rzemiosła.
Był to co się zowie piękny mężczyzna, postawy wyniosłéj, poważny, urodziwy, miły, z miną nadzwyczaj otwartą i szlachetną, z tonem i obejściem się wielkiego świata, wkradający się do serca, ujmujący słodyczą i uprzejmością. Nic w nim nie zdradzało wykrętacza i przebiegłego intryganta; owszem na pierwszy rzut oka przysiągłbyś, że to człek wielkiéj prostoty, dobréj wiary, nawet nieco łatwowierny. Pierwsze wrażenie, jakie czynił na przeciwniku, było mu zawsze wielce korzystne.
Wyrobienie sobie téj powierzchowności, Zgaga zawdzięczał głębokiemu zastanowieniu się nad naturą ludzką, dobrze zrozumianéj potrzebie ujęcia człowieka. Kogo nie mógł miodowemi ująć słowy i serdeczném obejściem, temu późniéj starał się imponować majestatycznym chłodem i obojętnością stoicką, pełną powagi.
Umyślnie się zawczasu obrachowawszy, którędy p. Krzysztof wchodzić będzie, stanął Zgaga w przeciwnym końcu wielkiego salonu. Miał to na uwadze, że dłużéj tym sposobem będzie mógł przypatrywać się fizyognomii gościa, i że choć mu wypadnie także iść powoli ku niemu, wybada jego oblicze nim się zetkną, i będzie już wiedział, jak rozmowę stosownie do temperamentu rozpocząć.
O pierwszéj przybył stolnikowicz, i wpuszczony zaraz, ukazał się w progu sali. Po ukłonie zaczął się zbliżać ku Zgadze, który też postępował ku niemu, pełen słodyczy i uprzejmości. Surowa twarz szlachcica wcale go nie cieszyła.
— Pan Krzysztof O.....? zapytał pierwszy, kłaniając się nader grzecznie.
— Tak jest, rzekł przybyły.
— Jestem Tymoteusz Zgaga, przyjaciel domu JW. kasztelaństwa...
Odchrząknął.
— Tak nieszczęśliwie tu pan dobrodziéj trafiasz, że ja muszę mu gospodarzy zastąpić. JW. kasztelan wyjechał na polowanie do Jabłonnéj na dni kilka, a hrabina zasłabła nieco w skutek fatygi... chociaż jest to tylko chwilowa niedyspozycya. Muszę z góry pana dobrodzieja uprzedzić, że wszelkie domowe sprawy domu tego są mi zupełnie wiadome, i że mówiąc ze mną, umocowanym ze wszech miar, wyjdzie na jedno jakbyś pan mówił z nimi.
— Jednakże — odparł trochę zaczerwieniony pan Krzysztof — przyznam się panu, że choć bardzo miło mi poznać przyjaciela domu kasztelaństwa, nie sądziłem, bym miał z posłami traktować.
— „O ho! gniewa się nieco, to dobrze!“ rzekł w duchu Zgaga; a głośno dodał: — Możeby to jednak ułatwiło właśnie interes, dając sposobność otwartszego rozmówienia się.
— Ale ja tu żadnego interesu nie mam! zawołał stolnikowicz. Ja wprost przychodzę po moją własność i kwita: po własność, którą sobie jure caduco przyswojono, że nie powiem inaczéj. WPan wiesz o co chodzi?
— Domyślam się, rzekł bardzo wolno Zgaga: o syna.
— Tak jest...
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale to nie jest tak prosta własność, jak się podoba panu ją nazywać, odparł Zgaga.
— Jak to?
— Jużciż syn, dziecię, człowiek wreszcie... dodał prawnik.
— Jakże to? więc moje dziecko nie jest mojém? podchwycił osłupiały pan Krzysztof.
— Niezaprzeczenie — przerwał Zgaga, który umyślił powoli oplątać i niecierpliwić pana Krzysztofa, aby w ten sposób zdobyć klucz do jego charakteru. — W całéj téj, przyznaję, dosyć niezwykłéj okoliczności, wiele jest do ocenienia, do obrachowania.
— Przyznam się panu, że go nie rozumiem, odparł Krzysztof; nie jestem wielkim filozofem, ani siewcą sofizmatów i słowa. Wiem tylko to, żem miał dziecię, że mi je pochwycono, i że je powinienem odzyskać.
— Pochwycono! powtórzył pan Tymoteusz: ale za własną dziecięcia, które jest już dorosłe, wolą i zgodą.
— Wolą! dziecka małoletniego! cóż to za wola? spytał p. Krzysztof. Gdzież jest prawo, coby mu w tym wieku sobą rozporządzać dozwalało?
— Za pozwoleniem, rzekł z wolna prawnik, — zgadzam się na to, że podobnego wypadku prawo nie przewidziało, aby syn niemajętnych rodziców, wzięty na wychowanie przez bogatych krewnych, nie mógł sobą dla dobra swojego rozporządzić. Jest to casus cale ciekawy i nowy.
Pan Krzysztof osłupiał, potarł wąsa i zarumienił się i odparł:
— Ja z WPanem nie mam co gadać. WPan jesteś stary wyjadacz, jak widzę; jam prosty człowiek.
— Dziękuję za pochwałę niezasłużoną, uśmiechnął się Zgaga, — ale bądź co bądź, proszę usilnie, abyś mi pan dobrodziéj raczył udzielić swéj myśli, dla tém prędszego porozumienia się. Będę mu służył za pośrednika.
— Chcę mieć swego syna rzekł stolnikowicz.
— Zapewne panu dobrodziejowi wiadomo być musi, że z prawdziwie ojcowską dlań miłością, JW kasztelaństwo, śpiesząc, aby korzystał co najrychléj z lat niepowrotnych młodości, zwłaszcza że wychowanie było nieco spóźnione, wysłali go z nauczycielem do Paryża, téj stolicy...
— Stolicy zepsucia! krzyknął pan Krzysztof: bezbożności, zgorszenia!
— Wszędzie złe i dobre się znajduje, odparł Zgaga; ale przy pilnym dozorze domowym, przy nauce...
Stolnikowicz ręce łamał.
— Więc to prawda! więc go tu już nie ma! zawołał.
— Tak jest, wyjechał za granicę, — rzekł chłodno prawnik.
— I rozporządzili się nim jak swoim, nie czekając od nas słowa... za nic rachując wolę rodzicielską.... A! to nie do wiary!
Chwilę ciężkiego milczenia, przerwał Zgaga miodowo:
— Proszę WPana dobrodzieja — rzekł, — gdybym mu pragnął zapisać parękroć sto tysięcy: czybym na to jego pozwolenia potrzebował?
— A! spodziewam się! ofuknął pan Krzysztof dumnie, — bobym ich od WPana, ani od nikogo innego nie przyjął...
— Otoż... przyznaję się panu, że tegobym się nie domyślił! szepnął z uśmiechem p. Tymoteusz.
— Boć widać WPan do lichych ludzi, co na datki polują, przywykł, mospanie! rzekł stolnikowicz.
Na takie dictum przyostre, zmieszał się trochę Zgaga, ale pokrył urazę uśmiechem aksamitnym. Pan Krzysztof był już podraźniony, co z razu prawnikowi zdawało się bardzo dobrą oznaką, zbliżającą przesilenie i mającą za sobą prowadzić zesłabienie wedle teoryi jego nieuchronne.
Nie obrachował się wszakże Zgaga, że miał do czynienia z egzemplarzem człowieka wcale mu dotąd nieznanym, z wieśniakiem zadomowionym: im szczerszym, tém niegrzeczniejszym, a nieużytym, więc upornie stojącym przy swojém.
— Z różnymi ludźmi, mój mości dobrodzieju — rzekł, — miewało się do czynienia, i w różnych interesach... to też się do różności przywykło.
— Tak! przerwał wieśniak: przywykliście też i do tego, że zimno możecie patrzeć na to, jak kto komu dziecko ukradnie, a ma to jeszcze za uczynione poszkodowanemu dobrodziejstwo!
Zgaga czuł, że tych nieoględnych wyrażeń słucha pewnie za drzwiami kasztelanowa; przykro mu to było suwał nogami, by je zagłuszyć, innéj rady nie miał... Nakoniec przerwał stolnikowiczowi:
— Proszę pana dobrodzieja, o co chodzi? Wzięto panu dziecko? Sądzono, że dając mu staranne wychowanie, i podejmując się przyszłego jego losu, przynamniéj krzywdy się nie robi nikomu, jeżeli się na wdzięczność nie zasługuje. Dziecko to wysłano natychmiast do najpierwszych w Europie źródeł nauki... Oddać go w téj chwili panu, gdyby chciano, niepodobna: cóż poradzić? co począć? Chcesz pan zwrotu syna... więc go zwrócą, ale na to potrzeba czasu.
— Tak! piękna pociecha! rozśmiał się z ironią stary: zwrócicie mi go, zdarłszy z niego poczciwą niewinności szatę, uczyniwszy z niego istotę, w któréj ja własnego dziecka nie poznam... Wrócicie mi go jak ów w dykteryjce chłopak, co buty pożyczone do Częstochowy sąsiadowi oddał.
Na te wyrazy wyrzeczone bardzo głośno, Zgaga zdrętwiał: były niesłychanie dobitne, były przykre; nie wiedział już co ma na nie odpowiedzieć. Widocznie pomieszany, stał obrońca złéj sprawy w postawie, w któréj przebijało się upokorzenie niespodziane i gniew z doznanéj porażki.
— Cóż więc uczynimy? wyjąknął — syna pańskiego nie ma...
— Mogliście go wysłać — rzekł stary, — możecie tak samo posłać po niego. Co mi tam! ja chcę tego, do czego mam niezaprzeczone prawo.
— Słowo tylko, przerwał Zgaga: racz się pan zastanowić, czy przez te władzy rodzicielskiéj upominanie się, nie wydzierasz pan dziecku szczęścia i losu, którego ono samo pragnąć może?
— Jakiż dowód, że ono go pragnie? spytał pan Krzysztof — niech posłyszę, niech mi powie...
— Zdaje mi się, że zostawił list do pana.
— O! list! mógł być wymożony...
— Panie dobrodzieju! takie podejrzenie!
— Kto może pochwycić dziecię, może użyć wszelkich środków, aby je zatrzymać.
Zgaga spuścił głowę. Zdawało mu się, że już nic nie pozostaje nad użycie intymidacyi; nabrał więc postawy pańskiéj, podniósł powoli oblicze, na którém spokojna malowała się duma i zamilkł. Stolnikowicz także zamilkł, nie wiedząc co począć daléj.
— Nie będę więc widział ani kasztelana, ani kasztelanowéj? zapytał. Lękają się wzroku uczciwego człowieka...
— Miałem honor oświadczyć panu dobrodziejowi rzekł zimno Zgaga: że pani hrabina jest chora, a pan kasztelan na polowaniu.
Stolnikowicz obejrzał się jakby szukał kija, zmarszczył brew, i wcale niezmieszany tą impozycyą, popatrzywszy długą chwilę w oczy panu Zgadze, tak, że zmusił go w końcu do spuszczenia w dół wejrzenia, splunął mu pod nogi, i nie skłoniwszy się wyszedł.
— Ho! butny szlachcic! rzekł trąc czuprynę Zgaga, który jak wryty pozostał w miejscu i patrzał na plamę na podłodze, — butny szlachcic, ale go przecię ostudzimy... Co za szczęście, że mu nie przyszła ochota plunąć mi w oczy!.. gotowa byłaby historya!
Ledwie się drzwi za panem Krzysztofem zamknęły, blada twarz saméj pani ukazała się z za drzwi przyległych. Widać było, że stała niedaleko, że słuchała całéj rozmowy. Weszła powoli z załamanemi rękami. Najmniéj baczny postrzegacz mógłby był z wejrzenia na nią przekonać się, że w całéj téj dziwnéj historyi, nie prosta fantazya, ale serce, ale namiętność jakaś grała rolę przeważną. Kasztelanowa była dziwnie zmieniona, strwożona, wylękła: dwie jasne łzy kręciły się jéj na powiekach.
Zgaga spostrzegł dopiero, że rzecz była ważniejsza, niż mu się z razu zdawało.
— A! mój Boże! mój Boże! zawołała: panie Zgaga! co to będzie? to jakiś straszny człowiek!
— Nie pani, to tylko grubianin i po wszystkiém, rzekł spokojnie pan Tymoteusz.
— Cóż on począć myśli?
— Nie wiem, ale sądzę, dorozumiewam się, prawie jestem pewien, że powlecze się ze skargą do króla... Trzeba go tylko znużyć... przewłoką. Poradzimy na to, aby łatwo posłuchania nie dostał. Niech się wyczeka, ostygnie: przyjdzie chwila, gdy złamany, sam będzie prosił o układy, i da się na wieś odprawić z trzosikiem indemnizacyi lub słówkiem pociechy... Niech pani będzie spokojna!
— Możeśmy źle zrobili, żeśmy chłopca odprawili do Paryża. A! boję się zbytniego rozgłosu.
— Jakiego? ze szlachcica śmiać się będą, boć jawnie głupi, kiedy mu nie w smak, że mu syna chcą uczynić panem i przyzwoitym człowiekiem. Niech pani spocznie — dodał prawnik, — a zda wszystko na mnie, i śpi sobie spokojnie. Idę śledzić jego kroki, i ręczę, że go złamię; tylko czasu i cierpliwości: jemu jéj braknie, my ją mieć musimy. Od dziś dnia bramy pałacu będą dla niego zamknięte; zresztą proszę się spuścić na mnie.
To rzekłszy, Zgaga wziął czapkę, skłonił się nizko, i wyszedł rozjaśniony uśmiechem.
Kasztelanowa zostawszy sama, zakryła twarz rękami i zapłakała na dobre. Biedna! pierwszy raz w życiu kochała... i boleść ta nawet była jéj miła.
Odgadł bardzo trafnie Zgaga, że szlachcic nie miał innéj myśli, tylko natychmiast udać się do króla JMości. Powrócił rozdraźniony do gospody i posłał niezwłocznie po Szubę, chcąc się u niego poinformować, jakim sposobem uzyskiwało się posłuchanie. Zdawało mu się, że być to powinno równie łatwą dla obywatela, jak przystęp do wszelkiéj innéj wysokiéj magistratury krajowéj.
— Na to on jest królem — rzekł sobie p. Krzysztof, — aby skarg naszych słuchał... więc przystęp do niego utrudniany być nie może... Jutro pójdę i powiem mu wszystko.
Na nieszczęście teorya ta bardzo logiczna, nie zupełnie się zgadzała z rzeczywistością. Król JM. miał nie jedno to zajęcie słuchania zażaleń i rozsądzania spraw: na jego ramionach spoczywał naówczas cały gmach Rzeczypospolitéj. Naostatek, przy najlepszych chęciach, JKMość otoczony był zastępem ludzi, których zła wola, proste zniecierpliwienie, duma, fantazya mogły długo odsuwać od oblicza pańskiego kogo się podobało, a raczéj kto się nie podobał. Rzecz więc niezmiernie prosta, że pomówienie z królem, w teoryi łatwe, w praktyce stawało się niezmiernie trudném zadaniem.
Przywołany Szuba, wszedł i popatrzał najprzód uważnie na p. Krzysztofa; poznał po twarzy, iż rzeczy idą oporem.
— No! z tymi panami nie ma co robić, rzekł stolnikowicz: idę jutro do króla... Mów acan, jak tam do niego trafić?
— A no! na zamek wprost, odparł Szuba powoli i jakby niechętnie, — a tam to już szambelany wedle porządku jegomości poprowadzą. Król dwa razy na tydzień prośby przyjmuje, a jest bardzo grzeczny i dobry człowiek: z tém nie będzie wielkiéj turbacyi, ale czy będzie skutek?
— No! to już moja rzecz, rzekł p. Krzysztof; ale dwa razy na tydzień, nie wiadomo kiedy... Dziś jest poniedziałek, idźże mi się acan dowiedz dokładniéj o dzień i godzinę.
Szuba posłuszny odszedł, i nie było go godzin parę.
— A! rzekłszy wróciwszy, skrobiąc się po głowie: to jest prawdziwe nieszczęście. Król JMość na polowaniu w Niepołomicach.
— A kiedyż powróci?
— Nikt dobrze nie wie, rzekł Szuba; mówią, że w piątek... bo tam jest jeszcze gdzieś w sąsiedztwie proszony na zabawę, a bawić się lubi... i...
— I cóż? — zawołał stolnikowicz, widząc, że Dawid się wstrzymał.
— No... co tam gadać! — odparł Żyd, wskazując tylko miną, że tam mogły się znaleźć powstrzymujące króla uroki.
Szlachcic się obruszył. Dawid obawiając się wybuchu gniewu, skłonił się i chciał odejść...
— Stójże! czekaj! cicho! Ja tu głowę stracę w téj Sodomie i Gomorze... Kiedyż król powróci?
— A no! koło piątku.
— A kiedyż przyjmuje?
— Przyjmuje w poniedziałki.
— Jak to! ja mam tydzień cały czekać na niego! ofuknął się stolnikowicz.
Żyd zamilkł, ale widocznie był gniewny.
— Z przeproszeniem — rzekł cicho, — może mnie pan drugi raz za drzwi zechce wyrzucić za to, co powiem; ale jak pan tu posiedzi z tydzień, nie zaszkodzi, lepiéj pan pozna dwór i wszystko co się tu u nas dzieje.
— Jeżeli mam tydzień tu siedzieć i męczyć się — odparł stolnikowicz, — to wolę pojechać za nim do Niepołomic... Król na polowaniu na wsi będzie przystępniejszy, ja mu dużo czasu moją skargą nie zabiorę.
Dawid już nic nie mówił, muskał brodę.
P. Krzysztof chodził zamyślony po izbie, ale się nie odzywał.
— Ha! rzekł w duchu: potrzeba dobrze rzecz rozważyć, a kogoś się poradzić. Dzień, dwa na to stracić muszę. Miasta i ludzi nie znam, Żyd niepewien... powoli, a ostrożnie.
I nie rozgadując się już szerzej, Szubę tymczasem odprawił, a wziął się do modlitwy, aby trochę rozdraźnione serce ukoić. Tymczasem niebo się jakoś rozjaśniło, pokazało się blade słonko jesienne, i z południa zrobił się rzadkiéj piękności dzień, jakby letni, ciepły, taki właśnie, jakiego na świeże posiewy życzyć było można. P. Krzysztof otworzył okno, spojrzał przez nie na Wisłę, na lasy i pola dalekie — westchnął. Tak mu ten cichy świat smakował, tak go ciągnął ku sobie, tak mu już to mieścisko ciężyło!
— O mój Stwórco! zawołał ze łzami w oczach: kiedyż mię wyrwiesz z tego Babilonu? kiedy mię wrócisz spokojnéj chacie mojéj? na co wystawiasz mnie na te próby?
Usiedzieć w izbie z myślami ciężkiemi, przywykłemu do ruchu było bardzo trudno: wziął więc kij i ruszył na miasto, bez celu, aby się przejść tylko.
Nie zważał nawet, że gdy przechodził przez bramę, jakiś jegomość niepozorny, popatrzywszy nań, drugą stroną ulicy nieco go wyprzedzając, pociągnął w tę samą stronę.
Naturalnie p. Krzysztof skierował się ku téj części miasta, która naówczas najwięcéj była ożywiona. Szedł na los, nie dobrze wiedząc dotąd; instynkt go jakiś prowadził. Przez Bednarską ulicę zwlókł się po lichym i zabłoconym bruku na Krakowskie-Przedmieście i tu się obejrzał. Ów jegomość stał opodal na obserwacyi.
Po przymuszoném zasiedzeniu w czasie słoty, ludzie się teraz roili w ulicach; ścisk był i wrzawa okrutna, obraz dla wieśniaka nowy. Wszystko to, co mu w oczy wpadało, strojne, buńczuczne, kraśne, hałaśliwe, wyglądało cale inaczéj niż wiejska ludność spokojna, cicha i pokorna. Poczuł się tu mniéj szlachcicem i panem, więcéj człowiekiem równym wszystkim. Potrącał go kto chciał; nikt nań nie zważał, a wszyscy zdawali się równi w obec tłoku, który jednako uciskał całą ciżbę. Tylko tarantami pozaprzęgane karety, nie szanując przechodniów wszelkiego stanu, na szlachcica równie jak na mieszczanina rzucały błotem, a hajducy, kozacy, janczarowie, rozpędzali bez różnicy stanu tłum przed ekwipażami jaśnie wielmożnych... senatorów i Tepperów... kasztelanów i spekulantów.
Z okien, zaraz naprzeciw prawie ulicy, na którą wszedł był stolnikowicz, wyglądały jakieś bardzo postrojone damy, uśmiechające się w ogóle prawie do wszystkich porządniéj ubranych przechodzących. A były śliczne, wybielone jak świeżo potynkowana ściana, z rumieńcami jak u lalek, w muszkach, koronkach i fryzurach pudrowanych, na których świeże błyszczały kwiaty. Pan Krzysztof przez jakieś uczucie wstydu, z którego nie umiał się wytłómaczyć, spuścił oczy zarumieniony. Chciał przejść w poprzek, ale przebrnięcie przez to łoże błota było prawie niepodobieństwem. Ekwipaże przelatywały jedne po drugich, a wody było do kostek; gdzieniegdzie łysy wierzchołek kamienia sterczał w górę, ale po tych ciężko się było dostać na drugą stronę cieśniny.
Wprawdzie dwóch szlachty w dobrym humorze, w czapkach na bakier, brnęło tamtędy w ponsowych butach, zastawiając się laskami bambusowemi od koni; ale ci już swe kurdybany poświęcili byli, a p. Krzysztof choć w kozłowych butach, nie chciał od razu ich zawalać i zmoczyć. Pozostał więc z lewéj strony, napatrując się w tył i wprzód, i widząc, że jego przechadzka ograniczyć się może wyjrzeniem na Krakowskie.
Tuż zaraz w lewo spojrzawszy stolnikowicz, postrzegł znak winiarni. Nade drzwiami zasklepionemi w półkole z piękną żelazną ozdobą u góry, wyrzezany był lewek, wspięty na łapach i trzymający ogromne, olbrzymie winogrono złote... przypominające to, które przyniosło dwóch ludzi z Ziemi Obiecanéj. Złotemi literami na desce stało wypisane poniżéj:
Stefan Selewfi z Budy.
— A no! wejdę i wypiję lampkę małą — rzekł w duszy pan Krzysztof, który już nie wiedział co z sobą począć i gdzie się podziać. Na ruch uczyniony ku sieni i drzwiom, nieznajomy, który się zdawał czatować, gdzieś za węgłem zniknął.
Stolnikowicz znalazł się w ciemnéj sieni, i przez wpół oszklone drzwi ujrzał wnętrze winiarni bardzo porządnéj. Nikogo w niéj jakoś w téj chwili nie było, i tém śmieléj też wszedł. Chłopak w czystym fartuszku zbliżył się z ukłonem.
— Daj mi asan szklankę dobrego, wytrawnego węgrzyna! rzekł P. Krzysztof siadając.
— Szklankę? zapytał chłopak nieco zdziwiony.
— No tak, lampkę tylko, ale dobrego...
Nie patrząc już, jak tę dyspozycyę przyjmie posługacz, stolnikowicz siadł spokojnie za stołem, zdjął z głowy czapkę i zadumał się głęboko.
Ale nie upłynęło i dziesięciu minut, gdy drzwi wchodowe zadzwoniły, i smukła postać młodego, rumianego jegomości wsunęła się dosyć hałaśliwie do winiarni, z miną wesołą i rozochoconą. Wchodzący przez szklanne drzwi popatrzył nim je otworzył, potém przywitał bardzo grzecznie siedzącego p. Krzysztofa i dosyć blizko niego zajął miejsce... Chłopca nie było; stuknął więc w stół i kazał sobie dać butelkę węgrzyna.
Chłopiec pobiegł pędem, aby mu służyć, zapomniawszy o lampce stolnikowicza. Przyniósł na tacy najprzód zapleśniałą butelkę.
— No! a moja lampka? spytał urażony nieco stary.
— Natychmiast.
— Przepraszam za natręctwo, odezwał się w téj chwili nieznajomy: smutno to pić samemu, a czasem znów nie napić się nie można. Gdybyś WPan dobrodziej raczył zamiast żądanéj lampki, przyjąć i podzielić ze mną tę butelczynę? Niezłe wino ma pan Selewfi.
P. Krzysztof, który nieznajomym nigdy w drogę nie wchodził, zmieszał się nieco, ale był człowiekiem prostodusznym i szczerym, co mu wiele w życiu ułatwiało... Szlachta zresztą naówczas zwykła się była zapoznawać ochoczo i bracić prędzéj niż dzisiaj.
Nie dając panu Krzysztofowi przyjść do słowa, nieznajomy powstał i sam się zaprezentował.
— Ponieważ z nieznajomym może być niemiło i kieliszek wina podzielić — rzekł, — sam się panu dobrodziejowi mam honor przedstawić pierwszy... Piotr Dobromir Zaklicki, starościc bielski.
— Zaklicki... Piotr?.. Traf osobliwszy! krzyknął pan Krzysztof zdziwiony. Pierwszego waćpana spotykam w Warszawie, a nie jesteśmy sobie obcy: to mi cię Pan Bóg zsyła... Piotr... zapewne Ignacego syn?
— Ignacego z Wężówny, rzekł młody człowiek.
— Tom cię za uszy targał chłopięciem — zawołał stary wyciągając doń ręce obie, — bom Krzysztof O.... z Brzozowéj Wólki... A jesteśmy sobie powinowaci przez Brzezińskich, bo twoja babka Brzezińska, a moja matka była stryjeczną jéj, tegoż imienia, Małgorzata. Byli niegdy rodzice waszmości u nas w Brzozowéj Wólce... nie pamiętasz tego pewnie?
— A! kochanego! szanownego pana Krzysztofa! odparł rzucając się ku niemu Piotr — oto szczęście! Jakże nie pamiętam! pamięć mam doskonałą, dobrodzieju mój! Pozwól mi się uścisnąć!
Uścisnęli się, pan Krzysztof z uczuciem prawdziwém, młody jegomość z jakąś wesołością niezbyt naturalną.
— Jeszcze do siebie ze zdziwienia przyjść nie mogę, rzekł pan Krzysztof. Pierwszego cię spotykam, i znajomy i krewny! To jakaś łaska boża. Ty tu dawno jesteś w Warszawie?
— A! szanowny panie, jam tu już od dziesięciu lat! jam tu jak domowy!
— Co ty tu robisz?
— A no! wiszę przy dworze.
— Przy dworze! przy królu JM.! Otoż mój zbawca! Jak to się dziwnie składa!
— Miałżebyś WPan jaką sprawę? interes? spytał pan Piotr z wielką niby ciekawością, otwierając oczy i przysuwając się do starego. Jakżebym był szczęśliwy, gdybym mu się na co mógł przydać!
— Jużeś mi się przydał, rzekł stolnikowicz. Aż mi lżéj, żem zobaczył twarz znaną, że mam krewniaka, mam do kogo przemówić poufnie i poradzić się... Zobaczysz zaraz, jak prostą tylko informacyą możesz mi być wielce użyteczny. Słyszałeś czy nie, co mi się za krzywda stała?
P. Krzysztof, jak zwykle ludzie zajęci swém nieszczęściem, pewien był, że o niczém inném nie mówią w mieście tylko o nim i téj dziwnéj historyi, która w istocie zasługiwała na to, aby ją wzięto na języki.
— Ja? nic a nic nie wiem! odparł p. Piotr.
— No, to posłuchaj i osądź nam.
Powoli pan Krzysztof rozpoczął opowiadanie swych przygód p. Piotrowi, który kilka razy z podziwieniem się odezwał, ale na twarzy jego nie znać było, aby wielkie uczyniła wrażenie historya wszakże niepowszednia. Można było posądzić, że ją dobrze zna zkądinąd. Nie postrzegł tego pan Krzysztof, zajęty aż do łez swoją dolą i przygodami. Opisał mu wszystko, i jak go naostatek przyjęto u kasztelaństwa, i co daléj czynić zamyśla.
Tymczasem Piotr lampki nalewał, sam je gładko bardzo wypróżniał, skinął o drugą butelkę, i milcząco głową kiwał, a rękami gestykulował tylko.
— Coż ty mi radzisz? co mówisz? zapytał w końcu stolnikowicz.
Młody człowiek głęboko zdawał się zamyślony, wzdychał nawet.
— Sprawa — rzekł po chwili — dziwna, niepraktykowana, osobliwsza, z Tysiąca Nocy: dalipan trudno nawet co poradzić. Ja zbyt jestem młody i mało doświadczony, nie śmiem panu dobr. mojéj rady narzucać. Zamiast niéj — dodał zniżając głos — gdybym panu dobrodziejowi odmalował co się tu u nas dzieje, jacy ludzie! co za roboty! ile zepsucia! (tu westchnął z głębi potężnych piersi), nie zadziwiłbyś się, że i to stać się mogło! Warszawa... Sodoma i Gomora! mości dobrodzieju! Gdzie tu znaleźć sprawiedliwość? gdzie serce? gdzie poczciwość? A! smutne to dzieje; ale im dłużéj tu człek siedzi, tem mu świat więcéj brzydnie.
Nierzadko naówczas spotykały się postacie podobne do Piotra Dobromira Zaklickiego, żyjące w tym świecie a wielce mu niechętne, oddychające powietrzem, które uznawały za zatrute, widzące wszystko czarno, a zasmalające się dobrowolnie. Dobromir zaczął od tego, że odmalował p. Krzysztofowi z wielkim zapałem króla, dwór, stolicę, panów, społeczność z jak najgorszéj strony.
Naturalnym wnioskiem tego obrazu było, że się tu w najsłuszniejszéj sprawie spodziewać zbyt wiele nie można.
— Dziś — dodał w końcu Zaklicki — król w Niepołomicach, czy nie wiem tam gdzie; za kilka dni powróci do miasta... ale nimże to do niego docisnąć się będzie można, nim zręczność pochwycić, aby się z nim rozmówić! Bardzo być może, iż słowa nie da sobie powiedzieć, bo to od humoru i rozlicznych pilnych zatrudnień zależy; więc tylko petycyę przyjmie, rzuci ją gdzie na stolik, paziowie się na niéj będą uczyli syllabizować, potém kamerdyner pochwyci i wystrzyże z niéj jakiego figla. Poczekasz ruski miesiąc na odpowiedź, przyjdziecie o łaskawą rezolucyę, a tu nie wiedzą o co idzie? Dalejże pisać petycyę drugą, którą podobny los spotka, lub szambelan w imieniu króla odpowie, aby sprawiedliwości szukać na wielkim gościńcu trybunalskim.
— WPan coś za czarno widzisz rzeczy, odparł stolnikowicz. Możeż to być, żebym do serca króla sercem pokrzywdzonego ojca nie przemówił? A sprawa tak prosta! tak święta! Serce...
— Szanowny panie — przerwał Dobromir — co tu serce! tu się robi wszystko plecami, nogami, talarami, oczami... ale sercem? nic, lub tak jak nic.
— Strasznie mi WPan ten nasz dwór malujesz, odezwał się posępnie stary; ale bądź co bądź, wola boża, ja swoje robić muszę, a spodziewam się, że jeśli tam co potraficie, toż mi pomożecie?
— Ja! rzekł mieszając się nieco młody człowiek: małą tu jestem figurą, ale uczynię co sił stanie! Nie chciałbym tylko pana dobr. zwodzić, abyś zbytnio na to nie rachował: potrzebaby użyć innych środków. Mnie tu oni nie lubią, czując, że i ja ich nie bardzo kocham.
— A czegoż ty tu siedzisz? zapytał naiwnie p. Krzysztof.
Zmieszał się trochę Dobromir na to pytanie, ale popiwszy winem, ruszywszy ramionami, wybełkotał niewyraźnie:
— Co chcecie! są takie fatalizmy w życiu ludzkiém, okoliczności, skład rzeczy! Człowiekby rad się wyrwać, a nie może.
P. Krzysztof spojrzał mu w oczy, ale z nich jakoś nie patrzało jasno, a zrozumieć go nie było można.
Właśnie w téj chwili zakłopotania, z za pleców pana Krzysztofa, gruby głos męzki powitał Dobromira.
— A ty tu co robisz, Piotrusiu? O! kochanie! dobrze, żem cię ułapił, teraz mi się nie wykręcisz, musisz ze mną wypić.
Odwrócił się stolnikowicz, i ujrzał po za sobą stojącego mężczyznę ogromnych rozmiarów, pleców żubrzych, otyłego, z brzuchem jak fasa, z twarzą w trzech fałdzistych podbródkach spadającą aż na piersi, z łysiną jak harbuz dojrzały świecącą, z policzkami burakowego koloru, wąsem ciemnym i wypełzłym pod nosem, z oczyma szaremi i zblakłemi, z ustami rumianemi i oddętemi: istny Faun opiły z Bachusowego orszaku, dobrze już hulanką i życiem zmęczony, ale jeszcze ochoczy i wesoły.
Był to sławny pod owe czasy z kielichów olbrzymich, które duszkiem spełniał, z niezmąconego nigdy humoru, z dowcipu, z lekkości, żyjący na bruku i przy ludziach choć bez grosza własnego, niegdyś bardzo majętny szlachcic, który fortunkę całą przecedził liwarem, pieczeniarz wielkich panów i zjadacz znakomity, p. Prokop Hurda Hurdowicz, rodem kędyś z Rusi, ale przyswojony stolicy od dawna, bo tu od pierwszéj swéj młodości przebywał.
Zagadkowe to było z pewnych względów życie, ale nader praktycznie urządzone. Hurda, niegdyś starościc bobrujski, zowiący się dla dojrzalszego wieku już po prostu starostą bez kwalifikacyi, przejadłszy i przepiwszy parę wsi nad Berezyną, urządził się tak jakoś, że bez dochodów żył daléj wygodnie i przyjemnie.
Naturalnie w Warszawie bardzo trudno się przekonać, czy ktoś mający wsie nad Berezyną już je stracił, czy tylko zaplątał, a gdy je raz miał, prejudykat ważny, iż coś posiadać może. Więc się tam szczelno nie wchodzi. Bene natus et possesionatus, Hurda mówiąc czasem jeszcze o swych wioskach, urządził sobie resztę żywota wcale zręcznie. Majątek miał w procesie... Bawił niby dla pilnowania sprawy, na któréj popychanie czasem i pieniędzy pożyczał. Dostawszy ich, dawał zwykle śniadanie.
Wesoły, do półmiska i hulanki nieoceniony towarzysz, bo nigdy burdy nie zrobił, a często cudzą zagodził, gdy chciano tańcować to tańcował, choć się od jego poskoków ściany trzęsły i piętra uginały, pić to pił jak gąbka; grać to grał na kredę choćby do miliona, bo był pewien, że nic nie przegra, a nawet do płci pięknéj i niepięknéj przysiadał się z westchnieniami niebezpiecznemi. Panie utrzymywały, że parę jego czulszych supirów było w stanie obalić najsilniejszą niewiastę.
Zasady, których nie miał wcale (oprócz wielkiego pobłażania wszelkim słabościom ludzkim), dozwalały mu przez szpary patrzeć na wszystko, czynić co było dogodniéj, i nigdy nie szukać téj strony czynu, która mogła niepokoić sumienie.
Tak pożytecznego człowieka, towarzystwo ówczesne znające się na ludziach, oszacować też umiało, i przyjaciół liczył co niemiara. Bywał gdzie chciał, a że nadzwyczaj dyskretnym i jak wówczas nazywano, akkomodującym się okazywał, przyjmowano go mile, posługiwano się bez obawy.
Za dawniejszych nieco czasów dosyć przystojny, przy trochę podstarzałych niewiastach zajmował miejsce opróżnione przez zbiegłych kochanków; z tego mu pozostały liczne przyjaźnie i protekcye. Nie było więc dnia, żeby nie miał cztery razy tyle zaprosin ile ich potrzebował do życia. Rzadko bardzo za swój grosz pił i jadł, a to, co wygrywał w karty, bo był gracz doskonały i wielce ostrożny, starczyło mu z okładem na pomniejsze potrzeby. Stał niewiadomo gdzie, w jakiejś tajemniczéj dziurze, nigdy nie przyjmował u siebie, potrzebującym się z nim widzieć zwykle schadzki naznaczał w winiarniach, cały dzień zresztą spędzając na odwiedzinach, obiadach, podwieczorkach i kolacyjkach. Trafiało się, jak sam opowiadał, że zjadał w ten sposób trzy śniadania, dwa obiady, dwie wieczerze, i jeśli się przypóźniło czuwanie, lekki jeszcze podkurek. Wielka liczba majętnych przyjaciół powierzała mu często urządzanie przyjęć, stołu, małych fet poufałych, i to było właściwe jego zajęcie; umiał bowiem doskonale czy to obiad, czy kolacyę, czy śniadanko zadysponować, ułożyć, przymyśleć, osmaczyć, tak, że do téj sprawy lepszego mistrza ceremonii na całąbyś Warszawę nie znalazł. Może być bardzo, że tam przy rachunku czasem się co i do kieszeni okroiło, ale to były tajemnice między kieszenią jego a sumieniem.
Hurda postrzegłszy pana Krzysztofa, zaraz mu się kazał przedstawić, zaraz się doń przypytał, i zasiadłszy wtórując doskonale Dobromirowi Zaklickiemu, począł narzekać na stolicę, a malować barwami najstraszniejszemi trudności wszelkie, jakie tu się spotykało idąc za dobrą sprawą.
Nie było to bardzo zgodne z jego naturą, usposobieniem i znanym optymizmem, ale dziwnie się zapalał, i nie brak mu było argumentów na poparcie czarnego obrazu, który kreślił.
We dwóch z Zaklickim — przytrzymawszy p. Krzysztofa nad drugą i trzecią butelką, od których się szlachcic próżno wymawiał, bo wcale nie był nawykły do takiéj pijatyki i brzydził się nią — nagadali tak wiele i tak dzikich rzeczy stolnikowiczowi, że się w nim biedne serce ścisnęło. Hurda szczególniéj po cichutku, z minką poufną, plótł historye niestworzone; a miał sposób mówienia bardzo dziwny: zapalał się gorąco, z szeptów przechodził do krzyku, potém urywał i znów wracał do stłumionego głosu, mieszał różne dykteryjki, przypowiastki, wiersze... Ale czynił to z taką jakąś prostodusznością, że się wszystko brało za dobrą monetę.
— Héj, mociumpanie — mówił wnet się spoufaliwszy z panem Krzysztofem, — dodaj pan jeszcze, że masz do czynienia z O... Na oko to są ludzie głupi, powiedziałbyś, że trzech nie zliczą; ale weźże-no się do nich, a postrzeżesz, że choć nie gadają, lecz wykręcić się potrafią... Jak koty spadają zawsze na cztery nogi... Nie nastraszają się, pointrygują, wykopią sobie jamkę, podlazą jak krety, i ot... już o milę od waszeci wysypali kretowinę, gdy ich tu myślisz wziąć za karki... Znam ja tych ludzi... a byłem z nimi zawsze ostrożny, bo nigdy być pewnym nie można, że nie sparzą.
Plótł tak piąte przez dziesiąte, ale żywo a napastliwie.
Pan Krzysztof, zawdzięczając przyjęcie, musiał też sam postawić butelkę starego węgrzyna. Była to czwarta, w głowach już dobrze szumiało. Rozmowa zaraz się stawała szczersza, poufalsza, a znajomość od razu podlana winem, wyrosła bardzo prędko do serdeczności. W godzinę byli z sobą jakby się od wieków znali. Do tego szczególniejszy miał talent Hurda: wnet po zaprezentowaniu stawał się poufałym, i zmuszał człowieka, aby z nim obchodził się po bratersku.
Pan Krzysztof wszakże choć pił z nimi i słuchał bzdurstw, które prawili, posmutniał wielce, zwiesił uszy, wzdychał. Owe opowiadania dziwnie przykre na nim czyniły wrażenie, a zarazem jakiś wewnętrzny głos oznajmiał mu, że w tém jest umyślna przesada. Nie posądził ich o zmowę wcale, ale wziął ich za chłystków, w czém się nie omylił. Przy pożegnaniu, dwaj improwizowani przyjaciele, najuroczyściéj mu przyrzekli sprawę jego uważać za własną i służyć mu do niéj, a nie odstępować go na chwilę, póki sprawiedliwości nie uzyszcze.
Już dobrze było ciemno, gdy wycałowawszy się i nakłaniawszy, odeszli. Hurda pociągnął w miasto na kolacyjkę; Dobromir odprowadził krewniaka na kwaterę mimo błota.
Przyszedłszy do siebie, stolnikowicz począł się modlić i trochę popłakał. Głęboko zamyślony, chodził długo po izbie; wrażenie, wieczoru przepędzonego w winiarni, znacznie mu jakoś odjęło odwagę.
Nazajutrz nie było co robić, do O... iść już nawet nie chciał, postanowił czekać na króla cierpliwie... Napisał list długi do żony, a sam zabierał się wyjść dla obejrzenia kościołów i osobliwości stolicy, gdy Dobromir nadbiegł i zaprosił z sobą, całując po rękach, na szlachecki obiadek.
Poszli tedy razem na Tłómackie, pociągnęło się to do mroku, wieczorem gwałtem prawie namówili go na teatrum, do którego bardzo niechętnie skłonił się pójść wieśniak, uważając tę zabawę za potępioną przez kościół. Ale dawano właśnie polską komedyę pięknym napisaną wierszem, do szlachetnych odzywającą się uczuć, i p. Krzysztof aż się na niéj spłakał.
Pierwszy to raz jako żyw znajdował się na przedstawieniu teatralném, i zrobiło na niém ogromne, głębokie wrażenie.
Następnych dni szło życie tak samo. Po Dobromirze odwiedził go Hurda i pociągnął z sobą znowu; mieniali się tak ci dwaj usłużni a przypadkowi znajomi, nachodząc go prawie natrętnie i nie dając mu kroku zrobić bez siebie. Dziwno się nawet trochę wydawało samemu p. Krzysztofowi, że się tak o niego troszczą, ale to przypisywał dobremu sercu dwóch poczciwych ludzi.
Któregoś dnia, niby przypadkowo, spotkał się ze Zgagą, który uprzejmie bardzo pozdrowił pana stolnikowicza, zaczynając rozmowę; ale ten odwrócił się i mówić z nim nawet nie chciał, czekał na króla, z O... nie myślał się już wdawać.
Nareszcie król ten nadjechał. Obiecano mu wyrobić posłuchanie; ale w poniedziałek zachorował Stanisław August i nie przyjmował nikogo. Znowu się tedy rzecz przewlekła.
Dobromir i Hurda, obiecując zawsze ogromnie, jakoś nigdy nic zrobić nie mogli.
Tydzień tak przemęczywszy się p. Krzysztof, pomyślał w końcu iść już przebojem.
W dzień, na który mu choć niepewno przyrzeczono nareszcie przypuszczenie do oblicza pańskiego, stolnikowicz, nie wiele myśląc, poszedł na zamek.
Wpuszczono go z razu, ale oczy dworaków zdawały się go niespokojnie pilnować. Kogo spotkał i zapytał, każdy grzecznie, ale sucho zbywał go niczém. Niektórzy nawet milczeniem dziwném i ucieczką szybko się wykręcali. Widział na swoje oczy jak innych wprowadzano, jak drudzy wychodzili, rozpowiadając o audyencyi: dla niego tylko do tych drzwi zaklętych, za któremi wszystkie były jego nadzieje... przystęp był zaparty.
Pan Krzysztof cierpiał długo, ale w końcu cierpliwość stracił.
Stał tuż obok niego jeden z szambelanów służbowych, który już kilku osobom ułatwił wnijście; stolnikowicz jeszcze raz z grzeczną i pokorną prośbą zwrócił się do niego.
— Ale WPan dobrodziéj — odparł sucho i dumnie upudrowany i wyfryzowany jegomość z niecierpliwością prawie pogardliwą — WPan dziś króla JMości widzieć nie możesz: są ważniejsze sprawy... Proszę późniéj się pofatygować.
Słowa te, a raczéj sposób, w jaki wyrzeczone zostały, dopełniły miarki. P. Krzysztof namarszczył brew i rzekł głośno:
— Mości panie, zameldujesz WPan królowi JMci natychmiast, że szlachcic pokrzywdzony domaga się, żąda od niego posłuchania... Dla wszystkich tu widzę dworaków jest ucho, a dla biednego człowieka nie ma... Chcecież WPanowie, abyśmy zmuszeni byli głośno się o swą krzywdę upomnieć, i zrobić wrzawę nieprzyzwoitą? Głosu nam nie zabraknie.
Szambelan zmieszał się nieco, ale jeszcze chciał spróbować traktowania z góry, i coś począł wzgardliwym tonem.
— Słyszysz WPan — odparł gniewnie szlachcic, — jesteś szambelanem, rób swoją powinność... Idź mi zaraz i oznajm... a nie! to krokiem ztąd nie ustąpię, i narobię takiego hałasu, że i sam król posłyszy.
Ten, do którego przemawiał tak stanowczo, i kilka osób przytomnych scenie spojrzeli niespokojnie po sobie. Nie było co ze szlachcicem żartować, brał się za kord jedną, za wąs ręką drugą, twarz mu bladła, to ogniem płonęła... Poszeptano, i szambelan wyszedł szybko.
Pan Krzysztof przechadzał się po wielkiéj sali niespokojny, nie z ową już miną pokorną, z jaką na nią wszedł. Czuł, że gniew i oburzenie uczyniły zeń nowego człowieka; wszyscy też teraz inaczéj nań patrzali, ustępując mu z drogi.
Szambelan wyszedł bardzo grzeczny i począł coś mówić niejasno, że król JMość jest niezmiernie zajęty.
— Wracaj WPan jakeś łaskaw do króla JMci, odparł stolnikowicz, — i powiedz, że ja mam też sprawę niecierpiącą zwłoki, że siedzę tu od tygodnia i co godzina umieram... Królowi czasu nie zajmę.
Zawahawszy się nieco, popatrzywszy znowu po przytomnych, szambelan wrócił ku gabinetowi królewskiemu. Drzwi się za nim zamknęły, nie było go długo z powrotem; nareszcie otworzył podwoje, i ręką je p. Krzysztofowi wskazał, że wnijść może.
Niezmieszany wcale, choć w życiu nigdy do króla się nie zbliżał, stolnikowicz wszedł powoli do gabinetu. Stanisław August stał u komina, w mundurze gwardyi koronnéj, z twarzą bladą, poważną, ale wyrazu łagodnego; patrzał w stronę drzwi, gdy pan Krzysztof się ukazał. W pokoju nie było nikogo, na stole leżała otwarta książka w bogatéj oprawie, rzucona okładkami do góry.
— N. Panie — rzekł nizko kłaniając się p. Krzysztof — widzisz przed sobą jednego ze swych poddanych, który w końcu po długich zabiegach...
— Bardzo WPana przepraszam... przerwał Poniatowski. Cóż go tu tak pilnego sprowadza? dodał z uśmiechem trochę ironicznym.
— Krótko opowiem — odparł stolnikowicz — bo mi z góry oznajmiono, że W. K. Mość nie masz wiele czasu dla nas ubogiéj szlachty.
— Ale mój panie! ofuknął król nieco urażony.
— Jestem Krzysztof O..., stolnikowicz... z Podlasia.
— O...? — spytał król, — któréjże to gałęzi?
— Suchéj N. Panie, suchéj, bo ubogiéj, ale taki Toporczyk jak i zielone wicie naszego starożytnego drzewa. Tak N. Panie, ubogi jestem, miałem jednego syna... to było bogactwo moje; kasztelaństwo O... mi go ukradli.
— Jak to! co? nie dosłyszę? przerwał król z uśmiechem nieznacznym, udając wielkie zajęcie. Co się stało? nie rozumiem.
— I trudno to zrozumieć N. Panie, odparł szlachcic, który coraz stawał się śmielszym. Kasztelaństwo O... jechali przez miasteczko, gdzie się chłopię moje uczyło; podobał im się dzieciak i zabrali go sobie, nie pytając ojca, a nim tu przybyłem, pośpieszyli się go wysłać na edukacyę do Paryża, nie pytając ojca. N. Panie, nic nie żądam, każ mi tylko powrócić dziecię moje! chcę mojego dziecięcia!
— Hm! przebąknął skłopotany król, poprawiając w kominie: jakoś to rzecz niejasna; potrzebaby spytać i kasztelaństwa... audiatur et altera pars.
— O! nie przeczę temu, sprawa jest tak w istocie dziwna, że się niepodobną do wiary wydaje N. Panie! zawołał p. Krzysztof. Ale nie każże mi królu czekać napróżno, sądź po ojcowsku, sądź jako Salomon mądry, ale prędko... Nie lękam się tego, co oni na obronę swą odpowiedzieć mogą. Bóg, sprawiedliwość, prawo natury za mną mówi.
Poniatowski zamyślony, otrząsł pyłek jakiś, który się zatrzymał na żabocie; piękna jego ręka, na któréj błyszczał soliter w złotym pierścieniu, biała, pulchna, wypieszczona, kobieca, prześlicznie się wydawała w koronkowych mankietach.
— Wszystko się zrobi co można, odparł powoli. Ale kochany panie O..., dodał: zważ dobrze, proszę, co czynisz... Chłopiec wzięty przez ludzi majętnych, mógłby odebrać dobre wychowanie, mogliby go usynowić późniéj.
— Daruj N. Panie, ja właśnie tego nie chcę! rzekł stolnikowicz.
— Wychowanie — przerwał król.
— Ja właśnie tego wychowania przemądrego się obawiam. Uczynią mi z dziecka panicza, ja chcę ubogiego szlachcica, któryby zagon swój orał i po prostu Pana Boga chwalił. Z tych zniewieściałych pół Francuzów, pół Niemców pociechy mieć nie będziemy.
Król pobladł, popatrzał i zaciął wargi.
— Wolałbym — rzekł — abyście to waszmość jakoś między sobą, po familijnemu ukończyli zgodnie.
— Niech mi tylko dziecko oddadzą, kwituję ich z łaski i koniec! zawołał p. Krzysztof.
— Ale jeśli mu tak dobrze życzą? dodał król nalegając.
— Ale jam ojciec i ja mu najlepiéj życzę! rzekł pan Krzysztof stanowczo. Ja mam prawo ojca i serce rodzica!
Stanisław August popatrzał nań bacznie.
— Macie WMość stare uprzedzenie przeciwko oświacie i cywilizacyi, rzekł powoli.
— Może to być, odparł p. Krzysztof: bośmy starzy, myśmy od prapradziadów do naszego obyczaju, wiary, życia nawykli.
Poniatowski z uśmiechem ruszył ramionami.
— Ale jeśli chłopiec jest już w Paryżu... rzekł znowu.
— To z Paryża powrócić może! uparcie odpowiedział stolnikowicz.
— No! dobrze, kiedy już tak tego pragniesz — zawołał król trochę zniecierpliwiony — jedź WPan do domu i spuść się na moje królewskie słowo, że ci tam syna odeszlemy.
∗
∗ ∗ |
Nie wiedział p. Krzysztof jak zaszedł do gospody, ani jak do niéj trafił. Tu dopiero puściły mu się łzy strumieniem, ale zacisnął usta, aby nie jęczeć, załamał ręce, otarł szybko ślady płaczu niemęzkiego.
— Nie mam syna! umarł mi syn! zawołał sam do siebie. Panie! bądź wola Twoja.
W godzinę potém kazał Jurasiowi konie przygotować do drogi, i postanowił natychmiast powrócić do domu.
Cały ten pobyt w stolicy, bytność u O..., posłuchanie u króla, jak sen gorączkowy stawały przed jego oczyma, ale już prosić nie chciał.
Tymczasem scena w zamku rozeszła się piorunem po dworze i mieście, król posłał z biletem pazia do hrabiny, i w godzinę przyleciała doń piękna pani, strwożona... Długie były narady, posłano kogoś do miasta, ale wrócił z niczém.
Ruch zrobił się wielki u kasztelaństwa, wyprawiono nawet posłańca na wieś po kasztelana, który nie powracał, może umyślnie, aby się do niczego nie mieszać.
W chwili gdy już stolnikowicz miał siadać na bryczkę, nadbiegł zadyszany p. Tymoteusz Zgaga, grzeczny pokorny, uśmiechnięty, jak gdyby najlepszą zwiastować miał nowinę.
— Słóweczko, drogi, szanowny panie! zawołał wstrzymując p. Krzysztofa.
— Co mi przynosisz? syna? — spytał stary.
— Oddajemy mu go... oddajemy!
— Kiedyż?
Zgaga się zaciął, miął usta.
— Gdybyśmy o tém dłużéj pomówili! rzekł z uśmiechem.
Szlachcic popatrzał nań ze wzgardą, nie odezwał się ani słowa, wsiadł na bryczkę i rzekł do Jurasia:
— Do domu!
Nie miał już z kim gadać. Źle ukryty w rękawie sukni Zgagi trzosik zielony, krew mu do głowy popędził: bał się jakiej dopuścić ostateczności.
Pan Tymoteusz pozostał skwaszony w progu gospody, z wielką trudnością utrzymując jaką taką powagę.
Stolnikowicz już mu znikł z oczu, a prawnik jeszcze szukał w myśli, co mu powiedzieć, jak począć traktowanie. Czuł się dziwnie upokorzonym, że go ten prosty wieśniak gburowaty, tak jakoś na bruku, nie dając przyjść do słowa, porzucił.
Chociaż lat kilka upłynęło od opisanych wypadków, a w wieku kasztelanowéj kilka miesięcy często więcéj cięży niż całe lata w młodości, — ona jeszcze była piękna, może piękniejsza niż w dniach najświetniejszych życia. Miłość i nadzieja, te dwa talizmany, czyniły ją jeszcze świeżą, jeszcze prześliczną, jakby ogrzaną rumianym promieniem zachodzącego słońca. Żadna nowa marszczka nie wypisała na tém obliczu klassycznéj piękności przebytych dni tęsknoty i wyczekiwania. W ciągu tych lat kilku, rzadko, w długich odstępach widywała Adasia, a przywiązanie jéj do niego wzrastało, piastowane na dnie serca jak ostatnia życia iskierka.
Hrabina chciała zdaje się przedłużyć marzenie, którém się karmiła; obawiała się zmienić je w rzeczywistość, jak Psyche lękając się wnieść światło do téj komnaty, w któréj uśpiony spoczywał Amor. Wiedziała ona, że miłość gwałtowna zużywa się sama sobą, że dopóki wzrasta, póty żyje tylko, a zmieniając się w nałóg chłodny — już staje w progu śmierci.
Ale te lata cichego przywiązania jakże zmieniły kobietę płochą! Przyjaciele i nieprzyjaciele poznać jéj nie mogli. Sprawcą metamorfozy było czarodziejstwo uczucia.
Z płochéj i roztrzepanéj stała się poważną i obojętną, prawie zimną dla ludzi, żyjąc w sobie, swym skarbem — nadzieją. Listy Adasia, pamiątki po nim, jego portret, z którym godzinami się zamykała, zajmowały ją tylko.
Wstydziła się swéj przeszłości trzpiotowatéj, bez uczucia przeciągniętéj tak długo... Jedném słowem, hrabina kochała, i stała się inną istotą, rozpromienioną, ubłogosławioną świętością tego uczucia, które nawet będąc występném, ma w sobie jakiś pierwiastek nadziemski.
Hrabina od młodości, od dzieciństwa należała całkiem do swojego wieku. Była płochą jak wszystkie jéj towarzyszki, lubiła bawić się i draźnić, wywoływać miłość i odpychać ją, udawać uczucie i szydzić z niego, męczarnią ludzi naiwnych podrzucać jak kot myszką. Teraz to wszystko wydawało się jéj profanacyą, występkiem, a wspomnień młodości znieść nie mogła, odpychała je jak pamięć ciążącego grzechu.
I stała się dobrą, i była łagodną a łzawą jak nigdy; pragnęła, by wszyscy ją otaczający byli szczęśliwi, aby jéj miłości przygrywała harmonia chórów całego świata.
W dniu, o którym mowa — był to dzień skwarnego lata, — Adaś właśnie miał powrócić z Paryża, aby już pozostać z nimi. Lato mieli spędzić na wsi, w gąszczach zielonych ogrodów, wśród uroczystéj ciszy wiejskiéj; na zimę chcieli powrócić z nim do Warszawy, a hrabina jakby utworem swym i tryumfem miała się nim pochlubić przed światem.
Teraz Adam był już mężczyzną, wychowanym w stolicy świata; przy pięknéj postaci miał nabyte formy zewnętrzne, które dozwalały mu śmiało przedstawić się choćby na najpierwszym dworze europejskim. Lat tych kilka dokończyło w nim człowieka, gorączka pragnień bez liku przyśpieszyła w nim dojrzałość: Adam zdawał się na oko mieć więcéj lat, niż ich miał w istocie.
Wszyscy zgadzali się dla niego na jednogłośne pochwały, któremi osypywano najprzód cudnie uroczą postać Antynousa, potém dowcip łagodny i miły, zdolności i przymioty towarzyskie, których szczególniéj potrzebuje od swych dzieci świat zowiący się wielkim. Adaś nie był geniuszem wcale, lecz miał z łatwością nabytych mnóztwo błyskotliwych talentów, które lepiéj daleko nad geniusz popłacają: jeździł konno jak berajter, bił się na szpady i pałasze jak fechtmistrz, tańcował jak Vestris, jak sam bóg tańca, śpiewał wcale nieźle słodkim i sympatycznym tenorem, grał trochę na klawikordzie i flecie, który był naówczas w modzie, a w towarzystwie, dzięki szczęśliwéj pamięci, co mu gotowych fraz dostarczała, mógł mówić, sądzić, rozprawiać o wszystkiém, choć nic dobrze nie umiał. Sąd jego był pospolity, ostrożny, czasem zaostrzony dowcipem lekkim, nigdy zbyt śmiały i niepokojący, z tego rodzaju, które na świecie najlepiéj są przyjmowane, bo nikogo nie budzą i nie draźnią. Jak pszczoła, w lot, bez pracy chwytał po trosze z rozmów, z widoków, z naprędce przerzuconych książek, z każdego kwiatka, do którego się dotknął po drodze; z tych odrobinek układał sobie zapasy, ostrożnie szafując niemi. Umysł jego nie umiejąc nigdzie wniknąć głęboko, niezmiernie wiele odgrywał, i z nadzwyczajnym taktem występował do popisu. Zdawało się powierzchownie, że w nim daleko więcéj być musi, niż było w istocie. Tam gdzie nieświadomość zmuszała go się powstrzymać, umiał dać do zrozumienia, że wiele niedopowiedzianego zamilczał dobrowolnie. Był to zapaśnik w istocie niewielkiéj siły, ale zwinny i przytomny; natura niesamoistna, nic z siebie saméj niemogąca dodać, z łatwością naśladownicza, wpajająca się w każdą myśl cudzą, dosnuwająca jéj wątku, nie twórcza, bo zostawiona sobie traciła wszelką energię, ale umiejąca wybrać, a wybrane i przywłaszczone na swą korzyść obrócić.
Człowiek był lekki, miły, sympatyczny a chłodny w głębi; wszystkie zarody namiętności pożarła w nim jedna niezmierzona ambicya, pragnienie wzniesienia się nad poziom, żądza świecenia i znaczenia... Téj gotów był poświęcić resztę — wszystko.
W pierwszych chwilach głębokie na nim wrażenie uczyniła piękność arystokratyczna hrabiny, nosząca na sobie wybitne piętno cierpienia, pragnień, zawodów, budząca litość i sympatyę. Młodość rzuca się zwykle chciwie ku tym bolejącym duszom niewieścim, ołzawionym, tęsknym, rozpragnionym: są to pierwsze pastwy sił młodzieńczych. W miarę jak człowiek dojrzewa i starzeje, zaczyna więcéj pragnąć młodości, więcéj goni za urokiem niewinności i wejrzeniem dziewictwa.
Prawo o barwach dopełniających się w malarstwie, prawdzi się w życiu: człowiek pragnie w miłości tego, czego mu najwięcéj braknie.
Trzeba też było mieć serce kamienne, aby nie pokochać hrabiny. Oprócz uroków i wdzięku, jakim jaśniała, ona była dlań w ciągu tych lat matką, siostrą, trochę trwożliwą kochanką, nadewszystko istotą ciągłych poświęceń, czuwania i ofiary. Adam czuł, wiedział, że wszystko jéj był winien — ale!...
Nie uprzedzajmy toku opowiadania.
Jesteśmy w pokoju kasztelanowej, w pałacu na wsi.
Gmach to stary, ostawiony wiekowemi lipami i kasztanami, na wzgórku nad rzeką, niegdyś zamek obronny, dziś przepyszna rezydencya wiejska, przy któréj murach okolnych, na strzelnice wyszczerbione wspinają się bluszcze, winne latorośle i kapryfolia. Z pierwszego piętra widok daleki, spokojny, taki, jakich to u nas tysiące, na łąki zielone, na rzekę srebrzystą, na brzozowe gaje, na wioski ukryte w zaroślach.
Komnata hrabiny, w któréj ją znajdujemy, podobna była wielce przeznaczeniem do buduaru, ale budową i urządzeniem bardzo od niego odmienna.
Stare te zamki wspaniałe, nic dla rozkoszy i zniewieściałości nie miały w sobie: mury ich zdawały się odpychać nowe pokolenia, tak one do ich kształtów, charakteru i obyczaju nie przypadały. Wzniesione dla niewiast pracowitych i mężnych, prababek tych rodów skarlałych, niewiast, które żyły w trudach, łzach i modlitwie, nie mogły się przydać ich rozpieszczonym i roznerwowanym wnuczkom. Szukając pokoju na przybytek dla kasztelanowéj, musiano wybrać nań izdebkę w narożnéj baszcie, nie wiadomo jakie dawniéj mającą przeznaczenie, ale nie dość dobrze nadającą się do nowego.
Architekt zesłany z Warszawy umyślnie dla odświeżenia starego gmachu, przerobiwszy ten kątek, uczynił go prawie znośnym. Izdebka miała jedno wielkie wązkie okno, w grubym bardzo murze wybite, teraz przysłonione jak nisza bogatą z ciężkiéj materyi draperyą, po za którą postawiono we wgłębieniu dwa taborety miękkie, bo widok z tego okna na łęgi i okolicę był prześliczny. Ściany całe obito makatami, komin wmurowano marmurowy wielce ozdobny, posadzkę zarzucono dywanem, wreszcie tysiące fraszek i ornamentów, poważne lica wieżycy, w któréj dumał może jaki bohater o losach kraju, wyświeżyły i odmłodziły.
Przed wielkiém zwierciadłem ukośnie stojącém do okna, ubierała się hrabina, cała swym strojem zajęta, dobraniem barw do twarzy, kształtów do postaci, tego coby ją jak najpiękniejszą uczynić mogło. Brała i rzucała z kolei stroiki, pióra, kwiaty, klejnoty, a nic jéj nie zadawalało; chciała być piękną, najpiękniejszą z pięknych dla niego! On już wiedział, że go kocha, i przysiągł jéj miłość dozgonną; chciała utrzymać go przy sobie, usidlić, przykuć, obłąkać. Przywiązanie jéj i namiętność razem dla niego, były szalone jak ostatnia miłość, jak ostatnia nadzieja.
Pamela, dzisiaj już poważna marszałkowa dworu, gdyż wyszła była za mąż nareszcie i dostojność małżonki piastowała majestatycznie, — stała przy pani, nieznacznie ruszając ramionami na oznaki jéj niepokoju. Czuła ona najlepiéj, znając to serce, co się w niem działo; ale chłodna istota, co nigdy kochać nie umiała, co się przywiązać nie mogła, nie pojmowała stanu duszy swojéj pani. Hrabina: teraz była dla niéj zagadką.
— Pamelo droga — szczebiotała hrabina patrz-no, patrz, jakże mi z tym dyademem we włosach?... Suknię, nie prawdaż? wezmę tę białą, tyftykową, z niebieskim w palmy szlakiem? Jak ci się zdaje? mów, ale przemówże przecię?
— Pani we wszystkiém prześlicznie — odparła marszałkowa ruszając ramionami. — Gdybyś pani włożyła prosty szlafroczek, czy suknię z lamy złotéj, to wszystko jedno: w każdéj pani będziesz uroczą.
— A! stara pochlebnico! wstydźże się już mi takie mówić rzeczy! Ja chcę prawdy, a ty mnie karmisz słodyczami. Ty wiesz przecię, że on dziś przyjeżdża. Dziś, dziś, zobaczę go, uścisnę, uduszę przy mém sercu bijącém. Ja chcę dla niego, ja muszę być tak piękną, jak nigdy nie byłam... tak, żeby patrząc na mnie, o wszystkich kobietach, które w życiu widział, zapomniał; tak, żebym dla niego była ideałem, snem, widzeniem, aniołem. Patrz-no tylko: zdaje mi się, ja jestem żółta, oczy mam jakieś zmęczone?
— Ale cóżby to było dziwnego? Pani się turbujesz, płaczesz, niepokoisz... powinnabyś być spokojna i szczęśliwa.
— Spokojna! szczęśliwa! — ruszając ramionami powtarzała Hrabina — ja! ja! Znaszże ty co to miłość, która z natury swojéj jest niepokojom i męczarnią? Znasz ty miłość kobiety, dla któréj to uczucie przychodzi późno, która czuje, że jest ostatniém, że po niéj mogiła, noc — śmierć? O! milcz lepiéj!
Pamela zacisnęła usta i zamilkła.
— O! ty milczysz doprawdy, — odezwała się hrabina — nie rozumiesz mnie, mów... pociesz, uspokój... I odwróciwszy się ku niéj poczęła ją ściskać, śmiejąc się i płacząc razem. — O! radź mi, ja tracę głowę!
— Gdybyś pani doprawdy rady mojéj chciała... z cicha szepnęła Pamela.
— Ale widzisz, na Boga, że cię o nią proszę.
— Zrzuć pani wszelkie wyszukane stroje, włóż jak najprostszy, jak najmniéj ubrany: suknię białą, nic więcéj. To odmładza, to odświeża najlepiéj; a choć pani tego wcale nie potrzebujesz, ale strój może się podobać lub nie, a negliż musi... bo jest zawsze wdzięczny.
— A! ty możesz bardzo mieć słuszność! pośpiesznie zrzucając co była włożyła, odparła kasztelanowa. Więc co prędzéj suknię białą muślinową i szarfę niebieską! wszak niebieską?... i... naszyjnik turkusowy? tak czy nie?
— Ale na co te klejnoty!
— A! król mi zawsze mówił, że tak mi z nim do twarzy.
— Dla niego najpiękniejszą pani będziesz bez tych ozdób wykwintnych.
— Dziękuję ci, dziękuję! ściskając ją gwałtownie rzekła hrabina — ty tak dobrze mnie rozumiesz, tak myśl zgadujesz moją! ty tak jesteś rozumna! Ja... jabym się ubrała we włosiennicę i łańcuchy, byle on mnie kochał.
— Ale jakże on mógłby pani nie kochać! toby był chyba zbrodniarz...
Hrabina spuściła głowę, łzy z oczu jéj pociekły. Była przebrana, spojrzała w zwierciadło, zamilkła, dała tylko znak Pameli, aby odeszła, a sama rzuciła się na sofę w milczeniu.
Dla czego w takich chwilach wygórowanego niepokoju, prawie zawsze przychodzi na myśl człowieka, z jakimś przestrachem, wspomnienie grzechów przeszłości? dla czego najmocniéj czuje wówczas, że za nie odpokutować musi? Jest to instynkt sumienia, przedsmak kary, nim ona sama nadejdzie.
Hrabina patrzała przez okno na zieloną dal, po któréj wijąca się droga miała jéj tumanem pyłu jego przybycie oznajmić; patrzała nieruchoma, i w téj chwili cały szereg grzechów żywota przechodził, jak orszak pogrzebowy, przed oczyma jéj duszy. Nie były to wielkie winy, bo ci ludzie, do których ją los zbliżał, nie mieli serca, gra z obu stron była równa, z obu stron starano się łudzić dobrze odegraną komedyą, kończącą się uśmiechem szyderstwa, — ale ciężyły wszakże.
Jedna szczególniéj chwila z życia hrabiny przypominała się jéj jakąś zgryzotą upartą, jeden człowiek stał przed jéj oczyma blady i przybity: bała się, ażeby sprawiedliwość boża nie zażądała od niéj zadośćuczynienia za męczarnie jemu zadane.
Charaktery kobiet XVIII wieku bardzo przypominają podobne im naszego stulecia, które spadek po swym poprzedniku przejęło w całości. Uczono je od dzieciństwa nie mieć serca, grać komedyę, łudzić, bawić się, korzystać i nie poddawać się uczuciu. Z jednéj strony miłość własna i pycha były sprężyną życia, z drugiéj chwilowe szały i namiętności zwierzęce... Serca nie było. Na dworze Stanisława Augusta mieniali się mężczyźni, mieniały kobiety ulubieńcami, odciągano od rywalek przez zazdrość chłodną, chwytano jaśniejsze postacie, aby się niemi pochlubić, wyrywano sobie błyszczące istoty jak cacka; nikt téj igraszki nie brał na seryo.
Gdy wypadkiem wśród téj komedyi, która nikomu wiele złego uczynić nie mogła, zjawił się człowiek szczery, prosty, łatwowierny, można sobie wystawić, jaki go tam los czekał. Był on jak w teatrze wieśniak ze wsi przybyły, który się rzuca na aktora zdrajcę, biorąc za dobrą monetę jego puginał kartonowy i truciznę z czystéj wody.
Człowiek prawdziwy, wśród tych ludzi ze strzępek i świecideł, brał na seryo, co dla nich było igraszką, stawiał swe życie gdzie oni tylko dawali fałszywy pieniądz miłości własnéj. Niewtajemniczony zgrywał się do ostatniego szeląga wśród tych szulerów zmówionych na niego.
Na sumieniu pięknéj pani leżał właśnie jeden ciężki grzech tego rodzaju. Lat temu kilka, na wsi, wśród nudów wilegiatury, spotkała się hrabina z sąsiadem, człowiekiem młodym i wychowanym surowo, ale wśród téj ciszy lasów rozkołysanym marzeniami heroicznemi, w których kobiety występowały jako skrzydlate anioły. Hrabina nudziła się bardzo naówczas, a kobieta, która się nudzi, zdolna jest czasem popełnić największą zbrodnię i najstraszniejsze głupstwo. Młody ów człowiek był piękny i roztropny, interesa sąsiedzkie, często go bardzo sprowadzały do domu kasztelana. Kasztelan, który z nim passyansa ciągnąć nie mógł, ziewał straszliwie w czasie jego odwiedzin, i żonie go na pastwę oddawał.
Z początku hrabina znajdowała go nic nieznaczącym i śmiesznym surowością pojęć; potém pomyślała sobie, ziewając także:
— Nużbym takiego stoika, rygorystę zbałamuciła? Coby to była za pociecha widywać tańcującego niedźwiedzia! jaki tryumf rozpłomienić anachoretę!... O! popróbuję! doprawdy! cóż to szkodzi?
I spojrzała nań raz, drugi i trzeci, i przemówiła tym głosem, serdeczny naśladującym, dziecięcym, niby szczerym a wyuczonym... stała się dlań słodką, zamyśloną i pełną prostoty kobietą... I umiała stopniować uczucie zmyślone, jak nigdy piękniéj nie wycieniowywa się prawdziwe... Kwiatek ten malowany był kraśniejszy od naturalnego.
Stoik wpadł w zręcznie zastawione sidła: miłość własna została zaspokojona, serce nie drgnęło nawet.
Prawdę rzekłszy, to był surowy nieco wieśniak. Hrabinę wiele rzeczy odstręczało od téj szorstkiéj nieco postaci, ale chciała być pewną, czy ma tę siłę, co zwycięża? czy wszystko może, czego zapragnie? Doprowadziła go więc do rozpaczliwego rozmiłowania się, podżegając go, podomuchując ten ogień umyślnie, zdradliwie... aby się zabawić.
Potém przyjechał z Warszawy śliczny, wyfryzowany i pachnący młody Paryżanin, Potocki jakiś, i hrabina rzuciła wieśniaka, nie patrząc już nań nawet.
Wieśniak sechł, bolał, burzył się, walczył z sobą okrutnie, uciekał i powracał, i szalał... a hrabina z okrucieństwem dziecka, które na szpilkę wbiło chrząszcza, patrzała jak się szamotał z rozpaczą... Śmiała się trochę, litowała nawet i wzdychała nieco, ale ją to dużo rozrywało... il étais si vrai! Nakoniec opamiętawszy się, młody człowiek uciekł, zamknął się na wsi... i powoli sobie umarł. Konając prawie, napisał do niéj list straszny, którego wyrazy nosiła w sobie jak połkniętą truciznę.
W téj chwili oczekiwania, nie wiedzieć dla czego, cały ten epizod życia ze wszystkiemi szczegółami przesunął się jéj przed oczyma: zbladła, zadrżała, przelękła się, jakby przeznaczenie odczytało jéj wyrok nad głową. Napróżno odpychała myśli straszne.
— O! nie! to być nie może! mówiła cisnąc bijące z obawy serce. Któż być może dla niego tém, czém ja byłam? Kto go utuli taką miłością takiém bałwochwalstwem, taką pieszczotą, takim szałem i gorączką? Nie! nie! on mnie musi kochać, on mnie kocha! Ja pierwsza zjawiłam mu się na tle smutném szarego życia; jam mu podała rękę i pociągnęła go z sobą w te światy, wśród których czuje się panem; jam dla niego całą przeszłością, przyszłością całą!
Zatrzymała się, myślała długo i zapłakała.
Wszystko to, co rozum mówił, nie wystarczało; miłość nie ma rozumu, nie jest logiczną, sercu nikt nakazać nie może. Trzeba się było modlić do losu, i hrabina zwróciła się do niego.
— Los — rzekła w duchu — winien brać tę zapłatę za życie sterane, za doznane zawody, za łzy, któremi zlewałam łoże samotne i boleści nieprzeliczone... On musi być tą gwiazdą, która raz wschodzi dla każdego człowieka... tak! on!
Kasztelana tym razem nie było w domu, w którym rzadko bardzo bawił; list świeżo odebrany kazał się spodziewać przybycia Adama. Hrabina rachowała, że o dzień cały wyprzedzi nudnego męża.
Słońce schylało się ku zachodowi i tonęło w chmurach białych, płowych, ołowianych, nagromadzonych dziwnie i piętrzących się wysoko. Na drodze ani pyłku, w powietrzu ani dźwięku... cisza uroczysta, oczekiwanie.
Za każdym szelestem hrabina się zrywała, chciała lecieć, tak jéj było pilno zobaczyć go, pochwycić, przycisnąć do serca zbolałego jakiemiś przeczuciami.
Wieczór się zbliżał. Adama nie było widać, oczekiwała napróżno; zniecierpliwiona zaczęła chodzić żywo, niepokoić się wreszcie o niego; samotność jéj ciężyła, zadzwoniła na Pamelę.
— A! moja droga! zawołała: co to jest, że jego nie ma?... O dwie godziny już spóźnił się wedle mojéj rachuby... możeby wysłać naprzeciw?... może nieszczęście jakie, przypadek?... Powiedz mi co ty myślisz? Mnie dręczą jakieś przeczucia!
W takich chwilach słabości, panowie są zawsze dla sług najserdeczniejsi. Gdy są szczęśliwi lub gdy się lękają, sługom z tém najlepiéj; gdy się nudzą i ziewają, są najciężsi. Pamela czuła się w téj chwili panią i mentorką.
— Ale proszę pani — odezwała się śmiało — cóż to tak dziwnego? Na naszych drogach, naszemi końmi, w naszym kraju, nigdy z góry nietylko godziny, ale dnia nawet przybycia obrachować nie można... Jużciż przyjedzie z pewnością... może wreszcie...
— Czuć przecię powinien, że go tu niecierpliwie czekają, odparła hrabina. Co większa, przecięż jemu powinno być pilno... jemu! Ja mam żal do niego, że nie przyleciał pożyczywszy skrzydeł; on wie, jak pragnę, żeby pośpieszył.
— I zapewno się też śpieszy, odpowiedziała Pamela; ale to od tylu okoliczności zależy!
— Któraż godzina?
Sprawdzono na zegarkach godzinę, obrachowano na nowo odległość; okazało się, że Adam ledwieby mógł był przybyć śpiesząc bardzo.
Hrabina spojrzała na gościniec, i znowu gościńcem przesuwały się tylko wozy wieśniacze... nic więcéj... a tu każda chwila ze skarbu życia uchodzącego daremnie, tak była nieopłacona! tak droga!
Tymczasem na zachodzie blaski słoneczne znikały za gęstą warstwą chmur białych, które powoli coraz wyraźniéj przybierać zaczęły sino-ołowianą barwę, zwiastującą burzę. Na noc przygotowywała się widocznie jedna z tych straszliwych letnich burz, które w naszych krajach są rzadkie, ale przerażające, walących czasem całemi milami lasy, wywracających wioski, zostawujących po sobie na długo ślady okrutnego zniszczenia. Ale tym razem burza zniknęła z oczu, szło o powrot Adama, który się opóźniał; chmura niepokoiła tylko o tyle hrabinę, że go gdzieś w drodze spotkać i przytrzymać mogła. Lękała się o niego, przypuszczając wszystko.
Nareszcie Pamela wbiegła z hałasem do pokoju, ukazując pani tuman pyłu na gościńcu... To był on, niezawodnie on! poznano powóz i konie. Hrabina cała zwiesiła się przez okno baszty, zwracając oczy w tę stronę, całowała Pamelę, kazała co najśpieszniéj podawać podwieczorek, chodziła, wracała, niecierpliwiła się, śpiewała, była prawie nieprzytomna z radości, ze szczęścia; zdawało jéj się, że powóz nienaturalnie powoli się posuwa.
Nie widziała Adama od kilku miesięcy, ale rozstali się czule. Adam chciał już nawet wówczas powracać z nią do kraju. Żegnając się postrzegła w nim tęsknotę, wzruszenie; przypominała sobie teraz każdy jego ruch, słowo, wyraz posmutniałéj twarzy, dla upewnienia się, że go znajdzie takim, jakim ujrzeć pragnęła.
Naostatek przed zamkiem zadzwoniły uprzęże. Hrabina, któréj przyzwoitość wybiedz nie dozwalała, musiała blada i pozornie obojętna czekać na niego w salonie..
Drzwi się otworzyły — to był nareszcie on!
On... ale niestety! jakże dziś odmienny od tego nieśmiałego chłopaka, który wyjeżdżał z Warszawy wykradziony, na kilkoletnią naukę!... Dzisiaj był to rozkwitły młodzieniec nadzwyczaj piękny, urodziwy, pewny siebie, śmiały, a na obliczu jego dłuższy pobyt w krajach obcych zasiał już ów rodzaj wzgardy i lekceważenia, które się zawsze do domu przywozi, jako fizyognomię cywilizacyi.
Świeżość młodzieńcza nieco się starła z téj twarzy, na któréj już początkowe walki życia pierwsze wydeptały trosk ślady... ale oko jego płonęło ogniem, a usta uśmiechały się jakąś wiarą w przyszłość...
Hrabina nie mogła się, jakby chciała, rzucić ku niemu, ale powitała go wejrzeniem, które mówiło wszystko co czuła, a ręka jéj w ściśnięciu dłoni Adama, gdy ją niósł do ust, drżała jak piętnastoletniéj dzieweczki.
Pierwsze chwile były pełne jakiegoś wzajemnego, niedowierzającego rozpatrywania się w sobie.
Gdy najlepiéj znany nam człowiek po długiéj niebytności powraca, szukamy naturalnie, ile w nim szkody zrządził czas? ile nam z niego wzięli ludzie?
Adam nie znalazł innéj zmiany w Julii, tylko nieco znużenia; wydała mu się o wiele mniéj piękną, niż marzył i przypominał... Jest to zwykły skutek fałszywéj pamięci oczu, które obraz każdy idealizują i przedstawiają go daleko jaśniejszym, niż rzeczywistość dać może.
Ona znalazła go, nie wiem dla czego, straszliwie jakoś przemienionym, poważnym do zbytku, zmieszanym jakby poczuciem jakiegoś grzechu i ciążącéj na sumieniu winy. Wielka miłość zawsze jest jasnowidzącą, w oddaleniu przeczuwa, patrząc zgaduje od razu. Dla niéj są znaki, których chłodne oko nie chwyta; ma ona miarę pewną, oznajmującą jéj, że czegoś braknie, że coś jéj zagraża.
Takie uczucie niepokoju, mimo największéj ufności, ogarnęło hrabinę, która nim się do Adama przybliżyć mogła, już poczuła, że w przeciągu tych kilku miesięcy stanęło coś pomiędzy nimi, że coś ich rozdzieliło, że powracali ku sobie nie tacy, jakimi się rozstali.
Nie była to pewność, ale tylko przeczucie, uciskające serce tak mocno, że po sile cierpienia trafność jego poznać mogła hrabina.
Pierwsze chwile przeszły na rozmowie, któréj świadkiem był stary rezydent, rodzaj pół-gospodarza, powołany dla przyzwoitości, i zawsze potrzebna Pamela. Zajęły ją opowiadania o Paryżu, o Strasburgu, gdzie Adam jakiś czas przepędził, potém o Wiedniu, w którym się zatrzymywał po drodze... Rozmowa była stygnąca i ciężka, a że Adam zdawał się zmęczony podróżą, hrabina sama wniosła, że wcześniéj powinien pójść na spoczynek.
Nim jednak miał czas odejść, przechodząc szepnęła mu, że będzie nań czekała w wielkiéj alei ogrodu. Tak pragnęła się widzieć z nim sam na sam, bez natrętnych świadków, i wyspowiadać przed nim całą swą strwożoną duszę... Adam odszedł jakby zakłopotany. Zaraz po jego odejściu hrabina udała się do swych pokojów, zmieniła suknie, i przez ganek wysunęła się z bijącém sercem w wielką aleję lipową, która dzieliła ogród na dwie połowy.
Adam nie przybył tak prędko, jakby była pragnęła; szedł ku niéj jakimś krokiem wolnym, zadumany; a gdy mu białe ręce zarzuciła na szyję i gorącą twarz przytuliła do jego piersi, zdawał się ten uścisk serdeczny zimną tylko jakąś odpłacać wdzięcznością.
— Mów, mów, powiedz mi — zawołała hrabina gwałtownie — nie prawdaż? ty mnie kochasz? nic się w twém sercu nie zmieniło? Mów! ja się dręczę! ja się niepokoję, ja jakieś nieszczęście przeczuwam! ty zdajesz mi się tak zmienionym, tak innym!
— Mylisz się... pani! rzekł dziwnie drżącym głosem Adam.
— Pani? — zakrzyknęła odpychając go od siebie kobieta — ty śmiesz mi mówić pani? A! niewdzięczny! to obelga!
— Droga moja!
— On mi śmiał powiedzieć: pani! powtórzyła kobieta: to chyba urągowisko! On! który wie, żem jego sługa, niewolnica, jego poddanka.
I wstrząsła nim porywając go za ramiona.
— Niewdzięczny! Słyszysz ty! Ty musisz mnie kochać! musisz, lub... A! ja ciebie zabiję!
— Uspokój się droga Julio, rzekł drżącym głosem Adam: cóż to jest?
— Co mi jest? ty pytasz co mi jest? przerwała. Jak to! nie rozumiesz nawet, że to jest miłość... że to jest szaleństwo, że tak się kocha, kiedy się kocha prawdziwie! Ty stoisz zaklęty, marmurowy? Któż ci serce wyjął z piersi?
Z wolna owładnięty tą gorączką, Adam przycisnął ją do siebie. Głowa jéj zwiesiła się na jego ramię, zaczęła łkać i płakać. On milczał, ale starał się ją pieszczotami ukoić. Niestety! były to zimne formy, które tylko zakochaną oszukać mogły; była to może namiętność chwilowa, któréj się młodość oprzeć nie umie; ale czuć zarazem było, że w piersi nie zadrgało serce, a usta uparte nie miały nic do powiedzenia.
Z za drzew, z za chmur, księżyc blady wyjrzał na nich i oświecił tę scenę: ją w bieli zwieszoną na jego piersi, jego stojącego, nieporuszonego, zmieszanego rolą, którą zimno odegrywać musiał.
— A! ja tak pragnęłam ciebie! tak na ciebie czekałam! odezwała się szepcząc cicho. Te dni oczekiwania były mi długie jak lata, jak wieki, jak wieczność nieprzebyta. Zestarzałam doprawdy z tego pragnienia i tęsknoty... a tyś tam siedział tak nielitościwie długo. Gdybyś wiedział, jak ja ciebie kocham, jakem się męczyła... jakeś ty dla mnie wszystkiém na świecie!
— Nie — odparł Adam wzdychając: to ty wszystkiém dla mnie jesteś. Czémże ja byłem, czémbym był, gdyby nie to?
— A! może szczęśliwszy niż ze mną, zawołała Julia. Taka namiętność jak moja musi wysysać życie, a ja nie mam litości ani nad sobą, ani nad tobą... Umrzeć! no, to umrzeć przeżywszy chwilę... ale kochać...
Rzuciła mu się znowu na szyję i płakała.
— Ty mi nic nie mówisz, rzekła: tyś nie tęsknił?
— Ja? Julio! godziż się!.. wybełkotał mężczyzna.
Słowa jakoś ciężko mu z ust płynęły, nic nie przychodziło z głębi samo: czuć było, że się przymusza.
— A! teraz — dodała hrabina żywo — ja cię już od siebie nie puszczę: tyś mój! będziemy razem... Pokażę cię światu, aby mi zazdrościli; będziesz tryumfem moim; będą cię wielbili, będą ci się dziwowali. Miłość twoją, przyszłością świetną ci nagrodzę, czém zechcesz, sławą, bogactwy, znaczeniem; pójdę, upokorzę się, nie powstydzę żebrać dla ciebie — kochaj mię tylko, o! kochaj mnie...
I nagle rzuciła się przed nim na kolana z załamanemi rękami, podnosząc głowę ku niemu... Zimny człowiek, przerażony cofnął się nieco, bo to błaganie było jakby wyrzutem. Podniósł ją, i milczący, zadumany począł całować. W tym uścisku Julia poczuła zimny pot, który mu oblewał skronie i przestraszyła się.
— Co ci jest? zapytała.
— Mnie nic... nie wiem... to może znużenie...
— Skroń masz zastygłą a wilgotną...
— Jestem trochę słaby...
— Słaby! a ja szalona wywiodłam cię na powietrze! Chodź, chodź! ja cię zabijam, jam niegodziwa!...
I pochwyciła go, ciągnąc ku pałacowi.
W téj chwili po martwéj, długiéj nocnéj ciszy, razem wszystkie milczące drzew gałęzie dziwnie jakoś zaszumiały. Skrzydło burzy przeleciało wichrem po nad ogrodem; olbrzymie lipy, kasztany, sokory, świerki czarne, rozkołysały się, pochyliły, jękły... Szum drgających gałęzi i ulatujących z nich liści nie dał im nawet własnych słów usłyszeć.
Błysnęło, grzmot się rozległ szeroko... Kasztelanowa przerażona biegła, aby co prędzéj ukryć się w pokojach, lękała się bowiem nad wszystko piorunów i burzy. Ale w objęciach jego coż jéj znaczyła ruina świata, śmierć i zniszczenie? Była szczęśliwa... Nim potrafili dobiedz do ganku, już deszcz zaczynał spadać wielkiemi kroplami, a ledwie drzwi zamknęły się za nimi, burza wściekła zaczęła ryczeć w podwórzu... Przy świetle błyskawic, posadziwszy Adama na kanapie, kasztelanowa klęcząc ocierała mu twarz i wpatrywała się w to zimne a piękne oblicze, które się do niéj uśmiechało już nie dawnym zapałem młodzieńczym, ale jakąś troską tajoną pod zmyśloném weselem... Co chwila ten ból i niepokój tajony przedzierał się przez osłony, które go ukryć chciały. Nagle Julia popchnęła go od siebie całą siłą.
— Zdrajco! zakrzyknęła: ty mnie nie kochasz! ty mnie nie kochasz!
Głośne uderzenie piorunu, który padł na blizko stojącą topolę, nie dało słyszeć odpowiedzi; ale Adam przestraszony począł ją pieścić i pocieszać.
Julia patrzała, słuchała, drżała; wpośród jego zaklęć i oświadczeń, dziwne jakieś uparte przeczucie wciąż powtarzało w jéj duszy: — „On kłamie, on cię zwodzi, on zdradza!“
Niestety, serce nie myliło!
Gdy kasztelanowa ostatnim razem przybyła odwiedzić swojego wychowańca w Paryżu, znalazła go trochę bledszym, znużonym, osmutniałym, znękanym nauką, tęskniącym do szerszych ram świata, wyrywającym się niecierpliwie na swobodę. Potrzeba było jakoś radzić na to, znaleźć dla niego towarzystwo na tych kilka ostatnich miesięcy, wprowadzić go trochę między ludzi... Oprócz tego, nowy młody nauczyciel Adama, człowiek bardzo przyzwoity, który już nie jednego kawalera dobrego domu w świat wyprowadził, znajdował, że dla dopełnienia wychowania, dla nabrania maniery, potrzeba mu było koniecznie sposobności poznania większego świata, dworu, arystokracyi. Dowodził on, że tego werniksu ostatecznego, który dzieło wykończa, nie nabywa się ani inaczéj, ani gdzieindziéj, że bez niego człowiek zawsze trąci parweniuszowstwem i roturą. Kasztelanowa, która z niego chciała uczynić koniecznie ideał dobrego tonu, nie mogła zaniedbać nawet powierzchowności swego ulubieńca, nie chciała odmówić mu téj pozłoty koniecznéj.
Wprawdzie dworu, kobiet, pokus wszelkiego rodzaju obawiała się bardzo pani Julia dla Adama, drżąc o swój skarb; ale Francuz odgadłszy obawy, i wchodząc w jéj macierzyńską troskliwość, uspokoił ją tém, że młody człowiek jest rozsądny, chłodny, nie okazujący żadnych usposobień do płochości.
Stanęło więc na tém, że Adam miał choć małemi drzwiami wejść na świat większy.
Szło o to: kto go w niego wprowadzi? Francuzów i Francuzek lękała się znowu kasztelanowa; zdawało jéj się, że będzie ze wszech miar lepiej, gdy się to za pośrednictwem jednego z bawiących za granicą domów polskich da wykonać.
Nie zbywało naówczas na tych dobrowolnych emigrantach w Paryżu i po wszystkich niemal dworach Europy; niektóre rodziny wielkich imion a nadszczerbionych fortun, nie wynosiły się prawie z Francyi. Domów polskich w Paryżu nie brakło, chodziło tylko o wybór z nich jednego.
Pomiędzy dawniéj zamieszkałemi znajdował się tam jeden i pokrewieństwem i dziecinnemi jeszcze stosunkami połączony z kasztelanową. Długo rozmyślając nad wyborem, Julia wpadła na przekonanie, że sam los wyznaczał jéj przyjaciołkę młodości, któréj będzie mogła śmiało powierzyć w opiekę Adama.
Pani domu była towarzyszką serdeczną jéj lat dziecinnych, rozumiały się dobrze: dla niéj hrabina mogła nie mieć tajemnic, wytłómaczyć jéj co innym pozostać musiało tajemnicą.
Krystyna X... była jéj rówieśnicą o parę lat od niéj młodszą, jéj krewną; łączyły je trochę losy podobne, trochę charaktery zbliżone, wypadki... przyjaźń... wszystko.
Julia i Krystyna, przy wielu sympatyach i pozorném podobieństwie, w głębi serc wcale były różne od siebie.
Krzysia — tak ją pospolicie zwano — wychowywała się w sąsiedztwie rodziców Julii; pierwsze ich marzenia rozkwitły w cichych rozmowach pod cieniem starych lip rodzinnego dworu hrabiny. Późniéj obie powychodziły za mąż nie po myśli, żyły tak jak się żyje, gdy serce nie wiąże do życia, spowiadały się przed sobą dosyć szczerze ze swych przygód i myśli. Po zwierzeniach i łzach wylanych na łono przyjaźni, kochały się do pożarcia... ściskały za każdém spotkaniem do uduszenia... żyć bez siebie nie mogły, pisywały do siebie za każdą zręcznością; a mimo to, rzecz nie do wiary, nienawidziły się po cichu, i zazdrościły sobie wzajemnie.
Każdy z ludzi, a zwłaszcza piękne kobiety mają zawsze prawie gdzieś koło siebie takiego nieprzyjaciela skrytego, cichego, który często się ukrywa pod suknią najlepszego z przyjaciół. Niechęć, wstręt, prawie nienawiść obu przyjaciołek serdecznych, przybierały pozory łudzącego wylania przyjaźni, przywiązania gorącego, a w istocie nie wiedzieć dla czego czuły się rywalkami i chorobliwie śledziły swe kroki, gryząc się każdém przez współzawodniczkę otrzymaném powodzeniem. Ukrywana radość z każdego kłopotu, przybierała pozór niesłychanego, hałaśliwego, wylewającego się na zewnątrz i szeroko współczucia.
Gdy Julia pierwsza wyszła świetnie za znacznie starszego od siebie, dobrze już naówczas zużytego i poddeptanego kasztelana, Krzysia, która przebyła różne sercowe przygody, nie miała spokoju, dopóki sobie nie wyszukała hrabiego X... kuzynka, wdowca także nadszarzanego, ale bogatego jeszcze i w wielkiém znaczeniu, którego postarała się usidlić i poprowadzić do ołtarza. Nie szło wcale o szczęście, ale o zamążpójście. Gdy Julia podobała się królowi, i jakiś czas widocznie była w łaskach, Krzysia nie spała, nie jadła, nie miała chwili spokoju, zabiegała na wszystkie strony, póki jéj nie wyrwała serca N. Pana. Dokazała tego choć na krótko: miała swoją chwilę tryumfu. Zerwały z sobą dosyć głośno, ale obie zapomniane wkrótce, pogodziły się, narzekając wspólnie na niestałe serca mężczyzn. Kochanków Julii bałamuciła Krzysia, odbierała ich jéj, ale łatwo potém było na nich samych zrzucić winę; a choć serce Julii cierpiało mocno, Krystyna potrafiła ją potém przekonać, że nic a nic nie była winna, że nie miała myśli jéj szkodzić, że została oplątaną, wciągniętą... ofiarą!
Zrywały z sobą nieustannie i godziły się z równą łatwością. Były chwile, że się kochały w sobie i nienawidziły, żyć z sobą długo nie mogąc, a tęskniąc do siebie.
Kilka lat odetchnienia, podróż Krystyny, niewidzenie się dłuższe, zatarły pamięć dawnych bojów i walk, a Julia miała znowu to mocne przekonanie, że Krystyna jest jéj najlepszą przyjaciołką. Jakoż powitały się z zapałem w Paryżu po długiéj rozłące, i przesiadywały z sobą po dniach całych, opowiadając sobie dzieje tych lat, które przebyły każda w innéj stronie. Julia otwartsza, dobroduszniejsza, wyznała wprędce swą miłość, nadzieje, plany przyszłości, wszystkie cierpienia i niepokoje, policzyła łzy, które wylała z tego powodu... Tak potrzebowała serca, któremuby się zwierzyć mogła, któreby ją zrozumiało!
Krzysia stokroć zimniejsza od przyjaciołki, daleko chłodniéj zepsuta, serce miała uśpione; nie budziło się ono z letargu, w który wpadło po pierwszych w życiu cierpieniach. Gorzała głowa i zmysły chwilowo; sumienie nierozpowite czy skrępowane, spokojne, nie dało jéj nigdy saméj uczuć, jak głęboko brnęła w złe, które się dla niéj powszednim stało chlebem. Krzysia uważała życie za rodzaj gry hazardownéj, wyścigów do jakiegoś skrytego celu. Biegła do niego, bo biegli inni, nudziła się i męczyła pogonią, szukała rozrywek, rzucała dzisiaj co ją bawiło wczoraj, nie pojmując nawet, aby kto inaczéj sobie osnuł żywot i wyobrażał przeznaczenie. Łzy, czułość Julii, jéj wiecznie ubieganie się o miłość prawdziwą, w którą Krzysia już wcale nie wierzyła, draźniły ją i śmieszyły. Gdy się teraz znowu dowiedziała od przyjaciołki o nowém przywiązaniu, gdy ujrzała ją rozpłakaną, wyegzaltowaną, gdy się przekonała, że to jest prawdziwa acz dla niéj niepojęta namiętność: zapragnęła zaraz napić się także z téj czary napoju, którego jeszcze nie kosztowała.
Zdawało jéj się, że smak téj ambrozyi, nie w ustach, co ją piły, ale w czarze, co ją zamykała, był cały...
Piękna, dowcipna, a gdy chciała pusta, żywa, płocha, zepsuta bez zgryzoty, Krzysia miała schorowanego męża, który pokutował za swoje i naddziadów grzechy, niewysłowione męki znosząc w podagrze. Choroba ta ostatniemi czasy uczyniła z niego prawdziwego Łazarza... Krzysia pilnowała biedaka, jeździła z nim, a podróże te dostarczały jéj wybornych sposobności do zabaw, za to, że przez pięć minut dziennie słuchała cierpliwie lub niecierpliwie stękań, jęków i narzekań hrabiego.
Mąż naturalnie jechał gdzie ona chciała, bo zawsze tam najlepszy był doktór, gdzie Krysia jechać pragnęła; tam najskuteczniejsze dla niego wody, gdzie jéj się czas jakiś spędzić chciało. Nie mamy już co mówić o tym człowieku, który dogorywał, wielbiąc cnoty swojego anioła-stróża, gdy tymczasem troskliwa żona śmiała się z niego w wybraném towarzystwie filozofów, poetów i młodzieży. Krzysia esprit fort, filozofka jakich mało, zupełnie uwolniona od przesądów, chłodna, rozsądna bardzo gdy szło o drugich, dla siebie była najlepszą, najdogodniejszą z przyjaciołek... Od niczego nie widziała potrzeby się powstrzymywać, pieściła się serdecznie.
Młodsza nieco od Julii, piękna, bo spokojna i bez czucia (a to lepiéj zachowuje kobietę nad wszystkie kosmetyki), Krystyna była tém niebezpieczniejszą dla mężczyzn, że umiała odegrywać uczucie, jakie jéj zastosować wypadało, a nic jéj nigdy komedya nie kosztowała. Gdy się od Julii dowiedziała o Adamie, o całéj jego historyi, gdy ją posłyszała opowiadającą z namiętnością, ze łzami o swojém szczęściu, — poczuła jakąś zazdrość piekielną... Ona tak kochać nie mogła, instynkt jéj wskazywał, że ta miłość była szczęściem wyższém nad inne, że dość było kroplę jéj wypić, by na resztę życia zostać upojonym i szczęśliwym... choć wspomnieniem... Gniew, niepokój, zazdrość rozdraźniły ją do najwyższego stopnia, nie dawały jéj spać, odpocząć. Szydziła z przyjaciołki, ruszała ramionami, udawała niedowiarstwo, ale koniec końców zamierzyła zgorszenie to zniszczyć, stosunek zerwać. Nie ma nic okrutniejszego i mściwszego nad niemoc w obec cudzego szczęścia, które się jéj urąga.
Krzysia w téj chwili nie była zupełnie swobodną: kompromitowałoby ją w oczach świata i czyniło starą, gdyby nie miała choć jednego wielbiciela. Plątał się około niéj Francuz, wice-hrabia de St.-Géron, idący na czele orszaku za wozem tryumfalnym. Był on przyjacielem męża, towarzyszem żony, domownikiem, lekarzem na podagrę, opiekunem w obcym kraju, plenipotentem, często kassyerem. On się postarał dla pani o przyjęcie jéj na królewskim dworze, on podagrykowi wyrobił order jakiś cudzoziemski dla zabawki, on im towarzyszył do wód, a w dodatku był to człowiek tak rozsądny, że na przemijające fantazye Krzysi zamykał oczy lub się z nich uśmiechał.
Julia widząc to stalsze przywiązanie przyjaciołki do Francuza, nie przypuszczała nawet, aby jakie niebezpieczeństwo Adasiowi od niéj zagrażać mogło... Jéj więc powierzyła wychowańca... Podagryk, który się spodziewał, że młodzieniec czasem z nim w warcaby grywać będzie, bardzo był rad. Wice-hrabia de St.-Géron nie miał nic przeciwko temu, i obiecywał protekcyę młodemu człowiekowi. Krzysia z niezmiernym zapałem podjęła się opieki nad młodym chłopakiem... Obiecywała złote góry dla niego!
W rozmowie wszakże wyznała Julii, że młokosów cierpieć nie może. To jeszcze bardziéj uspokoiło kasztelanową; odjechała marząc o powrocie Adama, o swém szczęściu, o nowym blasku, jaki mu towarzystwo wybrane nadać miało.
Tymczasem dziwne, niespodziane przygody zmieniły zupełnie postać rzeczy.
Zaraz po odjeździe Julii, podagra hrabiego X...., leczona przez jakiegoś szarlatana, z początku dokazującego cudów, bo zupełnie go uwolnił od bolów, tak, że chory nawet chodzić nieco począł, i miał się już za całkowicie ulepszonego, — nagle od nóg rzuciła się do żołądka, na piersi, i po krótkiém, ale gwałtowném cierpieniu, dobiła nieszczęśliwą ofiarę.
Nieutulona w żalu wdowa, doznała jeszcze podwójnego strapienia; bo wierny jéj od lat kilku przyjaciel serca, wice-hrabia de St.-Géron, w chwili gdy mu wypadało może dla przekonania o szczerém przywiązaniu oświadczyć się z dozgonną ofiarą ręki i imienia, znikł prawie nagle.
Uczynił to wprawdzie mimowoli, w rozpaczy, ale dziwnie mu posłużyło mianowanie na jakiś urząd w Gwadalupie, które całkiem niespodzianie otrzymał... Nie było nawet mowy, aby hrabina mogła płynąć z nim do kolonij...
Skład okoliczności był osobliwszy: śmierć męża, strata przyjaciela zeszły się razem. Hrabina Krystyna przecięż nie straciła ani przytomności, ani ochoty do życia. Mężowi sprawiła pogrzeb nader wspaniały, postarała się nawet o szumne nekrologi w gazetach holenderskich. O wice-hrabi wspominała tylko z politowaniem i szyderstwem, dowodząc, że o nim łatwo jéj było zapomnieć, że pod koniec był niesłychanie nudny... Tymczasowo zastępował go poczciwy, otyły, głupowaty książę C...; który się w Krzysi kochał niegdyś, gdy była dzieckiem, a gdy dorosła na pannę, chciał się z nią żenić. Potém zmuszony był inną poślubić, ale pozostał wierny swéj pierwszéj miłości. Był to wygodny posługacz.
Książę C... miał na dziedzictwo jedną z tych poczciwych głupot, którym się bardzo wiele przebacza, bo wiele kochają... Krzysia całe życie drwiła sobie z niego, posługiwała się nim, żartowała nielitościwie, wystawiała go na śmiech ludzki. On to wszystko z cudowną cierpliwością przyjmował, byle na przeprosiny piękną jéj, choć często przybrukaną ucałować rączkę.
Książę C... nie był jéj wierniejszy od ogółu kochanków owego wieku: bałamucił się dla dystrakcyi, ale wzdychał do ślicznéj Krzysi mimo to do ostatka. Po śmierci męża, porzucił swą żonę u wód w Bardyowie, a sam pod jakimś pozorem przybył do swéj bogini. Bardzo jéj to było na rękę, bo się nim wyręczała w wielu sprawach przykrzejszych, a jego ślepe posłuszeństwo czyniło z niego najwygodniejszy sprzęt w domu.
Męczony, był szczęśliwy... bo kochał biedaczysko...
Krzysia w téj chwili głównie o jedném myślała... To szczęście przyjaciołki, ten piękny młody chłopak, świeży, skromny, nieśmiały, spać jéj i spocząć nie dawał... Przywoływała go do siebie bardzo często, obracała na wszystkie strony... była ciekawa... Leciała jak często ptaki zlatują się w to miejsce, gdzie jeden z nich znalazł ziarno.
Adam się jéj podobał. Pod pozorem zwierzonéj sobie nad nim opieki, kazała mu u siebie bywać często, badała go, przypatrywała mu się, zaczęła się nim zajmować z gorliwością nadzwyczajną. Ale na pozór ciągle była niekontenta z niego, ganiła co zrobił, rzucała nim na wszystkie strony... gniewała się niby, potém przemawiała łagodnie, potém milczała uparcie.
Wszystko co może rozbudzić uczucie, namiętność, podraźnić miłość własną, w grę wprowadzone zostało.
— Nie potrzeba nic przedemną taić — odezwała się do niego po niejakim czasie, — ja wiem wszystko. Julia kocha pana Adama, WPan ją kochasz także... I nie może być inaczéj: winieneś jéj wszystko... To kobieta pełna zalet, serca, uczucia... zacna poczciwa, kochana!... A! gdybyś WPan wiedział, jak my się kochamy! To anioł!..
W kilka dni potém zaczęli mówić o kasztelanowéj daleko poufaléj. Krzysia, która ją tak kochała, znalazła powody do ubolewania nad różnemi jéj ułomnościami. Pół żartem, pół seryo, oswajała nieco Adama z tajemniczą historyą jéj przeszłości.
— A! to złote serce, mówiła po cichu: ona całe życie szukała takiéj wiernéj, cichéj miłości, któraby ją mogła zaspokoić... Ja znam całe jéj biedne życie jak moje własne... Ileż to razy zdradzana była! Pauvre Julie!...
I wzdychała strapiona nad jéj losem.
A w każdą taką rozmowę wciskała się kropelka jadu, który miał powoli rozczarowywać młodzieńca. Ona ze swéj strony starała mu się ukazać w postaci niewiasty pełnéj gotowości do ofiary, nieznającéj dotąd co miłość, która życie poświęceń pełne spędziła u łoża chorego męża.
Powoli, stopniowo Adam nabywał różnych wiadomości o stanie dosyć nieszczęśliwym majątku państwa kasztelaństwa, o charakterze kasztelana, który miał bardzo małe znaczenie, o tém jak król był już znudzony nieustanném wyzyskiwaniem jego wpływu i protekcyi w imię dawnych chwilowych miłostek i t. p.
— Zapewne — mówiła Krzysia — kasztelanowa tak pełna wylania dla przyjaciół, będzie się starała uczynić dla pana wszystko co tylko będzie w jéj mocy, by mu świetną otworzyć karyerę... Ale jako dobra jego przyjaciołka, muszę ostrzedz pana, abyś się znowu nie spodziewał nadto i za wiele... Co się tycze usynowienia przez kasztelana, wiem to z pewnych źródeł — dodała — że familia jego nigdy na to nie pozwoli. Majątki ich w złym stanie, to prawda, ale to są majętności rodowe, dziedziczne, które pragną odzyskać... Królby się nawet na to nie mógł zgodzić... Poczciwa Julia musi marzyć, że męża do tego nakłoni, może on sam nawet zgodzić się na to zresztą... ale to rzecz nie do uskutecznienia. I cóżbyś WPan na tém zyskał? Narzuciliby cięższą niewolę niż sądzisz... Mogą ci wyrobić jakiś tytulik i urzędzik, i powoli dobijesz się może jakiéjś pozycyi, ale powtarzam... nadto się spodziewać nie trzeba, ani sobie wyobrażać, że to łatwo przyjdzie!
Krzysi wcale pięknie było w żałobie.
Często przy księciu C..., który siedział niemy, sapiący, zapłakany i spotniały, gdyż uczucie obudzało w nim transpiracyę, a uczucia pełen był zawsze, — piękna Krzysia puszczała cugle marzeniom, głośno spowiadała się, jakby swą przyszłość urządzić chciała... Adam słuchał tego ze swego kątka.
— Ja — mówiła po cichu, obrywając z wolna listki róży — ja com tyle lat cierpiała z poczciwym moim niedołęgą Miciem (nieboszczyk miał imię Michała), chciałabym teraz spocząć przy sercu niezepsutém, do mnie przywiązaném, usunąć się od świata, żyć tylko dla tego, kogobym wybrała, poświęcić mu wszystko... Mam prawo do swojéj szczęścia kropelki...
Książę C..., ile razy przybierała tę postać nieszczęśliwéj ofiary, wpadał w takie gwałtowne rozserdecznienie, że się dla niéj chciał natychmiast rozwodzić i żenić; był bowiem przekonany, że go kocha, ale się tylko kryje z tém uczuciem. Naówczas Krzysia śmiała się serdecznie.
— Mój dobry Auguście, stary mój wierny przyjacielu! odpowiadała: ty sam czujesz, że mnie potrzeba serca młodego, przy którémby moje odżyło... duszy świeżéj, nieznękanéj... Tyś tak znużony i złamany życiem jak ja: cóżbyśmy z sobą poradzili?...
Na to książę padał na kolana, całował ją po rękach i płakał potniejąc coraz mocniéj... Poczciwe to tłuste stworzenie umiało kochać niezbyt wykwintnie, niegadająco — ale głęboko i trwale...
Nierychło jakoś po tych preliminaryach, gdy się Adam zupełnie oswoił i spoufalił z hrabiną, znalazła ona, że źle czyta po francuzku głośno. Był to talent, do którego naówczas pewną przywiązywano wagę; a że Krzysia grywała w towarzyskich teatrach i uchodziła za doskonałą lektorkę, postanowiła mu kazać czytać przy sobie w poobiednich godzinach.
Przy tych czytaniach, w których Rousseau i poeci często występowali jako użyteczni pośrednicy, poczęły się nieśmiałe rzuty oka, westchnienia tłumione, rozmowy ogólne o tém uczuciu, które się zowie miłością. Adam kochał Julię, ale był młody, a nowa nauczycielka, starsza od niego, umiejętna, wprawna, a nadewszystko chłodna. Szło powoli, bardzo powoli, nieznacznie, ku czemuś nieobrachowanemu.
Adam najprzód zaczął powątpiewać, czy przyszłość swą w dobrych złożył rękach, a wiemy, że uczuciem panującém była w nim ambicya. Widocznie ani kasztelan, ani Julia nie mogli dla niego uczynić tego, co mu przyrzekli. Rodzina X....ch, do których należała z siebie i z męża Krystyna, daleko była możniejsza i silniejsza; majątek wdowy ocalony bardzo zręcznie, zapisy jéj na fortunie mężowskiéj, dawały jéj położenie niezależne i świetne. Wielu wierzycieli nieboszczyka odeszło z kwitkiem i łzami, ale Krystyna zachowała znaczniejszą cześć ogromnéj fortuny.
Przemawiając najprzód do ambicyi, wdowa była pewna, że pociągnie ku sobie młokosa; ale od zwątpienia o kasztelanowéj do powzięcia myśli zbliżenia się ku pięknéj Krystynie, jeszcze było bardzo daleko... Adamowi samemu, bez pomocy nauczycielki, do głowy przyjść to nie mogło.
Komedya, któréj plan zawczasu doskonale był osnuty, rozłożona na akta, sceny, monologi; komedya, w któréj i listy, i subretki, i powiernicy grali pewne role, przeciągnęła się, ale wykonała po myśli. Krystyna nie chciała się zdradzić, że ją tak zręcznie ułożyła, a gdy po raz pierwszy ręce ich spotkały się i zadrżały (wdowa doskonale umiała płakać i drżeć na zawołanie), gdy Adam ośmielił się szepnąć, że jego serce... czuje dla niéj tyle — wdzięczności — tyle niewysłowionego przywiązania... wdowa odepchnęła go z doskonale naśladowaną rozpaczą.
— Szaleńcze! zawołała: wieszże ty co czynisz? To moja siostra, to przyjaciołka! Ja kocham ją nad życie, jéj szczęście droższe mi jest nad moje własne... jam tyle jéj winna... ty wszystko! Zdradzić ją! a! raczéj umrzeć!.. Idź z oczu moich, widzieć cię nie chcę!... Idź! nie pokazuj mi się!
Adam wziąwszy ten wybuch za szczery i prawdziwy, odszedł pomieszany, przelękły. Ale nazajutrz kazano mu powrócić dla wysłuchania nauki moralnéj, by nie śmiał nadal... marzyć o niczém podobném.
Dano mu wszakże przebaczenie z warunkiem, aby więcéj nie grzeszył.
Następnych dni jednak ośmielano go jakoś do złamania uroczystych przyrzeczeń; potém były mowy o gwałtowności uczuć, opowiadanie różnych historyj, w których z miłości rodziła się najczarniejsza niewdzięczność; daléj napomykano o losach téj biednéj Julii i jéj rodziny, — i tak aż do końca, aż do spoufalenia zupełnego, aż do jasnych nareszcie projektów świetnéj przyszłości.
Gdy naostatek przyszło do tego, że Adam wyznał, iż z nią tylko mógłby być szczęśliwy, bo ona go jedna zrozumiała, — zmieniła się Krzysia i schwyciła go ręką żelazną.
— A gdybym ja poszła za ciebie — odpowiedziała, — gdybym uczyniła tę ofiarę... cóż poczniesz z Julią? Ona będzie w rozpaczy, ona z tego umrzeć może... jabym sobie tego nie darowała nigdy!...
To mówiąc płakała ładna hyena, a ząbki jéj białe śmiały się w przymkniętych na pół usteczkach.
Adam milczał. Czuł on dobrze sam, że drugi raz w życiu popełnia szkaradę, niewdzięczność, zdradę; czynił to nie z namiętności, któraby go do pewnego stopnia uniewinnić mogła, nie przez miłość, któréj nie znał, bo wszystkie piękne i młode kobiety jedno na nim wrażenie robiły — ale przez chłodną, pożerającą go ambicyę i żądzę wyniesienia.
W głowie jego od pierwszéj chwili, gdy siadł pod farą w Białéj do powozu kasztelanowéj, gnieździła się myśl jedna, nieprzerwana, ciągła, jakiegoś nadzwyczaj świetnego zgotowanego mu losu. Zdawało mu się, że to należy mu się od Opatrzności, że dla doścignienia tego wszystko poświęcić powinien. Pnąc się do tych blasków świecących dla niego w górze, nie zważał na to, co gniótł pod nogami, co za stopnie służyć mu miało. W tym pochodzie nienasyconéj ambicyi, zawsze jednaki szał obłąkiwa ludzi: idą po trupach, gniotą co napadną, depczą świętości, wywracają ołtarze, ścielą pod nogi uczucia, a zdaje im się, że to nieokreślone stanowisko, które zdobędą wszystkie ofiary opłaci.
Ambicya, jak inne namiętności, nie rozumuje wcale, nie oblicza kosztów, jakiemi nabywa to, czego jest chciwa; jest to może tak ślepy, zwierzęcy instynkt jak inne, choć się w coś szlachetniejszego przybiera. Czasami, wyjątkowo wiedzie on do dobrego, jeśli mu towarzyszy choć iskierka sumienia, choć drgnienie serca, choć połysk rozumu; częściéj jest to uganianie się za czémś nieokreślonem, wymarzoném, jak w innych namiętnościach człowieka: zdobyty cel dopiero okazuje całą czczość zabiegów, całą próżnię planów, i nadziei.
Z téj strony dobrze Adama poznać musiała wdowa: albowiem obok obrazów cichego domowego szczęścia, okazywała mu odległe perspektywy świetnych losów tego, któryby został jéj mężem; mówiła mu o dostojeństwach, o stosunkach, o rodzinie swéj nadewszystko przemożnéj w kraju i umiejącéj popychać tych, co z blizka lub z dala do niéj należeli.
Znana zresztą była familia ta w Polsce z wielkich bogactw, z wielkiéj buty swojéj i pańskości, i z tego dobrze zrozumianego interesu własnego, który ją łączył całą w jedno jakby solidarne stowarzyszenie.
Członkowie tego rodu wcześnie poczuli instynktowo, że każda familia pragnąca dojść do przeważniejszego stanowiska w narodzie i na niém się utrzymać, powinna trzymać się za ręce. W każdéj rodzinie są ludzie różnych usposobień, talentów, zdolności, środków; idzie o to, aby to związkiem krwi przygotowane towarzystwo akcyonaryuszów uorganizować tak, aby żadna siła stracona nie była, a każda szła na korzyść ogółu. Celowała w tém familia X..., która zawsze tak rozporządzała członkami swymi, że na wszelki wypadek była reprezentowana we wszystkich obozach i stronnictwach. Jeżeli kraj dzielił się na dwie partye popierające pretendentów do władzy, szli jedni po lewéj, drudzy po prawéj stronie, i w ten sposób mieli z obu stron protekcyę, w obu stosunki i opiekę zapewnioną, na którykolwiek bok pochyliłoby się zwycięztwo. Jedni szli do konfederacyi, inni gardłowali w oppozycyi, niektórzy dworowali przy królu JMości. Rodzina rozporządzała nimi i rozstawiała jak tyralierów na różnych stanowiskach.
Związki ich były również dobrze obrachowane. Żadna z panien nie wychodziła za mąż dla fantazyi, każda jakąś nicią wiązała familię z wyrastającą czyjąś wziętością, z wielkim majątkiem, imieniem lub zdolnością. Żenili się też potomkowie rodu tylko tam, zkąd majątek, znaczenie lub siłę jaką zaczerpnąć mogli. Dla tego gdy inne mniéj opatrzne rody znikały i malały, oni rośli na ruinach, im ostatnie dziedziczki ogromne wnosiły dobra wygasłych familij, dla nich pracowały geniusze dorobkowiczów, oni pochłaniali co tylko pochwycić się dało. Familia miała zawsze ładnych chłopców dla bardzo bogatych panien, podstarzałe dziewice dla spanoszałéj szlachty, wdowy ciepłe dla starych a wysoko położonych dygnitarzy.... A gdy szło o niewypuszczenie z rąk znacznych posagów, żeniła kuzynów i otrzymywała dyspensy z łatwością... Do infuł i biskupstw bogatych miano zawsze w pogotowiu kilku do stanu duchownego przeznaczonych młodzieńców, którzy chętnie czy niechętnie przywdziewali suknię duchowną w interesie stowarzyszenia. Zaledwie wyświęceni, posuwali się potém z cudowną szybkością na coraz nowe dostojeństwa w kościele, w miarę jak one wakowały, niekiedy umiejąc i po dwa na raz piastować, jeśli dochody były ponętne. W téj pogoni za znaczeniem, bogactwem i przewagą, często poświęcano pojedyncze jednostki, zawsze uczucia, i gmach też rósł cudownie.
Rodzina, o któréj mowa, przyswajała sobie wszystko, co się dla niéj pożyteczném stać mogło. Starała się umiejętnie błędy swych członków zmniejszać, występki pokrywać, słabościom zapobiegać, i z każdym lat dziesiątkiem rosnąć w siłę. Całą jéj tajemnicą było to właśnie, że rozrodzona, liczna, nie dopuściła nigdy, aby się kto dla własnego interesu od niéj samowolnie odszczepił i szedł na własną rękę robić co mu się podobało. Wszyscy musieli iść jak z narady wspólnéj pokierować ich wypadało.
Gdy się trafiło, że nieposłuszna jednostka zerwała związek i zażądała być sobą, naówczas pękały wszystkie węzły, co ją łączyły z wielkiém stowarzyszeniem: odosobniona, wzgardzona, często prześladowana, czuła wkrótce, że ginąć musi, i albo została poświęcona dla przykładu, albo wracała do owczarni ze skruchą i pokorą. Naówczas przebaczano jéj błąd, i wcielano znowu do téj jednoty, która ani na chwilę wielkiego celu nie spuszczała z oka.
Krystyna przez męża i siebie należąca do familii, dotąd jéj ślepo posłuszna, była pewna, że ona ją nie opuści, że przebaczy i uzna to zamążpójście, bo nie wątpiła, że mąż młody, ambitny, przyda się na coś rodzinie, która go zużytkować i posługiwać się nim potrafi.
Nieznacznie, oględnie o téj potędze swéj familii wspominała Adamowi, malowała mu ją, a młody chłopak łatwo zrozumiał, że połączenie się z tą familią jakimkolwiek węzłem czy węzełkiem byłoby dla niego rzeczą stanowczą, całą może przyszłością. O... téj siły dać mu nie mogli, bo jéj nigdy nie mieli.
Familia, któréj Adam nosił nazwisko, do któréj należał kasztelan, w którą wcielić go chciała Julia, była nieopatrzna, rozdwojona, zrujnowana, nachylała się do upadku, i w części nawet nie posiadała téj przewagi, jaką miała rodzina Krystyny.
To było głównym powodem, dla którego Adam ważył się na szkaradną niewdzięczność; jednak ostrożny, bojaźliwy, wahał się jeszcze, krok czyniąc naprzód i zostając potém długo na stanowisku, niepewny co czynić... Ale zręczna kobieta prowadziła go tak, że posuwał się na téj drodze często daléj niż chciał: stopniami przyszło do zupełnie otwartych wyznań i układów.
Krystyna zamiast go odstręczać, sama teraz pociągała do zdrady; wymówką dla niéj była namiętność, któréj nie czuła, bo była to raczéj fantazya i rachuba.
— Zważ — mówiła mu ta nowa opiekunka — jaka jest różnica twego położenia, jeśli zostaniesz z Julią? Co ona może uczynić dla ciebie? O.... nie przyjmą cię do rodziny jako spadkobiercę kasztelana, to pewna. Ona za ciebie pójść nie może; będziesz w fałszywéj pozycyi wisiał przy nich na łasce. Ja znam dobrze Julię: ona piętnaście razy w życiu tak się szalenie kochała, jak dziś kocha się w tobie; namiętność przychodzi u niéj łatwo, ale też ostyga równie prędko.... Cóż ona temu winna? biedna istota! Żaden węzeł nie łączy cię z nimi; w chwili gdy inna przyjdzie fantazya, odepchnie cię jak przyciągnęła, porzuci jak wzięła... Kasztelan żyć będzie jeszcze długo; oni wszyscy tam tak ciągną w téj familii. Na wypadek jéj śmierci zostaniesz osamotniony, bez opieki, będziesz musiał bardzo mozolnie dorabiać się podrzędnego stanowiska... Żal mi serdecznie téj biednéj Julii — dodawała wzdychając — o! i ciebie drogi Adamie; ale są fatalizmy... Przypuściwszy, żebym ja mogła wyjść za ciebie, na co doprawdy odwagi mi braknie — tyś taki młody! — tysiące rzeczy mnie w przyszłości przerażają: i twój wiek, i los téj przyjaciołki, téj siostry mego serca... Ale w ostatku przypuściwszy, że zostaniesz moim mężem, stajesz się członkiem naszéj rodziny: ona jest interesowana, abyś godne jéj zajął stanowisko... masz pewne prawo do tego — ale...
Resztę słuchacz w swéj duszy długiemi dośpiewywał marzeniami. Ziarno rzucone w nią rozrastało się tam z dziwną szybkością złego nasienia. W młodym tym chłopcu brak wszelkiego uczucia był zadziwiający: nienasycone pragnienie wielkości jadło go i zaślepiało na wszystko, czém ją potrzeba było okupić.
— Ludzie to przypiszą sercu... szałowi, miłości... nikt mnie nie może posądzić o rachubę — mówił w sobie. Julia ani tego rozgłaszać, ani się na to uskarżać będzie mogła: samaby siebie potępiła. Ona zapomni... ona się łatwo pocieszy... a ja — od razu dosięgnę tego, czego pragnąłem... Krystyna mnie kocha widocznie, uczyni dla mnie co tylko będzie mogła...
Wahał się jeszcze, ale codzień słabiéj opierał się wstydowi, codzień chłodniejszy był na wspomnienie Julii, codzień znajdował Krystynę bardziéj zachwycającą... Zręczna istota umiała go opętać, to draźniąc jego miłość własną, to szydząc z marzeń o wielkości na dworze kasztelanowéj, o któréj wszakże wyrażała się zawsze z przyjaźnią i serdeczném politowaniem...
— Zostaniesz, panie Adamie, ich marszałkiem dworu, mówiła z uśmiechem: ożenią cię z drugą jaką Pamelą, którą wyposażą... masz pewną nadzieję dostać sześciu chłopów w dożywocie... No cóż?... to przecię wspaniale! dodawała śmiejąc się nielitościwie.
Nic boleśniéj dumnego Adama nad te szyderstwa dotknąć nie mogło.
Nim stanowcza chwila odjazdu nadeszła, Krystyna potrafiła rzeczy doprowadzić do tego, że Adam się jéj uroczyście na klęczkach oświadczył, ofiarując się całkiem dla niéj poświęcić. Dobrze on wprzódy wszystko obrachował. Wdowa opierała się z razu, krzyczała, protestowała w niebogłosy, ale po kilku dniach... złamana... przyjęła ofiarę. Warowała jedynie sobie nieco czasu na dokończenie żałoby, przygotowanie rodziny i t. p. Adam ze swéj strony obowiązywał się także Julię powolnie do uczynionego postanowienia przygotować, z razu nic jéj o niém nie mówiąc. Umówili się potém, gdzie i jak widywać się mogli, i jak daléj tę delikatną sprawę prowadzić. Wdowa postanowiła zamieszkać na wsi w majątku swoim, o kilka tylko mil od rezydencyi kasztelaństwa odległym.
Wymieniono nawet obrączki... ale że Adam na palec nie mógł włożyć pierścionka, któryby podejrzenie obudzał, zawiesił go sobie na szyi, na niebieskiéj wstążce, którą dla niego z czarnych włosów odpięła Krystyna przy rozstaniu.
Gdy to wielkie dzieło zdrady całe nareszcie dokonane zostało, gdy Krystyna uczuła się u celu trudnych zabiegów, — upojona była wielkim tryumfem, na chwilę dumna i szczęśliwa: odebrała jedyny skarb przyjaciołce, była potężną, zwycięzką, wielką... Przyszłość malowała się jaskrawo...
Adam zresztą tyle ją obchodził, co każdy inny młody, ładny i dosyć roztropny chłopiec... nad którego młodością, choć się nią cieszyła, westchnąć też musiała, bo mimowolnie przychodziło jéj na myśl, że ona dłużéj trwać musi od resztek wdzięków wdowich.... a potém? potém? któż wie, co Adam może począć? kto wie, jak go pilnować będzie potrzeba?
Gdy Adam ukończywszy, jak widzimy, wychowanie świetne, gdy dawszy dowody wysokiéj praktyczności w niém nabytéj, wyjeżdżał sam z Paryża — Krystyna potajemnie przeprowadziła go do Strasburga, przebrana po męzku... Przez ten czas drzwi jéj mieszkania w Paryżu stały dla wszystkich zamknięte pod pozorem choroby. Adam pożegnawszy czarodziejkę, ruszył na Wiedeń do kraju, a wdowa po niejakim czasie wyjechała także na Berlin do Polski, i wprost do swojego majątku na wieś, listem pełnym najżywszego uczucia oznajmując drogiéj przyjaciołce, z jaką niecierpliwością śpieszy ją ujrzeć i uściskać.
W liście tym, arcydziele niewieściego kunsztu, były najrozmaitsze ingredyncye, jak w dobrze zgotowanéj potrawie: mało pochwał dla wychowańca, chłodne trochę o nim wyrazy, coś jakby przyczajonego domyślać się dające... pewne dobrze obrachowane milczenie... Miało ono zasiać w duszy Julii niepokój, i dać jéj przeczuć katastrofę.
Wdowa oznajmowała przyjaciółce, że Adam est très avancé pour son age; oddawała mu zresztą sprawiedliwość i wyznawała, że w Paryżu mało znakomitych rodzin kawalerów mogło się z nim porównać i walczyć o lepszą. Styl był umyślnie obrachowany, i okazywał więcéj uczucia skrytego, niż chciał objawić. Julia czytając, poczuła niepokój.
„Droga przyjaciołko! kończyła Krystyna: życzę ci szczęścia, tyś go warta, ale tak mi w nie trudno uwierzyć! Oni są wszyscy tak niestali! na sercu mężczyzny tak zawsze mało budować można... Seryo, pytałam filozofów: czy w męzkiéj piersi jest to, co w naszéj tak bije gwałtownie? Uśmiechając się odpowiedzieli mi równém w oba — zwątpieniem.“
Następowały tysiącznie fraszki, wiadomostki niby przypadkowo nagromadzone, wśród nich mnóztwo rzeczy kolących, pochowanych misternie.
W ogóle pismo Krystyny poruszyło Julię, zaniepokoiło ją, i usposobiło może do tego przyjęcia Adama, do posądzeń, które niestety były tak trafne!
Gdy po szalonéj burzy nocnéj, która gałęźmi i liściami usłała wszystkie drożyny ogrodu i obaliła kilka drzew starych nad brzegami kanałów, wstał nazajutrz dzień jasny, piękny, poważny, cichy, a hrabina przebudziła się po wrażeniach dnia wczorajszego, przypominając sobie niepokój z jakim usnęła, — zdało jéj się, że wszystko to, oprócz przybycia Adama, było tylko gorączkowém marzeniem.
Tak chciała, tak potrzebowała być szczęśliwą, łudzić się, kłamać saméj sobie, że wczorajszy przestrach, posądzenia, obawy wzięła za jakiś objaw chorobliwy, i wyrzuca je sobie.
Mówiliśmy już i powtórzyć to musimy, że od tego poranka, gdyśmy ją po raz pierwszy spotkali w podróży u fórty cmentarza farnego w Białej, Julia była do niepoznania zmieniona. Miłość przetworzyła ją, uczyniła łagodną, pragnącą dla wszystkich dobra, dla siebie oczyszczenia i spokoju. Uczucie to występne, dziwne, bez przyszłości, samą siłą swą wywarło na nią wpływ zbawienny... Dziwiła się Julia saméj sobie; pragnęła zapomnieć o tych płochych latach rzucania się po świecie, które tylko ciężkich błędów zostawiły wspomnienie; chciała samotności, odosobnienia, ciszy: szczerzéj i serdeczniéj modliła się, i modląc płakała łzami, które jéj były miłe. Wszystkie dawne dziwactwa charakteru znikły przed potęgą uczucia, umiejącego żyć tylko w atmosferze jasnéj i czystéj.
Gdy Pamela weszła do niéj nazajutrz rano, zastała ją uśmiechniętą, rozmarzoną i jeżeli nie zupełnie szczęśliwą, to spodziewającą się jakiegoś szczęścia nieokreślonego.
Z rana także przybył kasztelan z sąsiedztwa, ale znużony grą nocną poszedł odpoczywać, oznajmując, że przez cały dzień pozostanie niewidzialny.
Przy śniadaniu, gdy nadszedł Adam, hrabina popatrzawszy nań znowu, poczuła jakąś wątpliwość... Pomieszany wzrok jego uderzył ją i do głębi duszy przeszył... Pragnęła zbadać wnętrze jego serca, odgadnąć myśli, zajrzeć w tę chłodną, milczącą przepaść, w któréj widziała tylko przerażające ciemności.
Dziwnym jakimś trafem, hrabina uczuła się tego dnia w takiém usposobieniu, że sama pomyślała pierwsza o obowiązku wysłania Adama do rodziców. I mimo że się jéj nawet na parę dni z nim rozstać było trudno, natychmiast powiedziała mu o tém, wymagając prawie, aby pojechał dla widzenia się z rodzicami.
Adam mocno był tém zdziwiony: obawiał się rodziców.
Od ucieczki z Wólki Brzozowéj, od podróży ojca do Warszawy, po któréj stary powiedział sobie, że nie ma syna, stosunki jego z rodzicami były rzadkie i chłodne. Adam pisywał do nich w każde święta, z powinszowaniem do ojca, do matki, z doniesieniem o swych obrotach, ale od p. Krzysztofa nigdy nie odbierał odpowiedzi, nigdy on słowem nawet do listu matki się nie przypisał. Anna tylko za pośrednictwem kasztelanowéj posyłała mu listy kreślone pokątnie, tajemnie, gdyż ojciec i tego bronił... Na tych pismach biednéj matki często łza zaschła przylatywała do syna.
Smutneż to tam było życie w tym kątku osamotnionym zdradą dziecka!
P. Krzysztof powrócił do domu na pozór uspokojony, ale zabity na duszy, i wchodząc na próg, gdy mu się żona rzuciła na szyję pytając o dziecię, odpowiedział jéj surowo:
— Nie mamy syna... pochowaliśmy dziecię; więcéj o niém ani mowy, ani wspomnienia.
— Widziałeś go? spytała drżąca matka.
— Nie! nie! nie zobaczę go więcéj, i widzieć nie chcę tego trupa — rzekł ojciec. Pocałował ją w czoło, poczuła łzę razem z uściskiem, i na tém się rozmowa skończyła. W tym dworku opustoszałym, więcéj już nie wspomniano o straconém, niewdzięczném dziecięciu. Napróżno matka próbowała z razu półsłowem, potém westchnieniem go przypomnieć, próżno rzucała tak jego listy, aby ojciec musiał na nie spojrzeć: stary pozostał nieugięty.
Ale to stoickie postanowienie złamało go: postarzał, pochylił się, upadł, świat dla niego nie miał przyszłości. Całemi godzinami klęczał przed obrazem Ukrzyżowanego, całe niekiedy noce spędzał leżąc przed nim na twardéj podłodze; a gdy dla pociechy żony strapionéj i niespokojnéj o niego, starał się czasem weselszą twarz przybrać, to mu wśród półuśmiechu zbiegały marszczki na czoło, a łza głębokiemi ich fałdy ukradkiem spływała.
Aby się zająć i od myśli oderwać, gorąco oddał się gospodarstwu, ale to mu nie starczyło. Mimo przymuszonéj gorliwości, w rzeczy obojętnym był na wszystko.
Czas zamiast ująć téj boleści, tylko ją stężył, odrętwił, skamienił. P. Krzysztof pozostał posągowym, milczącym, jakoby nieprzytomnym.
Często przybywał doń Dyogenes Kapustyński, który nie będąc obowiązany jak matka do milczenia, napomykał śmiało o synu; ale stolnikowicz zawsze mu surowo odpowiadał:
— Nie mam syna, proszę cię szanuj boleść i milcz.
P. Baltazarowi mniéj jeszcze było wolno.
Z domu powynosić kazał wszystko, co dziecko przypominać mogło, dawniéj miłe oku zabawki, pisanie jego młode, sukienki... Matka bojąc się utracić te skarby, zamknęła je w alkierzyku, i tam ukradkiem chodziła się napawać gorzką rozkoszą wspomnień. Ale w jéj sercu pozostał promyk nadziei, który listy i miniatura przysłana przez Julię karmiły.
— On kiedyś powróci do nas — mówiła, — ojciec mu przebaczy, przytuli, zapomni.
I modliła się o to biedna niewiasta.
Tylko miłość p. Krzysztofa dla żony nie zmieniła się; zdawała się rosnąć jeszcze, ale przybrała charakter mniéj pieszczotliwy opiekuńczéj powagi rodzicielskiéj. Cóż gdy teraz między nimi stało jak mur to wspomnienie syna, o którym ani napomknąć nie było można, a każda rozmowa musiała okalać tę przepaść ciemną i bojaźliwie krążyć koło niéj!
Często łzy ciche matki, choć nie wyrzekła słowa, zmieszały p. Krzysztofa tak, że oddalić się musiał; uciekał naówczas, i błąkał się długo po polach, po lasach, wracał nierychło, i udaną wesołością starał się zatrzeć wspomnienie, które go z domu wygnało.
Ciężkie to były dni, miesiące, lata, z których pierwszy do ostatniego był tak smutnie podobny! Wszelka boleść zaciera się i chodzi, lecz są takiego rodzaju cierpienia, które zabliźnione nawet pozostają ciężkie, draźniące, bolesne na zawsze... Do takich należało to, które dotknęło p. Krzysztofa.
Po dwóch latach Dyogenes, który tém częściéj odwiedzał Wólkę, im więcéj czuł, że tam na coś być może przydatny, rzekł raz do p. Krzysztofa:
— Ej! słuchaj, ojcze... źle robisz... Wszystkiemu koniec być powinien, a gniewowi prędszy niż czemu. Po co ty sierdzisz się jeszcze na syna?
— Cicho o tém, proszę cię zawsze — odparł stolnikowicz.
— Nie! otoż bo nie! odparł Dyogenes: potrzeba raz tę ranę wysondować i zagoić.
— Są rany, co się nigdy nie goją — rzekł stary.
— Ale nie ma winy, którejby Bóg nie kazał przebaczyć! zawołał Kapustyński.
— Jeśli po winie przychodzi skrucha — dodał Krzysztof.
— Aleć o nią nie pytasz, czy przyszła? rzekł pierwszy.
— Bo w nią nie wierzę i dosyć! zawołał stolnikowicz.
Napróżno Kapustyński zaczynał tak po dwakroć i trzykroć, z różnych stron zachodził, chcąc najprzód zmusić Krzysztofa do wygadania się, do rozczulenia, wiedząc że potémby, już i daléj poszło; ale przyparty do muru, stolnikowicz brał kapelusz i uciekał. Złamać go nie było sposobu, nie chciał nawet walczyć.
W chwilach rzadko się trafiających, gdy zjeżdżał ktoś obcy, niespodziany gość do Wólki, widywano na twarzy starego niepokój, który go zimnym potem oblewał, jakby się lękał czegoś... Nie odetchnął, aż się dowiedział kto przybył.
Szpiegowała go żona, położywszy na stole w sypialni list syna, czy go ukradkiem nie weźmie, nie przeczyta, nie okaże miłości skrytéj dla dziecięcia; ale nigdy nie spojrzał nawet na papier, i przeczuwając co zawiera, uciekał postrzegłszy z daleka.
Męczarnie te trwały długo. Raz po nocnéj modlitwie z rana, p. Krzysztof przeszedł się po pokoju, i pocałowawszy żonę w czoło, rzekł do niéj:
— Słuchaj-no jejmość, jabym chciał pojechać do Kaspra.
— A! dobrze, ale...
— Ale nie wiesz po co? dodał z wolna odwracając twarz stolnikowicz — ja chcę, ja chcę — rzekł jąkając się, — to jest życzyłbym wziąć jednego z jego synów... na wychowanie... Dziatwy mają dużo, toby im ulżyło, a w domu u nas z dzieckiem byłoby jakoś weseléj.
Krzysztofowa zapłonęła cała, bo było to pod nową formą zrzeczenie się własnego dziecięcia. Serce się jéj ścisnęło, osłupiała.
— Nie wezmę go im na zawsze... ale potrzebuję... może się serce do czegoś przywiąże... Wszak-ci to także krew nasza, a ty na to pozwolisz.
— A! wola twoja dla mnie święta, mój Krzysztofie! odpowiedziała matka stroskana, — i owszem, jeżeli cię to może pocieszyć, jeśli sobie tego życzysz...
Krzysztof podumał jeszcze.
— Słuchaj, rzekł, tak nie można... Któż to wie? weźmiemy dziecko, a może się z niém zżyć nie potrafimy... Jakby to spróbować? Gdybyś ty Kasprową z synami starszymi poprosiła do siebie, na parę dni świąt... albo i ze wszystkiemi dziećmi?...
Znowu się zamyślił.
— I to nie! rzekł — nie! Dzieci! nie! ja nie lubię dzieci, to się na nic nie zdało! dajmy temu pokój.
Skończyła się na tém urwana rozmowa bez skutku; jednak w kilka dni p. Krzysztof pojechał do Kasprów i przesiedział tam parę dni, kilka razy zbliżał się do ich dziecka starszego, wziął je na kolana, głaskał, rozmawiał... aż to oczy matki zwróciło. Ale zaraz potém wyszedł do ogrodu, chodził długo samotnie, a powróciwszy kazał zaprzęgać i śpiesznie odjechał. Dziecko to zbytecznie mu syna straconego przypomniało.
— Dla mnie już nie ma dzieciny, rzekł powróciwszy do żony. A potém, któż wie? jeśliby swe własne gniazdo porzucić mogło... Wychowałbym drugiego niewdzięcznika i drugą boleść dla serca — nie chcę...
Po kilku dniach Krzysztof zatopił się w czytaniu ksiąg pobożnych, całe godziny przesiadywał nad niemi i płakał: napróżno żona go się rozerwać starała. Niema boleść, która milczy, nie odpowiada, wylać się nie chce i nie przyjmuje walki, jest najgorsza; na tę tylko czas lub śmierć ratunkiem.
Z razu gwałtownie gospodarzył, potém sprowadził Baltazara, prosił go, aby się zajął na jego miejscu wioską, polem, gumnem, i sam tam już ani zajrzał. Grad wybił, burza wywaliła, wyniosła woda, wszystko mu to było jedno: stał się milczący, blady, straszny.
A gdy poczciwa żona, która widziała jak niknął w oczach, przyszła czasem, obyczajem starych szczęśliwszych dni, uwiesić się na jego szyi, przypaść do kolan, całował ją chłodno i lekko od siebie odpychał.
— Anulku, powiedział jéj raz: nie przeniknione są sądy boże! Bóg za to skarał mnie może, żem ciebie miłował nie w Bogu, ale po ziemsku, miłością, jaka się téj ziemi i stworzeniu nie należy, tylko Jemu! Nie łudź mnie tém szczęściem, które na wieki straciliśmy...
I tak starzał szybko, że wkrótce o kiju zaczął chodzić, a nogami powlekał, i osiwiał jak gołąb, i zżółkł jak pergamin, i zobojętniał jak opoka... ale żył... modlitwą.
A! i Annie też patrzącéj na męczarnie, życie szło ciężko i łzami płynęło nieustannemi; ani się z nim rozmówić mogła, ani go przywieść do dawnéj swobody umysłu na chwilę. Baltazar mu czasem śpiewywał swe pieśni wojackie, smętne, poważne; słuchał ich wtedy i płakał, i prosił sam często, aby brat jeszcze nócił... a to było jego jedyną rozrywką.
Nieszczęście stryjecznego poszło staremu wojakowi na dolę, bo się sprowadził do Krzysztofa, zamieszkał na folwarku, i z owego myśliwca a próżniaka wyszedł na cale porządnego gospodarza, jakich mało. Wólka była w takim porządku, że nic się w niéj nie zmieniło od lepszych czasów. Trzeba jednak wyznać, że poczciwy sługa, cichy i niedojrzany Jermaszka, sierota wychowany przez Krzysztofa, gorliwie mu do tego dopomagał.
P. Baltazar ze strzelbą chodził na pole, często zająca przyniósł w trokach, borsuczéj torby nie zrzucał, a śpiewał ochotniéj niż dawniéj. I był teraz w tym domu głową i wodzem, bo starzy oboje tylko płakali.
Już z Dyogenesem, który się często gęsto ze swą skrzypką przywlókł, nie tak było dobrze p. Krzysztofowi; przyjmował go chętnie, ale jego wesołość raziła staruszka, a Kapustyński też niepowstrzymany był w mowie i nie szanował praw domu, w którym o znikłém dziecku wspomnieć nie było wolno. Zdawało mu się, że to nakazane milczenie właśnie boleść w sobie przechowywało, że gdyby mówiono swobodniéj, bólby się wygadał i ulżyłoby się choremu... Z tego powodu choć mu się nie wiodło, zawsze uparcie poczynał rozmowę, która gospodarza draźniła, — a potém już tego ani załatać było.
Kasztelanowa wspomniała Adamowi sama o rodzicach. Uczyniła to, bo jéj na sercu leżało co słyszała o starym ojcu od starościca chełmskiego, który się trochę rozwiadywał o nim i donosił co się w Wólce Brzozowéj działo. Hrabina lękała się pomsty bożéj za cierpienia rodziców, może też chciała wypróbować człowieka i zbadać serce, nad którém pochylała się, nie wiedząc czy w niém jest śmierć, czy życie... Kochała go zawsze szalenie, ale coś jéj mówiło, że ta miłość będzie męczarnią, że on nie ma czucia i przywiązać się nie potrafi: pragnęła więc spróbować go, napomykając o rodzicach, i drżała.
Adam mocno się najprzód zarumienił, matka mu bowiem choć oględnie donosiła, że o nim wspomnieć nie było wolno. Z boku dowiedział się, że gdy raz Dyogenes namówiony przez Annę spytać się odważył ojca, coby uczynił, gdyby syn marnotrawny przybył do jego progu? odparł p. Krzysztof:
— Cobym uczynił? Syn marnotrawny był synem, a ja nie mam dziecięcia! Jeśli przyjdzie obcy człowiek, przyjmę go jak gościa niemiłego, a może wyjdę z kijem na pole, aby się z nim nawet nie spotkać.
Wiedział Adam, że tam mu powrócić nie wolno, a serce jego zlodowaciałe już nawet nie tęskniło do ubiegłych lat młodości, do matki ukochanéj, do cichego ustronia Wólki... Myśli jego krążyły gdzieindziéj. Zdziwił się prawie, gdy hrabina szepnęła mu nieśmiało o obowiązku przedstawienia się rodzicom po tylu latach niewidzenia z nimi, i widać było na jego twarzy niepokój raczéj niż uczucie.
Ona patrzała nań, i wyrok swój czytała w jego chłodnych źrenicach i pobladłych ustach, przez które dosyć obojętnie wycedził:
— Wiesz, że ja tam powrócić nie mogę.
— Wrócić? któż mówi o powrocie? Ale ich możesz i powinieneś odwiedzić! zawołała hrabina.
— Ojciec mnie nie przyjmie — szepnął Adam.
— Któż wie? możeby się dał przebłagać!
— O! ojciec nie! — odparł Adam — jestem pewien! nie! nie!
— Mógłbyś choć matkę zobaczyć... dodała Julia poglądając na niego.
— Tak! matkę chciałbym widzieć... odezwał się z niejakiém wahaniem Adam, — ale doprawdy nie wiem jak i gdzie?
Hrabiny serce się ścisnęło, widząc go tak ostygłym.
— Mój Boże! rzekła w duszy: i mnie może kiedyś czeka takie lodowate zapomnienie.
Patrzała nań długo, milcząco, smutnie, powtarzając sobie:
— Dla czego ja go tak kocham? za co? dla czego? wartże on jest miłości? Pielęgnowałam jego serce, rozgrzewałam je, i skamieniało przy méj piersi. Czuję to, boję się go, i kocham, rozpaczam, a oderwać się nie potrafię... A! to początek pomsty bożéj nademną...
I odstąpiwszy nieco, zakryła sobie twarz rękami.
Adam jadł właśnie śniadanie, spokojnie, rzucając kiedy niekiedy okiem zdziwioném na nią, bo się ani domyślał, co w jéj duszy się dzieje, jaka tam toczy się walka.
Julia wstała, i w gorączce przechadzała się po pokoju.
— Może widok matki wstrząśnie nim, dumała; może go wspomnienia rozbudzą... odżywią... A! trzeba by matkę zobaczył!
— Czy ojciec przyjąć i widzieć zechce czy nie — rzekła głośno, — nie można przewidzieć, to może przyjść późniéj zresztą; ale matkę powinieneś zobaczyć — dodała surowiéj, — ja chcę, żebyś do niéj pojechał, ja sama napiszę do niéj, a starościc chełmski w sekrecie jéj list przeszle... Jesteś tu, blizko, o parę dni drogi... i mógłbyś nie żądać zobaczyć się z matką?
Adam poczuł nareszcie, że wyplącze się z tego tylko pochlebstwem; pomiarkował, że stał się odrażający tym chłodem.
— A! — rzekł cicho z szalbierstwem niegodném — dla mnie kto inny był prawdziwą matką.
Słowem tém kupił sobie bezkarność. Julia obejrzała się czy nie ma kogo z ludzi przy niéj, i poskoczywszy szybko, pocałowała go w gładkie i piękne czoło, które dla niéj promienna otaczała aureola. Jak każdy zakochany, który tysiąckroć kłamie sobie byle mógł kochać, hrabina czułém słowem ujęta, potrafiła chłód nawet Adama wytłómaczyć na jego korzyść.
— Bądź co bądź, rzekła po chwili weseléj: wypada żebyś pojechał do matki. Rzeczy się ułożą... Potrzeba, abyś się z nią widział koniecznie. Niech ona cię pobłogosławi, niech jéj życzenie szczęścia spadnie kropelką odżywczą na mnie, na nas... na tę przyszłość, o którą się tak lękam.
Hrabina kochając szczerze, stała się prawie zabobonnie pobożną; bała się teraz wszystkiego: kary za odebranie dziecka rodzicom, przeklęctw ich na niego i na siebie... Chciała jakoś mniéj poczwarną uczynić tę miłość biedną, któréj każda godzina zdawała się śmiercią zagrażać.
Poszła natychmiast do kasztelana, który ledwie się ośmielił ją przyjąć, gdyż był bez peruki dla gorąca, a miał na głowie tylko białą czapeczkę nakształt kobiecego czepka, podwiązaną wstążką niebieską, i kładł chciwie pasyans, którego przeważne okoliczności pozbawiały go przez dni kilka.
— Mój drogi — rzekła siadając przy nim i wdzięcząc się trochę żona, — ja ci zawsze dokuczam i przeszkadzam... zawsze nie w porę przychodzę z mojemi interesami... Chodzi tu o naszego wychowańca, pana Adama... Przeszkadzam ci?
— Przeszkadzasz! odparł naiwnie kasztelan, nie spuszczając z kart oka.
— Interes krótki i natychmiast wychodzę... Mnie się zdaje, że Adama potrzebaby, dla saméj przyzwoitości, posłać do rodziców.
— Odesłać, mówisz? rzekł kasztelan z wolna.
— Ale nie, chciałabym tylko, żeby się z nimi zobaczył...
— A! tak, żeby się zobaczył! bardzo dobrze... Król czerwienny.... kładę do damy.... uwalniam dyskę... ósemka idzie na newkę... wyjdzie...
— Uważasz?...
— Uważam, mon amie, uważam... As wolny także...
— Więc ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że wypadnie... wypadnie...
— Wypadnie go posłać?...
— Pasyans wypadnie, mówię... a co się tycze Adama... no, to go posłać... Czekaj... trefl zaplątany... maleńka licencya... i wszystko pójdzie jak z płatka.
— Więc go poszlemy? zapytała żona smutnie.
— Kogo? odparł kasztelan, któremu pasyans pamięć i przytomność odejmował.
— Ale Adama!
— A! asindziego Paryżanina! No! tak! posłać go!
— Więc mnie upoważniasz?...
— Ale oczywiście upoważniam... Drugi as w kozie! a to zła godzina na te asy!
Kasztelanowa widząc, że się więcéj nie dopyta, uśmiechnęła się smutnie, ukłoniła i wyszła. Napisała list do starościca chełmskiego, i wysłała z nim kozaka.
Tymczasem dni płynęły niby szczęśliwe, niby spokojne, wśród wielkiéj ciszy; ale Adamek nie był dla niéj czém się ona spodziewała: nudził się widocznie, zbyt wiele mówił o Paryżu, miłość jego była sztywna, czasem popisująca się do zbytku z czułością, z wdzięcznością, z poszanowaniem, czasem rozprawiająca wiele, ale na dnie jéj dawał się czuć smutny jakiś chłód grobowy. Dopóki Adam milczał, hrabina łudziła się, podsuwając mu własne uczucia; gdy usta otworzył, zdradzał się, zrażał ją, uderzała niestosowność każdego słowa, każdéj myśli.
A pomimo tego ona go kochała, był dla niéj ostatnim; gorzéj! był pierwszym, którego umiłowała aż do ofiary, aż do przestrachu, aż do męczeństwa.
W kilka dni otrzymano oczekiwaną odpowiedź z Podlasia. Starościc chełmski za pośrednictwem Dyogenesa zgłosił się do matki, i zasięgnąwszy języka, odpisał, że w żadnym razie ojciec się z synem widzieć nie będzie, że narzucając mu go, narazićby się można na straszne i nieobrachowane następstwa, że matka biedna wyprosi się tylko z Wólki niby na odpust czy nabożeństwo do kościoła w Kodniu w dzień umówiony, i tajemnie z dzieckiem się zobaczy.
Kasztelanowa widząc, że inaczéj nie można, postanowiła posłać go przynajmniéj dla widzenia matki. Niedobrze rozumiała sama, dla czego jéj było tak pilno? ale pragnęła zdjąć z siebie i z niego przeklęctwo biednych ludzi, którym go wydarła. Zdawało jéj się, że matka potrafi przygotować zgodę... Nie miała wyobrażenia, jaki był stan rzeczy w Wólce Brzozowéj.
Wyznaczono natychmiast konie i ludzi dla wychowańca do téj podróży. Hrabina oddała mu swój własny ekwipaż wiejski, starając się tak go wyprawić, aby pokazać, że jest u nich niemal przybraném dziecięciem. Powóz był najświeższy od Dangla, cztery koniki siwe, młode i dobrane, kuchnia jechała osobno w furgonie... Adam wyjeżdżał po pańsku.
Dowiedziawszy się o postanowionéj wyprawie, młody człowiek ani się nią ucieszył, ani zaniepokoił; przyjął o tém wiadomość tak obojętnie, że się serce biednéj kobiety ścisnęło. Ale sobie powiedziała: — „On jest mężczyzną, oni są zmuszeni do tego stoickiego chłodu; kto wie co się dzieje w sercu!... Jużciż źleby było, gdyby płakał i niepokoił się jak dziecię...“
Adam w istocie więcéj w téj chwili myślał o Krystynie i swojéj świetnéj przyszłości, o wyrwaniu się na świat z nowym tytułem i nowemi nadziejami, niż o rodzicach, niż o Wólce Brzozowéj. Gdy nadeszła godzina odjazdu, ubrał się, pożegnał kasztelana, który coś mruknąwszy pod nosem, ręką tylko machnął, dając do zrozumienia, że jest zajęty i nie ma czasu do tracenia na próżnych ceremoniach, a potém z uśmiechem poszedł do hrabiny.
Ona napróżno patrzała w twarz jego, szukając na niéj śladów wzruszenia... Adam był obojętny, uśmiechnięty, zimny, roztargniony.
Polecono mu, aby jechał wprost do starościca chełmskiego, tam się zatrzymał i oczekiwał na wiadomość od matki.
Odebrawszy przez Baltazara uwiadomienie o blizkiém przybyciu syna, którego przez lat tyle nie widziała, Anna była tak wzruszona, że zmuszona ukrywać się przed mężem, nie potrafiła całkiem zataić swéj radości. Rumieniec wypalony na jéj twarzy, błyszczące oczy, niepokój gorączkowego oczekiwania, nie uszły nawet roztargnionego wejrzenia p. Krzysztofa.
— Co to jest? zapytał jéj jednego ranka: widzę, że mi jejmość coś nie swoja?
— Ja? ale nie, to ci się tak zdaje! odparła kobieta. Nic mi nie jest, wierz mi. Chciałam cię tylko prosić, abyś mi pozwolił w tych dniach pojechać na nabożeństwo do Matki Bozkiéj do Kodnia... Wszak mi tego nie odmówisz?
— Do Kodnia? — rzekł wpatrując się w nią p. Krzysztof; który już coś przeczuwał i na pół się dorozumiewał, — a no, bardzo dobrze... konie ci z bryczką zadysponuję, pojedziesz kiedy ci się podoba.
— Jeszcze o dniu nie dał mi znać ksiądz wikary, odpowiedziała żona; chciałam się pomodlić na pewną intencyę.
Usłyszawszy to, pan Krzysztof domyślił się już wszystkiego, i natychmiast urwał rozmowę.
— Dobrze — rzekł — pojedziesz kiedy zechcesz.
Najlepszym dowodem, iż zgadł o co chodzi, było to, że więcéj o wyprawie nie wspomniał, sam tylko poszedł zadysponować krytą bryczkę i najspokojniejszych parę koni, Baltazarowi poleciwszy jeszcze, aby dobrze osie i koła opatrzył. Drogi w tych stronach naówczas nie zalecały się zbyt wytworném utrzymaniem; nie o wiele są one i dziś lepsze, będąc po większéj części w takim stanie, w jakim je Pan Bóg stworzył i wody powymywały. Po staremu snują się one kręto to pagórkami suchemi, to łożyskami wyschłych strumieni: ręka ludzka przyłożyła się zaledwie do wykończenia ich tam, gdzie potrzeba była niezbędna, aby karku nie skręcić. Na trzęsawiskach narzucono kamieni i faszyn, na głębszych dziurach kilka dylów formuje mostki pierwotne, zresztą wyryte koleje błotniste zastępują żelazne. Wiosna to wszystko psuje, lato naprawia, jesień rozgrzęża, zima przechowuje z roku na rok starannie jak szczątki mammuta... Niemała też to rzecz wcale puścić się temi drogami nieco daléj.
Dla bryczki pani Krzysztofowéj i jéj koni był to już chleb powszedni, ale dla p. Adama i jego ekwipażu zadanie niepospolicie trudne; a choć pora roku sprzyjała podróży, nie była ona ani łatwą, ani wygodną.
Starościc chełmski wcześnie się przygotował na przyjęcie zapowiedzianego mu gorącym listem kasztelanowéj gościa, a mając przyniesione przez kozaka oznajmienie kiedy przybędzie, dał znać potajemnie pani Krzysztofowéj, ażeby w dniu następnym przyjechała do Kodnia.
Pełna niepokoju i wzruszenia biedna macierz, stroskana i szczęśliwa zarazem, wyjechała z domu. Pan Krzysztof pożegnał ją w ganku z Baltazarem, konie powoli ruszyły, a bryczka znikła na grobli, ścigana oczyma dwóch ludzi zamyślonych, którzy ją w duchu przeprowadzali niespokojnemi życzeniami serc poczciwych... Baltazar wiedział po co jechała matka; pan Krzysztof pewnie się tego domyślał, ale nie dawał znać po sobie.
Nad wieczór dopiero zaciągnęła się bryczyna do Kodnia i zatoczyła się do jedynego zajezdnego domu, który się tam naówczas znajdował. Żydek gospodarz przyjął ją z ową mieszaniną grzeczności poufałéj, prawie protekcyonalnéj, i usłużności gościnnéj, z jaką bogaci arendarze zwykli byli witać u siebie mniéj zamożną szlachtę.
Noc wkrótce nadeszła, nikt się nie zjawiał, ale nim z rana wyszła do kościoła staruszka, hałas się wielki zrobił w gospodzie: wpadli ludzie szykując stancyę dla jakiegoś pana i wypychając ze stajni skromną bryczynę stolnikowiczowéj. Omal nie wyrugowano saméj p. Krzysztofowéj, która się oświadczyła z przestrachem, że chętnie z dobréj woli ustąpi przybywającemu magnatowi. Pinkus co prędzéj przywdział żupan atłasowy odświętny, i wybiegł na próg, gdyż graf — zapowiedziano bowiem grafa — przybywał z hałasem i uroczystością, jaką zwykli czynić około swych panów słudzy, sądząc że tém ich podniosą. Pani Krzysztofowa, która szła z książką do nabożeństwa na wotywę do kościoła, ani się domyślała syna w téj wrzawliwéj i pompatycznéj kawalkacie: zdało się jéj, że powinien był przybyć skromnie, cicho, ubogo. Usunęła się z drogi i spojrzała obojętnie na wspaniały zaprząg, który tryumfalnie wjeżdżał w bramy gospody; ale w téjże chwili wychylił się z powozu młody człowiek, a w twarzy jego, acz mocno zmienionéj, pani Krzysztofowa poznała własne dziecko... dziecko, dla którego kozak z Żydem zepchnęli ją z drogi, aby mu szerzéj i wygodniéj było zajechać.
Adam poznał także matkę, ale nie wyskoczył do niéj; owszem cofnął się, rzucił w głąb powozu, obrzydliwy wstyd jakiś serce mu ucisnął: wyglądała tak biednie, tak ubogo!
Biedna kobieta zepsutym na wielkim świecie oczom wydała się tak pokorną, tak maluczką istotą, że się jéj zgniłe serce dziecka zawstydziło. Jej czarny kwefik, jéj suknia ciemna i przenoszona, okrycie stare i pospolite, nadawały całéj postaci bardzo skromną powierzchowność; oczy miała wypłakane, czerwone, zaszłe łzami, głowę pochyloną.
Zatrzymała się poznawszy go, stała jak obłąkana, drżąca, serce jéj biło gwałtownie. Mówiła sobie: — Mógłże on rodzonéj swéj nie poznać? Adaś!“
W istocie Adam ją widział, ale się ohydnie własnéj matki w ubogiéj kobiecie zawstydził. Z ukłonami przyjmowała go gawiedź karczemna w sieni; ona stała na uboczu, z daleka. Adam nie odważył się przy sługach pańskich, w obec tego zepsutego dworu, podbiedz do niéj, paść jéj do nóg, uścisnąć, powitać... Obawiał się, aby się z niego nie śmiano; nie chciał, aby wiedziano kim był: duma i próżność tłumiły w nim uczucie... jeśli je miał!
I gdy Jaśnie Wielmożnego grafa wprowadzono z honorami do izby paradnéj, wykadzonéj świeżo łupinami od jabłek i cukrem, staruszka ze łzami w oczach stała wciąż przed karczmą, patrząc na jéj okna, jak te biedne kwoczki, które wychowawszy kaczęta, gdy dzieci wypłyną na wodę, stoją u brzegu, biegają, krzyczą, nie mogąc się w pław puścić za niemi.
Inaczéj ona to spotkanie sobie wyobrażała: łudziła się zawsze, że ją syn kocha, że tęskni do nich, że pozostał dzieckiem jéj wnętrzności... Tłómaczyła go, uniewinniała, czekała... kłamała przed sobą.
Adam tymczasem, acz niespokojny, grał rolę pana, rozmawiał z gospodarzem Pinkusem, wydawał rozkazy, a przez szyby okna oko jego wybiegając, spotykało nieruchomą postać matki, stojącéj wpośród drogi, płaczącéj, niemającéj siły z miejsca się poruszyć. Chciała biedz ku niemu, nogi jéj drżały; pytała siebie, czemu do niéj nie przychodzi? w głowie jéj zawracało się, myśli plątały.
Dumny paniczyk nie wiedział także co począć: sromał się własnéj rodzicielki przed gawiedzią dworu i kilku ludźmi obcymi.
Chwila ta trwała długo jak wszelkie męczarnie. Nareszcie, gdy już biedna Anna machinalnie miała zwrócić się ku kościołowi, aby pójść u Boga żebrać litości, w głowie jéj zaszumiało, zakręciło się, uczuła gorąco, blask ją jakiś oślepił nagle, zadrżały nogi, upadła zemdlona.
Wtém z za węgła budowy jak widziadło wysunął się Dyogenes, który po raz może pierwszy od lat wielu porzuciwszy skrzypki na łaskę bożą na przyzbie karczemnéj, przypadł wylękły do omdlałéj, pochwycił ją na ręce, podniósł jéj głowę wybladłą... Razem służąca i Jędruś nadbiegli do swéj pani, zrobił się przed gospodą wielki tumult, na który przez okno tylko wyjrzał, przyczyny jego nie domyślając się, ani chcąc zrozumieć szanowny pan Adam.
Miał właśnie prosić do siebie lub iść do pani matki, ważąc jeszcze jak to uczynić... tak, aby się ludzie kasztelaństwa nie śmieli.
Tymczasem Anna prędko przyszła do siebie, i powlokła dokoła oczyma, szukając syna. Nie znalazła go i zbladła; drżąca, udała, że szuka książki, która jéj z rąk wypadła. Stary Kapustyński usunął z lekka otaczających i podźwignął ją silną dłonią.
— Jejmościuniu dobrodziejko! chodźmy do pana Boga — rzekł, — zawsze u niego pociecha, on się z ludźmi za nas rozprawi... Ot, na wotywę dzwonią.
Nie mogąc prawie pojąć co się z nią dzieje, matka zebrała wszystkie siły, i milcząca, powlokła się ku kollegiacie.
Widząc ją powoli odchodzącą, Adam poczuł się niespokojnym: oświadczył głośno, że życzyłby sobie przejść się nieco, rozporządził ludźmi, a odpuściwszy matkę z Dyogenesem na dobre staje, sam także wyszedł powoli drogą ku kościołowi.
Ale że Pinkus i kamerdyner kasztelanowéj czuli się w obowiązku odprowadzenia go do wrot, zwolnił jeszcze kroku, nie chcąc, aby się domyślano, że goni za tą biedną kobietą.
Odprawiwszy ich dopiero i rozglądnąwszy się dobrze, posunął się ku cmentarzowi, pomieszany.
Ohyda jego postępowania biła mu do zastygłego serca, sam czuł ją, ale głupia próżność jakaś silniejsza jeszcze w nim była nad resztę poczciwego uczucia. Z głową spuszczoną powlókł się, czując się winowajcą, upokorzonym i znękanym.
Przodem, ale opodal, wiódł Kapustyński matkę, która się w bramie cmentarza zatrzymać musiała, bo ją dusiły łzy niewypłakane, a z niemi nie chciała iść przed ołtarz oskarżać syna przed Bogiem.
Stanęła tu, oparła się o słup, i w milczeniu słuchała.
Starzec przy niéj z suchą, wypaloną gniewem źrenicą, zatrzymał się, żując wyrazy, których wymówić nie śmiał — przeklinał!
Na to właśnie nadszedł powoli przywlokłszy się pan Adam, przybliżył się, stanął zmieszany i cicho wyrzekł:
— Matka!
To słowo ją obudziło, poznała głos dziecięcy, choć w nim brzmiały nie owe czyste dźwięki mowy młodzieńczéj, do których była przywykła, które pamięć przechowała.
— Na kolana! na kolana! do nóg! zagrzmiał głos Dyogenesa; na kolana młokosie! na kolana przed ołtarzem znieważonym przez cię grzeszniku!
Adam stał. Ręce matki już oplotły szyję jego białą, a oczy Anny załzawione wpatrywały się z rozkoszą w tę śliczną twarz, życiem i namiętnościami już napiętnowaną.
— Dziecko moje, dziecko moje!... odzywała się w przerwach łez p. Krzysztofowa. O mój Boże! jakże się on odmienił! jakże wyrósł, jak wypiękniał! — mówiła szybko — i mój on i nie mój; i ten, i cudzy jakiś...
Adam stał jak słup niemy, tak był odrósł i odwykł od tych uczuć, które widok matki w nim wskrzesił; tak się czuł do nich niezdolnym, tak był zimny i zmieszany, że nie wiedział co powiedzieć do rozpłakanéj niewiasty, a serce mu nic nie dyktowało.
Surowo patrzał nań starzec obcy i głową wzruszał smutnie; nareszcie ze wzgardą prawie odepchnął go lekko i poszedł do kościoła. Matka ujęła go za rękę.
— Mów — rzekła — niech usłyszę głos twój; mów mi co chcesz... jam tak długo na dźwięk téj mowy czekała! Jestżeś szczęśliwy? jestżeś szczęśliwy?
Adam milczał, ale powoli odchodził z przykrego wrażenia i oprzytomniał. Tak rzucone pytanie było dla niego nie do rozwiązania. Szczęśliwym ani szczęśliwszym nie był, bo szczęście dla niego kryło się w dali po za tą teraźniejszością, którą uważał za drogę do jakiegoś nieokreślonego celu.
— Ja! rzekł z cicha — sam nie wiem: pracuję...
— Czy cię oni kochają? spytała matka.
Zamilkł.
— Ona jest dla mnie jak matka... wybąknął po chwili.
Staruszka spuściła głowę i uśmiechnęła się gorzko.
— Jak matka — powtórzyła cicho — tak! więc ja, jam już niepotrzebna! więc masz drugą matkę... a ja? a ja?
Adamowi w końcu serce drgnęło, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Nie miejcie mi za złe, żem to powiedział: chciałem was pocieszyć, że źle mi nie jest.
— Tak! tak! jam to sama powinna była przeczuć — odparła pani Krzysztofowa: — kto się wyrzeka dziecka, wyrzeka się i macierzyństwa, i pociech jego; dziś ty i ja — cóż? obcy ludzie, co się kiedyś widzieli.
I znowu płakać zaczęła po cichu, ale z za łez poglądała na niego stęskniona, szukała w nim dziecięcia swojego i znaleźć nie mogła. Był to tylko zimny cień przeszłości.
Adam rad był bardzo, że się ruszyli od bramy, zkąd ich od rynku i gospody widzieć było można, bo zawsze jeszcze pycha czyniła mu towarzystwo matki, ubogo i niepocześnie ubranéj, przykrém i wstydliwém. Poszli daléj podwórzem kościelném, trącając po drodze kamienie grobowe: ona płacząca, on pomieszany. Ale po kilku krokach, matka usłyszawszy w kościele dzwonek, zmieniła myśl, zwróciła oczy na drzwi, ujęła go za rękę i zawołała śmieléj i głośniéj:
— Do Boga!
To mówiąc weszła na próg.
Wyraz ten wymówiony z rezygnacyą męczeńską, dodał jéj siły: pierwsza przestąpiła podwoje... U drzwi, wedle obyczaju swego, w kruchcie modlił się Dyogenes oparty na kiju. Nigdy on nie przechodził daléj nad tak zwany babiniec, nie uznając się godnym bliżéj do przybytku przysunąć. Klękał pod chórem i milczącą modlitwą, z podniesionemi do góry rękami, Pana Boga chwalił.
Matka Adama wsunęła się powoli, minęła go, i podszedłszy kilka kroków daléj, padła płacząc na kolana, a potém krzyżem na ziemię. Adam stał nieopodal od niéj, po pańsku wyprostowany i zimny; nieco się nawet odsunął, bo znowu téj biednéj niewiasty rozłzawionéj, rozkrzyżowanéj wstyd się paniczowi zrobiło.
U ołtarza odprawiała się msza święta, a cicha uroczystość tego obrzędu, któremu mało osób było przytomnych, ukoiła w piersiach przybyłych rozbudzone tém spotkaniem uczucia. Adam tylko, który był odwykł i od nabożeństwa, i od modlitwy wewnętrznéj ducha, rozmyślał zimno oglądając się po kościele, to o matce, to o sobie.
Trwało to dosyć długo. Msza się skończyła, ludzie się porozchodzili, zrobiło się pusto i wyjść nareszcie było potrzeba, a pani Krzysztofowa wciąż leżała krzyżem, i chustka, którą podłożyła pod twarz, na wskroś była od łez przemokła.
Dyogenes widząc, że się już za długo modli, przywlókł się i podniósł ją powoli, ale przeraził się spojrzawszy w jéj twarz zmienioną, zbolałą, załzawioną.
— Chodźmy jejmościuniu do domu, szepnął cicho: ofiarowałaś Bogu boleść swoją, nie ma już co odbierać gdy się raz dało.
Zwlokła się biedna męczennica, a Adam wyszedł za nimi z kościoła sztywny i chłodny.
— Co oni z nim zrobili? szepnęła do Dyogenesa w progu: czy oni mu wyjęli serce? Co się stało z dzieckiem mojém?
— Nie twoje już ono dziś — rzekł z cicha Kapustyński, — nie twoje i nie nasze. Mówiłem jejmościuni: dałaś ofiarę Bogu, nie cofaj, nie dróż się z nią. Co z wozu spadło, to i przepadło... Co raz Bóg wziął, to się nie powróci; nie ma tam serca i nie będzie, moja dobrodziejko: wywałaszyli nieboraka!
Po takim wstępie, niewiele w istocie spodziewać się było można. Adam poszedł za nimi powoli do gospody, gdzie służba zastawiła dla niego śniadanie. Odprawił pod jakimś pozorem ludzi, i poprosił matkę dla podziwiania makat, któremi ściany wybito. Ze stołu nikt nic nie dotknął. Dyogenes miał ten chleb za zatruty. Matka znowu nieco ożywiwszy się, słuchała opowiadań syna o przeszłości, świetnych jego marzeń o jutrze. W tych dziejach nic nie było, coby dziecię z nią łączyć mogło: dzieje obce, ludzie nieznani, uczucia nawet jakieś dla niéj niezrozumiałe.
Cieszyło się chwilami serce matki, gdy się powodzeniem chwalił, gdy jéj malował świetne w przyszłości widoki; to znowu smutniała, bo widziała, że to szczęście niepewne potrzeba było okupić ofiarą dziecięcia, zaparciem się jego.
Kapustyński milczący był i pogrążony.
Tak zbiegł dzień ów ciężki dla obojga.
Widzenie się to nie obudziło serca w Adamie, matce tylko je rozkrwawiło. Dzień cały przeszedł smutnie, dziwnie, żałobnie, jak gdyby nie syn przybiegł uścisnąć kolana macierzy, ale zimny gość jakiś natrętny. Matka mówiła mu wiele o starym ojcu, o jego boleści, o jego smutku, o zmianie, zestarzeniu, a mówiąc płakała.
Łez było do woli, ale jéj tylko: żadnego rozczulenia ze strony Adama. Nareszcie pod noc Kapustyński dopytawszy się zapomnianéj skrzypki, wziął kij, i pocałowawszy w rękę i w kolano Annę, nie żegnając się z Adamem nawet, wyruszył w pochód dalszy. Zostali sami. Matka dopiero teraz poczuła się swobodną i pobiegła do niego, objęła go za szyję, wołając:
— Adasiu! przemów! przypomnij mi te szczęśliwe lata dziecięce, gdyś szczebiotał na moich kolanach, gdyśmy we dwojgu marzyli o tej nieszczęśliwéj przyszłości... A! i ja i ty spodziewaliśmy się dla ciebie świetnego losu; alem nie myślała, że ci od niego umrze serce. Więc ty już nie jesteś synem moim? więc już łez nie masz dla tych wspomnień? nic — nic?...
Adam się uśmiechnął.
— Jestem mężczyzną — rzekł — matko moja! płakać mi niewolno, myśleć trzeba surowo o sobie — i iść... iść, aż dojdę....
— Dokąd?
— Ha! gdzie dosięgnąć mogę! Dla szlachcica polskiego szeroko otwarte jest pole — rzekł z dumą. Wiśniowiecki nie miał powozu własnego, gdy go na króla wybrano.
— Dziecko! cóż ci się śni!
— Wszystko!! to, do czego tylko po szczeblach dojść można, rozpychając ludzi, gniotąc tych, co nie ustępują... Nie czas się cofać: dałem życie za to i pójdę!
Matka zadrżała, ale ją ten zimny upór szaleńca pochwycił, obłąkał: widziała w nim jakąś wielkość, coś heroicznego.
— Więc nie zmiękczać mi powinnaś serce — dodał Adam, — ale je okuć żelazem, aby nic nie czuło, aby go nic zranić nie mogło.
— O! dziecię moje! nie takiéj ja wielkości chciałam dla ciebie, ale wyjednanéj pracą, zyskanéj zasługą i trudem powolnym, i cnotą wielką.
— Cnotą zdobywa się królestwo niebieskie — odparł Adam z lekkością filozofa XVIII w.; — pracą zyskuje się to, że z niéj drudzy potém korzystają; trudem powolnym idzie się do rąk namulonych: — ja muszę iść i dojść szybko.
— Jak to? jakimże sposobem? Zaprzedając się chyba?
— Tak jak za pogańskich czasów zaprzedawano się w niewolę, aby okupić złotem zdobytém dług — ja się może zaprzedam, abym się wyniósł... Ale nie bój się matko, nikt mnie nie kupi całego: znam ich i nie dam się nikomu.
Uśmiechnął się dumnie i dziko. Biedna kobieta drżała, nie rozumiejąc dobrze tych wyrazów.
— Dość, dodał Adam, nie powiem ci więcéj: tybyś mnie nie pojęła i zadrżałabyś może: ja muszę pamiętać, żeby się piąć wysoko, coraz wyżéj — to mój cel — to cel... a reszta...
Machnął ręką z pogardą, i pokręcił ledwie wyrastającego wąsika.
Temi słowy prawie się skończyła rozmowa. Zamilkli; niewiasta wyszła przestraszona, nie pytając go o nic więcéj... przeraził ją.
— Ja muszę jutro powracać do domu — powiedziała mu wieczorem.
— Ja także wyjadę ztąd rano — rzekł wcale jéj nie zatrzymując p. Adam.
— Ale jutro cię jeszcze zobaczę?
— O! koniecznie... jeszcze raz, matko kochana, a potém Bóg jeden wie...
Zasmucił się jakoś i spuścił głowę.
— Czekaj matko — rzekł smutniéj. — Często na drodze, którą ja idę, depcze się ludzi, ale ludzie też zadeptać mogą. Któż wie? może padnę, może okryją mnie błotem, może stratują nogami, może wypchną precz z tego koła, w które się wciskam przebojem. Któż wie? powrócę może kaleką, zdziczałym, szalonym, Zostawcie mi tam kątek u siebie, w sercu i domu... i czasem westchniéjcie za mnie.
— Adasiu! — zawołała ściskając go matka — nie mów tak, nie mów. Idź, ale prawą drogą: choć cię zdepczą, zostaniesz czystym; gdy cię spotwarzą, będziesz miał sumienie za pociechę... Idź spokojnie, wytrwale, powoli — dojdziesz.
— Nie, już nie czas zmieniać drogę, odparł Adam chmurno. Gdym nogą stąpił na stopień powozu, który mnie uwiózł od wrót kościoła w Białéj, już byłem na pierwszym szczeblu, już się zawrócić nie mogłem. Nie pytaj o mnie matko! ale proś Boga, abym w bitwie życia nie zginął sromotnie, na uboczu, zapomniany i skalany.
To były słowa ostatnie; po nich zamknęła mu się dusza i usta, i milczał. Nazajutrz rano do dnia, powóz stał zaprzężony przed gospodą, gdy bryczka Jędrusia jeszcze nie była gotowa. Pani Krzysztofowa chciała być na nabożeństwie przed odjazdem, on się śpieszył napowrót. Rozedniewało, gdy o brzasku przyszedł milczący i chłodny pożegnać matkę. Pokląkł przed nią, a ręce staruszki spuściły się drżące na jego głowę pochyloną, która płynącego na nią cichego błogosławieństwa nie poczuła. Wstał bez łzy w oku, bez wzruszenia, wybiegł i siedział już w powozie, gdy ona jeszcze na tém samém miejscu gdzie ją porzucił, jak wryta płakała... Przed oknami mignął jéj tylko wytworny ekwipaż synowski, którego woźnica zamaszyście z bata po trzykroć wypalił na odjezdném.
Przy Adamie siedział kamerdyner kasztelanowéj, który młodego chłopaka nie bardzo lubił i rad mu był przy zręczności dopiec. Gdy nieco odjechali, schylił się do ucha pana Adama, i rzekł doń z grzecznym, ale szyderskim półuśmiechem:
— Proszę pana grafa, czy też to prawda, co ci ludzie tam pletli, że ta uboga kobiecina, ma być matką jego?
— Moja matka? — odparł zimno pan Adam, mierząc go dumném wejrzeniem — któż to wacpanu powiedział? Cha! cha! Jest to stara ochmistrzyni moich rodziców, która mnie wychowała: chciałem się od niéj dowiedzieć niektórych szczegółów o mojéj familii, dla tego jéj kazałem przyjechać.
— A! a! — zawołał zdziwiony kamerdyner, który doskonale wiedział jak rzeczy stały i uczuł się przerażony tém zaparciem matki przez własne dziecię... Słów mu brakło, przeląkł się téj potwory tak gładkiéj, ślicznéj i wymuskanéj, którą wiózł z sobą, skłonił się pokornie i nie rzekł już nic, ale pomyślał:
— Nie trzeba go zaczepiać! Źle będzie tym, co mu w poprzek drogi staną... O! o! ten się nie zawaha przed niczém.
Droga, którą wprost, nie zajeżdżając już do starościca chełmskiego, powracał pan Adam, szła mimo gościńca, który wiódł z Kodnia do Wólki Brzozowéj.
Niespokojny o żonę p. Krzysztof, wyszedł z rana z kijem i różańcem na spotkanie żony... Los chciał, — a los wie często co czyni, choć go o ślepotę posądzają, — by na ciasnéj grobelce powóz synowski natknął się na idącego pieszo staruszka...
Ze zwieszoną na piersi głową, w szaréj kapocie z prostym koszturem w ręku, Krzysztof zadumany, zamodlony szedł wolno z różańcem, gdy nagle nad głową usłyszał niemal umyślnie, hałaśliwe klaśnięcie z bata i wrzawę nadbiegających tuż, tuż koni. Pański woźnica widząc ubogiego człeka, z fantazyą magnackiego pachołka, palnął mu nad uchem, a starzec, który turkotu nie słyszał, przelękniony, chcąc nagle na bok usunąć się z drogi wązkiéj, padł w rów szczęściem suchy... Podniósł głowę siwą, z któréj czapka zleciała, aby zobaczyć tego, który był przyczyną jego upadku, i wejrzenie gniewne spotkało u góry nad sobą uśmiechniętą dumnie twarz... nieznaną i znajomą zarazem.
Serce ojca poznało, przeczuło raczéj syna... Adam przerażony poznał ojca. Dwa ich wejrzenia na chwilę krótką jak błyskawica starły się niespodzianie. Oko starca pełne było wyrzutów, oko dziecka pełne strachu... Obu źrenice stężały, jakby widzeniem piekielném rażone.
— To on! zakrzyknął ojciec chwytając siwe włosy — to on!
— To on! rzekł podnosząc się z siedzenia Adam.
Ale konie chwyciły nagle i powóz odbiegł szybko..
Mrowie przeszło po skórze człowieka, który nie miał w sercu uczucia. Coś mu się stało jakby weń piorun uderzył: czuł przepowiednię fatalną, czuł jakby mu drogę zaparło przeklęctwo rodzica, świst śmiechów szatańskich przeleciał mu po mózgu i prześwidrował uszy na wylot...
— A! — zawołał zaciskając pięści — fatalność! przeznaczenie.. Więc niech się spełni co mi wyznaczono: nie cofnę się ze strachu...
Leżący nade drogą bez czapki, z łysą, siwych włosów resztkami pokrytą głową, starzec powtarzał jedno:
— To on! tak to on... mówił to wciąż drżący i uśmiechał się do siebie. To on! jaki śliczny! jak po pańsku! jak wspaniale koło niego!... A! a! że też mi nie rzucił jeszcze złotówki za to potrącenie! A! a! byłbym ją schował i pokazał jejmości.
P. Krzysztof leżał tak na pochyłości rowu, i nie miał siły ani woli, by powstać. Przejechały wozy, przeszli ludzie witając go: „Pochwalony!“ Przesunęły się kobiety z dwojakami niosąc strawę robotnikom na połudenek, on siedział tak wpół, napół leżał uśmiechając się do siebie gorzko. W rękach drżących trzymał różaniec; nie podjął czapki, nie szukał kija, słońce mu piekło obnażoną głowę... nie ruszył się.
Niespokojny nieco o niego pan Baltazar, począł go szukać, ale się nie domyślił gdzie iść po niego. Upłynęło dobrych kilka godzin; dopiero nierychło wracająca z miasteczka pani Krzysztofowa zatrzymała się z krzykiem, przelękła widząc męża leżącego w rowie z dziwną, jakby obłąkaną postawą i uśmiechem dzikim na ustach. Ludzie stanęli, pozeskakiwali z bryczki, ona pobiegła ku niemu z oczyma zapłakanemi... Poznać było można z jéj twarzy głębokie strapienie, które strach chwilowy jeszcze powiększył.
— Krzysiu! co ci się stało? co to jest?.. zawołała.
— A cóż! nic! odparł stary wesoło — dziwne zrządzenie... Wystaw sobie moja jejmościuniu, poszedłem naprzeciwko was, zamodliłem się około różańca; wtém... jakby piorun, pal z bata, wpada na mnie śliczny powóz zaprzężony siwemi konikami i spycha w rów starego niedołęgę... Jego właściciel, jakiś raźny chłopak, tylko się mojéj biedzie uśmiechnął... Wystaw sobie Andziu! kropla w kroplę podobny paniczyk do Adasia! Gdyby Adaś żył, powiedziałbym, że ładny z niego chłopak i dobrego ma woźnicę... Ja to lubię: kiedy z fantazyą, to z fantazyą... U nas tak! u nas tak, mościa dobrodziejko! z drogi hołota, jasne pany jadą...
Biedna kobieta tuliła go, słuchając przerywanéj mowy, krzyczała i mdlała, ściskała starca, a jęk nie dozwalał jéj wyrzec słowa...
— Ale czegoż asindźka desperujesz! przerwał Krzysztof: nic mi się nie stało! nic! całym przecię! tylkom się nastraszył trochę, ale w rowie odpocząłem... Bo też to starym za swoją miedzę nie chodzić...
I zaczął się znowu śmiać, ale sucho, strasznie i dziko, a gdy siedli do bryczki, zamilkł nagle, tylko co kilka minut porywał go jakiś śmiech konwulsyjny, dziwny, wesoły, jasny, ale przerażający. Anna cisnęła go do piersi i tuliła napróżno jak rozpłakane dziecię.
W ganku znaleźli oczekującego na nich niespokojnie pana Baltazara, który ujrzawszy ich oboje z daleka, począł wesoło machać czapką. Napróżno mu Anna znaki dawała, aby się uśmierzył w tych objawach wesela: był po dobrym kieliszku wódki i w usposobieniu szczęśliwém.
Gdy konie już stanęły przed gankiem, chciał zażartować, że państwo zatęskniwszy do siebie, dali sobie rendez-vous na gościńcu; ale spojrzawszy na pana Krzysztofa, zdrętwiał.
Stary wyglądał jak trup, trząsł się i śmiał razem: na policzkach bladość śmiertelna, a oczy obłąkane... W postaci jego było coś tak nienaturalnego, że jedném wejrzeniem Baltazar poznał, iż ich jakaś przygoda straszna, niespodziana spotkać musiała. Nie śmiał nawet wypytywać.
Ale stary wysiadłszy, zaraz mu sam opowiadać zaczął, w tych niemal słowach co żonie; chłod i szyderstwo nielitościwe podnosiły je do tragiczności... Baltazar zrozumiał, osłupiał, zamilkł, krzątał się tylko około nieszczęśliwego starca cały drżący.
Pod wieczór potrzeba było sprowadzić starego z ganku, bo sam ani pomyślał wejść do pokoju; potém gdy go posadzono przed stołem, siedział przy nim nieruchomy, ust nie otwierając i niekiedy uśmiechając się do siebie... Żona mu późno w noc cicho przypomniała, że czas na modlitwę i do snu.
Rachowała na to, że ów obraz Chrystusów zmiękczy go, rozełzawi, a nawyknienie do nabożeństwa otworzy mu duszę... Odeszli więc wszyscy, zostawując go samego.
P. Krzysztof jeszcze siedział chmurny; kiedy niekiedy wśród ciszy rozlegał się śmiech dziki, dreszczem przejmujący wszystkich; po nim następowało długie, głuche milczenie.
Biła już północ na starym zegarze, gdy przetarłszy oczy wstał nareszcie pan Krzysztof, z krzesła i namarszczony poszedł wprost do oświeconego obrazu Chrystusa. Słabe światło lampy oblewało go blaskiem łagodnym: rzekłbyś, że wizerunek żył i poruszał się, tak był pełen wyrazu. Starzec stanął i przypatrywał mu się długo; nareszcie roześmiał się głośno, szalenie, rubasznie.
— Ha! cierpiałeś, — zawołał głośno stając w postawie dumnéj naprzeciw Ukrzyżowanego — i nie masz litości nad cierpieniem? Modliłem się ja długo do Ciebie... alem nic nie wymodlił...
Zamilkł chwilę, spojrzał i rzekł daléj:
— Za cożeś Ty mnie ukarał? powiedz? mów? Czy chcesz mnie zrobić świętym? męczennikiem? czy pastwą szatana? ha? Mówże, odezwiéj się! Ukarałeś mnie za to chyba, żem Ci służył, żem był wierny Twoim przykazaniom!... I jak!... Nie! nie! Nie ma dla nas Boga! nie ma...
To mówiąc porwał nóż, i z ręką w górę podniesioną biegł do obrazu, któryby był przebił, gdyby Anna czatująca w progu, nie nadbiegła z krzykiem i lamentem, a Baltazar z drugiéj strony... Stary wojak chwycił mu silnie dłoń i wyrwał z niéj żelazo.
Usłyszawszy hałas nadbiegających, starzec jakby oprzytomniał: rzucił się uciekać, padł na kolana, rozpłakał się.
Zamęt stał się w domu jak w dzień sądny; krzyki i płacze rozlegały się po cichych przed chwilą izdebkach... Krzysztof podniósł głowę i twarz całą strumieniami łez oblaną. Był już chłodny i przytomny.
— Po księdza — zawołał rozkazująco — po księdza! Nie bójcie się — dodał poglądąjąc po otaczających — rzecz skończona, jam zupełnie zdrów na umyśle... dyabeł poszedł do piekła... Anusiu! nie płacz proszę, to już ostatni termin... Dokona się wszystko uczciwie i po chrześciańsku. Trochę pobałamuciłem. Boże przebacz, ale to już przeszło. Niech mi zaraz Jędruś siada na kasztanka i leci wprost, przez suche błoto, do wikarego, a prosi, aby wikary wziął z sobą wiatyk i przybywał co rychléj. Teraz się potrzeba modlić i Boga przebłagać.
Podano mu wody, zwilżył usta... otarł zimny pot z czoła, westchnął...
— Anulku — rzekł całując ją w rękę — przepraszam cię moja droga, głupstwo się stało, ale caro infirma... Wszystko się miłosierdziem bożém naprawi.. Bóg wielki przebaczy... patiens quia aeternus.
Zaczął się modlić po cichu...
— Héj! przerwał po chwili: zawołać mi tu gumiennego; powiem mu słowo...
Pobiegli po Hordieja, który nie spał, cała czeladź gwarzyła przy ognisku na folwarku. Oblókł się w świtę nową stary i nadbiegł do pana.
— Co jegomość rozkaże? spytał
— Chodź-no tu bliżéj — rzekł stary — idź-no ostrożnie... weź klucze od strychu... znieś mi zawczasu trumnę: wysypiesz z niéj zboże dla bydła i drobiu... z pyłu ją oczyścisz i postawisz w spichrzu na dole, aby potém łapaniny nie było.
— A na cóż to, z przeproszeniem jegomości? — szepnął Hordiej kłaniając się — kiedy dzięki Bogu zdrowiuteńki...
— No! no! słuchaj ino mnie, wiem już ja co czynię... Naści talara — odezwał się dobywając skórzanego woreczka p. Krzysztof — idź, zrób jak mówię, ale żeby mi nikt nie słyszał... A jeśli spytają, po com cię wołał? powiesz, żem ci miarkę żyta kazał zawieźć dla starego Onyski... bo też to trzeba zrobić.
Hordiej smutnie głowę spuścił, całując go w rękę.
— Słuchaj-no jeszcze — przywołał go stary — zobacz, czy się to tam nie rozeszło zbytnie? boby potrzeba poreperować.
Hordiej kiwnął głową.
Gdy gumienny wyszedł, p. Krzysztof zażądał brata Baltazara.
— Siadaj przy mnie bracie... rzekł spokojnie... W kuferku pod mojém łóżkiem jest światło jarzęce, i trzysta złotych na ubogich i msze święte w woreczku... Jest tam habit tercyarski i pasek świętego Franciszka.
— Ale na cóż to? zawołał Baltazar.
— Na co? jakiś ciekawy! rzekł Krzysztof. To ci się mówi, ażebyś wiedział... Poproś, żeby przyszła Anusia.
Biednéj Annie ducha nie stawało, ale się dźwigała biedaczka, zapłakana i wylękła, biegając po domu i przyklękując przed obrazami co chwila.
— Moja jejmość, pomóż mi się modlić — odezwał się p. Krzysztof — mów zemną litanię i co ci serce podyktuje... Lepiéj mi będzie za tobą docisnąć się do Pana Boga.
Chciał powstać, ale mu było ciężko, niemoc go chwyciła nagła, modlił się tak do rana, wpół klęcząc, na poły leżąc oparty o krzesło.
Były to modlitwy jak przy konającym.. Nieustannie przerywał je pytaniami, czy ksiądz nie nadjeżdża? Ale świtało już dobrze, gdy ksiądz wikary z Panem Bogiem przybył, bo go Jędruś nie zastał na plebanii i musiał czekać, aż powróci od chorego.
Naówczas zamknęły się drzwi... i parę godzin długich trwała spowiedź ostatnia.
Gdy wszystek dwór przyszedł poklęknąć u łoża starca, aby być świadkiem obrzędu uroczystego pojednania z Bogiem i wyboru w wielką podróż ku lepszemu światu, — Annę wynieść musiano z pokoju starca, gdyż z płaczu omdlała. Otwarłszy oczy, gdy wstała i wyszła razem z księdzem do pierwszéj izby, ujrzała na tapczanie pokrytym kilimkiem zimnego już trupa męża, z zamkniętemi oczyma, z założonemi na piersiach rękami; ale z wyrazem spokoju wiekuistego, z uśmiechem przebaczenia i miłości na ustach. Konający pobłogosławił syna.
W ogrodzie przy rezydencyi państwa kasztelaństwa, u narożnego muru, wzniesiony był tak zwany belweder, z którego widok na okolicę nie miał równego: żadne okno pałacowe rozległością taką krajobrazu pochwalić się nie mogło. Belweder ten zbudował dla fantazyi Włoch architekt, który stare zamczysko restaurował, proprio motu, w rogu dwóch schodzących się murów, które park opasywały, stawiąc go może, aby sobie trochę czarowne Włochy i daleką przypomnieć ojczyznę. Z płaskim dachem, oszklony wkoło, ozdobiony był na czterech wystających kształtnych słupkach wzniesionemi naczyniami kamiennemi, w których rosły, niestety! blaszane tylko, zielono pomalowane aloesy, niezgorzéj wszakże naśladowane. Obok nich, w pyle i kurzu zwilżonym rosą, puszczały ukradkiem drobniejsze trawy, kwitnąc w sekrecie pod martwemi liśćmi nieżywéj rośliny.
Tak często na świecie za urzędowém malowaném życiem kryje się skromniejsze... ale prawdziwe i żywe.
Ponieważ nie było pewności, czy winna latorośl zechce opasać owe murowane słupki dla niéj przygotowane, okalające belweder włoskim obyczajem, pomalowano na nich dosyć zręcznie liście i gałęzie zielone.
Jakkolwiek ta ornamentacya od kilku już lat opłókiwana śniegami i deszczami dosyć była nadwerężona, a czasu niebytności państwa kasztelaństwa i okien z oddalonéj budowy trochę nakradli sąsiedzi, — zrestaurowano znowu nieco belweder, bo w nim często sama pani z książką siadać lubiła. W pośrodku był to sześciokąt prawie rotundę czyniący, otoczony wygodnemi sofami. Na każdym ze słupów przedzielających ścianki w pompejańskim smaku malowane, długie w złoconych ramach zwierciadło odbijało przeciwległe widoki, oknami śmiała się zielona okolica, szeroka łąka z rzeką srebrzystą i czerniejącemi lasy w oddaleniu.
Daleko przez zieleń pól i łęgów wiła się droga gdzieniegdzie drzewami wysadzana... Ale z tych niegdyś regularnie rozstawionych, upartsze tylko pozostały, resztę wyłamali pastuszkowie i ubodzy ludziska, aby daleko po drwa nie chodzić do lasu. Lipy poschły, bo z nich odarto korę; brzozy, bo z nich sok obficie spito na wiosnę; wierzby wyglądały jak nieszczęśliwe kaleki. Ale z tą biedą gościńcowi było jeszcze piękniéj: nie był on do zbytku wyszamerowany, zielenił się gdzieniegdzie, fantazyjnie kręcąc się i zdobiąc jakby przypiętą wiązką drzew. Droga kręciła się jak tancerka wesoła po szerokiéj izbie, zawracając gdzie się jéj co uśmiechnęło. Tu i owdzie wymknął się to jarząb stary zgięty trochę, cherlający, ale dla tego w jesieni okryty tém obfitszemi jagody, im w lecie uboższy był w liście, — to stara skrzywiona lipina odarta, strzaskana piorunem, a z pośrodka suchych gałęzi strzelająca kępkami bujnéj zieloności, które nie wiedzieć jaka siła z zeschłego pnia wydobyła, — to brzoza z krwawemi, od wiosny niezagajonemi ranami, — to wierzbina bez głowy, rozłupana, na wylot przebita, a z czupryną gęstą, jakby dopiero żyć poczynała, — to sosna sucha, sztywna, a rzadkiemi igiełkami ledwie zdradzająca, że jeszcze nie umarła.
Spodem pod cieniem tych magnatów, czepiały się tu i owdzie, to krzak łoziny, to parę gałązek głogu, to owe niepoliczone krzewy bez nazwiska, które się rodzą, aby małym ptaszętom dać schronienie, opierać się mężnie wszelkiego rodzaju prześladowaniom, i zginąć jak żyły — nieznane i niepoliczone.
Na téj drodze przerzynającéj przestrzeń szeroką, spoczywały niespokojne oczy kasztelanowéj, która od wyjazdu Adama siadywała najczęściéj w belwederze, rozmarzona, smutna jakaś i wyglądająca jego powrotu. Oko serca mogło o milę rozpoznać tu przybywającego, przeczuć go w tumanie pyłu i domyślić się w czarnym punkciku dalekim... Trochę wprawy łatwo dozwala rozróżnić podróżnego na gościńcu: inaczéj on pyli pod pańskim powozem, a inaczéj pod chłopską furką wlokącą się powoli i podnoszącą zaledwie niewielki obłoczek, umierający u nóg szkap zmęczonych.
Tegoż samego dnia wieczorem, kiedy się jeszcze nie spodziewała Adama pani kasztelanowa, spostrzegła kawalkatę, która z początku zdała się jakby powozem i furgonem ulubieńca, wkrótce jednak po ciemnéj maści koniach poznała kogoś obcego. Adam nie mógł być tak prędko z powrotem, a gość każdy przy dzisiejszém usposobieniu hrabiny, nie był jéj pożądany: chciała i wolałaby być sama z sobą. Tuliła resztkę szczęścia ziemskiego do zbolałego łona, nie umiała mówić z ludźmi, wstydziła się ich i obawiała. Postrzegłszy powozy dążące do zamku, załamała ręce i rzekła w duchu:
— A! znowu jakieś natręty!
Pocieszała się tém jeszcze, że to być mógł natręt jaki do męża, jaki sąsiad śpieszący z respektem do dygnitarza, lub ktoś, kogo ona przyjmować i bawić nie będzie potrzebowała; ale powozy zbliżały się szybko... i rozpoznać już w nich było można siedzące kobiety.
Tych jak najmniéj widzieć pragnęła; ale na wsi każdego przybyłego gościa przyjąć potrzeba, na to nie ma ratunku. W kwadrans potém, świeża, piękna, wesoła choć w szatach żałobnych, które jeszcze podnosiły jéj wdzięki, ukazała się wcale niespodziana... Krystyna.
Wbiegłszy do salonu, padła w objęcia najlepszéj przyjaciołki z owym zapałem, który im mniéj jest szczery, tém bywa gorętszy. Uścisnęła Julię, ucałowała, nie mogła się jéj napatrzyć, o mało jéj nie zjadła.
— Tylko co powracam do kraju — rzekła, widzisz, nie mogłam wytrzymać bez ciebie... par monts et par eaux pośpieszyłam, żeby cię uściskać... Pragnęłam pomówić z tobą, było to potrzebą duszy mojéj... Wiesz już dawno, że jestem w żałobie, le pauvre homme a terminé ses souffrances et mon martyre... (westchnęła) — ale to już dawne dzieje... Ten biedny mój Łazarz, żebyś wiedziała, jak niespodzianie skończył... A ile mi kłopotów zostawił na głowie!.. nie mówmy... Cóż się z tobą dzieje? jestżeś szczęśliwa mów mi wszystko a wszystko...
I spojrzała jéj w oczy. Odpowiedź malowała się na twarzy hrabiny, bladéj, zmęczonéj, powleczonéj troską i smutkiem... uśmiech przecię przeleciał po jéj ustach, ucałowała przyjaciołkę.
— Jestem szczęśliwa, o ile... na ziemi być można — rzekła — kocham... to dosyć.
— A on?...
— A on — odparła hrabina — czyż miłość i szczęście mierzy się tém jak nas kochają? Mnie się zdaje, że tém jak my kochamy. Ja go kocham... i to mi wystarcza.
— Ale on? on? powiedzże mi, jakeś go znalazła? — z osobliwszém natręctwem, patrząc jéj w oczy, zawołała piękna wdowa.
— On! on mi się wydaje doskonałością samą, bo ja go kocham... kocham! powtórzyła hrabina. Czegożbym więcéj pragnąć mogła na ziemi? Przeżyłam Krzysiu, jak ty, jak my, wszystkie córki wieku, w niewierze, w obojętności, w szyderstwie długie lata... i na zastygłe już serce przyszło uczucie wówczas, gdym się go nie spodziewała.
— O! te późne jesienne owoce zawsze są cierpkie, błyskając czarnemi oczyma zawołała Krystyna — nie chcę cię nudzić ciekawością moją... Adam est un jeune complet... il est parfait... ukształcił się bardzo.
— A! może nadto! szepnęła kasztelanowa po cichu — trochęm go wolała takiém prostém, naiwném dziecięciem, ale dziś... jużbym go kochała zbrodniarzem i ostatnim z ludzi...
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! rzekła — ty kochasz comme on n’aime plus, albo raczéj comme on n’a jamais aimé.
— Sądź mnie jak chcesz, zawołała kasztelanowa, ja inaczéj nie potrafię: raz, ale bohatersko i na śmierć.
Krystyna spojrzała uważniéj, i przeszła się po pokoju.
— Wiesz — zawołała nagle — nie byłam nigdy u ciebie na wsi, ale prześliczny ten twój castel stary, i tak romantyczny! C’est si moyen âge! tak szczęśliwie potrafiłaś go sobie urządzić... Spędzicie tu całe lato?
— O! jak najdłużéj można... nie chce mi się powracać do téj nieznośnéj Warszawy.
— Coż? bałabyś się o swojego Endymiona? ruszając ramionami zawołała Krystyna. O! poznałam go... Powiem ci szczerze: nie masz się o co lękać nas kobiet... jest pełen ambicyi, chłodny, obrachowany, jakby młodości miał twarz tylko... Jest nadto stary... ale gdzie chodzić będzie o dostojeństwo... odda za nie i ciebie, i wszystko.
Julia podniosła oczy groźne.
— Tak sądzisz? spytała.
— Nie wiem, mylę się może; lecz jeżeli go zechcesz przywiązać stale, trzeba dać pastwę jego namiętności, trzeba nieustannie ukazywać mu jakieś cacko u góry... Ja sądzę, że wy, nie mając dzieci, moglibyście bardzo przysposobić go za syna...
Julia pobladła; pytanie było straszliwe, sięgało do głębi. Ona nie mogła starać się o to, boby się wyrzekła w takim razie zamążpójścia za niego, a w duszy może rachowała, że kasztelan był stary, że... Nie mogła się szczerze spowiadać przed Krystyną, choć najserdeczniejszą przyjaciołką... spuściła oczy.
— Tak — rzekła — jabym tego pragnęła, ale ty znasz kasztelana, jak on w interesach jest trudny. Jego rodzina ma nad nim przewagę, któréj ja zwyciężyć dotąd nie mogłam.
— Żartujesz...
— W małych rzeczach ustępuje mi: gdy idzie o ważniejsze, wcale mnie nie pyta.
— Sama jednak pojmujesz, że jeśli go jakimś węzłem stalszym nie przywiążesz do siebie, ambicya pchnąć go może daleko... Może się podobać kobiecie... złakomić się na bogactwo, na świetniejsze dla siebie widoki...
Julia pobladła jak marmur, zadrżała, wyciągnęła rękę.
— Dosyć, dosyć, nie mów — zawołała — rozumiem cię. Nieraz już myślałam o tém... ale naówczas, słaba kobieta, przemienię się w lwicę broniącą dziecięcia.
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! droga ty lwico moja! nie obronisz swego lwiątka, bo ono będzie w spisku z nieprzyjacielem... Cóż ci po niém zresztą, jeśli cię kochać nie będzie? jeśli poczujesz, że gdzieindziéj jest sercem?
— Tyś nigdy nie kochała! krzyknęła Julia powstając — nie, ty znałaś tylko tę miłość samozwańczą, która była grą o pierwszeństwo, pychy naszéj igraszką, nie zaś przywiązaniem namiętném. Ja go kocham! jabym pogardzając nim musiała go kochać jeszcze... Straciłabym go i poszłabym w ślad za nim, aby go zobaczyć w objęciach obcéj; jabym brzydząc się nim, jeszcze szaleć za nim musiała... To nie jest miłość spokojna, oparta na kolumnie szacunku, jak ją symbolizują nasi malarze: to miłość ślepa, dzika, szalona, bezmyślna... zwierzęca, jeśli ci się ją tak nazwać podoba; ale nie! tajemnicza, fatalna, bo nic nie żąda, tylko patrzeć na niego, tylko go mieć przy sobie, tylko raz choćby we dnie, mieć sobie rzucone, jak pies kość do ogryzania — wspomnienie, słowo, uśmiech... To, co ty mi mówisz, mówiłam sobie stokroć sama: jam stara... ja go utrzymywać nie potrafię, ja go poświęceniem, złotem, ofiarą, pokorą, łzami nie przytrzymam, będę musiała go stracić... no to cóż? ale umrę kochając go.
Słuchając tych słów wymówionych gorączkowo, Krystyna pobladła z kolei.
— Przyznaję ci się, serce drogie, że znowu takiego szaleństwa nie pojmuję... No! ładny jest, miły chłopak. Co chcesz? podobał ci się, bawi cię; ale wszakże podobnych mu są tysiące po świecie...
— Nie! on jeden, on jedyny! bluźnisz!
— Tak ci się to dziś wydaje.
— Dziś? tak jest od lat kilku: każdy dzień mocniéj przy sercu ten węzeł mi zaciska. Pamiętasz, ile razy igrałyśmy z ludźmi, ileśmy razy przetęskniwszy dwa wieczory aż do łez, trzeciego nową historyę zaczynały z uśmiechem. Ale tam były komedye, a to jest — to jest tragedya starożytna... Czytałaś kiedy tragedye starożytne? zapytała Julia...
— Ja? Corneill’a! Racine’a czy Voltaire’a.
— A! nie! to woda z mlekiem i łyżeczką rumu — to mdłe. Ja z nudów wpadłam na tłómaczenie Sofoklesa. Nie znasz tego świata fatalności, przeznaczeń, krwawych scen i majestatycznych obrazów: miłość moja z niego pochodzi.
— Ja nie znam tego świata...
— Widzisz, mówiła Julia rozgrzewając się coraz bardziéj: nasze dawne miłostki wszystkie były sprawami wietrznemi, skandalem, płochością, zabawą. Moja miłość niczego się nie lęka. Cóż mi ludzie? ja nie mam wstydu, bo kocham. Co mi cierpienie? Miłość topi je jak kroplę goryczy w przepaści nektaru. Nie lękam się sztyletu... ognia, trucizny... śmierci.
— Ale tyś doprawdy heroiczna! odparła jakoś chłodno całując ją przyjaciołka — nigdy cię taką niewidziała.
— Bom nigdy taką nie była...
Zamilkły chwilę.
Cisza zimna jak dreszcz śmiertelny trwała czas jakiś. Julia z zaognionemi oczyma, otoczonemi czarną obrączką trosk i łez, z zapadłemi policzki, z twarzą wypieczoną od rumieńców chorobliwych, mimo znękania, była jakoś dziwnie piękna, wyraz jéj rysów podnosił ją do bohaterstwa. Ale jéj piękność heroiczna była z rodzaju tych, na których się tylko wielkie serca poznać umieją: była piękna i straszna zarazem. Obok niéj, jakby dla zupełnego kontrastu, siedziała biała, rumiana, wesoła swobodna, z czołem pogodném Krystyna; po licu jéj przeleciało jakby wrażenie przestrachu.
— „Czyżby mnie odgadnąć miała? spytała się w duchu siebie — czyżby zastraszyć mnie chciała? Ale nie, marzy mi się chyba: to niepodobieństwo! Wolałabym zresztą tak od razu jasno postawić pytanie i rozświecić je lub rozwiązać.“
Wzburzone uczucia oba przyjaciołek, powoli lżejszą rozmową się ukołysały; zaczęły mówić o Paryżu, o dworze, o znajomych, choć Julię mniéj to teraz obchodziło. Krystyna starała się ją wybadać i zmusić do wyznań, i ku wieczorowi rzuciła kilka pytań o przybyciu Adama, o jego usposobieniach dla niéj; ale zaledwie napomknęła o tém, Julia jéj przerwała:
— Czekaj — rzekła — nie pytaj mnie, ja ci nic nie powiem, nie mogę. Nie sądź, abym chciała robić tajemnicę, nie strzegę się wcale, nie myślę o tém co powiedzą ludzie; ale to jest jedną z cech téj miłości mojéj, że powinna zostać osłonioną, tajemniczą, między mną a sędzią moim — Bogiem... Ludzkie oko, ludzkie ucho dotykać jéj nie może; nie umiem o niéj mówić, nie śmiem słowem się otrzeć o nią... ledwie odważam się myślą.
Krystyna rozśmiała się głośno.
— Dziwaczysz! sprzeczasz się sama z sobą: dziwnie, dziwnie!
— Prawda! czuję jak to wszystko jest śmieszne, odparła Julia — ale to tak jest. Inaczéj być nie umiem, nie chcę, nie mogę.
— Jednakbym się chciała dowiedzieć, czyś kontenta z mojego wychowańca? bo wszakże jest to już po trosze i mój wychowaniec...
Julia siadła, i poglądając bacznie na Krystynę, odezwała się:
— Powiem ci prawdę, jam chybiła w początku: niepotrzeba było z niego nic robić, trzeba go było zostawić wychowańcem natury, tak jak był. Któż wie! ostudziliśmy może serce, może osłabili uczucie, może starłyśmy pyłek z tego kwiatu.
Krystyna usta zagryzła. Część tego pyłku w istocie do jéj różowych warg przylgnęła. Nie śmiała rzec słowa: ta Julia rozgorączkowana wydała się jéj straszną.
Tego dnia chmurna opuściła pokoje, a przyszedłszy do przeznaczonego sobie mieszkania, siedziała długo zamyślona, posępna. Nie wyobrażała sobie tego przywiązania Julii tak gwałtowném, tak silném jeszcze, tak namiętném, poczynała się go lękać; ale nie znałby kobiety ktoby sądził, że strach w takim razie zmusi ją do ustąpienia. Jest on nowym bodźcem do przełamania trudności: zdobycz zdała się jéj tylko pożądańszą.
Postanowiła czekać powrotu Adama, przypatrzyć mu się, pomęczyć go trochę, nastraszyć, może nawet trochę przygotować przyjaciołkę do katastrofy... a potém pożegnać ją na zawsze. Wiedziała teraz dobrze, iż mieć go będzie gdy zechce.
Nazajutrz spodziewano się powrotu ulubieńca. Julia była od rana weselsza i niespokojniejsza zarazem wyglądała nieustannie wszystkiemi oknami, mówiła, o nim tylko, choć zwracano rozmowę na inne przedmioty, z każdą godziną dnia wzrastało jéj rozdraźnienie, z którego przyjaciołka dosyć nielitościwie sobie żartowała.
— Nie radabym cię zmuszać — rzekła pod wieczór, — ale ja trochę Adama poznałam: ty na niego i przywiązanie jego wiele rachować nie możesz... Tam nie ma takiego serca, jakiego ty wymagasz.
— Tam, tam może całkiem nie ma serca! gwałtownie odparła Julia. Ale wytłómacz mi, dla czego kocham go takiego jaki jest? dla czego nie kochałabym go może gdyby był doskonalszy? Ja sama tego nie rozumiem... lecz wiem i czuję, że tak jest.
— Więc lecisz w przepaść! Pozwól, by cię nad jéj brzegiem ręka przyjaźni próbowała przynajmniéj powstrzymać.
— Nic mnie nie wstrzyma; czuję, że lecę w nią — i wpadnę.
— Nie chciałabym cię zrażać do niego — rzekła po chwili przyjaciołka, — ale doprawdy...
— Na cóż ci to moje rozczarowanie potrzebne? zapytała Julia — mów?
Zamilkły znowu.
— Jesteś więc fatalnie wyznaczona na cierpienia! zawołała Krystyna.
— I cierpię — dodała Julia, — na to nie ma ratunku.
Poszły razem do belwederu, zkąd drogę widać było; ale dnia tego jeszcze Adam nie przybył. Trzeciego już się Krystyna do wyjazdu sposobić zaczynała, ale pozornie, bo wiedziała, że ją wstrzymywać będą i myślała zostać, aby go doczekać. W południe jakoś nadjechał Adam.
Na twarz Julii świeże wystąpiły rumieńce; pobiegła do zwierciadła; cały dom był w ruchu dla pieszczocha pani... Krystyna się ogromnie niecierpliwiła... Adam nierychło nadejść raczył, ubierał się, odpoczywał; posłano mu do jego pokoju śniadanie; sto razy wychodziły do niego kartki i posłańcy. Nareszcie ukazał się w całym blasku téj piękności miękkiéj, wdzięcznéj, delikatnéj, wyświeżonéj, wydmuchanéj, która stanowiła charakter jego twarzy i fizyognomii ogólnéj.
Julia pomimo że się wstrzymywała przy świadkach, wychodząc naprzeciw niemu cała była drżąca... a pożerała go oczyma... Krystyna przyglądała mu się z nieznośném, dojmującém, szyderstwem; jéj wejrzenia wbijały się w piersi jego jak sztylety,.. Adam wszakże nie okazywał się zmieszany tą niespodzianką, ani dziwną rolą swoją; zachował zimną krew, przytomność, i dla Julii był z zimném, pokorném uszanowaniem.
Biedna kobieta, jak wszystko co on czynił, znalazła to postępowanie w obec Krystyny najwłaściwszém zastosowała się do téj wskazówki i rozkazu, była również lub starała się przynajmniéj być poważną i chłodną.
Niecierpliwiło to Krystynę. Patrzała na nich milcząca i chmurna przez godzin kilka, często zagryzając wargi, lub rzucając słówka draźniące, dwuznaczne, napawała się przykrością, którą czyniła obojgu. Gdy na chwilkę hrabina wyszła, a Adam został z Krystyną sam na sam, spojrzeli na siebie zimno, ale przenikająco.
— Dla czegożeś tu przyjechała? szepnął Adam.
— Dla czego? O! nie rozumiesz więc — z tłumionym i nieszczerym śmiechem odparła kobieta: — chciałam własnemi przekonać się oczyma, jak wielką dla mnie czynisz ofiarę... Ale tu nie miejsce mówić o tém — przerwała żywo — mogliby nas podsłuchać. Zrobię tak, aby mię poproszono, żebym przenocowała... ty uczynisz tak, abyś do mnie mógł przyjść wieczorem, gdy się rozejdziemy, ale koniecznie.
Rzecz była niebezpieczna i trudna, p. Adam zawahał się nieco.
— O! ale to być musi! rzekła z przyciskiem — mamy z sobą o ważnych rzeczach do pomówienia.
Wtém posłyszawszy szelest sukni nadchodzącéj Julii, dodała:
— Jakże ślicznie kwitną te laury! przypominają Włochy.
Julia weszła. Oko jéj z jakiémś niedowierzaniem instynktowém spoczęło na obojgu; ale Krystyna była niedocieczona, a Adam stał opodal i szczypał roztargniony kwiatki, o których była mowa. Na jego twarzy malowało się tylko jakby wielkie, majestatyczne znudzenie.
Począł się zaraz użalać na ból głowy niezmierny, dokuczliwy, i zażądał odejść do siebie, aby się wcześniéj położyć i usnąć. Migreny naówczas były w modzie, podlegali im i mężczyźni wielkiego świata. Julia nie okazała się wcale przeciwną odpoczynkowi po podróży. Znikł więc pan Adam wcześnie z horyzontu, i nie ukazał się więcéj: przyjaciołki pozostały sam na sam.
— Prawda, jak on jest cudownie piękny! zawołała po jego odejściu hrabina łamiąc ręce. Może ta piękność zwodzi, może pokrywa duszę czarną, ale ona mówi do mnie nieziemskim językiem o aniołach otaczających tron boży... Może pod nią jest serce skamieniałe, może się kryje zdrada... zbrodnia... niewdzięczność; ale w tę twarz jabym marząc patrzała wieki... i pojmuję wiekuistą szczęśliwość z oglądania Boga... Ale nie bluźnijmy!
Zakryła oczy. Krystyna ruszyła ramionami z uśmiechem tłumionym.
— A! kobieto! tylu było nadeń piękniejszych? A Staś? a hr. August? a pan generał?
— Wszyscy byli piękniejsi, ale on jest dla mnie więcéj niż piękny, — on jest pięknością samą.
Krystyna poczęła się śmiać, Julia także.
— Jakżeś ty szalona! — rzekła — nieprawdaż?
— O! prawda! życzę ci tak raz w życiu oszaleć!
Na tém skończyła się rozmowa.
Krystyna wstała, aby się pożegnać.
— Jutro do dnia — rzekła — wyjechać muszę: nie będę cię już budziła. Może mi masz co polecić? jadę wprost do Warszawy.
Dwie przyjaciołki mniéj wprawdzie czule niż przy powitaniu, uściskały się jednak z wylewem przyjaźni, pożegnały potém chłodnawo. Krystyna odeszła do pokojów dla siebie przygotowanych, hrabina do swéj sypialni, znużona jéj towarzystwem, rada, że się jéj nareszcie pozbyła.
Pilno jéj było usunąć tego natrętnego, ciekawego świadka i pozostać znowu samą: nie pragnęła teraz ani ludzi, ani roztargnienia.
Z uczuciem błogiego spokoju cofnęła się do swego pokoju, usiadła przed zwierciadłem i zadzwoniła na wierną Pamelę, aby się od powiernicy dowiedzieć o ulubieńcu. Ona jéj zwykle służyła do poselstw, za pośrednika i wiernego szpiega.
Pamela przyszła nierychło, chmurna, zamyślona; po jéj twarzy można się było dorozumiewać, że przynosi jakąś niedobrą nowinę.
Julię uderzyło to tém mocniéj, że ona była w dobrym humorze. Rozpuściła długie swe i piękne warkocze na ramiona, i przypatrując się sobie w zwierciadle, pytać go się zdawała, czy jeszcze kochaną być może? Pochlebca szklany odpowiadał jéj potwierdzająco.
Była w istocie piękna jeszcze, piękna szczególniéj podniesieniem ducha, wielkiém uczuciem, choć wiek i strapienia, choć sam ten żar namiętności wypiętnował ślady na jéj obliczu. Uszlachetniło się ono, wyjaśniło miłością dochodzącą do zupełnego zaparcia się siebie i ostatecznéj ofiary. Twarz jéj zmieniła się jak serce, sama ona czuła się teraz piękniejszą, bo uczucie gorące jak światło wewnętrzne w alabastrowéj lampie rozlewało na nią wyraz, który tylko ono dać może, który bardziéj niż linie i barwy stanowi istotną piękność.
Uśmiechając się, wsparta na łokciu, dumała. Zdawało się jéj niepodobieństwem, aby tą siłą magnetyczną nie pociągnęła ku sobie, by człowiek co tak był kochany, mógł jéj nie kochać.
W téj chwili błogiego uspokojenia, żadne trwożne przeczucie nie mąciło jéj nadziei. Pamela wszedłszy, spojrzała na nią prawie z politowaniem, ale zarazem z dziką jakąś radością, któréj doświadcza zastygły człowiek, mogąc słowem rozczarować szczęśliwego.
— Wiesz tam co o nim? spytała Julia Pameli; czy śpi? czy chory? zmęczony? prawda?
— Nic nie wiem — odparła sucho powiernica.
Hrabina spojrzała na nią, i postrzegła dopiero na jéj twarzy ślad niezwykłego jakiegoś wrażenia.
— Co ci jest? czyś ty chora? zapytała.
— Pani wie, że ja nie choruję nigdy — odpowiedziała Pamela wzdychając.
— Czegożeś ty tak ponura, właśnie gdy jam taka szczęśliwa?
— A! może dla tego, że się o pani szczęście obawiam — ciszéj szepnęła przyjaciołka.
— Miałożby mu co zagrażać? Mów! mów!
I hrabina zerwała się prędko.
Pamela spojrzała i umilkła nagle, jakby się jéj przelękła.
— Pani bo nic powiedzieć nie można: każdą rzeczą tak się przerażasz i wszystko bierzesz do serca... A!... doprawdy, ten młokos jéj nie wart.
— Cicho! cicho! bluźnisz!
— Każesz mi pani milczeć, będę milczała.
— Ale nie! mów! ja się niczego nie lękam, mów.
— Ale cóż ja pani powiem?.. Pani dawno to wiesz, że ja mu nie wierzę, a teraz może większe mam powody niż kiedykolwiek.
— O! nie cedźże mi trucizny po kropli, wyléj ją całą od razu! zawołała ręce łamiąc Julia: mów na Boga!
— Zdaje mi się, żeś pani mocno zbłądziła, sama mu robiąc znajomość z Krystyną.
Julia drgnęła.
— Nie! nie! to nie może być! ona jest moją przyjaciołką.
Pamela uśmiechnęła się, odpowiadając francuzkiém przysłowiem:
— On n’est trahi que par ses amis...
— Ty wiesz już coś?
— Wiem, ale po cóż mam panią martwić!
— Zabij mnie, jeśli chcesz... ale ratuj serce moje! zawołała gwałtownie kasztelanowa. Może czas jeszcze... może to złudzenie... domysł... mów!
— Nie gniewajże się pani na mnie — przyklękając zaczęła powiernica. Od wczoraj wiem przez jéj ludzi, że w Paryżu zbyt się z sobą często widywali, że przesiadywał tam często sam na sam z nią do późnéj nocy... Pomiędzy nimi coś jest. Pani uważasz, że ten jéj pośpieszny przyjazd nie jest naturalny. Nie ręczę, żeby ta choroba wieczorna nie była zmyślona: ja téj kobiecie nie wierzę.
Cała ogniem spłonęła Julia: przyszły jéj na myśl wyrazy rozmowy z Krystyną, jéj uśmiechy, jej rumieniec, gdy Adam wszedł do salonu. Szybko zwinęła włosy, narzuciła na ramiona płaszczyk, porwała klucz od pokojów Adama, i nie rzekłszy słowa, wyszła. Wargi jéj trzęsły się, oczy były łez pełne. Pamela chciała ją wstrzymać, ale się jéj wyrwała silnie, popchnęła ją i wybiegła.
Drzwi mieszkania Adama, od których Julia klucz miała, były wewnątrz na zasuwkę zaryglowane; w oknach nie było widać światła. Julia zawahała się, czy poprzestać na tém, czy dobijać się koniecznie prawdy; ale w gorączce namiętności prawda zdawała się jéj znośniejszą od kłamanego szczęścia: poleciała żywo do pokojów Krystyny.
W pierwszym znalazła czuwającą sługę, która widocznie zmieszana, powstrzymać ją chciała oznajmiając, że pani śpi od dawna. Odepchnąwszy ją, Julia szybko wpadła do sypialni.
Dziwny, niespodziany obraz oczom się jéj przedstawił.
Krystyna leżała na szezlągu oparta na białéj ręce z wdziękiem posągu; przypominała znaną Agryppinę muzeum neapolitańskiego: może się od niéj nauczyła téj postawy. Drobne jéj nóżki, w białych jedwabnych pończoszkach, wysunięte z pod sukni, zdawały się umyślnie ułożone na pokaz i pokusę... Przed nią na podnóżku klęczał pan Adam, patrząc jéj w oczy i uśmiechając się. Szeptali z sobą cicho, nachyleni ku sobie.
Scena ta w lewo ode drzwi wchodowych się odegrywała; oświecała ją jedna słabo płonąca lampa w alabastrowém naczyniu, a wdziękiem układu wyzywała współczesnego jakiego malarza.
Julia niepostrzeżona stanęła w progu oparta o drzwi, i długo dosyć przypatrywała się im, gniotąc serce, które się jéj z piersi wyrywało.
Wzrok jéj napawając się widokiem téj zdrady, coraz siły nabierał, natężenia, grozy, gniewu, zajadłości; nareszcie jako ostry miecz wbił się w Krystynę, która nie widząc jeszcze rywalki, poczuła ją... i z lekkim okrzykiem porwała się z szezlągu.
W téj chwili Julia podeszła milcząca kilka kroków ku nim, — i nim wylękła kobieta potrafiła się zasłonić i uchylić, drżącą, białą dłonią rzuciła jéj w twarz... policzkując bezwstydnicę...
Potém splunąwszy ze wzgardą i rzucając z dłoni rękawiczkę, która dotknęła jéj twarzy, spojrzała na Adama, który stoczywszy się z podnóżka, na kolanach na posadzce, przerażony, z rękami załamanemi zdawał się błagać litości.
Po krótkim urwanym wykrzyku nastąpiła cisza śmiertelna. Julia pochwyciła za rękę Adama, i nakazująco chciała pociągnąć go z sobą, ale młody człowiek oparł się jéj gwałtownie, i wyrwał.
Oprzytomniawszy nagle, ostygły, zdobył się na siłę niespodzianą. Piękna Krystyna płakała z gniewu.
Julia jeszcze słowa na ustach znaleźć nie mogła, nareszcie jak wybuch wulkanu wyrwało się jéj z piersi:
— Precz żmijo! precz! nie kalaj mi domu!...
— Julio! na Boga! posłuchaj! zawołała Krystyna składając ręce — opamiętaj się, szalona!
— Tak! jam szalona... tyś podła!
— A jeżeli ja go kocham także?... krzyknęła zrywając się oparzona tym drugim policzkiem kobieta; a jeśli on mnie, nie ciebie kocha?
— Ty! kochasz! tybyś mogła kochać! szydersko, dziko zaśmiała się Julia.
— Julio! milcz! przerwała Krystyna blednąc: obie mamy zbyt wiele rachunków z przeszłością, po cóżbyśmy ją wyzywać miały?... Milcz! ja go kocham, on jest i będzie moim...
Adam milczał. Julia zwróciła się ku niemu.
— To mój narzeczony — dodała Krystyna — jest moim mężem, albo nim będzie jutro... Dałam mu rękę, ty nie możesz być jego żoną!
Na te słowa biedna kobieta, jak piorunem rażona, uczuła, że się jéj zawróciło w głowie. Błysk przeleciał po niéj i padła na krzesło rozpłakana, nieprzytomna; wszystka wściekłość i energia ją opuściły.
— O Boże mój! — zawołała — matkę i ojca dla mnie, a mnie poświęcił dla téj kobiety... Nie! nie! to być nie może! Mów Adamie... mów, ulituj się!
I zsunęła się przed nim na ziemię, uklękła w postawie błagającéj; włosy jéj rozwiązane okryły ramiona, jak modląca się Magdalena Corregia była uroczéj piękności... nie poruszyła wszakże tego kamiennego człowieka.
— Drogi mój! wołała — nie, to być nie może!... to sen! ty mnie zdradzić nie możesz... ty masz serce... Jam w tém sercu, w twéj piersi była pierwsza, jam ci dała poznać szczęście, ja cię tak kocham: mógłżebyś mnie opuścić, zabijać? Mów, Adasiu... litości! litości!
Ale Krystyna okiem czarném, rozogniającém się coraz bardziéj wpiła się także w jego źrenice... On stał i zdawał się myśleć tylko co ma odpowiedzieć; ale żaden muskuł twarzy jego nie zadrgał.
— Ja... ja nie mogłem tak pozostać... rzekł wreszcie głosem stłumionym. Byłem tu dworakiem, sługą, zabawką... Jestem sam na świecie, bez podpory... moja cała przyszłość...
Słowa zdławione wstydem, w gardle mu zamarły. Julia rzuciła mu się do nóg.
— Panie mój! krzyknęła — widzisz, ja nawet wstydu już nie mam... ty miéj litość.. Ja ci wszystko przebaczę... zapomnę... powróć do mnie tylko... Ja umrę, ja bez ciebie żyć nie mogę... Czego zażądasz, zrobię wszystko... zabiję męża, otruję go... oddam ci wszystko co mam, ukradnę czego zabraknie, wydrę... Mów! co mam robić?... ale mnie nie opuszczaj...
— Moja droga — przerwała Krystyna, która miała czas spić swój wstyd i uspokoić się — to są próżne naśladowania téj starożytnéj tragedyi, o któréj mi wspominałaś... Ja go kocham, on mnie kocha, twoim już nie jest, nie będzie, być nie może. Rozstańmy się spokojnie, jak przystało na dwie przyzwoite ex-przyjaciołki i rywalki... Czegoż ty chcesz od niego? Ja mu daję los, imię, rękę, opiekę głośną i jawną rodziny; ty mu nic prócz wypełzłych wdzięków dać nie możesz...
— Więc to nie jest człowiek! zaryczała Julia; więc to na sprzedaż niewolnik, którego kupujesz sobie!... Mogłaś sobie kupić innego, a nie kraść mi go... złodziejko!
Na chwilę w głosie jéj zawrzał śmiech szyderski, ale łkanie go stłumiło. Rzuciła się ku Adamowi, chcąc go uścisnąć, ale młodzik się cofnął, a ręka Krystyny odtrąciła go na szezląg i wskazała mu rozkazująco miejsce po za sobą.
Biedna opuszczona płakała, rzucała się, chodziła po salonie zataczając się, a widok téj strasznéj boleści, nieméj, rozpaczliwéj, nie czynił wrażenia na téj zimnéj parze, która na nią patrzała jak na widmo obłąkane. Nagle Julia schwyciła nóż leżący na stole, rzuciła się ku Adamowi i pchnęła go nim w piersi. Ale uderzenie to było słabe i niezręczne, nóż tępy, a Krystyna i Adam zdołali cios odwrócić i wyrwać z jéj dłoni żelazo... Hrabina padła na posadzkę, wijąc się w konwulsyach bolu i płaczu.
— Na Boga! zawołała Krystyna — ludzie posłyszą, nadejść kto może. Możnaż się było spodziewać takiego szaleństwa!.. Adamie, idź WPan i każ natychmiast konie zaprzęgać... jedziemy razem, ty ze mną... Ja tu chwili dłużéj pozostać nie mogę... prędzéj... prędzéj!
Na te słowa posłyszane czy odgadnięte, Julia porwała się z ziemi.
— Ja go nie puszczę! zawołała; on nie pójdzie ztąd, on jest mój! jam go kupiła przecię wstydem, hańbą, sercem... Zwołam ludzi, popełnię gwałt... każę bezwstydnicę osmagać... Nie dam go!
Krzyk ogromny rozległ się po pokoju; ale z nim uleciał ostatek sił nieszczęśliwéj, która padła zemdlała... napoły umarła...
Przerażona Krystyna porwała za rękę Adama, i nieoglądając się po za siebie, wskazawszy służącéj Julię, nie czekając koni, obawiając się istotnie gwałtu, wybiegła z pałacu, drogą na pole... mimo ciemności nocnych.
Tak się skończył akt téj tragedyi, o któréj późniéj najdziwniéj sprzeczne krążyły pogłoski.
Warszawa téj zimy była bardzo świetna; nigdy może zjazd nie był tak liczny.
Do świetniejszych domów stolicy należał dom hrabiny O....., niegdyś sławnéj z wdzięków i życia dosyć swobodnego Krystyny X...... Warszawa zdumiona została jéj niespodzianém zamążpojściem za człowieka prawie zupełnie tu nieznanego, młodszego znacznie od niéj, o którym powiadano, że wzięty na wychowanie przez swych dalekich krewnych, opuściwszy ich, przeszedł do ciepłéj wdówki. Ciemna jakaś, straszna, skandaliczna historya kryła się w głębi tego wypadku, o którym zresztą bliżsi milczeli, dalsi nie wiedzieli wiele, a ciekawi niewiele dopytać się mogli. Dosztukowywano wyobraźnią i domysłami to, czego brakło w opowiadaniach, mało kto wszakże chciał i lubił o tém mówić.
Wiedziano tylko, że kasztelanowa Julia dla słabości męża pozostawała na wsi na czas jakiś, a przypisywano to poróżnieniu z dawną przyjaciołką i wychowańcem.
Ślub pani Krystyny z młodym chłopakiem i nagłe jego wyniesienie się zwróciły nań uwagę wszystkich; godzono się też niemal ogólnie na to, że godzien był losu, który go spotkał, gdyż przymioty umysłu, powierzchowność miła, uprzejmość w obejściu, takt w postępowaniu z ludźmi, wielce go zalecały. Jeden tylko był dla niego głos pochwały ogólny i zgodny.
Pani Krystyna, która czas bardzo długi spędziła za granicą wyszedłszy za mąż, postawiła swój dom na stopie bardzo świetnéj. Świeży spadek po ciotce, która jéj zapisała całe swe mienie, szczątki odziedziczone po mężu, dawały jéj więcéj jeszcze środków zajaśnienia na teatrze ówczesnym wielkiego świata. Uboga była może potępiona i wzgardzona, bogata i można w stosunki, została wytłómaczona i uniewinniona. Ludzie znajdowali nawet, że los ten jéj się należał.
Dom nowo otwarty zalecał się nadzwyczajną elegancyą i dobrym tonem; uchodził jeśli nie za jeden z najświetniejszych, to za jeden z najwykwintniéj urządzonych w Warszawie; obudzał nawet zazdrość wielu współzawodniczek majętniejszych, ale nie tak zręcznych. Zaślubiny państwa młodych, odbyły się gdzieś na wsi po cichu; ale późniéj przez wielowładną i możną rodzinę krajczyny uświęcone zostały mnóztwem wspaniałych przyjęć i obchodów, gdyż pani prezentując swojego męża, obwoziła go po całym kraju. Państwo młodzi przybyli po téj wędrówce matrymonialnéj do stolicy, poprzedzani sławą młodego stadła, które zajaśnieć miało na horyzoncie Warszawy blaskiem najlepszego zagranicznego tonu. Wiele sobie z góry obiecywano z tego domu.
Sama pani wiedziała dobrze, iż jedynym sposobem utrzymania przy sobie męża było rzucenie go w tę grę namiętności ambitnych, w to polowanie o znaczenie i wziętość, które pochłaniając go całego, miało mu odjąć ochotę do innych intryg i zabawek.
W nauczającéj podróży, którą z nim odbywała od komina do komina dworu swéj familii, starała się, jako wytrawniejsza od niego, wskazać mu przykładami na członkach swéj rodziny, umiejętność życia i robienia karyery, różne strony politycznego świata, różne drogi pochodu i sposoby, jakiemi dobijać się było można coraz wyższych szczebli.
Naturalnie nie było tam wcale prawie mowy o korzyściach ogólnych dla kraju z obrania téj lub innéj drogi, ale o wyzyskaniu położenia dla siebie... Krystyna dawała mężowi zbawienne nauki, a w obawie, aby się zbyt porywczo ku jednéj stronie, paląc za sobą mosty, nie rzucił, kreśliła mu za wczasu program przyszłego postępowania.
— To co czyni rozdzielona familia moja, która wszędzie ma przyjaciół, plecy i zwolenników, na pozór będąc w opiniach niezgodną, a w rzeczy zabezpieczając się tym podziałem na wszystkie obozy od wszelkiego wypadku — myśmy powinni uczynić na mniejszą skalę. Niepotrzeba się garnąć wyłącznie do nikogo, ale o ile możności żyć dobrze ze wszystkimi, czekać, patrzeć i zachować się dla wypadków, aby one nas nie zgniotły... Każde stronnictwo wymaga ofiar... a ty ani ja nie powinniśmy paść ofiarą... Trudno jest zgadnąć kto wygra; trzeba być zawsze gotowym stanąć przy tych, co się utrzymają. Cała twoja mądrość — mówiła mu Krystyna — grać rolę obojętną, niewyraźną, dać się pożądać wszędzie, pokazać czasem, że się ma siłę, ale jéj nie poświęcać, qu’à bon escient... gdy się dobrze wyrachuje, jakby się z niéj największy wyciągnęło pożytek.
Nauki te trafiały do przekonania uczniowi, który w przyswajaniu ich sobie okazał bardzo wiele intelligencyi. Krystyna dotąd ze wszech miar była z męża zadowolona, wiele też sobie obiecywała w przyszłości po nim.
Rzadko kto potrafi się tak prędko wcielić w położenie całkiem dla siebie nowe, jak hrabia Adam; (został bowiem hrabią niezaprzeczonym), znano go już w stolicy i zwano le beau.
Chłodny, obrachowany, grzeczny, miły na podziw, pełen słodyczy, pełen wyrozumiałości dla bliźnich, którym nigdy nawet najjawniejszych grzechów ich nie miał za złe, ani się niemi odstręczał, — hrabia Adam był w ogóle ze wszystkimi dobrze, lubili go wszyscy, pożądany był wszędzie.
Surowi wprawdzie dziwili się trochę, widząc go siadającym z kolei na wszystkich stołkach; ale młodość i skromność wymawiały ten sceptycyzm polityczny. Sądzono, że wszystkich krzesełek próbował, aby w ostatku obrać sobie najdogodniejsze.
Chętnie posługiwał jednym i drugim, uśmiechał się ich argumentom, przyklaskiwał skromnie postępowaniu, rysy tylko zbyt wybitne zawsze się starał ścierać i łagodzić. Najradykalniejsze teorye przechodząc przez jego usta nabierały charakteru oklepanek rozcedzonych w wodzie różanéj, nikomu nie szkodliwych.
Z kolei też salon hrabiny dawał przytułek gościnny Kołłątajom i Ignacym Potockim, to znowu Branickim i Rzewuskim; a że w nim wszyscy się bawili i każdy potrzebował terrytoryum neutralnego, aby się na niém czasem spotkać z przeciwnikiem i wybadać go — znajdowano go pod tym względem bardzo wygodnym.
Adam właściwie nie miał żadnych stałych przekonań. Zbyt był młody jeszcze, więc nie mógł sobie wyrobić mocnych idei politycznych wychowanie paryzkie zatarło w nim zasady młode, w zamian nie dając mu żadnych nowych, prócz mglistych pojęć jakiegoś idealnego, lepszego bytu ludzkości, stanu natury, popsutego i nadwerężonego przesądami. Przesądem naówczas zwało się w ogóle wszystko, czego nie rozumiano.
Czując, że w wielu rzeczach doświadczenie żony mogło mu być przewodnikiem bezpiecznym, pan Adam słuchał jéj wiernie. Krystyna była nim zachwycona.
Posłuszna tradycyom familijnym, ważyła jeszcze jaką dlań obrać ma drogę. Umysł jéj żywy, chwilowo dawał się opanowywać ideom nowym, ale praktyczność niewieścia wstrzymywała ją od zupełnego oddania się im i poświęcenia jednemu stronnictwu. Z nowatorami wyuczyła się ich języka, i gdy towarzystwo było wybrane, szydziła z przesądów jak drudzy; ze starymi, którzy ubolewali nad ideami nowemi, dźwiganiem się do równości wszystkich stanów i t. p., umiała zręcznie rzucić argument i żarcik na stronę ich przekonań.
Nie wiążąc się ani z jednymi, ani z drugimi, hrabina wyczekiwała. Adam był jako młody skłonniejszym do rzeczy nie starych, był przytem szlachetką ubogim wielkiego imienia, i musiał się zasługiwać po trosze nowemu obozowi; ona jako z panów pani miała tę żyłkę arystokratyczną, któréj wypróć z człowieka nic nie potrafi, nawet nieszczęście, nauka, nawet serce i umysł wzniosły.
Dom nowy był więc bardzo przyjemny, urządzony nie tak wspaniale, jak raczéj wykwintnie i starannie, nadewszystko dobrego tonu. Hrabina była bogatą świeżo otrzymanym spadkiem, więcéj niż resztkami dawnego mienia, które z nieboszczykiem mężem zadłużyła; kłopoty majątkowe, których dawniéj doświadczyła, nauczyły ją więcéj rządności, wiek dojrzalszy uczynił prawie oszczędną. Mąż musiał się stosować do jéj woli i był posłuszny.
W istocie przybrany ten małżonek młody, który dogadzał miłości własnéj kobiety, chlubiącéj się najpiękniejszym mężczyzną w Warszawie, trzymany był w dość ostrych klubach, ale tak, aby ich nie czuł zbytecznie. Hrabina nie kochała go zbyt zapalczywie, ale była o niego zazdrosną, obchodziła się z nim trochę jak z młokosem i studentem, nie dozwalała rozporządzać niczém. Była dobrą dla niego i łagodną, ale panią.
Adam, który sądził, że tu dopiero swobodnym będzie, poczuł się w wywatowanéj bawełną niewoli. Kajdany były złote, brylantowe, kwiatkami upstrzone, ale ciężyły jak wszelkie więzy.
Jedném słówkiem czasem, w chwili rozdraźnienia, hrabina dawała mu poczuć gorzko, że go wyciągnęła z niczego, że go, jak mawiała; uszczęśliwiła, podniosła... Adam miał sobie wyznaczoną pensyę miesięczną, wystarczającą na potrzeby, zbyt szczupłą na fantazye; interesa były w rękach pani, a ilekroć on się sam chciał do nich wmieszać, zbywała go milczeniem znaczącém, z marszczkami na czole, udając, że nie słyszy, że nie widzi lub nie rozumie. Cała służba domowa zacząwszy od dziwnie brzydkich, jakby naumyślnie dobranych garderobianek, aż do stróża kamienicy, miała ciche posłannictwo szpiegowania pana i donoszenia o wszystkich jego obrotach. Rozkazy wydawane przez niego proprio motu, gdy przechodziły pewny zakres, szły przed spełnieniem po konfirmacyę do wszechwładnéj pani.
Adam nie mógł nie poczuć téj roli upokarzającéj dla mężczyzny. Nosił on tytuł męża, spełniał jego rolę, ale mu nie wolno było sięgnąć po władzę mężowską. Zazdrosna do śmieszności hrabina, sama sobie pozwalała być zalotną, gdy jéj do tego przyszła ochota, ale najmniejsze ze strony męża zapytanie, mina, obudzały w niéj tylko śmiech pogardliwy. Odprawiała go, kazała mu przychodzić, wzywała do siebie lub nie dopuszczała jak się jéj podobało.
Z jego strony najmniejsze opóźnienie w mieście, trochę swobodniejszy ruch, wywoływały sarkazmy, wymówki, kilkodniowe milczenie i innego rodzaju delikatne prześladowania.
W ogóle starała mu się życie uczynić znośném, ale pragnęła by je wiódł posłusznie, wedle zakreślonego przez nią planu, i wyrzekł się własnéj woli. Wszystko aż do stroju, jaki miał włożyć, aż do ksiąg, które miał czytać, do ludzi, z którymi bliżéj się mógł związać, było mu wyznaczone; niekiedy nawet, jakby dla wypróbowania, pytała go o zdanie sprawy z zadanéj mu lekcyi.
Adam czasém się też probował zerwać z tego łańcucha, ale do niego powracał, bo gdy chciała, umiała go zręczna pani upieścić, ukołysać i zniecierpliwiony umysł uśmierzyć, trochę obudzić namiętność, podraźnić dumę, odegrać nawet miłość jakąś w swoim rodzaju zapalczywą i działającą jeśli nie na serce, to na młode zmysły.
Była to kobieta z doświadczeniem, z głową, bez serca wprawdzie, ale rozumna i zręczna. Życie z pierwszym mężem posłużyło jéj wielce do wprowadzenia drugiego; okuła go powoli, delikatnie, i robiła z nim co chciała.
W kilka tygodni po ślubie, z rana, poprosiwszy go do siebie na śniadanie, kazała mu zajrzeć pod serwetę... Adam znalazł tam order Św. Stanisława i patent na niego, za który gorąco ucałował jéj rączki. Był z niego bardzo szczęśliwy przez parę miesięcy, ubierał się w niego, cieszył, chlubił, i nigdy mu na myśl nie przyszło nawet zapytać siebie: za jakie go dostał zasługi?
Nowy kawaler Św. Stanisława pojechał podziękować za niego królowi, a Stanisław August na skromny jego komplement odparł grzecznie:
— Praemiando incitat, spodziewam się że WPan, panie hrabio, ojczyźnie za to wypłacisz się, a nie przestając na téj dystynkcyi, zechcesz ubiegać się o wyższe... Wiele na panu pokładam nadziei.
Adam stał się zwolennikiem króla bardzo gorącym na czas jakiś, — trwało to jednak krótko.
Po upływie pewnego czasu, zawakowało starostwo, które z lat dawnych, od wieku bywało zawsze w rękach rodziny pani hrabiny: jeździła sama, aby na nie wyjednać ustępstwo od swoich, kręciła się i Adam otrzymał tytuł z dochodem. Intrata starostwa była czystym zyskiem dla hrabiny, gdyż uwolniła ją od płacenia mu pensyi, a Adam miał przecię coś własnego. Żona oszczędziła na tém nieco, on zyskał pozór niepodległości, coś jakby własny majątek, chociaż do zarządu musiał użyć ludzi, jakich mu wyznaczono, i w istocie poczuł zaraz, że i tu panem nie był.
Zabierało się nawet na wyjednanie urzędu dworskiego choć niewielkiego, dla nowego pokarmienia ambicyi Adama, gdy stary hetman, którego jako kuzynka hrabina używała do tego poplecznictwa, powiedział jéj otwarcie:
— Ma chère cousine, wiesz, że wszystko jest u nas dostępne dla wszystkich, kiedy się kto do tego wziąć tylko umie; ale mnie się zdaje, że zbytnią troskliwością o męża, psujesz mu drogę...
— Ja? wujaszku! spytała Krystyna — a to jak?
— Ty go annihilujesz, odparł kuzynek; on nic nie robi, nie ma znaczenia, bo nie ma woli, bo nie może pokazać czy ma jaki talent w istocie. Pochłonęłaś go jak wszystko co cię otacza, moja czarownico... Ale potrzeba z dwojga jedno wybrać: albo chcieć dla niego tylko błyskotek pozornych, albo żądając wyniesienia istotnego, dać mu do niego prawa.
Hrabina zacięła usta.
— Ja wiem — rzekł hetman, — o co ci chodzi, filutko! Jesteś i chcesz być panią u siebie, panią i nad nim; boisz się, aby cię rumak nie uniósł, gdy mu cugli popuścisz, byś z pani nie została niewolnicą. Przyznaj się? Ale tu potrzeba wybierać... Jeżeli będzie sam przez się nic nie znaczącym, zostanie zawsze słomianym dygnitarzem... Niechże coś przecię robi, niech się da poznać; ma talent, ma głowę, pieścisz go pani.
Hrabina potrzęsła tylko głową, nie śmiała nic odpowiedzieć.
— Możecie go użyć przecię, odezwała się po chwili: lui et moi nous n’en demandons pas mieux.
— No, to spróbujemy, rzekł hetman. Ale jeszcze jedno, moja droga kuzynko... Souffrez que je vous en parle à coeur ouvert: nie wiem doprawdy jakiéj barwy jesteście, w waszym domu bywają ludzie wszelkich odcieni, nie wiemy czy na was rachować możemy. Jeżeli starosta jest z królem, wypadałoby, aby się wyraźniéj desynował.
Tych kilka uwag skłoniło hrabinę do pomyślenia nad przyszłością; potrzeba się było wreszcie stanowczo postawić i pchnąć męża w życie czynniejsze.
Nastręczyła mu się tu pierwsza zręczność wejścia w życie czynne przy redakcyi projektów, które z razu po cichu przygotowywał sejm czteroletni. Nim się podjął udziału w téj pracy, spytał wprawdzie żony, ale już był na pół związany uczynioném przyrzeczeniem; a choć ona wątpiła trochę o szczęśliwém przeprowadzeniu reform, zgodziła się na propozycye męża. Byli sam na sam.
— Słuchaj — rzekła do niego — masz dosyć rozsądku żebyś mnie pojął: nie będzie to pierwszy przykład tego rodzaju, ani ostatni... Musimy się rozdzielić... W gruncie ja podzielam twe przekonania, ale choć i w tym obozie mam krewnych, stosunki ściślejsze wiążą mnie z przeciwnym; musimy każde pójść w inną stronę. Ja zostanę ze starszymi, ty idź z nowatorami, nie zapędzając się zbyt daleko... Będziemy się różnili w przekonaniach i opiniach, ale to ze wszystkiego najrozumniejsze: albo ty mnie, lub ja ciebie ratować będę, gdy przyjdzie godzina.
Układ ten zawarty po cichu, pociągnął za sobą małą zmianę w życiu domowém, dał trochę więcéj swobody p. Adamowi i oddzielny salon, w którym co się działo, skrzętnie usłużne szpiegi donosiły pani. Za to mąż, mimo starań, bardzo mało mógł wiedzieć co robiła żona: częściéj widywał ekwipaże posłów i figur urzędowych przed jej drzwiami, niżeli same figury.
Hrabina rzuciła się w intrygi polityczne z zapałem kobiety, która już kochać nic nie mogąc, potrzebuje czémś żyć przecię.
Można było przewidzieć, że przekonawszy się o nicości i marnocie świata, odda się poczekawszy księżom, dewocyi, i rozciągnie swą opiekę nad kościołem.
Zwykła to litania uczuć tych kobiet, którym życie ich domowe i rola cicha a spokojna żony i matki nie starczy: kochanek, mąż, kochankowie, protektorowie, protegowani, ostatnia miłość, intryga polityczna, rozkochanie się w Panu Bogu, który na zmarszczki i wypłakane oczy nie patrzy, naostatek piesek i papuga. Szło to więc trybem zwyczajnym — koleją przewidzianą.
W zamku kasztelaństwa, po owéj straszliwéj nocy, któréj ślady umiano zatrzeć bardzo zręcznie, aby uniknąć hałasu i skandalu zbyt głośnego, choć mimo największych starań długo różne i dziwne plotki i wieści chodziły, cicho było i smutno jak w grobie. Zdrada ulubieńca, dowód braku serca i charakteru z jego strony, nie wyrwały z duszy Julii ostatniego uczucia, którém żyła. Powoli podniosła się z łoża boleści, wstąpiła w nią jakaś otucha, jakaś myśl ją ożywiła, serce jéj bić zaczęło nadzieją.
Z Warszawy pani de Rive donosiła jéj o pożyciu dwojgu młodych małżonków takie rzeczy, które mogły rozbudzić na nowo dawną miłość. Adam był, wedle niéj, upokorzony, biedny, nieszczęśliwy bardzo, grał rolę fałszywą i dwuznaczną. Julia poczęła go żałować, oburzała się na Krystynę, i postanowiła wbrew pierwszym swym projektom udać się do stolicy.
Kasztelan, któremu można było wmówić i chorobę i zdrowie i kuracyę, chętnie bardzo zgodził się na wyjazd. Julia, któréj chciało się świetnie wystąpić w stolicy, potrafiła także dowieść mężowi, iż wypada im koniecznie sprzedać część majątku w Sandomierskiém, na którą trafiał się kupiec, bo ziemia ta była licha i nieintratna, kłopotliwa do zarządu, podlegała zalewom, a kapitał otrzymany opłaciłby pilniejsze długi. Kontrakt sprzedaży podsunięty został w porę, zaliczono pieniądze, a że wierzyciele nie nalegali o swe należności, można było użyć grosza na nową installacyę w Warszawie. Najęto pałac Tarnowskich, kazano go wyświeżyć, wysłano przodem dwór. Julia dobrała zręcznych wykonawców swéj woli, — i jednego poranku obiegła nagle po Warszawie wieść, że piękna kasztelanowa i niedołęga jéj mąż raczyli przybyć do stolicy, że myślą dawać wieczory, otworzyć dom, występować świetnie...
Wszystko, czém w owe czasy i zawsze pociągnąć można ludzi, obmyślane było bardzo pilnie: paradny kucharz Francuz, obstalowany z Paryża, czemu się sam kasztelan bardzo ucieszył, muzyka zamówiona, salony świeżo przyozdobione, piwnice zasposobione obficie, uprzejma gospodyni, ochocze towarzystwo.
Nigdy dom państwa O... takim blaskiem nie jaśniał, jak przy otwarciu go pierwszym balem zimowym, o którym mówiła cała Warszawa na kilka tygodni wprzódy i kilka dni po nim.
Julia wystąpiła na nim wiekuiście młoda, zawsze czarownie piękna, ubrana najsmakowniéj, bo całą garderobę nową sprowadziła z Paryża. Kolacya podana po północy, wprawiła w entuzyazm najpierwszych smakoszów stolicy; podniebienia były w zachwyceniu. Potém wypiwszy kilka koszów szampana, który w modę wchodzić poczynał, choć wedle wyrażenia generała Komarzewskiego, był tylko niezłą limonadą, grali jedni do białego dnia w karty, drudzy tańcowali do upadłego... Wybór, kwiat, śmietanka towarzystwa znajdował się tego dnia w pałacu Tarnowskich. Sam król JM. nawet na chwilę ukazać się raczył, obszedł z gospodynią cały dom, chwaląc gust przedni w jego przyozdobieniu; a że król przedewszystkiém był wyrocznią smaku, więc i dom i gospodyni weszły w wielkę modę, salon jéj stał się kat-exochen, salonem dobrego tonu.
Dowiedziawszy się o przybyciu Julii, rywalka jéj namarszczyła piękne czoło; ale gdy ją z kolei zaczęły nachodzić wieści o wspaniałém urządzeniu domu, o przygotowaniach do balu, o świetnych powodzeniach, których nie mogła być świadkiem, zagryzła usta znacząco. Próbowała z tego wszystkiego żartować, ale się to jakoś nie udawało, przyzwoitość kazała milczeć, uśmiechano się gdy szydziła, ale w milczeniu i unikając dłuższéj rozmowy, świat był widocznie za Julią. Krystyna poczuła, że upada w jego opinii.
Powołała więc zwykłego w takich razach doktora, panią de Rive, osobę dobrą i usłużną. Razem przy filiżance czekolady zasiadłszy w żółtym buduarze, zaczęły gawędzić z wylaniem się serdeczném.
— Moja droga, powiedzże mi co o Julii! ja jéj, jak wiesz nie widuję... Sama nie wiem jak do tego przyszło, ale to się doprawdy nie godzi, żebyśmy się z nią kłócić miały. Elle m’en veut, wiem to, ma może trochę słuszności, ale ja poszłam za niego... ona go już musiała dawno zapomnieć... To nieprzyzwoicie, żebyśmy dla takiego dzieciństwa wieczyście miały żyć w niezgodzie... Nie wspominała ci też o mnie?
— Nie, nigdy ani słowa...
— Dites donc, ty mnie rozumiesz, vous êtes une femme superieure — szepnęła kładąc jéj na palec pierścień z soliterem, co de Rive nieco się opierając i opłaciwszy uściskiem przyjęła zarumieniona, — gdybyś, ty co masz nad nią taką przewagę, co możesz wszystko co chcesz!... spróbowała nas pojednać z sobą. Sondez la!
— A! ty nie wiesz ile razy ja sama już o tém myślałam... To trzeba koniecznie zrobić — zawołała de Rive z zapałem, — psujesz mi tylko ochotę do pracy tym prześlicznym prezentem.
— O! to od dawna w myśli przeznaczałam dla ciebie: spojrzawszy na palec, przypomnisz sobie prośbę moją... To położenie żenuje mnie; spotykając się w towarzystwach nie wiedzieć jaką rolę grać będziemy musiały. W rzeczy nie tyle mi idzie o Julię, ona jest naiwna, sentymentalna... ale o świat... Ty wiesz, jakie rozpuszczają plotki; potrzeba choć pozornéj zgody, aby im tamę położyć... To i mnie i hrabiemu szkodzi, et cela n’a pas le sens commun.
Pani de Rive doskonale weszła w przyczyny, powtórzyła to, co jéj powiedziała Krystyna, rozwlekając i rozprowadzając z prawdziwym talentem redakcyjnym, podała jeszcze parę trafnych myśli, a ostatecznie podjęła się bardzo gorąco całéj sprawy.
Tegoż dnia pani de Rive pojechała odwiedzić Julię: ale mimo zabiegów, nie potrafiła z niéj nic wydobyć o téj ciemnéj, tajemniczéj historyi Adama i pierworodnego grzechu. Hrabina była chłodna i zamknięta; pani de Rive tém bardziéj jeszcze podbudzona do działania trudnością, postanowiła szturmem zdobyć zaufanie.
Usiadła przy niéj, wzięła ją za rękę i odezwała się po cichu:
— Julio droga, miałam kiedyś twe serce i ufność spodziewałam się, żeś mi ich nie odebrała... Mówmy z sobą otwarcie i szczerze. Ludzie nie wiedzieć co plotą, pytają mnie, sądzą, żem lepiéj uwiadomiona niż jestem w istocie; ja nic im odpowiedzieć nie umiem, chcąc stanąć w twojéj obronie... Mów mi, jakeście się rozstali z Adamem?
— Jak? bardzo prosto — odparła rumieniąc się Julia. W Paryżu powierzyłam nad nim opiekę dobréj przyjaciołce, która mi go zbałamuciła... Pokochał ją czy nie, ale uwiedziony, ożenił się.
— A ty? spytała de Rive, wpatrując się w nią bacznie.
— A ja, — rzekła prawie wesoło, ale z wysiłkiem Julia — cóż? ja sobie zostałam na boku starą opuszczoną Aryadną. Cóż chcesz? zdaje mi się, że mam już parę siwych włosów: los ten spotkać mnie musiał! Krzysia się farbuje, dłużéj potrafi być młodą, ja nie; nie mówmy o tém.
— Owszem, droga moja, mówmy o tém — przerwała pani de Rive — mówmy. Ja widzę, żeś ty ostygła, i bezpiecznie już téj rany dotknąć możesz.
— Ja! o! zupełnie! odparła z udanym chłodem i przymuszonym śmiechem, który zwiódł nawet przebiegłą kobietę.
— Więc dla tego, żeby światu odebrać pastwę, powiedz mi — dodała Francuzka — czy nie należałoby wam zbliżyć się, tobie i téj biednéj hrabinie?
— Biednéj? cóż się jéj stało? spytała Julia.
— O! nie mówmy na teraz o niéj — z pewnym rodzajem wzgardy odegranéj dość zręcznie odparła przyjaciołka. Jest biedną, bo... ty mnie rozumiesz... nie jest czystą i spokojną na sumieniu, mówiła de Rive. To rzecz fatygująca, spotykać się, stronić od siebie, nie mówić, nie spojrzeć śmiało, udawać, że się nie widzi. Mnie się zdaje, że dla was obu lepiéjby było choć powierzchowną przywrócić zgodę?
Julia, któréj to było właśnie najgorętszém pragnieniem, któréj serce biło na samą myśl podobną, potrafiła się wszakże utrzymać na pozór chłodną, i odparła po chwilce zastanowienia:
— Rzecz to jest małéj wagi, moja kochana de Rive. My kobiety, gdy chcemy, gdy potrzeba, umiemy ocierając się o siebie nie widzieć siebie, niewiele nas to kosztuje... Ja nie bardzo pragnę zgody, któraby mnie postawiła z innych względów w położeniu fałszywém; ale cóż sądzisz! przecięż ja pierwszego kroku do nich uczynić nie mogę. Krzysia bądź co bądź, jako przyjaciołka od lat dziecinnych, znalazła się względem mnie niegodnie — elle m’a manqué.
— Ale serce! ale passya! ona kochała!
— Nie mówmy o tém; dosyć, że zdradziła.. że... Zresztą — dodała z uśmiechem przymuszonym Julia — są przecię pewne konwenanse socyalne: ja mam niby prawo się gniewać — no! więc potrzeba, ażeby mnie przeproszono.
I uśmiechnęła się jeszcze wpatrując w pośredniczkę. Pani de Rive, która była u szczytu radości, że traktowanie się powiodło, rzuciła się ją ściskać uszczęśliwiona.
— A! tyś prawdziwy anioł! zawołała; ty masz słuszność zupełną... Vous ètes adorable! elle doit faire une amande honorable... i zrobi to... pozwól, każ, decyduj, ja mogę wam usłużyć, uczynię jakby od siebie, z własnego domysłu krok jaki.
— Ja? ale nie, nie każę, nie proszę, nie chcę, nie! nie! przerwała Julia, domyślając się wszystkiego i chcąc mieć po sobie przewagę.
— Ale pozwolisz?
— Rób jak chcesz i co ci serce dyktuje.
— Ale dajesz mi słowo — gorąco dodała de Rive — że nie uczynisz nowego skandalu?
— Co za myśl! z uśmiechem przerwała kasztelanowa, ruszając ramionami; na cóżby mi się to przydało? Ja pragnę spokoju, chcę się bawić, chcę ludzi, świata, roztargnienia.
— A! to dobrze, ja namówię Krzysię, ona jest upokorzona: pewnam, że się na wszystko zgodzi, i że ci ją przywiozę.
— Stój, kochana de Rive, czekaj! ja się muszę namyślić. Nie czyń tego bez oznajmienia mi wprzódy: chcę być przeproszoną przy świadkach.
— Julio! na cóż ci to?
— Dla tego, że Krzysia powiedzieć gotowa, iż ja ją sama o przebaczenie prosiłam... Zresztą potrzebuję dla miłości własnéj jakiejś nagrody za upokorzenie.
Tym sposobem zawarte zostały preliminarya traktatu przez zręczną panią de Rive, która trzy razy jeździła, powracała, łagodziła obie strony, i przywiodła je do spisania przymierza... Nakoniec naznaczono na widzenie się obu pań urzędową godzinę.
Jedna tylko staruszka starościna zaborska miała być z razu przytomna odwiedzinom i pojednaniu; ale wedle punktów kontraktu powinna się była oddalić po preliminaryach, i zostawić przyjaciołki sam na sam, dla dokonania zgody.
Krystyna przyjąwszy nieco uciążliwe warunki, tryumfowała, nie wiedząc, że Julia równie z tego była szczęśliwa. Z obu stron odegrywano dobrze jedną ze scen téj komedyi wiekuistéj życia, w któréj bardzo często wszyscy się oszukują wzajemnie.
Krystyna nie domyślała się wcale, że przyjazd Julii do Warszawy miał tylko na celu zbliżenie się do ukochanego:
Pierwsze kroki były zrobione, reszta pójść miała łatwo.
Gdy już termin został wyznaczony, piękna pani przy rannéj swéj kawie, kazała przywołać posłusznego małżonka.
— Powiem ci niespodziewaną nowinę — rzekła: — dziś jadę do kasztelanowéj i godzę się z nią uroczyście. Musiałam przecię raz to skończyć; położenie było nieznośne i nieprzyzwoite... Pozostaje nam między sobą określić rolę twoją względem jéj domu. Nie możesz tam nie bywać kiedy niekiedy; imię twe, stosunki dawne czynią to koniecznością nawet. Ale mój drogi...
Adam patrzał na nią zdziwiony, chłodny. Pogłaskała go pod brodę:
— Proszę cię nie zbliżać się zbytecznie... bez wspomnień czułych, bez poufałości dawnych... Wiesz, iż mam w wysokim stopniu przymiot zazdrości... O Julię zazdrosną będę więcéj niż o kogokolwiekbądź. Choć pochlebiam sobie, żeś jéj dla mnie zapomniał, nie zniosę podziału, fałszu i czułości odgrzewanych. Będę szpiegowała, oszukać się nie pozwolę. Jesteś uprzedzony, à bon eniendeur salut! Za najmniejszą dwuznaczną nawet czułością dla niéj, jedziemy na wieś, a twoja karyera skończona i zamknięta.
Adam słuchał tych groźb, i w końcu aż się uśmiechnął.
— Proszę cię — rzekł zimno — coż ty myślisz, żem rycerzem, Koloandrem, czy jakim romansowym pasterzem arkadyjskim?
— Tak... ale wspomnienia!
— Moje oczy zwrócone są naprzód, przed siebie, nie po za mnie — odparł Adam. Kto się plącze przypomnieniami, ten nie może postąpić śmiało naprzód... Całe twoje dziesięcioro przykazania było przynajmniéj zbyteczne, a nie mówię już jak nieprzyzwoite!
Krystyna błysnęła oczyma.
— Nieprzyzwoite? Menagez vos expressions, mon cher, dodała; — ja nie popełniam nigdy nic nieprzyzwoitego... sachez le bien... Żartujesz z rzeczy, która dla mnie wcale nie jest śmieszną... Radzę jeszcze raz nie próbuj mnie oszukać, bo się nie dam, ani wielkiemi słowy, ani słodkiemi wyrazami.
— Wiem o tém — rzekł Adam z uśmiechem — próbować nie myślę. Zresztą spodziewam się przecię, że wierzysz mi, iż cię kocham.
— Dość — przerwała Krystyna — nie lubię być głaskaną jak pieski kiedy burczą... Co mi po słowach! nie przekonasz mnie niemi; jam powinna czuć, że mnie kochasz...
Adam zbliżył się i pocałował ją w czoło.
— A! jakżeś ty głupi! zawołała Krystyna, śmiejąc się i ruszając ramionami. Przekonywam się, że twoja sława dowcipu trochę jest przechwalona: zaczynasz być naiwnym!
Adam prawie się uczuł obrażonym, zaczerwienił się; ale pomyślawszy nieco, ochłonął, spuścił głowę i ostygł... Krystyna postrzegła, że go obraziła, i chciała to zaraz naprawić. Uśmiechnęła się, poklepała go po twarzy i dodała:
— Jesteś niezrównany, doprawdy; to wzór najlepszego z mężów! ideał kochanka!
— A gdybym ja ci powiedział, że to są słowa?..
— No! tobym cię raz jeszcze pocałowała — ziewając odparła hrabina. Idź, ubieraj się; po południu, ale po mojéj wizycie, pojedziesz najprzód do kasztelana, potém zameldujesz się do niéj, ona cię pewno nie przyjmie... A moje przestrogi życzę zapamiętać! i zachować się grzecznie a zimno.
Adam rozśmiał się tylko.
Nazajutrz hrabina Adamowa wzięła najświeższy ekwipaż i najstaranniejsze ubranie od Łazarewiczowéj. Jadąc do swéj rywalki, chciała się też pokazać wesołą, świetną, młodą, dowieść, że małżeństwo nie przerobiło jéj na zadomowioną gosposię, ułożyć i twarz i umysł do swobodnéj rozmowy... Ów sławny policzek był już zupełnie zapomniany, przed sobą samą Krystyna tłómaczyła go uderzeniem, jak Talleyrand późniéj nazwał swój soufflet, un fameux de poing.
Julia wcale nie wystąpiła z przyjęciem dawnéj przyjaciołki, owszem pozostała umyślnie w ranném ubraniu; ale przyjaciele kasztelanowéj za wczasu wiedzieli o godzinie spotkania i głosili po mieście ową wizytę, a mnóztwo ciekawych gotowało się w téj porze meldować u drzwi hrabiny, aby widzieć powóz Krystyny własnemi oczyma i wyrzucić bilety. Staruszka starościna Z..., która miała być przytomna pierwszemu powitaniu, przybyła bardzo wcześnie, i oblizywała się już na samą myśl opowiadań, jakie miała z kolei wieczorem powtórzyć w kilku przyjaznych domach stolicy, i listów, które nazajutrz o tem należało w świat wyprawić. Prowincya także musiała być zawiadomiona o ważnym wypadku.
O godzinie naznaczonéj, dwie panie, piękna Julia i starościna Z... siedziały w salonie uśmiechając się do siebie, gdy oznajmiono Krystynę. Po chwili weszła ona żywo, milcząco posuwając się do dawnéj przyjaciołki; potém rzuciła się ją ściskać gwałtownie, po dawnemu, konwulsyjnie prawie, nic jeszcze nie mówiąc... Odbywszy tę pierwszą scenę, usiadła zaczerwieniona i zmieszana nieco, a starościna, któréj język świerzbiał, chcąc niby dopomódz, rozpoczęła rzecz o pogodzie, o znakomitym Angliku, który bawił w Warszawie, o bonończyku hetmanowéj, co się był wściekł ze zbytku szczęścia i pokarmu... o rzeczach obojętnych.
Julia i Krystyna wmieszały się do rozmowy; pierwsze lody były przebite. Starościna mimo wielkiéj chęci pozostania, musiała myśleć o odwrocie; zabrała swój woreczek pełny cukierków od kaszlu, spazmów, mdłości i niestrawności, i rzuciwszy okiem ciekawém na współzawodniczki, wyjechała zostawiając je same.
Teraz dopiero obie strony poczuły nadchodzącą trudną chwilę: musiało przyjść do wywnętrzeń, do przykrych tłómaczeń, które tylko sam na sam wyrzeczone być mogły. Julia grała dziwnie szczęśliwie obojętność, tak ułudną, że nawet oko wprawnéj Krzysi nie mogło w tém odkryć fałszu i udania. Wolą potężną poskramiała w sobie uczucie, starała się pozostać i pozostała chłodną.
Po odjeździe starościny, Krystyna jeszcze raz rzuciła się na łono przyjaciołki, z wylaniem i skruchą.
— Daruj mnie! przebacz jemu! — rzekła prawie szlochając, choć nie płakała. Samaś winna, tyś mnie na to naraziła, jam tak była nieszczęśliwa całe życie z moim poczciwym nieboszczykiem, uśmiechnęła mi się przyszłość, głowa zawróciła, serce owładło mną... Zdradziłam cię niegodnie... czuję, że gniew twój w pierwszéj chwili był słuszny: daruj mi, ja cię proszę jeśli chcesz na klęczkach, o przebaczenie, bądź wspaniałą.
— O! wszystko to zapomniane od dawna! odparła Julia z uśmiechem łagodnym. Ty wiesz, miłość nie może być nieśmiertelną, niestety! a zdradzona, jest jak głęboka rana, która jeśli nie zabije, to się zgoić musi... I ja cię proszę o przebaczenie za mój szał, za moją porywczość... wszystko to przeszło, zabliźniło się.
Wspomnienie zarumieniło lice Krystyny, bo było nowym policzkiem... Julia dokończyła:
— Ale powiedz mi Krzysiu, szczerze, otwarcie, jestżeś ty z nim szczęśliwa? jestżeś szczęśliwa?
Krystyna westchnęła.
— Ty inaczéj, ja inaczéj pojmowałam szczęście, innegom się spodziewała... Każdy ma to, czego pragnął, tworzy sobie czego pożądał. Twoje szczęście było w miłości niemożliwéj na ziemi, idealnéj, gwałtownéj, wyłącznéj, nie ludzkiéj; tobie potrzeba było anioła nie człowieka i uścisku, któryby trwał bez przerwy lat tysiąc... nie prawdaż?
— O! ja tak byłam śmieszna! sama to czuję! z goryczą odparła Julia.
— Widzisz! ja czego innego pragnęłam — kończyła pierwsza — ładnego, miłego, niegłupiego towarzysza w podróży, któryby mi był posłuszny i czynił co ja chcę, któryby mi przypadł do smaku, z któregobym sobie sama urobiła idealnego tylko... męża... Różnica główna między nami, że ty szukałaś kochanka, ja tylko przyzwoitego małżonka. Adam się kształci i zostanie tém czém być powinien, czém chciałam, aby był... Miłość, moje życie, to kosztowna zabawka, która się opłacała bolem serca i głowy: zawsze ją porównywała do pijaństwa, które jest także szałem miłym, ale nazajutrz staje się chorobą. Masz moje najszczersze tłómaczenie.
Przekład był widocznie ad usum Delphini.
— A ty? cóż porabiasz? co myślisz? dodała Krystyna po chwili — ty? nie zechceszże mi się wyspowiadać szczerze?
— A! ja — odpowiedziała Julia zawahawszy się nieco — widzisz sama, ostygłam, upojenie przeszło, wstąpiłam w tę epokę życia, w któréj z siwym włosem na skroni i rozum nareszcie przychodzi... Bawię się... a im więcéj się bawię, tém mi nudniéj... Kochać już nie myślę.
— A! kochać się nie ma potrzeby, ale durzyć tych naszych dudków, to rzecz zabawna... Każdemu z nich się zdaje qu’il est irresistible. O! co za pocieszne istoty! Spojrzy która z nas na nich przypadkiem, wyobrażają sobie, że bez nich żyć nie możemy... Jużciż to zabawne...
— A! moja droga — odpowiedziała Julia — to zabawka zużyta... tyle lat już się niemi ciągle bawimy... to już wzbudza litość, nie rozrywa...
— Wybrałaś się, słyszę do Warszawy, z zamiarem świetnego przepędzenia czasu... przyjmujesz często?
— A! cóż mam robić! przecież życie czémś zająć potrzeba...
Julia mówiła to wszystko tak naturalnie, tak naiwnie, że Krystyna nie odkryła w niéj ani śladu namiętności, ani odrobiny bolesnych wspomnień, któreby jéj domowe życie zakłócić mogły.
Przyjaźń dawniejsza dwóch towarzyszek młodości zdawała się powracać, ostudzona nieco przygodami życia, ale bez goryczy, jaką w nią wlało gwałtowne owo zerwanie.
— Nie widziałaś Adama — odezwała się Krystyna, umyślnie sama dotykając znowu drażliwego przedmiotu.
— O! nie — dotąd... i nie sądzę...
— Owszem, mówiłam mu, potrzeba, żeby był u was.
— Jak chcecie... szepnęła Julia; sądzę, że mogę go widzieć bez gniewu i bez uczucia.
— Ukłoni ci się choć z daleka.
Julia umilkła.
— Zmienił się trochę, dodała Krystyna: utył, wypełniał, zmężniał, i choć nie zbrzydł; ale powiedziała bym, że się stał trochę pospolitym. Wygląda przyzwoicie, ale nie jest to już ów Cherubin młodziuchny.
Zaciąwszy usta, kasztelanowa nie odpowiadała nic; czuła, że Krystyna oddaje jéj wspomnienie odebranego policzka.
Ale pani starościna była nadzwyczaj czułą, posądzić ją jawnie o to nie było podobna. Zbliżyła się do Julii, chwyciła ją za ręce, ściskała, potrafiła nawet, co jéj czasem przychodziło z łatwością, zapłakać troszeczkę, dodając na rozstaniu:
— Więc zgoda, więc pokój między paniami chrześciańskiemi! Nie miéj do mnie w sercu żalu.
— Zgoda, pokój i zapomnienie uraz, moja Krzysiu.
Po nowych pocałunkach, w których ze strony Julii było wiele wstrzemięźliwości, rozstały się nareszcie, obie rade, że się widziały. Po stolicy pani de Rive, starościna Z... i inne panie woziły tego wieczoru wieść pocieszającą o zgodzie rywalek; a król, któremu Węgierski powiedział z przekąsem, że ranę zadaną przez policzek zagojono pocałunkiem, odparł tajemniczo, kiwając głową:
— Nie wierzę w zgody kobiece i łatane trzewiki.
Posłuszny rozkazom żony, zameldował się hr. Adam do kasztelana... Nie przyjęto jednak pana starosty. Poszedł z kolei do drzwi hrabiny Julii. Gdy jéj imię jego przyniesiono, Julia zbladłszy nieco, kazała go prosić.
Na szczęście nikogo nie było w salonie, gdyż mimo wysiłku drżała jak liść, a gdy wszedł, potrzebowała całéj mocy nad sobą, by się ku niemu nie rzucić.
Adam wstąpił na próg chłodny, bynajmniéj niezmieszany; ale gdy dotknął jéj ręki, jakby iskra elektryczna przebiegła strumieniem całą krew jego, uczuł się wzruszonym, niespokojnym, upokorzonym.
Usiadł, spojrzał nieśmiało na nią; a twarz ta, pierwsza twarz co mu się uśmiechnęła w życiu uczuciem nieznaném, usta, których słodycz była pierwszą odkrytą tajemnicą jego młodości, wydały mu się dziwnie urocze.
Jakiś wyraz spokojnéj, ale silnéj namiętności gorzał na téj posągowéj twarzy, jak gdyby w marmurowém wnętrzu bogini greckiéj ukryto lampę zapaloną. Pytanie tych dwojga oczu zwilżonych łzą, sięgnęło wyrzutem do głębi jego duszy.
Julia długi czas milczała, potém na powiekach jéj ta łza ukrywana błysła i znikła połknięta.
Ona jedna byłaby ją zdradziła, ale Adam jéj nie postrzegł.
— Powiedz mi — rzekła po chwili — ja o nic innego spytać cię nie umiem: jestżeś szczęśliwy?
Jak wystrzał pytanie to uderzyło w jego piersi.
— Kiedyż człowiek może się nazwać szczęśliwym? odparł zmięszany.
— Szczęśliwszym więc tylko, powiedz, czy jesteś dzisiaj niż byłeś wczoraj?
— Wczoraj byłem rozmarzony, a dziś jestem chłodny.
Julii usta otworzyły się jeszcze jedném pytaniem i zamknęły się nie wypowiedziawszy go. Spuściła głowę, walczyła z sobą widocznie; potém załamała ręce i zawołała:
— Adamie! nic nie pomogło, nawet zdrada, nawet chłód twój, ja cię jeszcze kocham... Tak, kocham, jak pierwszego dnia, mocniéj może, ale to miłość inna: ja nic nie pragnę, nawet cię widzieć, ani serca twojego, ani od ciebie słowa... Kochać muszę, to fatalność! Mówię ci to, abyś wiedział, żem ci przebaczyła wszystko, że kiedykolwiek w życiu możesz potrzebować pomocy, opieki, pociechy, jam zawsze twoją sługą i niewolnicą... O! każ mi służyć sobie.
I załamała ręce biedna.
— Chociażby umrzeć dla ciebie, odepchnięta i zapomniana... A teraz... idź! muszę się wypłakać!
Adam, jakkolwiek istota bez serca poczuł, że w nim gwałtowniejsze wzbierało uczucie; była to tylko chwila, bo w ludziach takich nigdy ono nie przechodzi granic błyskotliwego zjawiska. Skinęła ręką, aby się oddalił, i wyszedł z pokoju, nie pożegnawszy jéj nawet.
Gdyby go w téj chwili była zobaczyła żona, odkryłaby pewnie z twarzy niezwyczajny stan jego duszy; ale Adam już na wschodach ostygł zupełnie, a gdy siadł do powozu, znaku na nim nie zostało, że na mgnienie oka był człowiekiem. Zamyślił się i rzekł w duszy:
— Biedna kobieta! jak ona kochać umie! Ale bądź co bądź, nie mogę u niéj bywać: nie miałbym pokoju w domu!
Do szarego zaledwie końca postępowego stronnictwa mógł się liczyć Adam. Wolałby on był to, co mu się zdawało jaśniejsze i czystsze, ale nie był pewien gdzie jest światło, a gdzie są ciemności. Młodość wiodła go tam, gdzie ciepléj było i żywiéj, ale nieraz sam się chwytał na zwątpieniu, gdy pobył w towarzystwie przeciwników. W głowie i sercu tego człowieka nie było jasno.
Stronnictwo zachowawcze składało się z ludzi, którzy niedaleko widzieli, dbali o swój interes przedewszystkiém, a argumentem ich stanowczym było, że po staremu wygodniéj i spokojniéj.
Adam raz zaciągnąwszy się w szeregi, dosyć gorliwie pełnił swe obowiązki redaktora i tłómacza, ale me miał roli czynnéj i nie pożądał jéj; zbyt głęboko nie chciał się zapuszczać, zawsze mając na myśli, że w ostateczności niefortunnéj wycofać się jeszcze może.....
Dom, jakeśmy wspominali, podzielił się na dwie role: sama pani była za nowym porządkiem, mąż trzymał z reformatorami. Przez niego ona wiedziała wszystko, co się działo w obozie przeciwników; przez nią on rzadko mógł się czegoś ważniejszego dowiedzieć. Nie miał też potrzeby ani ochoty bardzo śledzić, bo był dosyć obojętny.
Wieczorami zbierali się u niego niekiedy Ignacy Potocki, Niemcewicz, kilku ludzi wydatniejszych stronnictwa postępowego, towarzystwo męzkie, do którego nieznacznie, nie wiedzieć jak, przymieszał się od niebardzo dawna zjawiony w stolicy jegomość, zwany pospolicie le petit Poucet, a po polsku Malutą.
Była to figurynka oryginalna, jakich jeszcze czas ten dosyć wydawał, bo dziś wyczerpany wiek nie rodzi już nic nadzwyczajnego. Każdy się jak najusilniéj stara, aby się pozbyć charakteru, jaki mu nadała natura; tylko piszący pragną oryginalności i gonią za nią, nigdy jéj nie mogąc dosięgnąć, dla tego, że sobą być nie umieją, a cudzego charakteru pożyczyć niepodobna, zawsze w nim za szeroko lub za wązko.
Tak zwany Maluta, w istocie mianował się Floryanem z Brenderowa Toczylskim, ale o nazwisku jego ledwo kto wiedział. Tytułowano go pospolicie skarbnikowiczem; jedni oznaczali go przezwiskiem, drudzy tą spadkową godnością, zwykle poufali wabili go na pana Floryana Malutę; on sam się tak niekiedy podpisywał. Potulniejszego człowieka świat chyba nie widział.
Maleńki, ale mocno wyprężony i wyprostowany jak kijek, suchy, kościsty, z głową do góry podniesioną, ubierał się po francuzku, a trzewiki miał na bardzo wysokich korkach, gdyż przy wzroście olbrzymim innych obywateli Rzeczypospolitéj, nierzadkim w wielu rodzinach, mniemał się być upokorzonym swą małością. Hetman polny czasem mu groził, że go hajdukowi swemu każe schować do kieszeni. Twarz Maluty była za długa w stosunku do jego postawy, co czyniło, że widziany za stołem, przy bardzo krótkich nóżkach, gdy usiadł, wydawał się dużym mężczyzną, a gdy wstał, niknął prawie. Chcąc się podwyższyć, tak jak korki u trzewików niepomierne, i fryzurę też nosił nadzwyczaj wysoką i napiętrzoną, tak, że głowa prawie połowę całéj figury wynosiła. Ubierał się najczęściéj stalowo, perłowo, papuzio, ale skromnie i czysto. Co zacz był i zkąd, o tém dobrze nikt nie wiedział; nawet obliczając się ściśle, trudno było dojść, kto go i kiedy w towarzystwo wprowadził i do chrztu wielkiego świata trzymał. Ale Maluta bywał wszędzie, widywano go ciągle, wiódł życie czynne, a że był bardzo usłużny, znosili go wszyscy, czasem nawet używali do niektórych delikatnych facyend. Mówiono, że pan Floryan był rodem z Warmii, choć jego rodziny nikt tam nie znał, a on wszystkich prowincyj kolligacye, stosunki, familie, majątki doskonale wyliczał, tak, że domyślać się było można, iż w każdéj z nich długo żył i przebywać musiał. Na horyzoncie stolicy pokazywał się i znikał nie wiedzieć dla czego, w różnych epokach. Nie bywało go czasem po kilka miesięcy, potém jednego białego poranku przychodził nie mówiąc zkąd, i znowu kręcił się w tłumie.
Stan kieszeni równie jak opinie Maluty były tajemnicą; jak zrazu Adam, tak on ciągle równie był dobrze ze wszystkimi. Uderzało jednak szczególniéj, że przyjmowany był w pałacach ambasadorów, u cudzoziemców równie mile jak u swoich, kręcił się tam nawet w niezwyczajne dnia godziny. Mówił doskonale po niemiecku, po francuzku bardzo dobrze, choć z akcentem dowodzącym, że się tego języka sam wyuczył, nieźle po włosku, expedite po łacinie, a niczego po polsku. Nie był wcale uczony, i nie miał pretensyi do literatury; przecięż obeznany był z nią do tyla, że w towarzystwie uczonych nie był obcy rzeczy i nie nudził się. Chodził przed nimi z trybularzem, a przed kobietami nawet staremi i brzydkiemi klękał w nieustającéj adoracyi. To mogło mu wiele dróg w życiu utrzeć, wiele ułatwić pochodów. Pochlebstwo w ogóle nic go nie kosztowało, a szło mu z ust nawet w bardzo przesadnéj formie tak łatwo, że się nigdy ani zarumienił, ani zająknął, gdy najpotworniejsze wyrzec było potrzeba. Naówczas dosyć szerokie usta jego uśmiechały się dziwnie, a potém nagle zaciśnięte, przybierały wyraz sarkastyczny. Często kadzidło to, którém obdzielał, szło tak gęstemi kłębami, że się od niego delikatniejsi dusili; można je było poczytać za szyderstwo, ale posądzić Maluty o nie nikt nie miał prawa, bo nadto był potulny.
Pan Floryan grał arte we wszystkie gry, był trochę muzyk, i znał się nieco na malarstwie. Jednym z przymiotów jego było, że o wszystkiém wiedział, a o niczém nigdy nie mówił głośno i zbytecznie. Poznać było można tę wiadomość wszystkiego po uśmiechu, z jakim słuchał tego, co dla innych za nowinę uchodziło, czasem rzucając tylko słówko, które odsłaniało nagle, że lepiéj był uwiadomiony od tych, co sądzili, że są uwiadomieni najlepiéj. Nowinek jednak nie miał zwyczaju obnosić nigdy, a w ogóle rozmowa jego ograniczała się na zręcznie zlepianych oklepankach. Od niego nikt się nigdy nic nie dowiedział. Maluta nikomu nie zaprzeczał, niczemu się nie dziwował, a przesuwał się tym światem jakby z myślą tylko, aby o nikogo nie zawadzić. Gniew zdawał się być przeciwny jego naturze.
Słuchał z przedziwnym talentem. Przekonywano się nieraz, że rozmawiając z kimś żywo, był w stanie odpowiadać przytomnie i razem trzem innym rozmowom się przysłuchywać, tak, że nic z nich nie tracił. Ucho było w nim organem do podziwienia wykształconym; ale z tego chluby nie szukał.
Lubił widać towarzystwo, gdyż największém zadaniem dla niego było wszędzie się wśrubować nieznacznie i uzyskać w salonie prawo obywatelstwa. Jaki był zresztą cel jego życia i pobytu w mieście, nikt się tak dalece nie troszczył.
Stał skromnie w hotelu na Tłómackiém, a raz jakiś ciekawy odwiedzający, docisnąwszy się do niego, widział tylko ubogi sprząt i mnóztwo jakichś kopert i papierów porozrzucanych. Wnoszono ztąd, że mógł mieć jakiś proces i do czynienia z prawem; bo papiery te na żadną literaturę nie wyglądały, a książki prócz kalendarzyka politycznego, nie miał w majątku.
Maluta od dawna był znajomy hrabinie, obchodziła się ona z nim jako z człowiekiem niemającym żadnego znaczenia, jak z zerem stojącem po za cyframi społecznemi. Za przybyciem jéj do Warszawy był u niéj parę razy, ale od niejakiego czasu począł pilnie dotrzymywać kroku Adamowi, i tak się jakoś dziwnie złożyło, że stał się u niéj bardzo częstym gościem. Wkupić się w łaski człowieka, który dworaków był pozbawiony, a pochlebstw mało w życiu kosztował, nadzwyczaj było łatwo: kadzidło jeszcze nie tknęło tego dziewiczego nosa i smakować musiało. Maluta zaczął od tego, że mu zakadził od razu obficie, a choć Adam przyjął to rzucenie trybularzem na pozór obojętnie, poczuł późniéj, że ta błoga woń przyjemne na nim czyniła wrażenie.
Przy pierwszéj niemal znajomości, pan Floryan zaraz mu powiedział, że przeczuwa w nim męża do wielkich predestynowanego przeznaczeń, któremu zaszczyty jak deszcz z nieba same spadać muszą... Adam w to sam tak wierzył, a tak mało o tém od drugich słyszał, że mu się trafność téj myśli, wypowiedzianéj tak szczerze, bardzo podobała. Tą szparą zręcznie zrobioną wcisnął mu się Maluta, jeżeli nie aż do serca, które było szczelnie zalutowane na głucho, to przynajmniéj do szczególnych jego względów.
Osobliwym też był wielbicielem przymiotów pana Adama, na którego inni jak na rzecz dosyć pospolitą patrzali; a przylgnął tak do niego, że się stał u niego prawie domowym. Każdy prawie i potrzebuje mieć dworaków, pan Adam, który sam dotąd tę funkcyę pełnił przy drugich, zapragnął też mieć swojego. Maluta się nadał, i został mianowany pochlebcą honorowym starosty.
Czasem przynosił mu jaką ostrożnie uwiniętą nadgniłą nowinkę, bo świeżéj nigdy przed innymi nie głosił, aby na niego nie spadła; czasem mu przyklaskiwał zręcznie i podnosił co tamten powiedział. Zawsze wielbił i padał przed p. Adamem.
W czasie gdy przyjaciele zbierali się do niego, Maluta zawsze się umiał wcisnąć i być choć z kątka przytomny ich naradom, do których się zresztą wcale nie mieszał. A że w Warszawie przywykli go byli widzieć wszędzie; gdzie go nie proszono, nie bardzo na niego zważano, że i tu z ziemi wyrastał.
Trwało to czas dosyć długi, i miało też pozór taki, jakby ten mały człowieczek owego wielkiego człowieka bliżéj badał i chciał poznać. Potém jednego rana, przeciwko zwyczajowi, Maluta przyszedł au petit lever, ze swą wiekuiście wesołą miną, a zastawszy hrabiego jeszcze w łóżku, przysunął się z krzesłem do niego. Odwiedziny były tak niezwykłe, że Adam posądził go o chętkę pożyczenia pieniędzy.
— Cóż cię to, mój panie Floryanie, tak rano do mnie sprowadza? zapytał go zdziwiony.
— O! starosto! łaskawco! nic! nic! tylko zawsze jedno moje stałe uwielbienie dla ciebie! Pozwalasz mi bywać u siebie i napawać się drogiém twém dla mnie towarzystwem, ale tu zawsze pełno ludzi u ciebie, rad jestem czasem znaleźć chwilę swobodniejszą, by się ucieszyć jego rozmową.
— Napijesz się czego ze mną? kawy?
— Choćby smoły! odrzekł dworak.
— Co tam słychać?
— Cisza przed burzą — odparł tajemniczo kładnąc palec na ustach Maluta. Zresztą ja nic nie wiem... pan starosta lepiéj odemnie musisz być zawiadomiony.
— Ja? myślisz — westchnął pan Adam, który czuł, że mu niewiele powierzano tajemnic, i że go pozostawiano nieco w tyle, używając go tylko za wygodne narzędzie; — ale ja prawie nic nigdy nie wiem.
— A komuż już wiedziéć, szanowny, drogi panie! rzekł pochlebca: — któż godniejszy, aby był wtajemniczony? Z pańskiemi talentami! Mój Boże! kogoż oni mają, coby był godniejszy?...
Adam poniekąd był tego samego zdania, ale rzekł uśmiechając się:
— Ja tam nie mam tak dalece do niczego pretensyi...
— I to właśnie źle! odpowiedział gorąco Maluta: źle pan czynisz... Pozwól sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, jako prawdziwemu swemu wielbicielowi: to jest właśnie wadą jedyną w panu staroście, ta skromność zbyteczna, ta pokora, rzekłbym, występna! Bo cóż? dodał rozgrzewając się — kogo widzimy w koło? ludzi zapewne bardzo zacnych, ale którzy połowy, ćwierci, tysiącznéj części jego talentów nie mają, a przecięż grać chcą jakąś rolę! Nikogo nie wymieniam, ale proszę mi przyznać, ot tak, bijąc się w piersi, nie takież jest położenie?
Pan Adam znajdował również, iż położenie jest zupełnie takie, jak je określa Maluta; dziwił się wszakże, iż on je tak doskonale i jasno pojmuje.
— No... jest to tak po części — rzekł — ale ja nie chcę iść przebojem.
— A w życiu idzie się tylko przebojem, odpowiedział mały. Ludzie naciskają, trzeba ich łokciami rozpierać i przeciskać się... Gdyśmy już na tę rozmowę weszli — dorzucił — niechże zrzucę z serca ciężar całkowity: pozwól mi się wygadać szanowny starosto, wszak nie poczytasz mi to za złe?
— Proszę cię, wszak mnie znasz, rzekł p. Adam.
— Powiem, powiem już co mi cięży — oglądając się ostrożnie i przysuwając z krzesłem do łóżka, a głos zniżając począł Maluta. Pan nie stoisz na właściwém stanowisku, powinieneś zająć inne; tak być nie może... trzeba myśleć o przyszłości, wziąć to, co panu z prawa należy! Tak! tak! Pan nawet życia nie używasz wcale, zadawalasz się zbyt małém... Nadto lubisz spokojność i zacisze domowe; wielkim ludziom to nie przystoi...
— Cóżbyś tu mi radził począć? rzekł na pół śmiejąc się pan Adam.
— A! czyż jabym tobie panie śmiał doradzać? zaprotestował Maluta. Starosta wiesz najlepiéj co masz do czynienia, ja ubolewam tylko... Pan się zamęczasz, zanudzasz, a dajesz się wszystkim wyprzedzać: jest to abnegacya osobliwsza!
— Mówże jaśniéj, panie Floryanie.
Maluta wił się i kręcił, jeżył czuprynę, stękał, ruszał się, ale ostatecznie nie chciał wyjawić czego żąda: chodził tylko ostrożnie naokoło.
— Ja dalipan kochanego starosty nie rozumiem.... dodał po chwilce namysłu z uśmiechem ekstatycznym. Każdy człowiek czémś przecie żyje: jeden lubi jeść, je, drugi pić, to pije, ów zbiera pieniądze, inny się zaleca pięknym paniom i szczęśliwy, gdy mu się buziak różowy uśmiechnie, a naostatek są co się uganiają za urzędami i zyskują je. Ale czémże pan żyjesz?
Adam uśmiechnął się, ale i westchnął zarazem; w istocie życie jego wydało mu się blade i bezbarwne.
— Lada chłystek, lada szlachetka — mówił Maluta — wiedzie żyle znośniejsze od pańskiego. Siedzisz starosto zamknięty jak w klasztorze, zamurowany, pracujesz dla drugich, sic vos non vobis... nikt nie wie o tém, młodość się marnuje i talenta.
Adam czuł, że szatan własnemi jego myślami mówi do niego i kusi go.
— Ale cóż chcesz bym czynił? odezwał się. Waćpan, panie Floryanie, nie znasz tak dobrze mojego położenia.
Mały spojrzał na niego, ruszył ramionami i uśmiechnął się tylko.
— No, może go i nie znam — rzekł — ale co mi do tego. Jeśli się co niedyskretnego powiedziało, to wierz starosto, że z życzliwości.
Pokręcił się trochę po pokoju, zanócił coś po cichu, siadł znowu na krześle przy łóżku, i szepnął, ale bardzo ostrożnie:
— Co pan robisz wieczorem?
— A cóż? powróciwszy od kasztelanowéj krakowskiéj, położę się spać i będę spał.
— O któréj?
— O północy.
— No, widzisz pan! któż w pańskim wieku idzie spać o téj porze?
— A! stary szaławiło! rozśmiał się starosta: chcesz mnie zaprządz do takiego życia, jakie prowadzi hetman... kasztelan... i inni, wiesz kto?..
— Wszyscy oprócz was! szybko przerwał Maluta. Maszże pan uczyniony chyba ślub jaki?... bo to zakrawa na śmieszność.
— O! ślubów żadnych! rzekł Adam.
— Czybyś się hrabia obawiał czego? dodał Maluta, rzucając do koła wzrokiem, i zamilkł.
— Ale cóż znowu! nikogo!
— Więc w imieniu przyjaciela mojego komandora, mogę poprosić hrabiego dzisiaj na kolacyjkę do niego? Albo nie... on sam prosić cię będzie, a hrabia przyjmiesz, spodziewam się zaprosiny.
Adam się zawahał. Chętnieby był wszedł w trochę weselsze i szaleńsze towarzystwo; myślał, że toby mu nawet w stosunkach nie zawadziło, ale trochę się lękał, powiedzmy po prawdzie, żony. Spytać się jéj nie wypadało, i był pewien, żeby się sprzeciwiła; nie pytać wcale, było to rozpocząć z nią wojnę. Nie wiedział co począć.
Maluta zdając się odgadywać tę walkę; kręcił głową.
— Ja to rozumiem — rzekł, — że kto przywykł do tak porządnego, regularnego życia domowego, temu z niego wynijść trudno. To prawda! wstyd nawet własnego dworu, należącego do tego klasztornego porządku. Ależ mój hrabio, prędzéj czy późniéj, to się skończyć musi...
— Ha! odparł starosta po namyśle, dla czegożbym nie miał być u komandora, jeśli mnie prosić będzie? Więc mnie on sam zaprosi?
— No! naturalnie!
— Długo tam posiedzimy!
— Nie! rzekł śmiejąc się Maluta, najwyżéj półtora lub dwa dni.
— Jak to? żartujesz!
— Nie! na to potrzeba się przygotować... Trwają u niego czasem uczty po czterdzieści ośm godzin.
— Ale ja go tak mało znam... ledwie z widzenia i z daleka.
— To nic! chcesz, żebym ci go trochę odmalował? spytał Maluta.
— Nadto jesteś grzeczny, nie możesz być dobrym malarzem — rzekł śmiejąc się starosta.
— Otóż dam panu dowód, że czasem bywam do zbytku otwarty — dodał Maluta. Ja pana starostę drogiego tak kocham, tak szanuję, tak uwielbiam, że dla niego gotów jestem wyjść z obyczaju dyskrecyi, która mi służy za prawidło życia... Znasz pan komandora zapewne tylko z tego, żeś go może widywał na pokojach królewskich, w jego pysznym mundurze maltańskim, z jego pierścieniami na palcach, brylantami u koszuli i trzewików, dyamentami w guzikach, szmaragdami u szpady i kapelusza... i kieszeniami wyzłacanemi. Cóż na to powiesz? ten tak dziś jaśniejący klejnotami człowiek, wyjechał a raczéj wyszedł z rodzicielskiego domu przed laty kilkunastu, nie mając nic w kieszeni nad parę dukatów zawiniętych w papierku i dużo w głowie... Jako sekretarz jednego z naszych magnatów, dostał się za granicę... i — utonął tam gdzieś jak w morzu... Co się z nim działo przez te lata, jest i pozostanie na długie wieki niezbadaną tajemnicą... Po tych leciech próby, nowicyatu zapewne ciężkiego: zjawia się nam napowrót komandorem maltańskim, kawalerem orderu Św. Ludwika, Św. Huberta, Św. Jana Jerozolimskiego, i nie wiem jeszcze ilu... a co lepsza i starym krezusem. Co mu usłało drogę do zaszczytów, do bogactw, nikt nie wie; ale nie cięży na nim żaden zarzut nieuczciwy, jest odważny, galant homme, prowadzi życie wspaniałe... Nieżonaty, swobodny, dowcipny, przyjemny wszystkim, przyjmuje u siebie jak nikt... Mamyż pytać o co więcéj? Grywa z samym królem, panowie zjadają jego ostrygi i spijają wina, które sprowadza wprost z zagranicy... Teraz dorzucę — rzekł po cichu Maluta, — że wszystko co starosta mogłeś słyszeć o jego kolacyjkach sybaryckich, słabe tylko o nich daje wyobrażenie. Jest to zbytek, gust wytworny, rozkosz nieporównana, łechcąca wszystkie zmysły zarazem... Honory domu robi po części sławna piękność, kochanka krezusa, Włoszka Leonina Tantolini, którą Tepper młody chciał od niego na wagę złota odkupić, ale poszedł z kwitkiem... Widziałeś ją pan może w teatrze?
— Tak jest... z daleka.
— Podobała się panu?
— Wcale ładna kobieta.
— A! Włoszka panie... szatan z aniołem w moździerzu utarty i odlany w formie greckiego posągu, pompejańskiéj tancerki... Zobaczysz ją pan z blizka... Śpiewa, mrowie przechodzi po ciele... Więc muzyka, wieczerza Lukulla, wina cudowne, gra o kupy złota, towarzystwo niewymuszone, swobodne... Raj, panie! istny raj!
Adamowi oczy zapłonęły. Maluta mówił daléj:
— Wiem, iż pan po spartańsku żyjesz i mało cenisz te rozkosze zmysłowe; lecz dla czegożby nie zajrzeć tam, nie przekonać się, co to jest, choćby dla ciekawości poznania świata... boć to ciekawe za katy!..
— Panie Floryanie, pan mnie bałamucisz! rozśmiał się starosta ściskając go.
— Oho! takżebym się wybrał kusić anachoretę! No? ale zgoda na ten wieczór?
— A no! zgoda! zobaczymy co to jest!
— Komandor sam pana poprosi dzisiaj, bo sobie życzy zbliżyć się ze starostą, i wysoce go szacuje... Ale słowo, że mu już pan w żaden sposób nie odmówisz? Będą tam naszego towarzystwa najwybrańsze znakomitości... Pomnij pan — szepnął ciszéj kusiciel, — że na bok odłożywszy przyjemności spędzenia kilku godzin w tak miłém gronie, są i inne korzyści... Nigdzie jak przy dobrém winie, jadle i wesołém kółku, nie robią się stosunki ściślejsze z ludźmi... Tu się ich poznaje, tu się ich pozyskuje... tu się z nimi wiąże wiekuiście! A stosunki są wielce potrzebne: to darmo! zakończył pan Floryan w sposobie korollaryum.
— Sądzisz, że mi się to do czego przydać może? spytał starosta.
— Zawierz mi pan — szepnął pochlebca — i przyjm od lichego robaczka jeszcze jedną przestrogę, jeśli się godzi, bym ja panu śmiał ją dawać. Ale pan starosta jesteś nazbyt skromny, nieśmiały, za mało się cenisz. Potrzeba z góry trochę obchodzić się z ludźmi, aby u nich nabrać wartości. Kto staje ostatni w szeregu, tego i z pośledniego stanowiska spędzą w końcu... Trzeba samemu zdobyć sobie pierwsze... Ale już dosyć; mądréj głowie dość na słowie.
Hrabia zaczął się śmiać. W ogóle cała ta dziwna, urywana rozmowa mocno w pamięci jego utkwiła. Maluta nigdy z nim jeszcze nie był tak szczery, nigdy go tak nie ujął... Ścisnął jego rękę, i przyrzekł do przyjacielskich rad się zastosować.
W południe zjawił się rzeczywiście sam komandor, i uprzejmie prosił na skromną kolacyjkę kawalerską. Hrabia przyjął go nader grzecznie; ten nie umiał mu się oddziękować za zaszczyt, i wyszedł z oświadczeniami niesłychanéj wdzięczności.
Pomyślawszy jednak, uznał pan Adam potrzebę napomknienia o tém żonie. Dał jéj znać, że się z nią widzieć pragnie, gdyż bez tego obrzędu i proszenia o audyencyę, nie był przypuszczany do oblicza Junony.
Dano mu łaskawie żądane posłuchanie.
Znalazł ją przy biurku zajętą korrespondencyą, bo starościna należała do tych pań Stanisławowskich czasów, które ogromnie pisały, niewiele troszcząc się o ortografię. Krystyna była chmurna, a na piękném jéj czole dwie fałdy świadczyły o głębokich jakichś zamysłach.
— A! to ty? czegoż chcesz? spytała głaszcząc go pod brodę jak dużego dzieciaka, gdy ją z uszanowaniem w rękę całował... Nie śmiał bowiem na twarzy jéj złożyć pocałunku, póki mu nie powiedziała: „Pocałujże mnie!“ Trafiało się to tylko, gdy była bardzo z niego kontenta.
— Chciałem ci tylko dać dzień dobry; teraz tak mało się widujemy.
— Pochlebco! niby ci tak tęskno?
— Jestem zazdrosny, wszyscy cię więcéj widzą nademnie.
— No mów; czuję że to jakaś przedmowa, że ta słodycz na wierzchu kryje w sobie jakieś śmiałe żądanie lub prośbę o przebaczenie... Cożeś zgrzeszył? spowiadaj się, czego odemnie potrzebujesz, okupując to wcześnie pochlebstwy? Mów!
Hrabia zagryzł usta i zamilkł: czuł się upokorzony, będąc tak dobrze odgadnięty.
— Mylisz się, rzekł zimno: nic nie zawiniłem i o nic nie myślę cię prosić. Przyszedłem tylko zobaczyć jak się masz... i odchodzę.
Krystyna przeczuła, że za daleko poszła i była niegrzeczną.
— No! rzekła: nie bądź dzieckiem, nie gniewaj się!
— Nawet się nie gniewam — odparł Adam poprawiając mankietki i uśmiechając się niby wesoło.
Zamilkli oboje, ale Krzysia patrzała na niego bacznie: nie była zadowolona z jego fizyognomii: lekki wyraz przepowiadający chętkę emancypacyi był już na tém licu, do którego pokory i uległości była przywykła...
— Cóż robisz z sobą? spytała.
— Sam nie wiem... rzekł obojętnie.
— Jesteś gdzie wieczorem?
— No! u kasztelanowéj krakowskiéj, a potém może u komandora na kolacyi.
— I mówisz mi, żeś nie zgrzeszył! zawołała porywczo kobieta. Filucie! robisz tak jak ten wieśniak, który od księdza brał za wczasu absolucyę za grzech, jakiego dopiero miał zamiar się dopuścić.
— Jaki grzech?
— Wieszże co to są kolacye u komandora?
— No! cóż to może być? niestrawność w najgorszym razie.
— Byłeś tam kiedy?
— Dotąd jeszcze nie... alem już doprawdy ciekawy.
— Nie sposób, żebyś nie słyszał, że to są orgie.
— Przecięż tam wszyscy bywają?
— Tak, ale ja nie radabym, żebyś ty tam bywał! odezwała się starościna z przyciskiem.
— Cóż? czy nie mam ospy szczepionéj? zapytał hrabia urażony: boisz się, żebym jéj tam nie dostał? Zawszeż mam być dzieckiem trzymaném na pasku?
Słowa te trochę żywo wyrzeczone, tak były niesłychaném zuchwalstwem w ustach posłusznego dotąd i potulnego małżonka, a cichego człowieka, że hrabina przelotnie na niego spojrzawszy, przerażona, umilkła nagle.
Przeszła się po pokoju trąc czoło, zagryzła usta, widocznie namyślała się, co ma z nim począć, gniewać się, czy udać, że nie rozumie wymówki, upierać się, czy ustąpić.
Ważność tych wyrazów, tego kroku, nie uszła jéj kobiecego przeczucia. Uznała po chwili za właściwe wyczekać, wprzódy się dobrze rozpatrzyć, rozpytać, rozsłuchać, a na ten raz tylko lekko pokazać się obrażoną...
— Na takie pytanie, rzekła zimno, nie ma odpowiedzi: — tylko dzieci prowadzą się na pasku, a kto jest dzieckiem, ten sam sobie winien. Rób co ci się podoba, przekonaj się dotykalnie czy ten świat lepiéj znasz odemnie, czy sam sobie w nim bez mojéj porady wystarczysz... zawsze to ciekawa rzecz spróbować. Dzieci nim się chodzić nauczą, jeśli je z paska spuści niańka, dobrze sobie głowy natłuką... Daruj mi, jestem zajęta, muszę pocztę odprawić.
To mówiąc podała mu rękę, którą ucałował, i usiadła pisać; ale gdy odszedł, powiodła za nim długo wzrokiem, i natychmiast zadzwoniła na sługi.
Gdy w owéj długiemi laty spoczynku zaschłéj trumnie dębowéj, wyniesiono z dworku w Wólce Brzozowéj zwłoki pana Krzysztofa i włożono je na wóz czterema czarnemi wołami ciągniony, jak przystało dla rolnika, — rzuciła się pani Krzysztofowa, chwytając za koła, czepiając się całunu, jęcząc i płacząc, aż ją pan Baltazar z Kapustyńskim gwałtem prawie oderwać i unieść musieli, zmusiwszy do pozostania w domu. Poczciwa pani Kasprowa podjęła się być z nią, pocieszać ją, modlić się razem i biedną wdowę pielęgnować.
Ale nierychło ten żal ciężki ukoić było można: stał się on chorobą, stawał chwilami rozpaczą, przechodził przez wszystkie stopnie, jakie przebywa każda podobna boleść, dopóki czas powolnie nie zmieni jéj w chroniczny, spokojny, wrosły do piersi smutek, z którym się już potém żyje, trwa, chodzi, pracuje, czasem przez długie lata próby.
Tak było i z panią Krzysztofową, która w modlitwie i wierze znalazła mocną podporę, przeszła z szału do łez, a z łez do tęsknoty, i już z nią aż do grobu zejść miała. Ale ta... jeszcze raz ciężkiéj uledz miała metamorfozie.
Z dawnego szczęścia, pokoju nadziei nie pozostało jéj nic nad wspomnienie, ten gorzki napój, którym się nasycają nieszczęśliwi, w upojeniu wracając do świata utraconego niepowrotnie. Naówczas wszystko aż do najobojętniejszych drobnostek tego zmarłego życia przychodzi na pamięć i dopomina się swojego miejsca. A to, czego się dawniéj zapomniało, i to, co się ceniło, powraca drogiém i miłém, nawet przeżyte bole i wypłakane łzy. Każdy przedmiot, co był świadkiem chwil przeżytych, oddaje potém światło, które pochłonął jak dyament płonący wśród ciemności, staje się świętym szczątkiem, a człowiek upokorzony dziwi się, że przetrwały go zimne szkielety, że one mają prawo do życia, które jemu wydarto.
W tym dworku w Wólce, od słomianéj strzechy, od płotu wszystko aż do najmniejszego sprzętu przypominało pana Krzysztofa, jego prace, jego przestrogi, jego miłość dla żony i dziecięcia. Wdowa przechodząc nieraz około gospodarstwa z piersią jeszcze sroższą boleścią rozdartą, nie miała się gdzie schronić przed dojmującemi wspomnieniami przeszłości; późniéj już szukała ich sama, bo w nich tylko żyć mogła.
P. Baltazar został tu gospodarzem i pierwszym sługą; mówił jéj o nieboszczyku, cieszył ją pieśnią pobożną. Czasem i Dyogenes przyszedł ze swą skrzypką, rozweselił swoim spokojem, a niekiedy dowcipem.
Rządzili się też oni dwaj we dworze jak chcieli, bo ona już do niczego się nie mieszała; ale rządzili poczciwie, oględnie, troskliwiéj może niż na swém własném, a gromada wiejska, która pamiętała o pańskiém dziecku i o wdowie, serdecznie dopomagała. Ale mimo, że tu wszystko szło porządnie, jakże było smutnie w téj Wólce Brzozowéj, dawniéj jak ciche gniazdeczko miłéj i wesołéj spokojem poczciwym! Jakże widać było żałobę we wszystkiém i na wszystkich! Nawet Baltazar wstrzymywał się od głośniejszéj pieśni wojskowéj, którą lubiał nócić, szedł z nią w głęboki las, a wieczorem w ganku nócił Psalmy półgłosem lub Godzinki, a przy nich ileż razy zapłakał tajemnie!
Dla biednéj kobiety, która widziała syna, któréj wspomnienie dziecka osłodzić mogło a zaostrzało tylko smutek — ciężéj go było znosić niż komu. Dumała napróżno, jakąby nicią znowu połączyć się mogła, związać z tém dziecięciem, które tak dla niéj stało się obcém... gorzéj, bo prawie straszném... Dziwnym trafem nić ta sama się nastręczyła, gdy umysł leniwy prożno się trudził nad jéj wyszukaniem.
W pańskich dworach, pomiędzy służbą a panami nie ma żadnego stosunku serdeczniejszego. Sługa jest płatny, spełnia swój obowiązek, przychodzi, odprawia się, najczęściéj z nabytą nienawiścią tylko i goryczą w duszy: czasem tylko ściślejsze węzły związuje słabość, rozpusta... upodlenie z obu stron. W naszych żywotach szlacheckich, dawniéj zwłaszcza, miało się wcale inaczéj między panem a sługą, między nim a wioską, między głową domu a ostatnim parobczakiem na ziemi jego wzrosłym; nieustanne zbliżenie zawiązywało stosunek ścisły, niemal rodzinny. Pan tam dzieci do chrztu trzymał, radził, wspierał, patrzał jak to rośnie, swatał, żenił, i z tych różnych a sprzecznych żywiołów kształtowało się małe społeczeństwo starą formą, opiekuńczą, patryarchalną, które często serdeczna miłość wiązała.
Ta gmina patryarchalna nie była ani ostatnią formą, ani najlepszą, na jaką ludzkość zdobyć się może służyła ona czasowo do wychowania człowieka, była w jego małoletności opieką. Nie żałujemy tych miłych dla wielu serc czasów: miały one swą piękną stronę, swe dobre, ale nie pochłonęły w sobie całego ideału społecznego.
Dopóki rodziny rodzinom i gminy z władzą zwierzchnią panowały, póty zawsze kraj dowodził tą organizacyą niedojrzałości.
Ale — na owe czasy, piękny był widok téj rodziny zespolonéj nie krwią, ale miłością i pokorą. Nie wszędzie one panowały, trafiała się groza i ucisk, lecz gdzież obok świateł nie ma niezbędnego cienia?
Tu w Wólce gromada, dwór, sługi i państwo stanowili z dawna spójną i serdeczną całość, posuniętą, jak zawsze w takich razach, aż do zaparcia się własności pojedynczéj. Dworski i wiejski majątek był niemal jedném, pożyczano i zasilano się wzajemnie, i nigdy włościanin nie uląkł się głodu, dopóki u pana widział sterty w gumnie.
Jednym z kwiatów takiego społeczeństwa była właśnie pokorna istota, co nam teraz w drogę zabiega, — tak pokorna i miła, żeśmy ją dotąd ledwie postrzedz mogli, i gdyby nie nowa rola, jaką sobie obrała, mogliśmy jéj nie widzieć wcale.
W alkierzu na folwarku, w ciasnéj izdebce o nizkiém i małém okienku, któréj ściany składały się z nieotynkowanych belek sosnowych, przetykanych zeschłemi mchami zielono-żółtemi, siedział od dosyć dawna Jermaszka Dulebiak. Towarzyszami jego były dwa koty bure i niezliczona ilość różnego robactwa. Samo imię Jermaszki wskazuje nam już pokorne dziecię wioski... Jermaszka był sierotą; wzięto go z chaty do dworu na wychowanie, i najprzód hodował się na folwarku, biegał boso po dziedzińcu, a jejmość go uczyła pacierza... Potém posługiwał w kredensie i robił około domu co się nadarzyło, gracował nawet w ogrodzie.
Ale wprędce odkryto w nim żywy, pojętny umysł, i można się nim było posłużyć do ważniejszych rzeczy, tak łatwo chwytał wszystko i z ochotą wykonywał co mu polecono.
Jermaszka wyszedł wprędce na faworyta pańskiego, i pani go też bardzo lubiła. Gdy Adam przyszedł na świat, chłopak miał już lat ze dwanaście, więc potém gdy dziecię podrosło, już po trosze mógł się niém opiekować.
Od kuchty i ogrodniczka stopniami doszedł godności kamerdynera, a w ostatnich latach był wszystkiém w domu, od żadnéj się nie wymawiając pracy, mniéj więcéj każdą spełniając zręcznie. Nauczył się był czytać i pisać, utrzymywał więc rachunki, zastępując pisarza, naglądał potém po trosze na stodołę i śpichrze, miał klucze od magazynów, jeździł po sprawunki do miasteczka, odwoził kupcom zboże. Ale mimo tych ważniejszych obowiązków stawał z talerzem za krzesłem jegomości, póki p. Krzysztof żył, i choć się swobodnie mieszał do rozmowy państwa, przynosił też półmiski z kuchni. Bywało nawet i konie zaprzągł, i powiózł do kościoła, gdy było potrzeba.
Mniejszym była w nim przymiotem roztropność: sercem poczciwém przerósł głowę; więcéj było tam jeszcze uczucia niż zdolności, i ono mu dopomagało do wszystkiego... Sierota, przywiązał się do swojéj dobrodziejki, jak ją nazywał, do swego panicza i do starego pana, jak dziecko rodzone. Ich dobro było jego dobrem: można powiedzieć, że nie żył na własną rękę, ale dla tych, którym służył; myślał jedynie o nich, przyszłości swojéj bez nich nie pojmował wcale. W pierwszych chwilach gdy dziecię porwano, Jermaszka chodził jak oszalały, chciał, jakeśmy wspomnieli, jechać z panem do Warszawy, ale że na jego głowie było wszystko w domu, musiał Krzysztofa puścić samego; potém zamknął swój ból głuchém milczeniem, cierpiał wzdychając ze starymi razem.
Można sobie wystawić, jakie śmierć p. Krzysztofa uczyniła na nim wrażenie; nie mniéj może odbolał od saméj pani, ale żal ten, który od pracy nie uwalniał, w niéj ulgę znajdował.
Gdy pana Krzysztofa miano kłaść do trumny, upadł nieboszczykowi do nóg, objął je ze łzami, głośno mu dziękując za wszystkie jego dobrodziejstwa. On z nim ostatni do sklepionego zstąpił grobu, aby tam trumnę porządnie ustawić, i ostatni, pomodliwszy się wyszedł z niego.
Pilnował pani, ale jéj tak bardzo użytecznym być nie mógł. Zresztą pan Baltazar, który na jego sprycie i wierności poznać się nie mógł, objął był wszystko i strącił go powoli z tego stanowiska, jakie dawniéj mu nadano... Jermaszka usługiwał posłuszny, ochotnie, ale czuł się tu nie tak już potrzebnym, obojętnym, zbytecznym prawie. Pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że mógłby gdzieś być przydatniejszym niż tutaj. Pani na niego patrzeć nie mogła, bo jéj zbytnio starego przypominał. Siadywał więc w alkierzyku swoim, modląc się na kantyczkach, i tarł najeżoną czuprynę, nie wiedząc co począć.
Gdy pani Krzysztofowa wreszcie przyszła do oprzytomnienia, Jermaszka raz z rana przyniosłszy jéj kawę, którą pijała, stanął u drzwi, ręce w tył założył i odchrząknął głośno.
Było to zwykłe oznajmienie, że miał coś do powiedzenia. Pani głowę podniosła.
Jermaszka miał powierzchowność bardzo niepoczesną. Wzrostu był dosyć dużego, ale postaci niezgrabnéj: był jakby w jedną stronę gwałtownie jakimś kataklizmem wykręcony; na podługowatéj, śpiczastéj głowie rosły mu włosy popielate, szorstkie i twarde, trzymał ją nieco także na bok pochyloną. Sama fizyognomia nie zdradzała intelligencyi, czoło było nizkie a szerokie, rysy pospolite, płeć blada, usta otworzyste; ale gdy przemówił, gdy się uśmiechnął, gdy w małych jego oczkach zabłysło życie, twarz przybierała wyraz dziwnéj łagodności i słodyczy, który może tém więcéj uderzał, iż rysy nie zdawały się do noszenia go stworzone. Gdy nic nie mówił i bywał zamyślony, usta naówczas nieco otwarte trzymał, i to go dozwalało nawet o głupotę posądzać, miał bowiem zwodniczy pozór głuptaska.
Gdy Jermaszka odchrząknął, pani Krzysztofowa spojrzała na niego i westchnęła. Biedne człeczysko, nie wiedząc jak do rzeczy przystąpić, z nogi kołysał się na nogę, ręce założone na piersiach z uszanowaniem schował za plecy, poturbował nieco czuprynę, bo to miał w obyczaju, gdy mu szło ciężko, i zakłopotał się, widocznie nie wiedział jak począć.
— Co ty mi chcesz powiedzieć? — spytała pani Krzysztofowa — bo widzę, że masz coś do mnie?
— Onoby się to znalazło — odparł Jermaszka kiwając głową, — ale to niby trudno rozpocząć.
— Śmiało mój kochany, przecięż wiesz, że się zrozumiemy.
— Ono to się wie — rzekł Jermaszka — ale taki niby trudno. Proszę już pani mojéj tylko mnie posłuchać cierpliwie, a nie sądzić aż ja dokończę.
— Mów, nie frasując się, słucham.
— Otóż to tak, proszę pani, człowiek sobie myśli co na świecie mu zrobić, i jakby się drugim na co przydał... Oto, proszę pani, ono to niby teraz człowiek nie na wiele przydatny... Cóż? pan Baltazar klucze trzyma, sam chodzi, gospodarzy, usługa to tam koło dworu nie jaka wielka, lada chłopak się z tém upara... byle kto... a człowiek w próżnowaniu zmarnuje się.
— Czegoż ty chcesz, mój Jermaszka? — spytała łagodnie Krzysztofowa — znajdzie się zawsze co robić. Ale ci się nudzi... nie prawdaż?
— Ono to się nie nudzi — odparł sługa, — ale niby człek czuje, że mógłby co robić, a nie robi nic.
— Maszże ty jaką myśl?
— Ono to się ma — rzekł wzdychając, — ale to taka rzecz, że i trudno wypowiedzieć... Jakby mnie pani chciała posłuchać?
— Ale słucham z uwagą, mów.
Jermaszka mimo to zapewnienie, jakby mu bardzo ciężko przychodziło wygadać się, stanął, zamyślił się, potarł gwałtownie najeżone włosy, kiwał głową zakłopotany.
— Chciał-em ja-bym pani mojéj, matce a dobrodziejce długo to jakoś rozpowiedzieć, ale nie potrafię. Otóż krótka rzecz, że ja chciałbym do panicza iść w służbę.
Pani Krzysztofowa zdziwiona, krzyknęła i zerwała się z krzesełka.
— A! niech-no pani poczeka... rzekł chłopak. On ci tam ma sług do licha, bo to się wie, ale ludzie obcy i obojętni: przydałby mu się człowiek, coby go kochał, a czasem mu i was i dom przypomniał, coby nie dał ludziom złego mu zrobić. Niech pani nie myśli, że ja tam chcę się czego niby dobijać: mnie to nie w głowie; ale jabym się tam zdał, pilnowałoby się panicza i jego dobra, wszak to tam wszyscy obcy... Bóg wie jak on tam sobie rady daje, bo to wszystko wrogi a zazdrośni. Człek tam choć paskudnie pisze — dodał — ale onoby się i do jejmości nagryzmoliło o tém co się tam z naszym paniczem dzieje. A choć on tam może nie posłucha, ale powoli, to z czasem mogłoby mu się zrobić jaką pokorną uwagę.
Pani Krzysztofowa rozpłakała się o synu, a ta myśl, że ktośby był przy nim przyjazny, wierny, poczciwy, uśmiechnęła się jéj bardzo. Wstała milcząca pocałować w głowę Jermaszkę, który jéj kolana ścisnął.
— Poczciwa to myśl twoja — rzekła — niech ci Bóg za nią zapłaci; ale... jakże ty tego dokażesz?
— E! jużby się to zrobiło! odparł Jermaszka: ja się tam tak dalece niczego nie obawiam. Grosza to jest trochę swojego, z łaski państwa, toby się o tém zaszło do Warszawy, a tamby już się poradziło powoli, bylem od pani pozyskał pozwolenie.
— I owszem, ja ci tego nie bronię — odezwała się pani Krzysztofowa — idź w Imię Boże, a pisz... Może cię to dobry anioł natchnął w szczęśliwą godzinę; wcale ci się sprzeciwiać nie będę... Namyśl się tylko dobrze, ja także podumam, a poproś tu do mnie pana Baltazara.
Jermaszka, któremu wielki ciężar spadł z piersi, pobiegł natychmiast po Baltazara, a sam niezgrabnym chodem pociągnął ukryć się w swym alkierzyku, gdzie wielkim przeżegnawszy się krzyżem, chodzić począł i myśleć: jak ono to będzie?
Gdy pani Anna powiedziała Baltazarowi o pomyśle Jermaszki, zdziwił się z razu niezmiernie. Stary żołnierz nigdy się na téj cichéj, niepozornéj postaci człowieka poznać nie mógł: poczuł dopiero, że się omylił, posądzając go nietylko o brak głowy, ale i o zakrzepłe serce.
— A! bratowa moja kochana! — wykrzyknął — toć złoty człowiek! Jeżeli w nim nie gra także ambicya wykierowania się na kamerdynera, co przy jego powierzchowności świetnąby było nadzieją, jeżeli to z serca czyni, to zacny człowiek! Dobrze żeby tam przy nim stał, a przypomniał mu czasami stare dzieje i obowiązki; jeżeli mu po prostu i po wiejsku czasem prawdę wyjąka, któréj tam od dworaków nie usłyszy, nie od rzeczy też będzie.
Pogroziła pani Krzysztofowa bratu łagodnie.
— Mój panie bracie — rzekła — wy tak zawsze skłonni jesteście człowieka sądzić z pozoru. Ja Jermaszkę znam od dziecka, bo się wychowało u nas we dworze: rzadki to człowiek, i jak własne nasze dziecię przywiązany, oddany nam całą duszą. Jeśli on idzie tam, to z serca, wie, że go śmiechy tylko i upokorzenia czekają za jego niezdarność, a nie żadne świetne losy. Idzie dla tego, żeby się Adasiem zaopiekować po swojemu.
— No! to niech w Imię Boże idzie! rzekł pan Baltazar. Mnie tylko żal, żem go pokrzywdził w myśli i posądził niesprawiedliwie... Dobry też pretekst jest, bo czas dawno, aby pan Adam dowiedział się o swéj żałobie, o któréj może i nie wie.
Pani Krzysztofowa potrzęsła tylko głową. Pisała już była do syna, a listy ich się skrzyżowały, w zamian bowiem od niego otrzymała oznajmienie o weselu, a nic już o tém Baltazarowi nie powiedziała. Wprawdzie zasłyszał był coś o tém z sąsiedztwa, bo starościc chełmski psy wieszał na wychowańcu swéj pani, ale temu nie wierzył. Kto zna te zapadłe podlaskie bory i ich życie, łatwo pojmie, że tam wiadomości z wielkiego świata nierychło dochodzić muszą.
— Wie on już o śmierci ojca — rzekła pani Krzysztofowa płacząc — o! wie! ale mu tam teraz młoda żona nie daje myśleć o starym ojcu.
— Jak to? więcby to prawda była, że się ożenił? załamując ręce spytał pan Baltazar.
— A! tak jest, ożenił się z wielką panią, ze starszą podobno od siebie kobietą.
— Juściż nie z kasztelanową, bo téj mąż żyje i nie rozwodzi się?
— Nie... z inną... z wdową... z domu X...
Pan Baltazar zadumany głową pokiwał.
— Ożenił się — rzekł — tak młodo! Trzebaż mu było świat sobie zawiązywać!... No! a dawni jego opiekunowie?
— Nic nie wiem, nie wiem — odpowiedziała matka — zapewne oni jego, a on ich opuścić musiał.
— Ha! no! co się stało, to się stało! dorzucił wojak stary. Zresztą tam mu Jermaszka nie będzie ciężarem, a źle będzie biedakowi, to do nas powróci.
W kilka dni po téj rozmowie, Jermaszka przyszedł panią pożegnać, i spłakał się jak bóbr padłszy jéj do nóg: poczciwe serce wieśniacze! Chodził po dworku żegnając wszystkie kąty, prosił o pozwolenie, żeby się mógł raz jeszcze przed obrazem Chrystusa pomodlić, a naostatek wziąwszy kij w rękę, przeprowadzony przez dworskich, puścił się śmiało w ten świat nieznany, który go strachem napełniał.
— Bądź co bądź, jużciż ja się tam na coś przydam... mówił w duchu.
Po długiéj i ciężkiéj podróży, w któréj wiele przecierpiał, stanął wreszcie w stolicy, i jak stał poczciwy niezgraba, tułał się tu i owdzie dopytując o pana. Długo się tak błąkał, gdy mu wreszcie jakiś grzeczniejszy szlachcic wskazał pałac starosty. Tu się dostawszy, obstąpiony przez wytworną służbę, podziwiany jak jaka potwora, wyśmiany, musiał znów dużo przenieść, nim się pozwolenia widzenia z paniczem doprosił. List od matki był mu przewodnikiem.
Właśnie w chwili gdy starosta od żony wychodził, oznajmiwszy jéj, że będzie na wieczorze u komandora, i chmurny zstępował ze schodów, Jermaszka zaszedł mu drogę.
W jego wspomnieniach żył jeszcze ów ładny, świeży pieszczoszek, pół-dziecię, Adaś rumiany i biały, taki, jakim go widział raz ostatni wesoło odjeżdżającego na wózku do Białéj. Ledwie w bladym, pięknym, poważnym, wystygłym i przedwcześnie zmężniałym człowieku, dopytać mógł Jermaszka swego dawnego panicza.
Rzucił mu się do nóg z zapałem.
Adam pomieszany cofnął się: nie poznał go, nie przypomniał, a zresztą wstyd go jakiś przed służbą ogarnął na widok tego człowieka odartego, zabrukanego długą podróżą, niezgrabnego, wyglądającego głupowato.
List matki, który otworzył, wytłómaczył mu wszystko. Ruszył ramionami, bo nie był rad i nie wiedział, jak się pozbyć natrętnego gościa; serce mu nic nie mówiło.
— Chodź za mną! odezwał się pośpieszając do pokojów swoich i wiodąc z sobą posłańca.
Oczy wszystkich stołecznych sług z szyderstwem pobiegły goniąc za niezgrabnym Jermaszką, który skulony, krzywy, wygięty na bok, wlókł się za swym paniczem... Rozczulenie jeszcze go niepozorniejszym czyniło, a znużenie zmięło jego biedną twarz na istotnie pocieszną jakąś grymasującą maskę karnawałową.
Gdy się w pokoju panicza znaleźli, Jermaszka znowu rzucił mu się do nóg, postawiwszy kij pielgrzymi w kącie.
Był biedny w łapciach dla zaoszczędzenia butów, w łapciach na woskowanéj posadzce, w grubéj siermiężnéj kapocie, a pan siedział przeciw niego na wybitéj atłasem sofie: dziwnie to jedno od drugiego odbijało. Z tych dwóch postaci, jednéj pięknéj a sztywnéj i bez wyrazu, drugiéj dzikiéj, barbarzyńsko odzianéj, opalonéj, brzydkiéj — poetycznie piękną była przecięż ostatnia... Starosta wydawał się przy niéj jak porcelanowa figurka przy bronzowym posągu.
— O! panie mój! rzekł Jermaszka: jakżem ja ciebie dawno nie widział! Cóż się to z tobą stało, o panie? jakżeś ty nam uciekł?... ileż to nieszczęść na nas spadło od tego czasu! Gdybyście wy widzieli ten dwór w żałobie, i naszą jejmość, co się z nią zrobiło!
— Wiem, wiem wszystko! śpiesznie przerwał starosta.
— O! wy jeszcze nic nie wiecie — podchwycił Jermaszka prawie płacząc — nic, boście tego swemi oczyma nie widzieli, bo z daleka to się inaczéj wydaje. Ono to, ono... ale z nami pod te czasy potrzeba było być!
— Jakże się ma... matka? — zdobył się na pytanie Adam.
— Ono to żyje biedactwo — odrzekł Jermaszka — ale jak!... Potrząsnął głową. — Z nią to my, proszę pana, uradzili... dodał — abym ja do panicza przyszedł. Wy tu sami wśród obcych ludzi, a tu lud nie nasz poczciwy. Wszyscy mówią: trzebaby wam mieć choć jednego, na któregobyście spuścić się mogli, coby się dał za was ukrzyżować i zabić. Ja sobie powiedziałem: pójdę ja..
Pan Adam poczuł przecie ofiarę, ale nie zrozumiał jéj potrzeby, i lekko ruszył ramionami.
— Dziękuję ci za dobre serce, Jermaszko! zawołał; ale jakże tu żyć potrafisz, i co tu robić będziesz?
— E! paniczu! jaśnie wielmożny panie! — poprawił się sługa — nie troszczcie się o mnie... Prawda, straszno w pierwszéj chwili, i mnie się zdało, że oni mnie chyba surowego zjedzą; ale... Te śmiechy ich jak noże szły w serce do głębi, ale się ja już nie boję. Co ja będę robił? No, to się zobaczy: znajdzie się. Taż to i ta służba nie porodziła się w galonach... A no, siądę pilnować pańskiego dobra, a baczyć, aby się paniczowi co złego nie stało... Przecię się przydam jakoś; bądźcie spokojni... Weźcie mnie ino na próbę.
— Ale ty tu nie wytrwasz!
— Ono to, gdyby się słuchało tylko lenistwa, to by się pewnie uciekło na wieś — rzekł Jermaszka; — ono to prawda... ale jak człek czuje, że mu się co robić należy, to ono znowu co innego... Ja ich w parę dni bać się nie będę.
Pan Adam zawahał się jeszcze przyjąć nowego sługę bez wiadomości żony, ale miarkował, że powoli do swojéj własnéj woli chcąc dojść, potrzeba było zacząć od małych rzeczy, i rad już nawet był, że mu się zręczność nadarzała spróbować.
— „Kto wie? rzekł w sobie: nie wiadomo jeszcze jak pójdą rzeczy. Może człowiek, któremu zaufać mogę zupełnie, okaże mi się potrzebnym. Ale...“
Tu spojrzał na połamaną postać niezgrabną Jermaszki, i dodał: — „Jak on tu będzie, wyglądał?... ha! spróbujemy! musi się okrzesać!“
— No, więc, nim co będzie — rzekł głośno, — zostaniesz tu: pomówimy z sobą wolniejszym czasem.
Starosta zadzwonił. Wszedł kamerdyner z taką miną, jakby mu łaskę robił, że go wysłuchał i na dzwonek się stawił.
— Panie Biebrzycki — zawołał starosta — jest to dawny sługa mojego ojca, który przy mnie pozostanie... Prosiłbym, żebyś go wziął w swoją opiekę.
Biebrzycki zmierzył oczyma przybysza z pogardliwą miną, kiwnął głową na znak powolnéj zgody, zaczekał chwilę jeszcze i wyszedł, milczący.
— Przygotuj się — szepnął starosta — że cię tu gorzkie przejścia czekają od téj miejskiéj służby, Jermaszko.
— Ono to się im rady da — rzekł powolnie wieśniak — niech się Jaśnie Pan o to już nie troszczy... i schyliwszy się do kolan odszedł.
Starosta podumawszy chwilkę nad listem matki, schował go i ruszył z wizytami. Nim jeszcze nowy sługa zszedł ze wschodów, Biebrzycki meldował o nim hrabinie.
— Proszę jaśnie grafini — rzekł — to pan starosta jakiegoś przybłędę, łachmaniarza, jakby tam sługę swojego ojca przyjął i na dworze polecił zostawić... Przywlokło się to piechotą, do niedźwiedzia leśnego podobniejszy niż do człowieka; będzie nam robił wstyd, i dworowi Jaśnie grafini i nam. Ja nie wiem co z tém robić.
— Jak to? kiedyż się to stało? spytała hrabina widocznie urażona, że się jéj nawet nie opowiedziano.
— Tylko co, przed chwilą, rzekł Biebrzycki. JW. starosta rozkazał — na to słowo dał wielki nacisk kamerdyner — rozkazał mi go przyjąć do dworu, i oznajmił, że ma tu zostać.
— Ja jeszcze o tém nic nie wiem — odpowiedziała hrabina — ale proszę spełnić polecenie mojego męża...
Biebrzycki wyszedł, nie rzekłszy słowa.
— A więc to już jakaś systematyczna emancypacya — powiedziała sobie po cichu żona. — Zobaczymy! zobaczymy! Rządzi się w moim domu bez żadnéj, jak widzę, ceremonii.
Tymczasem Jermaszka wyszedł z pokoju śmiało i poprosił grzecznie pierwszego spotkanego lokaja, aby mu wskazał, gdzie się ma podziać. Spisek na biedaka utworzył się w jedném mgnieniu oka, a Jermaszka też instynktowo go odgadł, i zamiast się przestraszyć lub oburzyć, postanowił wielką krwią zimną zwyciężyć. Pierwsze wystąpienie było dla niego największéj wagi. Na męztwie mu nie zbywało.
— Co pan raczy rozkazać? spytał go lokaj.
— Prosiłbym pana o wskazanie mi pomieszczenia.
— Pokoje dla pana gotowe, odparł lokaj; poprowadził go do sieni, otworzył drzwi od dużego pieca, i ręką zaprosił do czarnego wnętrza.
Jermaszka popatrzał, kiwnął głową, nic nie rzekł.
— Trochę to ono będzie ciasno i przyciemno, odparł po chwili; ale jak mi każą w piecu legać, to się i położę.
Zimna krew, z jaką to wyrzekł, zmieszała służbę, która się tłumnie zbiegła patrzeć na parafianina.
Jermaszka podniósł głowę, krew mu uderzyła do czoła.
— Bardzo to ono koncept ładny — rzekł powoli podpierając się pod boki — moi jaśnie panowie miejscy! Ale pogadajmy-no kiedy chcecie, a raczcie mi objaśnić, czego to wam tak w smak z wieśniaka sobie stroić żarty? Czyście to wy co lepszego odemnie, żeście trochę bruków poszlifowali? czyście to nie pozostawiali tam na wsi matek i braci w takuteńkich siermięgach jak moja? albo ono myślicie, że dla szaréj kapoty człek się ma za gorszego od was? Ono to nie... Gniewać się nie mam czego, a dziwować się jest... Pójdę do gospody, i za swój miły grosz znajdę sobie izbę i łoże, na którém wypocznę... a no potém — zobaczymy.
— Patrzcie-no jaki mowny niezdara! zawołał jeden.
— Należałoby mu sprawić frycówkę, rzekł drugi. Co to on nas tak śmiało ożogiem sięga, i gdyby sobie równych traktuje!
— E! dalibyście mu pokój! powstrzymał inny: gotowa historya i wrzawy narobicie.
— Ja wam ręczę, że paniby nic nie powiedziała, przerwał pierwszy; a że panby się podąsał, to co?
— Bardzo pana dobrodzieja przepraszamy — odezwał się z tłumu drugi — za niepiękny żart; ale ponieważ lokal dla niego nie wyznaczony, może zechcesz w kuchni ze stróżami pogościć?
Wszyscy się zaczęli śmiać. Jermaszka powoli zabrał sakwy i odparł:
— A czemu nie? albo to nie bracia nasi? O! o! z wielką ochotą!
Śmiechy, drwiny i szarpania szły daléj, gdy w téj chwili zawołano o karetę dla pani, i prawie jednocześnie, do sieni, w któréj się to działo pod wschodami, zeszła sama pani starościna, zadziwiona zebranym tłumem służby i zbyt głośną wrzawą.
— Co to jest? zapytała.
— E! to nic! to nic! — rzekł jeden z młodszych — to tak.
Jermaszka przebił się przez nich, wystąpił i skłonił się.
— Przepraszam Jaśnie panią — zawołał, do kolan jéj naginając się — to nie jest nic, ale rzecz o mnie idzie. Ja tu przyszedłem po służbie z listem do mojego panicza z Wólki Brzozowéj, pan mi przykazał zostać; a ci znowu panowie, bo to tu wszyscy panują widać, pokazali mi, gdym spytał — mieszkanie w piecu, albo w kuchni... Nie wiem jeszcze gdzie lepiéj, to się namyślam, a z tego śmiech.
Starościna spojrzała na niego bacznie, i ruszyła ramionami.
— Biebrzycki! zawołała surowo: kto tu sobie takich żartów pozwala? co to jest za nieporządek? Pan przykazał, aby go przyjęto, a służba śmie lekceważyć rozporządzenia i stroić żarty? Proszę mi zaraz wszystkich winnych ukarać.
To mówiąc chciała siąść do karety, gdy Jermaszka schylił się jéj do kolan.
— Jaśnie pani, ono to sobie był żart... a ja głupi żem się uraził i skarżył... Proszę, aby nikt za mnie nie pokutował, lepiéj sobie już precz pójdę — ot i kwita.
Starościna kiwnęła głową, nic nie odpowiadając, dała tylko znak Biebrzyckiemu, który się skłonił, i żywo wsiadła do powozu. Jermaszka pozostał z kijem w ręku spokojny i niewzruszony.
— Przy garderobie pańskiéj jest od tyłu przedpokoik — rzekł kamerdyner do niego, wskazując wschody — tam WPana zaprowadzą.
Wieśniak skłonił się i poszedł w milczeniu.
— Już ja mu tego łajdakowi nie daruję! zawołał pięść podnosząc za nim jeden z lokajów: nie będzie mu tu bardzo słodko, za to ręczę!
Udał Jermaszka, że nie posłyszał, i powlókł się do kąta ciemnego, który mu z pogardą wskazano... Tak się począł pierwszy dzień jego ciężkiéj służby.
Koniec XVIII wieku, jak owo pierwsze tysiącolecie chrześciaństwa w roku 1000, znamionowany był orgią szaloną, która zwiastowała nową epokę. Nigdy świat tak się bawić nie pragnął, tak za rozkoszami nie gonił, tak nie potrzebował rozerwać się, zapomnieć, upoić.
Nietylko nasz kraj, cała Europa chorowała na tę zaraźliwą rozpustę. W Polsce przybierała ona barwę szczególną, która wydatniejszém czyniła to obłąkane uganianie się za weselem niemożliwém, występném, dziecinném. Bale, maskarady, fajerwerki, turnieje, pijatyki szalone, zbytek niepomny jutrzejszéj nędzy, następowały po sobie, i napełnić nie mogły tego naczynia Danaid, pod którém przepaść może kopało sumienie.
Ani wiek, ani płeć nie wyłączały od téj dziwnéj choroby... Dziesięcioletnie chłopaki poprzebierane za amorki umizgały się już do dwunastoletnich dziewczynek, a starzy i siwi senatorowie Rzeczypospolitéj kochali się na zabój w piętnastoletnich aktorkach. Ludzie wszystkich stronnictw jednoczyli się przy kieliszku z tą różnicą, że jednym spadała w wino łza, drugim staczał się w nie śmiech szatański; jedni w niém szukali zapomnienia, drudzy nasycenia.
Czasem w pośród tych uczt uderzał jaki piorun, zabijał jednych, rozpraszał drugich, otwierał przepaść; ale służba zaścielała ją kobiercami i tańczono na przepaści.
Ledwie kilka naliczyć było można domów, w których surowszy przechował się obyczaj: młodzież cała puściła cugle namiętnościom.
To też w rachubach partyi, w polityce, w robotach pokątnych, wielką rolę grały uczty, kolacye, podwieczorki, przyjęcia: najpoważniejsza narada nie obeszła się bez konkluzyi kielicha i wielkiego — „kochajmy się!“
Do najszaleńszych ucztowników należał ów sławny komandor, o którym mówił Maluta, tak go mocno zalecając. Postać XVIII wieku, coś z Cagliostra, coś z hrabi de Saint-Germain, istota zagadkowa, dworak, uczony, jasnowidzący, spekulant, wytworniś, mistyk, sybaryta, niedowiarek, koniec końców tajemnica. Przyjmował w swoim domu po królewsku, a źródła, z których płynął ten paktol niewyczerpany, całkiem światu były nieznane. Świadczył wiele, nosił płaszcz filantropii na ubrylantowanych ramionach i zarywał na małego Franklina, gdy od kart wstawszy rozprawiać począł o losach ludzkości. Wielki wyznawca zasad braterstwa ogólnego ludzi, stroił się jednak tak, aby go nikt wziąć nie mógł za prostego człowieka a choć ze szlachectwa sobie szydził, miał liberyę herbowną i ordery na szyi.
Nierzadkie były w owym czasie owe postacie dwulicowe: nie są one jeszcze osobliwością i dzisiaj. Prawda uznana, nim przejdzie w czyn, zawsze przebywa też same studya, tych samych doznaje przeobrażeń, jest uczutą, dowiedzioną, wypowiedzianą, staje się czynem, a na ostatku prawem. W tym peryodzie XVIII wieku jeszcze ją ledwie przeczuwano, ledwie świtała jako myśl, u dojrzalszych bojaźliwie zaczynała przeradzać się w słowa: na czyn zebrał się dla niéj chyba ktoś gorętszy, i to chwilowo. Czyniono wycieczki w tę stronę, ale z nich szybko wracano do domu.
Komandor należał do przodkujących swojemu wiekowi, ale szedł słowem nie czynem; a chcąc apostołować, musiał do pogan przemawiać ich językiem. Apostołował więc winem, uciechą i wielkiemi czczemi słowy.
Jako gospodarz wylany dla swych gości, nie miał równego... czy spełniał obowiązek, czy karmił próżność, o tém sądzić nie będę.
W tym roku najmował kamienicę całą naprzeciw kościoła kks. Missyonarzy w końcu Krakowskiego-Przedmieścia, i przerobił ją swoim kosztem: góra cała wybita na nowo, ozłocona wspaniale, umeblowana wytwornie, była godna Krezusa.
W kraju, w którym zbytek dobréj próby nigdy nie był rzadki — świadkiem owe opisy Warszawy za Władysława IV, — niełatwo było olśnić. Pamiętano jeszcze przepych Tarnowskich, Sobieskich, Firlejów, Tęczyńskich, Herburtów, Ostrogskich: walczyć z jego wspomnieniami trudno być musiało; wytwornisie musieli na inną rzucić się drogę. Zamiast srebrnych stołów i złotych roztruchanów stawiano mebelki wysadzane misternie, drogie szkła, kunszt zastępował materyę, zbytek się idealizował, zamykając w smaku i pracy.
Dom komandora z tą myślą był urządzony; nie świecił, on zbytnio, ale był na podziw wygodny, smakowny, wytworny. Podziwiano w nim prześliczne obrazy przywiezione z Włoch i Hollandyi, historyowane kobierce francuzkie, porcelany chińskie i japońskie, wielkie zwierciadła weneckie w rzeźbionych ramach, zresztą sam porządek domowy z kobiecą starannością obmyślany i niesłychaną wygodę. Wszystko, co ten dom miał, było w swoim rodzaju osobliwością, a komuby nie brakło cierpliwości, nasłuchałby się ciekawych historyj z powodu każdego sprzętu i fraszki. Każda z nich miała swe dzieje i wspomnienia, coś co ją odznaczało, czyniło drogą, szczególną, przedziwną.
Maluta malując komandora pośpiesznie, narysował postać jego dosyć trafnie; do jego obrazka to tylko dodamy, że powierzchownie był to jeden z najpiękniejszych mężczyzn swojego czasu, i mógł co do wdzięku fizyognomii i postawy walczyć o lepszą z najsławniejszymi pięknoszami epoki. Gdy ubrany jak laleczka wszedł do salonu, kształtami postaci, nogą, ręką białą upierścieniowaną a prześliczną, figurą, wejrzeniem łagodném oczu niebieskich, czarował kobiety.
Obejście jego było pańskie i poufałe zarazem; czuli jednakże bliżsi, że nikt z nich do głębi duszy mu się nie dostał: był serdecznym dla wszystkich zarówno, nie zwierzał się nigdy nikomu. Próbowali go ciekawi badać przy kieliszku, ale komandor pił co chciano, jak chciano, i ile kto życzył, a po uczcie nad ranem wychodził świeży, zdrów, przytomny, jakby był na czczo. Mówiono, że pijąc coś miał zwyczaj wąchać z jakiejś flaszeczki.
Życie jego przeszło wielce burzliwie, pełne dziwnych przygód; lecz tém się tylko zdradzało, że czasem wspominał o obcych krajach, o dalekich podróżach, że niektóre z tych pięknych rzeczy, któremi ubrane były pokoje, widocznie pochodziły ze zdobyczy poczynionych w owych wędrówkach.
U komandora, który słynny był z kuchni i piwnicy, za stołem z podziwieniem znalazłby historyk obok istotnych znakomitości wieku, plugawe jego wyrzutki, wszystkich zarówno wesoło gwarzących i w dziwnéj z sobą poufałości...
Przed północą już zaczęły z pochodniami powozy zbierać się przed dom oświecony, a mały placyk przed kościołem wypełnił się wkrótce najwykwintniejszemi ekwipażami, które tu jakby rodzaj obozu sformowały. Ludzie pozłazili z kozłów, a gdy panowie zabawiali się w pałacu, oni też sobie ucztowali w sąsiednich szynkach.
Salony komandora były wspaniale oświecone tysiącem świec jarzęcych, które snopami przytwierdzone do ścian, odbite w zwierciadłach, tworzyły illuminacyę rzęsistą. W ich blasku obrazy, kryształy, obicia, całe czarodziejstwo zbytku nieco wymuszonego i oryginalnego jeszcze się jaskrawiéj wydawało niż we dnie. Pokoje miały różne charaktery. Salon główny był w smaku francuzkim tego wieku, ale dalsze ubrane były umyślnie jeden po chińsku, drugi z grecka, inny wreszcie stylem średniowiecznym, dosyć niedołężnie naśladowanym.
W każdym z nich był stosowny sprzęt, dobrane do niego ciekawostki i zabytki kosztowne, uzbierane po świecie.
W greckim pokoiku stał w pośrodku posąg starożytny Wenery. Oświecała go lampa alabastrowa spuszczona z sufitu i cztery podobne urny po rogach stojące na kolumnach marmurowych. Na tle ciemno-czerwoném ścian, w tym pół-mroku lamp, posąg wydawał się jakby żywe wcielenie piękna, któremu starzy sybaryci przychodzili się przypatrywać z cynizmem, na jaki dziś tylko szalona młodzież zdobyćby się mogła.
W chińskim gabinecie pełno było kiwających się mandarynów, pagod porcelanowych, laków, bronzów i osobliwości państwa środkowego. W średniowiecznéj komnacie stali u drzwi dwaj rycerze w zbrojach, z hełmami zapuszczonemi, trzymający chorągwie herbowe, w środku pełno było dębowych szaf, katedr i stolików.
Główny salon odznaczał się świeżością i blaskiem. Nad kanapą wisiał tu portret kobiecy, który ściągał wejrzenia gości i zaostrzał ciekawość; ale o wytłómaczenie téj zagadki pytać nie było wolno. Na tle ciemném, ale przezroczystém, rysowała się w bieli urocza postać niewieścia, cała osłoniona półprzezroczystemi draperyami, które i twarz jéj pokrywały... Oko kochanka tylko mogło z za nich wyczytać rysy tajemnicze, które artysta cudownie odznaczył; on jeden widział ją przez te zasłony taką, jaką pamiętał: dla obcych była to tylko dziwaczna sztuczka i niezrozumiały wysiłek malarza.
Każdy stawał przed tym obrazem, oprawnym w przepyszne ramy, całe z lilij i liści dębowych uplecione; wszyscy szeptali spoglądając nań, i odchodzili zamyśleni. Mniéj dyskretni zapytywali komandora co co jest? a on im odpowiadał, że to osobliwszy jakiś portret, który nabył jako tour de force... że zresztą nie wie co wyobraża.
Gdy pan Adam wcisnął się w ten świetny tłok pełen gwiaździstych piersi i orderowych ramion, znalazł już prawie całe męzkie towarzystwo stolicy zgromadzone na pokojach; gruppy powinowactwem ciągnione jeszcze się nie były potworzyły, najsprzeczniejsze postacie stykały się i ścierały o siebie w tym tłumie. Posłowie zagranicznych dworów, podróżni różnych narodowości, dworacy królewscy, szlachta bogata przybyła ze wsi, wielcy urzędnicy, a obok nich posłowie sejmowi, ubożsi wieśniacy, dostojnicy miasta, artyści, kilku duchownych, słowem skupione wszystkie żywioły społeczne, które gdzieindziéj razem rzadko się spotykały, tu najdziwniéj były z sobą zmieszane.
Wszystko to ściągał jeden cel, jedna słabość szukania wrażeń i uciechy, potrzeba roztargnienia i zabawy. Niejedno czoło rumieniło się samo od myśli, że zrzuciwszy wieńce, co je opasywały, znalazło się tutaj, na prozaicznéj drodze, którą gmin przywykł chodzić do wodopoju.
Obok salonu, wielka biała sala z przystawionym w końcu chórem wspartym na kolumnach, przeznaczona była na muzykę najprzód, potém na grę, która była jedną z namiętności wieku. Grano zapamiętale na ówczas i zgrywano się do koszuli.
W chwili gdy pan Adam wchodził, witany przez gospodarza, a pilnowany i przeprowadzany przez Malutę, który wziął na się być dla niego sternikiem wśród tych fal — w białéj sali właśnie rozpoczynał się koncert, i część towarzystwa wychodziła, by go słuchać. Inni rozprawiali głośno, śmieli się, rozsypywali po kątach dla cichych jakichś narad i facyend kryjomych, zwierzeń i wymówek; czuć było w powietrzu po przelatujących słowach, krzyżujące się sprawy różne.
W salonie białym, na fotelu aksamitnym, królowała jedyna tu przytomna kobieta, gospodyni chwilowa, ulubienica komandora, otoczona gronem wielbicieli, sławna Leonina Tantolini, włoskie dziewczę z Sorrenta, dziwnéj urody, jakby wykradzione z obrazu Tycyana.
Adam, który jeszcze był sobie nie dobrał towarzystwa, coby go w pochodzie wstrzymało, kierowany tylko nieco przez Malutę, zbliżył się do drzwi wiodących do sali białéj, i w nich jak w ramach ujrzał to zjawisko urocze, chciwe w niém topiąc oczy.
Leonina siedziała wsparta na ręce, trochę zmieszana wystrzałami tylu oczu skierowanych na nią, trochę dumna blaskiem, jaki ją otaczał, ale w postawie tak wdzięcznéj, że najwybredniejszy znawca nicby jéj artystycznemu układowi zarzucić nie mógł. Rzekłbyś, że się jéj gdzieś wyuczyła w pracowni rzeźbiarza, służąc mu za wzór do Psychy.
Wydawała się tak młodziuchną, tak świeżą! Ubrana była dnia tego biało, włosy miała zaczesane po grecku i maleńki w nich tylko dyadem; ale były to włosy owéj barwy gorącéj, złocistéj, którą dawne Wenecyanki z taką pracą i znojem wyrabiały sobie dziwnemi sposoby; włosy przy świetle nawet jaśniejące tonami bronzu, nieporównanéj obfitości, połysku i piękności. W ich oprawie wyglądał owal biały regularny, spokojny, oświecony dwojgiem oczu jak węgle czarnych, ogromnych, poważnie patrzących, a tak przeszywających człowieka, jakby mu się do dna duszy dostać chciały. Dodajmy kibić Psychy, rękę cudownych kształtów i całą postać z pod téj sukni leciuchnéj dającą się odgadywać zbytecznie: była to moda wieku, chodzono po grecku, prawie nago. Ci, co mieli słuchać muzyki, wlepiwszy oczy w Leoninę, stali spętani, osłupieli jéj pięknością, niemi, oczarowani, odurzeni, nie wierząc prawie oczom, że mieli przed sobą żywą istotę. I jak Wenerę w greckim gabinecie chciało się wziąć za żyjącą, tak Leonina wydawała się ożywionym przez Pigmaliona posągiem.
— Ale to obraz Tycyana! wykrzykiwali jedni.
— Ale to figura skradziona z Pawła Weroneńczyka! wołał ktoś drugi.
— To portret Van-Dyck’a!
— To Madonna Francii!
Adam podszedł, zapatrzył się, stanął, i trzeba przyznać, że pozostał jak wkuty. Pierwszy może raz w życiu widział tak nieposzlakowaną piękność, w któréj oko próżno szukało błędu, niedostatku, uchybienia ogólnéj harmonii, skazy na tym dyamencie pełnym blasku.
Śmiałość naiwna i ujmująca słodycz, coś w wejrzeniu ciekawego, wyzywającego, czyniły ją jeszcze ponętniejszą: zdawało się, jakby wczoraj dopiero przybyła z nad brzegów czarownego krateru, na chłodny ląd piaszczysty ziemi obwianéj mgłami.
Kapella złożona z najprzedniejszych wirtuozów stolicy, nie tak liczna ani tak huczna jak dzisiejsze, ale dobrana, rozpoczęła uwerturą Rameau; potém popisywał się słynny skrzypek z koncertem, potém flecista niemiecki, potém grano symfonię Haydn’a; naostatek piękna Leonina, któréj przy klawikordzie towarzyszył stary Włoch w popielatym fraczku, zaśpiewała aryę włoską. Była bowiem niegdyś pierwszą śpiewaczką opery króla JM. neapolitańskiego.
Gdy pierwsze tony tego czystego a silnego głosu młodzieńczego rozbiegły się w powietrzu, nagle szmery ustały, zrobiła się cisza, wszyscy wrośli do ziemi i dech w sobie zatrzymali, aby jednéj nóty nie stracić. Dźwięki instrumentu, który jéj towarzyszył, zdały się jakby klekotaniem suchém i nieznośném, przy téj pieśni, co tak ognistym życia strumieniem buchnęła.
Był to głos jaki tylko z piersi młodéj Włoszki dobyć się może: jasny, czysty, pewny siebie, wonny młodością, giętki, dla którego nie ma trudności, w którym nie czuć nauki, ani sztywności metodycznéj. Najwyższa sztuka musi być największą naturalnością. Łączył się z tém jakiś wyraz żywota i siły, porywający swą potęgą.
Śpiewała pieśń jakąś wesołą, i w duszach wszystkich zrobiło się jasno, jakby wniósł lampę w ciemności; potém zaszła w smutek, boleści, w łkanie i jęki, i powlokła za sobą rozrzewnionych słuchaczów, aż się im płakać zachciało; a gdy z tych ciemności wydobywając się na świat powoli wróciła, jakby wychodząc z Pauzylipu na słońce i pogodę wesela i nadziei, wszyscy wybiegli z nią razem uszczęśliwieni, ocaleni. Ostatnia nóta pełna radości, o mało nie wywołała echa w ustach przytomnych... chciało się im z nią zaśpiewać: Evoe!
Grzmot oklasków wstrząsł całą salą; niektórzy aż popłakali się słuchając, sami nie wiedzieli czego, inni nócili ciesząc się szalenie. Tak pieśń każdemu z nich powiedziała coś innego, z każdego dobyła co krył i chował, co chciał zapomnieć, co pielęgnował i żywił w głębi siebie, co kto miał najdroższego żałobą i weselem. Jeden znalazł w niéj swą młodość, drugi miłość, inny straconą poczciwość, ów uczucie uronione po drodze: bądź co bądź, nie było człowieka, któryby nie uczuł, jaką potęgą jest sztuka, gdy ją tłómaczy prawdziwy artysta i uczucie prawdziwe.
— Bravo! bravissimo!
— Cudownie! bozko! niezrównanie! wołali starzy i młodzi.
Leonina skłoniła się lekko, podniosła oczy, i widać było na jéj twarzy, że ona także śpiewając była gdzieindziéj: może na wybrzeżach niebieskiego morza swego, może w Wenecyi, gdzie się kształciła późniéj, na Canal Grande, może płynęła na Lido, może z okien domu zwieszonego ze skał nad morze, spoglądała na Neapol wieńcem rozłożony z przeciwnéj strony, lub na rumieniące się w oddali Capri... To pewna, że latała gdzieś czarownica, że ci ludzie bez skrzydeł zerwali się ją gonić, i popadali na ziemię. Wyglądali też teraz wszyscy jak rozbici.
P. Adam w czasie śpiewu, choć w operze paryzkiéj słyszał najsłynniejsze prima-donny owego czasu, stał także osłupiały i przejęty. Czuł jak mu dreszcz zimny przelatywał od mózgu po plecach, jak w niego lał się strumień to lawy gorącéj, to lodu rozpuszczonego i mrożącego... Nie wiedzieć dla czego stanęły mu w myśli kościół farny w Białéj, i pierwsze spotkanie z Julią, jakaś scena wieczorna... potém pogrzeb w Wólce Brzozowéj... On, co nigdy nie marzył, poleciał także w swój świat na skrzydłach fantazyi, uniesiony muzyką.
— To coś nadzwyczajnego... rzekł trąc ręką po czole jakby chciał przywołać przytomność: nie rozumiem siebie.
— Prawda? rzekł wspinając mu się do ucha Maluta: to słowik włoski... to śpiew z innego świata! Czuć od niego woń rozkwitłych pomarańcz i jaśminów. Cudownie! cudowna diva! diva!... a powiem panu w tajemnicy, że pan nie wiedząc przyczyniłeś się do tego wykonania... Leonina wzrok miała w pana wlepiony.
— We mnie!
— Ale cyt! to tajemnica! dodał mały — to tajemnica!
Brawa nie ustawały, proszono o coś jeszcze, Leonina się opierała. Czuła, że takich dwóch pieśni jednego wieczoru pierś wynócić nie zdoła, bo nie ma w człowieku dwóch dusz, a całą wylać potrzeba na taki śpiew.
Ale gdy jakiś stary amator muzyki ukląkł przed nią, a stojący bliżéj naśladować go zaczęli, i ujrzała przed sobą cały szereg peruk pochylonych, rozśmiała się z tych upudrowanych głów, szepnęła coś Włochowi, i przy bardzo prostym akompaniamencie naśladującym gitarę, poczęła prostą neapolitańską Canzonę.
Była to piosnka dziewczęcia młodziutkiego, roztrzpiotanego pod tém słońcem Południa, które krew czyni kipiątkiem, rozśmieszonego, wesołego jak ptaszę; śpiew leciuchny, szczebioczący, szyderski, przy którym chciało się cień gonić, ściskać mury i całować ciepły wiatr wiejący z gór, kasztanowemi lasy porosłych.
Szał doszedł do najwyższego stopnia, a Leonina widząc swych wielbicieli w tém rozgorzeniu, zakręciła się, rozśmiała ruladą jak sznur pereł świetną... i uciekła.
I zrobiło się w sali ciemno, chłodno i pusto; wszyscy poczuli, że ona była życiem i słońcem... Pan Adam nawet doświadczył dziwnego uczucia tęsknoty, jakiego w sobie nie znał: żal mu się zrobiło steranéj młodości.
— A! rzekł mimowolnie do Maluty — czy ona się już nam nie pokaże?
— Zdaje mi się, że przyjdzie... Poszła tylko spocząć, odpowiedział zacierając ręce p. Floryan. Choćby dla zobaczenia jeszcze z blizka pana starosty...
— Mnie? spytał pan Adam.
— Ale tak! tak! śmiejąc się dodał kusiciel — to wiem autentycznie.
Komandor stał niedaleko przy drzwiach, słuchał i mógł usłyszeć; pan Adam trącił łokciem Malutę, i umilkli. Po chwilce gospodarz, który bardzo wydawał się zimny, zbliżył się i zapytał starosty:
— Jakże się panu śpiew jéj podobał?
— Nie mogę nawet powiedzieć, czy mi się podobał... bom pijany od niego, — rzekł p. Adam.
— Głos to istotnie przedziwny, rzekł chłodno gospodarz: tysiące ich słyszałem, a nigdy podobnego, któryby tak działał na człowieka. Ale ona dopiero żyje gdy śpiewa, całe jéj życie w tym głosie: zresztą pospolita, chłodna nawet istota. Zkąd się tam bierze ten szał, ten urok, ten wyraz, to pojąć trudno. Jéj śpiew jest jak wejrzenie wielu kobiet, które więcéj mówią oczyma, niż potrafią usty powiedzieć.
To rzekłszy, gospodarz wcisnął się w tłum i odszedł. Muzyka, która potém zagrała, skrzypiała tak w uszach słuchaczów, że się powoli z białéj sali porozchodzili; nie było można wytrwać przy niéj po śpiewie, choć w istocie była wyborna.
Był to tylko pierwszy akt tego dramatycznego wieczoru, niby otwarcie jego; zaraz potém lokaje pokazali się we drzwiach, kamerdyner drzwi do jadalni odemknął, i goście poszli na kolacyę. Zastawa stołu, który cały był w zieleni, w zwierciadłach i porcelanowych figurkach, zdumiewała oczy, ale woń jéj przyjemniéj jeszcze połechtała nerwy smakoszów. Zapach kwiatów mieszał się z ulatującemi wyziewy potraw, które odgrywały także w powietrzu pewnego rodzaju koncert dla nosów i podniebień publiczności.
Jakkolwiek wielki był tłum, sala, stoły i stoliczki starczyły na pomieszczenie wszystkich wygodne; cisza żarłoctwa przerywana tylko brzękiem widelców i łyżek, rozpostarła się po sali, i trwała aż do pierwszych kielichów, które usta otwarły — uśmiechem.
Dzieje wszystkich uczt podobnych są jednakie. W godzinę połowa gości co przyszli dla wieczerzy tylko, wysunęła się po cichu; reszta zabierała się do walki z koszami pełnemi butelek, przy których szturmie mogła nocować. Kielichy dobywano coraz okazalsze i większe; gospodarzyli gorąco przykładem zachęcając przyjaciele komandora, on sam po trosze, słudzy nawet. Pijatyka poszła okrutnie szybko, namiętnie, z przerażającą gwałtownością.
Uszczupliło się tylko grono bachusowych dzieci, gdy niektórzy poczuli, że w sali białéj gra się rozpoczyna, część znaczna odbiegła do kart.
Tu na zieloném suknie świeciły się kupy złota, blaskiem swym pociągając serca i oczy.
Maluta, który ciągle miał w opiece starostę i wodził go z sobą wszędzie, pilnując, aby wszystkich rozkoszy skosztował, — patrzał w oczy, śledził każde jego wrażenie, ale nie znalazł w chłodnym owym człowieku takiego zapału, jakiego się po niewytrawnéj jego młodości spodziewał.
Stanęli wreszcie przy stolikach gry, od któréj dotąd p. Adam się wstrzymywał. Nie mógł nawet grać, bo w kieszeni miał zaledwo kilkanaście czerwonych złotych, a stawki były grube i wstyd było z kilku dukatami wystąpić.
— Cóż to, nie probujesz pan szczęścia? zapytał go Maluta.
— Ja nie grywam, rzekł starosta sucho.
— Jeżeli pana hrabiego wstrzymuje jaka okoliczność chwilowa, paręset czerwonych złotych zawsze się znajdzie w kieszeni jego sługi na rozkaz, a nie postrzeże nikt jak je panu podsunę.
— Ale nie, nie gram, odparł p. Adam.
— To do woli... tylko zrobię uwagę, że możeby wypadało grać — szepnął mały, — to jakoś należy do dobrego tonu, żeby nie było śmiesznie...
— Nawet nie umiem, przyznaję się.
— Gdybyś JW. hrabia pozwolił sobie pomódz.
— Ale nie.
— Juściż tu się zgrać nie można.
— Grasz pan, panie starosto? spytał w téj chwili nadchodzący gospodarz.
— Ja, nie, jestem nowicyuszem w téj sprawie, zwykle nie grywam.
— A! to prześlicznie! jedną słabością mniéj... to już wygrana! Jest to na nieszczęście słabość, mierzenie się i walka z losem namiętna... Jak to! starosta nie grałeś nigdy?
— Dotąd, nigdy.
— A! to dla saméj ciekawości wartoby spróbować szczęścia swego, rzekł gospodarz. Nikt siebie nie zna, kto nie grał. Jest to studyum własnego charakteru. Miałem się zawsze za bardzo cierpliwego, ale istotnie gra dopiero cnoty mnie téj nauczyła.
Adam czuł się dziwnie pociągniony ku temu człowiekowi. Komandor miał dla niego urok niewytłómaczony. Uśmiechnął się, zbliżyli się jakoś ku stolikowi.
— Prosimy o miejsce! zawołał gospodarz: oto przybywa człowiek, który ślepemu fatum przynosi po raz pierwszy ofiarę!... Dziewicza stawka! Ile panie starosto?
— Ja? rzekł zmieszany Adam: jak pan sądzi?
— O! co bądź! fraszkę! pięćdziesiąt dukatów?
W téj chwili poczuł starosta, jak do jego kieszeni przechodziły dwa rulony, z których jednego zaraz dobył. Zawierał widocznie sto dukatów.
— Oto jest co mogę przynieść na ofiarę — rzekł wyrzucając rulon: nic — więcéj.
— A więc od razu cały w paszczę potworu! odpowiedział śmiejąc się komandor, i rzucił rulon na kartę.
Po chwili milczenia:
— Brawo! wygrana! zawołano dokoła. Pan Adam nie widział i nie rozumiał co się dzieje.
— Niech idzie daléj, na dwieście? spytali.
— Tak, na dwieście, rzekł pan Adam.
Karta wygrała znowu.
— Na czterysta!
Starosta obałamucony krzykami zgadzał się na wszystko.
Nowa wygrana.
— A! to już musisz pan trzymać na ośmset: prawdziwe szczęście nowicyusza! zaczęli wołać wszyscy.
— Na ośmset! baczność, na ośmset!
Jeszcze raz karta przeszła, nastąpiło milczenie.
— Cuda!
— Trzymasz pan na tysiąc sześćset? spytał z ukłonem bankier.
P. Adam chciał się okazać, obawiał się i żałował ośmiuset wygranych dukatów, ale kiwnął głową zezwalając.
Stawił na asa... as w następnym pasie wyszedł dla niego.
— Zadziwiające szczęście! wołano wkoło. Gdyby był umiał z niego korzystać!
— Jesteś pan predestynowany! zaśmiał się komandor, odchodząc żywo od stołu. Bierz pan dukaty i na dzisiaj basta... Ale strzeż się: nic niebezpieczniejszego i bardziéj uwodzącego nad pierwszą wygraną.
P. Adam pod naciskiem wrażeń, których raz pierwszy w życiu doznawał, zabastował sam nie wiedząc jak; nie umiał poradzić sobie z pieniędzmi, których mu ponapychano pełne kieszenie, tak, że suknie obrywały. Maluta widząc go zakłopotanym, podjął się odnieść mu je do domu.
Chociaż nie stawił już więcéj, p. Adam nie odszedł od stolika gry aż dopiero nad ranem; karty go zajmowały, patrzał, rozpalał się, niepokoił, policzki mu płonęły, w piersi kipiało. Muzyka, wieczerza, wygrane dukaty, natłok rozmaitych myśli i uczuć rzuciły go w odmęt dziwny; czuł jakby nowe jakieś rozpoczynał życie... Niepokój i żądza nieznana siadły mu na piersi i ssały je z szyderskim uśmiechem.
Gdy rano do domu powrócił, kładąc znużoną głowę na poduszkach, rzekł do siebie w duchu:
— Przecięż to się musi życiem nazywać!
W snach trochę gorączkowych przelatywały stoliki, karty, stosy złota, bukiety i kobiety... Julia unosiła się nad nim z rozpuszczonym warkoczem, obwinięta nim cała, jak gdyby w płaszczu ognistym... śpiew jéj rozlegał się szeroko i wrzał mu w piersi jak wrzątek.
Gdy oczy otworzył bardzo późno na dzień, ujrzał przy sobie siedzącego Malutę, i leżący na łóżku zielony woreczek z tysiącem sześciuset dukatami... Z drugiéj strony stał Jermaszka z założonemi na piersiach rękami, ze spuszczoną głową, w cieniu, i przypatrywał się paniczowi z wyrazem głębokiéj boleści.
Ledwie miał czas wstać i przyodziać się, gdy kamerdyner oznajmił mu, że pani z nim widzieć się pragnie. Chociaż przykro mu to przypominało jego poddaństwo, musiał pożegnać Malutę, który z niego ciągnął spowiedź wrażeń wczorajszych, i poszedł do żony....
Pani przyjęła go wcale nie tak jak się spodziewał, lecz z wesołą twarzą i swobodnym na pozór umysłem; spojrzała na niego bacznie, wzrok jéj dłużéj spoczął niż zwykle na chmurném jego czole, i spytała:
— A cóż? dobrzeście się bawili wczoraj?
— Doskonale! rzekł starosta, ośmielając się powoli i przybierając ton swobodniejszy niż dawniéj, mniéj uległy; bawiliśmy się wybornie, alem dziś trochę niewyspany...
— A! bo też zapomnieliście się do dnia.
— A! tak jest.
— Grałeś zapewne? dodała żona z trochą niepokoju....
— Musiałem...
— Wiem, wygrałeś nawet tysiąc czy półtora tysiąca dukatów, c’est un joli denier.
— Wiesz więc wszystko! odparł mieszając się starosta: miałem widać szpiegów za sobą...
— Szpiegów? Nie! ale dużo moich i twoich przyjaciół. Powiem ci więcéj: byłeś zachwycony śpiewem téj nędznéj chłopki włoskiéj rudowłoséj — dorzuciła czerwieniąc się żona. Mogłabym ci prawie wyliczyć ile kieliszków wina wypiłeś, i ile razyś się obejrzał, wyglądając, czy panna Leonina nie wróci.
— Nadzwyczaj to mi pochlebia, że się raczysz tak mną zajmować, odparł starosta z trochą gniewu; ale zarazem jest to upokarzające... Nie mam więc w niczém woli własnéj? nie mam rozsądku do pokierowania sobą, potrzebuję dozoru... zawsze jak małe dziecko?...
Starościna uśmiechając się ruszyła ramionami.
— Wiesz, rzekł pan Adam, że to w końcu najcierpliwszego człowieka znużyć musi.
— A gdy znuży? zapytała spokojnie starościna.
— Ha! to może nabrać ochoty wyłamać się z tych więzów...
— A gdy się wyłamie? odparła znowu żona.
— No! to będzie wolny! zawołał gniewnie starosta — i koniec! Chcesz więc stanowczéj rozmowy?
— Pragnę jéj bardzo! odpowiedziała kobieta miarkując się, ale z gniewem w oczach.
— Od dawna chciałem ci zrobić uwagę, że sposób życia, jaki prowadzę, jest upokarzający dla mnie.
— Dla czego?
— Nie mam woli, jestem sługą nie mężem.
— Mogłeś to przeczuć, gdym ci oddawała rękę! zawołała dumnie starościna. Brałam cię ubogim chłopcem, gdym daleko świetniejsze znaleźć mogła zamęźcie; uczyniłam to nie z miłości, bo o młodego, przystojnego mężczyznę nie było mi tak trudno, ale rachując na twój rozsądek i powolność. Chciałam mieć w mężu posłusznego wykonawcę méj woli, i mieć go powinnam. Ofiara tu wzajemna. Ja ci daję mój wpływ, opiekę, rodzinę, stosunki, majątek; mogę przecię za to wymagać trochę posłuszeństwa i zastosowania się do mych żądań. Żeniąc się ze mną, alboś mnie chciał oszukać, alboś nie zrozumiał, że nic na świecie nie przychodzi darmo.
Tak jasno postawiona kwestya zdumiała Adama, który zżymnął się tylko.
— Dotąd myślałem — rzekł — iż w małżeństwie są równe prawa obojga małżonków.
— Gdzie równe są ich położenia i ofiary — odparła kobieta.
Przypomnienie było upokarzające. Adam spuścił oczy....
— Nie sądzę — mówiła daléj — byś się chciał ważyć na nieroztropną wojnę: do prowadzenia jéj nie masz ani sił, ani sprzymierzeńców, ani umiejętności. Nie sądź, bym była dobroduszną i zawojowaną Julią. Znasz może takie jak ona kobiety, ale nie takie jak ja. Po tych ofiarach, jakie uczyniłam dla ciebie, nie sądź, bym obojętnie dała się porzucić lub podbić. Nie wiesz chyba, czém jest zemsta kobiety i prześladowanie obrażonéj: ono cię może w proch zetrzeć. Przedemną nie znajdziesz schronienia, kąta... pokoju... ukrycia!.. Ale istotnie nie mam cię za tak nierozważnego chłystka, abyś się na to chciał narażać.
Adam pobladł z gniewu i upokorzenia. Zbity, zdeptany nogami przez tę nielitościwą kobietę, spuścił głowę jak przed ognistym mieczem archanioła, winowajca. Młodość nie dała mu dosyć uczucia miłości własnéj, dość wiary w siebie i energii, aby z oburzeniem potargał natychmiast więzy, które go oplątywały....
— Mówię to wszystko — powolniéj nieco kończyła starościna — nie żebym ci chciała grozić, bo rzeczy nie zaszły tak daleko, bym mogła przewidywać coś podobnego; ale dla twéj przestrogi spowiadam ci się z mojego charakteru... nic więcéj. Chcę, ażebyśmy jasno pojmowali nasze położenie.
— Tak, ja je pojmuję teraz bardzo jasno — odezwał się pan Adam z bolesnym uśmiechem: — przyjęty zostałem do posługi.
— Nie, na powolnego towarzysza — podchwyciła starościna. Nie zapieram się rachuby, oszukaną na niéj być nie chcę. Jeżeliś sądził, że mnie zawojujesz jak tę biedną Julię, myliłeś się mocno: ja jestem z tych kobiet, co szalenie kochają, ale dla których ludzie nie szaleją.... Teraz się już doskonale rozumiemy....
Po chwili milczenia dorzuciła:
— Widzisz, że wszystko wiem, że się przedemną nie ukryjesz z niczém, że myśl nawet twoją odgadnę, że cię znam do głębi. Nie jesteś stworzony do walki, nie powinieneś walczyć, bo będziesz zwyciężony.
— Prawdziwie — odparł Adam — powiedziałby kto, że mnie wyzywasz.
— Nie, bom twoja żona, rzekła chłodno starościna; wiem, że się zrozumiemy i pogodzimy.
Opoliczkowany przez nią w sposób taki, jakiegoby nikt inny znieść nie potrafił, zbolały, upokorzony sam przed sobą, zachwiał się pan Adam, pot zimny wystąpił mu na czoło, ale zmilczał. Nie miał dosyć charakteru, aby zerwać natychmiast, obawiał się złamać całą przyszłość swoją, był razem godzien wzgardy i politowania... Pani starościna uczuła, że depcząc go, zaszła za daleko: uśmiechnęła się łagodniéj; pochlebiło jéj to łatwe zwycięztwo.
— Uspokój się, rzekła: między małżonkami podobne sceny są zwyczajne; są to drobne przechodzące po niebie obłoczki. Nie miéj mi za złe szczerości mojéj. Tacy przyjaciele jak Maluta, wiodą cię na bezdroża; ja pragnę powstrzymać i opamiętać. Nie ścierpię, ażebyś mnie oszukując, tarzał się w błocie jak drudzy.... Miałam już jednego męża, który zgnił w mych oczach, zjedzony rozpustą i wyżyciem: nie puszczę cię na zgubę; tyle jeszcze cię kocham, że nie dozwolę ci zbezcześcić się i przepaść.
— O! mój Boże! zawołał w duchu przejęty bolem Adam: cóż to za pomsta Niebios mnie ściga! Jak ta kobieta obchodzi się ze mną!
— Nie sądzę, ażebyś WPan chciał rozbratu i zemsty, dodała kobieta; ale masz zawsze do wyboru: albo tę zemstę, albo posłuszeństwo, które ci przecię ujmy na honorze nie czyni. Świat tego za złe nie bierze, gdy kto kochając jest posłuszny: potrzeba tylko umieć kochać, a choćby dobrze odegrywać wielką miłość dla ocalenia honoru mężczyzny.
I śmiała się szydersko, chodząc po sali, i przyglądała się sobie w zwierciadłach, wlokąc za sobą ogon sukni, poprawując to rozpuszczone nieco włosy, to szal spadający z ramion... Podobna była do zwycięzkiéj Junony, któréj tylko brakło pawia z rozpuszczonym ogonem...
Pan Adam stał znękany, napróżno chcąc się zdobyć na jakąś siłę. Cierpiał oplwany wzgardliwie przez nią, a wybuchnąć nie mógł, wiedząc, że ona byłaby najmniejszego sprzeciwienia się nie zniosła, i zgniotłaby go jeszcze nielitościwiéj.
Wszystko w tym domu do niéj należało: dwór, słudzy, aż do téj sukni, którą on na sobie nosił.... Mogła go swoim ludziom kazać za drzwi wyrzucić, odarłszy do koszuli; a po jéj charakterze, nawet podobnego wybryku w chwili gniewu spodziewać się było można.
Adam poczuł, że chwila dłużéj, a może skonać z bolu i ucisku....
Machinalnie zaczął szukać kapelusza i myślał uciec; zdawało mu się, że tym jednym sposobem uniknie ostateczności. Usta jego drżały, a obawiał się wyrzec słowa, twarz malowała straszliwą walkę, i wyrażała takie przerażenie, taką boleść dojmującą, że nareszcie i ta arystokratyczna Ksantyppa ulitowała się nad zgniecionym przez siebie człowiekiem.
— Dla czegoż milczysz? spytała go: jam szczera.
— Nie mam nic do odpowiedzenia, rzekł cicho pan Adam, ciągle szukając kapelusza.
— Radabym posłyszeć co masz w sercu?
— Powtarzam — rzekł mąż — nie mam nic do odpowiedzenia, nic, nic!
— Przecięż nie powinienbyś się gniewać na mnie? dodała niemal szydersko.
Adam uśmiechnął się; ręce mu drżały. Znalazł wreszcie kapelusz i gniótł go tak, że poszarpany rozpadł się w kawałki.
— Czy to jest odpowiedź? wskazując na niego spytała żona.
— Droga Krzysiu — rzekł blady pan Adam, podnosząc nareszcie głowę — idąc ścieżką nieraz ci się pewnie trafiło zgnieść robaka na drodze: nie uważałaś też kiedy, że zdeptana istota podnosi wówczas głowę bezsilną, szukając obrony? Nie trzeba do rozpaczy przywodzić nawet robaków.
Dziwny uśmiech przeleciał po trzęsących się jego wargach. Wyszedł żywo, zostawując ją samą, ale z jakiemi w duszy uczuciami! Zbiegł po wschodach płonąc od wstydu, bo niemal był pewien, że scena ta miała podedrzwiami słuchaczów. Zamknął się w swoim pokoju.
Tu padł na łóżko, i w rozpaczy porwał oburącz rozognioną głowę, bijąc nią o mur zimny. Znieważony, wyszydzony, gdy myślą sięgnął po niezależność, po ucieczkę z tego domu, rozbijał się o własną zniewieściałość, o obawy, o stratę wszelkich nadziei, na których przyszłość swą budował. Młodość zeszła mu na marzeniach, sił nie wyrobił w sobie żadnych, prawdziwe nieszczęście znajdowało go nieprzygotowanym, samego siebie się wstydzącym.
Ile razy myśl wpadła na rachubę następstw, jakie zerwanie z tą kobietą pociągnąćby musiało za sobą, przestraszał się walką, osamotnieniem, własną nędzą moralną. Czuł, że temu nie podoła, że okuty musi zostać niewolnikiem.
Przeleżał tak kilka godzin, walcząc z sobą daremnie... gdy nagle nastręczyła mu się myśl zobaczenia się z Julią. Serce jéj było dla niego dziś jedyne, do którego mógł zakołatać, przed którém czuł, że się użalić może. Ale strzeżony we własnym domu, nie mógł nawet wynijść, aby go nie śledzono i nie szpiegowano; każdy krok jego był natychmiast doniesiony, wiadomy żonie.
Miało się już ku wieczorowi, gdy twarz poczciwego Jermaszki pokazała się już może po raz dziesiąty we drzwiach przedpokoju. Pan Adam pierwszy raz ją teraz spostrzegł. Zaglądał on ciągle ku paniczowi, ale wnijść nie śmiał.
Starosta ujrzawszy go nareszcie, pomyślał, że mu los daje choć słabego sprzymierzeńca. Skinął na niego, wskazując mu, by wszedł po cichu, był bowiem pewien, że go pilnują teraz ściśléj jeszcze niż kiedy.
— Słuchaj, rzekł do niego: potrzebuję wyjść z domu tak, by mnie nie widziano. Nie pytaj czemu? Chcę, żeby ludzie myśleli, że śpię, żem chory; nie wpuszczaj tu nikogo, pilnuj sypialni, ja się tyłami może wymknę niepostrzeżony.
— Wymkniecie się paneczku, a no prędko, — odpowiedział Jermaszka: oni teraz wszyscy na obiedzie.... w bramie nie ma nikogo.
Starosta narzucił płaszcz na siebie, i ostrożnie wyśliznął się przez mroki bramy w ulicę.... W istocie nikt go nie spostrzegł. Wziął najbliższy powóz i pojechał do Julii. Szczęściem zastał ją w domu, ale była chora. Nakreślił kilka słów na karteczce, posłał przez służącą, i w parę minut wpuszczono go do jéj buduaru...
Hrabina istotnie była cierpiąca, a na twarzy jéj niedzisiejsza boleść coraz głębsze ryła ślady. Smutna, chwiejąca się na nogach, postąpiła przeciw niemu pełna wzruszenia i litości.
— Cóż cię tu sprowadza? spytała cichym głosem: co? Jużciż nie pamięć o mnie, nie litość nademną, mój drogi Adamie! Nie! ja się łudzić nie chcę: ty musisz cierpieć, a jam ci potrzebna, bo wiesz, że kocham ciebie!
Łzy potoczyły się po jéj zwiędłéj twarzy; wskazała ręką portret Adama, który stał przed nią na stoliku, na który patrzała gdy przyszedł, karmiąc się wspomnieniami....
— Siadaj tu — rzekła — i poskarż mi się, dziecko moje. Ja dziś mocniéj niż zwykle jestem cierpiąca, z powodu tego wczorajszego nieszczęsnego wieczoru może. Wiem gdzie byłeś, każdy krok twój śledzę... Słyszałeś śpiew Leoniny i byłeś uniesiony... A! jam jeszcze zazdrosna! nie o tę kobietę, która się zowie twoją żoną, bo ty jéj kochać nie możesz, ale o tę Włoszkę, za którą tak tęsknym gnałeś wzrokiem.
— Jak to? już ci doniesiono!... i tu...
— Nie, widziałam to sama własnemi oczyma. Byłam skryta na chórze... bom wiedziała, że ty tam będziesz. Patrzałam na ciebie i omdlewałam z zazdrości! A! ty na nią tak patrzałeś chciwie temi oczyma mojemi!.. O!..
I wstrzymała się, piersi uciskając rękami.
— A! ja ani myślę o tém! zawołał Adam. Posłuchaj mnie. Ten wieczór był przyczyną okropnéj sceny między mną a Krystyną. Przychodzę ze skargą i po radę... Julio! ratuj mnie! Tyś mnie wyrwała z téj ciszy wiejskiéj i rzuciła w ten świat okropny, przeciwko któremu stoję dziś bezbronny!
— A! inne ja dla ciebie marzyłam szczęście i życie!
— Tak! jam moją winą wpadł w tę przepaść! Ratuj mnie! Ta kobieta nie ma serca, nie zna litości; nie tai się, że mnie chce mieć tylko niewolnikiem swym i sługą. Wszystko co może obrazić, co może zgnieść bezbronnego człowieka, wylała na mnie i rzuciła z szyderstwem za próg, urągając mojéj bezsile... Powiedz, co mam począć? Zniosłem to, wycierpiałem, ale przebaczyć nie mogę, i znosić dłużéj nie potrafię!
Załamał ręce. Julia stała zadumana.
— Ona więc śmiała posunąć się do tego! krzyknęła — do tego!
— Więcéj niż ja powiedzieć, niż ty się możesz domyślić. Jam zniósł to jak żebrak, którego psami z podwórza wyszczują za wrota.
Julia chodziła wielkiemi krokami, chwytając się za głowę i serce.... potém uklękła przed nim, i chwilę płakała milcząca.
— Tak! zawołała wstając: masz słuszność! Jam jedna winna... jam pokutować skazana za nas oboje... jam obowiązana radzić i ratować. Jam cię porwała dzieckiem z pod cienia tych drzew, któreby były ciche ci osłaniały życie i kołysały do szczęścia spokojnego, niezmąconego. O! ja! ja! ja! — dodała, bijąc się w piersi — ja znam Krystynę: ona gotowa na wszystko gdy się zemścić pragnie, gdy ścigać postanowi. Potrzeba milczeć, mam środki, obmyślę, poradzę, dam ci oręż przeciwko niéj.... Ale powiedz mi — rzekła po chwili — maszże ty siłę, aby ją porzucić i walczyć z nią? Byłaby to wojna, o którą mogłaby się rozbić cała przyszłość twoja. Jéj rodzina tak związana, tak jedna, ścigałaby cię nielitościwie... Milcz! czekaj, daj mi zdobyć te środki... przygotować ci oręż. Ja także mam z nią rachunek, ale przedewszystkiém szczęście twoje... Jak się scena skończyła?
— Wyszedłem wściekły, upokorzony, przybity.
— Czy wie, lub może dojść, że byłeś u mnie?
— Nie! wymknąłem się niepostrzeżony.
— Co myślisz czynić jutro? spytała Julia.
— Będę jéj unikał i milczał.
— Nie, potrzeba chwilowéj zgody, zawołała hrabina: nie należy obudzać podejrzeń. Jutro, jeśli będzie można, przyjdź do mnie. Dałabym życie, aby cię ocalić; ale jak Bóg nie zbawi tego, który nie pragnie być zbawiony, tak ja nie ocalę cię, jeżeli nie znajdziesz w sobie siły do walki.
Adam i tu znów upokorzony, spuścił głowę.
— Masz słuszność — rzekł — jam winien, bom słaby. Czuję to, i siły sobie dać nie umiem; wszystkie pożarła ta żądza wydźwignienia się, wielkości, blasku. Jest to szał, namiętność. Żałuj mnie, ale nie pragniéj, bym zwyciężył siebie.
— Pomyśl — odparła po chwili Julia, z uśmiechem serdecznego współczucia — pomyśl, czy w obiorze drogi do tego celu nie omyliłeś się. Miłość taka jak moja jest często jasnowidząca.... Czyż tylko przez ludzi i wpływy dosięgnąć można szczytu? czy się nie dochodzi bezpieczniéj do niego o własnéj mocy i zasłudze — przebojem, walką talentu, który w końcu uznany być musi i właściwe w świecie uzyskać stanowisko?
— Być może — zawołał Adam — jest to prawdą zapewne gdzieindziéj: u nas i teraz, nie. Trzeba opieki, pleców, stosunków lub zaprzedania. Jam skazany na tę niewolę, ale nie maszże środka na pokonanie jéj, na pokonanie téj tyranii? Ty ją znasz?
— Znam ją, i sądzę, że nic jéj złamać nie potrafi, odparła smutnie Julia. Są może środki, ale dla ciebie niedostępne; jest jeden niepewny, o którego zdobycie starać się będę. Jest to charakter silny, śmiały, niecofający się przed chwilowym wstydem jak inne kobiety: miałeś tego dowody. Znałam istoty, które, by nie dotknąć łojowéj świecy, wolały dać zgorzeć domowi: Krystyna wcale jest inna. Gdy pragnie czego, pragnie całą duszą, gromadzi środki, rozbija zapory, nic nie szczędzi.... Takby kochała, gdyby mogła kochać; ale tak pewno nienawidzieć będzie, gdy się w niéj nienawiść obudzi.... Mógłbyś z nią wieść walkę powolną, cichą, chłodną, nieustającą, wytrzymałą, podkopującą, wycieńczającą ją powoli; ale tyś do niéj niezdolny, a Krystyna nie wiem czy czego ulęknąć się może, prócz upadku z téj wysokości, na któréj ją mieści urodzenie, majątek. Myliłbyś się sadząc, że tracąc cię, uroni łzę po tobie: mścić się zażąda, ale żałować nie będzie.
— Skuty więc jestem z potworem! zawołał Adam, łamiąc ręce.
— Gdybyś nie był człowiekiem ambicyi nienasyconéj, powiedziałabym ci: zerwiéj wszystko, porzuć ją — odparła Julia — uciekajmy za światy! To, co ja własnego mieć mogę, starczy na życie ciche, na kątek zielony choćby w drugim świecie, za oceanami. Sprzedam wszystko, zabiorę swoje, wezmę cudze — dodała namiętnie — jeżeli zechcesz pójść ze mną. Mnie tu nic nie wiąże. Wspomnienia, to zgryzoty.... nadziei żadnych... blask, to rozpalona korona, co pali skronie... świat, to męczeństwo na łożu Prokusta, na którém codzień inaczéj wyciągają cię jego zwyczaje, i tyrania, jego fantazye... A! gdybyś chciał! gdybyś mnie kochał!
Adam spuścił głowę przybity. W sercu jego było pusto; była litość, przywiązanie nałogowe, wdzięczności nawet iskierka, ale nie było tego uczucia, co wszystko rzuca w ogień, byle się przy nim ogrzało....
Julia nie pytała go więcéj, milczenie było odpowiedzią....
— Wracaj — rzekła, — niepotrzeba ażeby się domyślano stosunków pomiędzy nami. Bądź ostrożny; ja z mojéj strony pracować będę, by ci dać oręż na nią. Nie mogę mówić dzisiaj nic więcéj. Nie zrywaj, nie czyń kroku stanowczego, nie naradziwszy się ze mną. Krystyna jest zręczna: da ci jakąś pastwę, abyś o ranie zapomniał; ale jutro ciaśniéj jeszcze skuje twe kajdany, gdy o baczności zapomnisz.
Adam skłonił się, pocałował jéj rękę gorącą, uczuł jéj usta przylgłe na chwilę do czoła, i wyszedł znękany, niepewny, ale z jakimś brzaskiem nadziei. Zawlókł się tak do domu powoli, nie myśląc już ukrywać się z powrotem, bo mu tylko szło o to, aby nie wiedziano dokąd chodził.
Przyszedłszy do mieszkania, zastał tam Jermaszkę na straży u drzwi, rozognionego widać oporem, jaki w obronie powierzonego mu stanowiska stawić musiał.
— Ono to proszę JWPana, pani przysyłała dwa razy po panicza, ale powiedziałem, że śpi; chcieli budzić, ale nie dopuściłem. Mało się biedy nie narobiło z tym wielkim kamerdurnerem, bo mnie sfukał, a ja znowuż tego nie lubię. To się mu dostało jak należy, i dali mi pokój.
— Dawno to było?
— A może trzy Ojcze nasz temu, odparł Jermaszka.
— Jeżeliby znowu kto nadszedł, daj mi wiedzieć, rzekł Adam.
I począł myśląc chodzić wielkiemi krokami po pokoju. Ważył pierwszy raz w życiu położenie swoje, i nie widział z niego wyjścia. Był sam, bezsilny, a miał przeciwko sobie nieprzyjaciela, kobietę-żonę, intrygantkę i wszechmocną w Warszawie. Pierwszy raz dało mu się też uczuć zaprzedanie. Ściskał pięści, łamał sobie głowę napróżno. Nie było wyjścia z tego rozpaczliwego położenia.
Gdy tak dumał, spostrzegł, że kilka razy uchylono drzwi, jak gdyby go kto szpiegował, i poznał w nich poczciwego Jermaszkę, który w istocie śledził jego ruchy, przeczuwał jakieś strapienie i frasował się, że nie wiedział jak paniczowi poradzić na nie. Ale cóż znaczył ten sprzymierzeniec w łapciach przeciwko wielkiéj pani w paryzkich trzewiczkach? Kaliban wiejski przeciwko królowéj czarownic?... Przypomniał mu wszakże wieś, cichą młodość, stracony spokój.
— Po co mi było pragnąć zbyt wiele! rzekł w sobie: czyżbym tam nie był szczęśliwszy?... czybym tam nie był królem u siebie... gdy tu jestem sługą sług dworaczych? Ale dziś, wygnanemu z raju, niepodobna do niego powrócić... tysiąc przepaści mnie od niego dzieli... nie należę do niego! sprzedałem się! sprzedałem!...
Słabość wyradzała zemsty pragnienie. Zaciskał pięści; ale wkrótce opadały mu ręce, czuł się bezsilnym.
Szmer w przedpokoju i rozmowa z Jermaszką przerwały jego marzenia i gniewy; po chwili wszedł prawie przebojem kamerdyner Biebrzycki, niosąc na tacy wielki list.
Skłonił się i rzekł:
— Od JW. Pani.
A podawszy go staroście, odszedł nie czekając odpowiedzi...
Adam trzymał go długo w ręku, nie śmiejąc pieczęci rozłamać. Dziwnie to miało pozór urzędowy, i nie mogło być biletem od żony do męża: była w tém widocznie jakaś niespodzianka tajemnicza. Na wierzchu tylko stał napis z pośpiechem skreślony:
Mon cher Adam.
Zwykle Krystyna pisząc do męża, dodawała ten przymiotnik niezbędny, który po rannéj scenie dziwnie się jakoś wydawał.
Starosta zbliżył się do świecy, rozłamał pieczęć, i dobył najprzód kartkę, na któréj stały te słowa:
„Ja za złe, dobrém płacę... Gdy cher Adam karmił mnie takim smutkiem, myślałam tylko, by mu zrobić przyjemność; a w dowód, żem nie zmieniła uczuć, że nie chcę na jedną chwilę pozbawiać się téj satysfakcyi, jaką moja drobna ofiara uczynić ci może, oto ją masz... Bonne nuit! Christine.“
Koperta zawierała w sobie tegoż dnia podpisaną przez króla JMości nominacyę urodzonego i wielce nam miłego hrabiego Adama O.... na wakujące kasztelaństwo, wprawdzie in partibus infidelium, ale dające tytuł piękny, miejsce w senacie i szczebel do dalszych honorów.
Trzeba przyznać, że wyrobienie tego tytułu, i rzucenie go tegoż dnia w nagrodę za doznaną z rana boleść, było mistrzowskie. Adam uczuł się związany, przykuty, zawstydzony i upokorzony témbardziéj, że się o to wcale nie starał, iż jéj tylko wpływom winien był tę niespodziankę... i musiał dla niéj mieć wdzięczność.
Adam był połechtany przyjemnie: nie marzył tak rychło o tak dostojnym tytule, który go stawił od razu na równi z pierwszymi dygnitarzami Rzeczypospolitéj, dając mu głos i położenie poważne. Wprawdzie wydatki, na jakie nowy ten blask mógł narazić, czyniły go jeszcze zawiślejszym od żony, i to widocznie było z jéj strony rachubą; ale miłość własna została zaspokojona... Dała mu uczuć Krystyna, mocniéj niż kiedy, że on bez niéj nic nie znaczy, że w zgodzie i posłuszeństwie iść tylko może i bezpiecznie stąpać po świecie. W tém pogłaskaniu czuć było lwią łapę, która pieszcząc nawet, rozdziera do żywego.
Wypadek ten rzucił go w większą jeszcze niepewność, co począć z sobą, jak daléj postępować? Ale po chwili rozwagi, przyszło postanowienie przejednania się z żoną, czekania, milczenia i noszenia cierpliwie tych więzów, któremi był skuty, dopóki ich czas i okoliczności pomyślniejsze nie skruszą.
Połechtana duma stawiła mu przed oczy obrazy, które dozwalały na chwilę zapomnieć o ucisku, o upokorzeniu. Wracały one jednak z nową siłą i brzemieniem obarczały duszę... Naprzemiany zajęty swém kasztelaństwem i niewolą, szczęśliwy z pierwszego, rozbijał się o drugie, i tulił w dłonie czoło wstydem okryte... Wielkość jego nawet obojętnego świata złudzić nie mogła... była pożyczana i wyżebrana.
Widzenie się z żoną nowo kreowanego kasztelana było jedną z tych scen, które na wielkim świecie nie są wcale rzadkością. Ona była tryumfująca, więc łagodniejsza; on powstrzymujący się, pomieszany, upokorzony i chłodny.
— Spodziewam się, żeś zadowolony, — rzekła Krystyna, kładąc mu rękę na ramieniu poufale. Nie będę się przechwalała ile mnie to kosztowało, nie mówię już pieniędzy, ale zachodów, kłopotu, starania... Mieliśmy trzech współzawodników zamożnych i dość znaczących, ze trzech stron zaparte drogi; czwarta niedostrzeżona stała otworem dla mnie, i tą się wśliznęłam... Cher Adam pamiętać powinien zawsze co napisano na dukacie, a co mi niegdyś wytłómaczył pewny rozumny professor: „Zgodą się idzie daleko, wojna niszczy i rozprzęga.“ Nie wymagam wiele, ale bronię cię od fałszywych przyjaciół i nieochybnéj zguby.
Małżeństwo pogodziło się pozornie. Krzysia tyle była kobietą i tyle miała doświadczenia, że uśmiechu męża nie wzięła za bardzo dobrą monetę; ale spodziewała się, że go ukołysze powoli, że strach, jakiego doznał, powstrzyma go od rzucenia się w życie swobodniejsze, którego wpływów się obawiała. Jedną rzecz byłaby może tolerowała dla przyszłości: większe zbliżenie się do świata i ludzi; ale młodość Adama, niedoświadczenie, niewyburzone namiętności, raczéj wstrzymane niż okiełznane, czyniły i to niebezpieczném.
I ona też miała niepokój w duszy: bo utrzymanie młodego męża w takich klubach, niepospolitém było zadaniem, wymagało z jéj strony nieustannego czuwania.
Na pokoje nowego kasztelaństwa zjechał się zaraz cały świat winszować im dostojeństwa; karety następowały jedne po drugich, komplementa kwaśne, cukrowe, mdłe, stęchłe, szyderskie, przełykać było potrzeba, choć większa ich część była bardzo niesmaczna i dławiła. Kasztelan nowy czuł mimowoli, że winszując mu godności, którą otrzymał, uśmiechano się z niego po cichu, że zwrócone nań tym wypadkiem oczy tłumu, dobywały z głębi zapomnienia wszystkie prawdy i plotki o jego przeszłości, młodości, pochodzeniu i t. p.
Zapomniane nieco wracały teraz z przyrostem i dodatkami świeżemi.
Między innymi gośćmi była i Julia. Adam się jéj widzieć nie spodziewał: zdumiał się przekonywając, ile miała mocy nad sobą; wiedział ile cierpiała, jak musiała być niespokojna, jakie w duszy nosiła piekło, a jednak przygnana formami świata, przybyła z pogodną twarzą, uśmiechnięta, prawie wesoła, udając zobojętniałą i znudzoną. Nikt w świecie z jéj powierzchowności nie mógłby się był domyślić, że drżała od stop do głowy, jakby rzucając się w otchłań piekielną. Była tak panią siebie, tak pewną! Z Krystyną uściskały się jak dwie siostry najczuléj się kochające: im draźliwsze były ich stosunki, tém żywiéj obie podwajały względem siebie grzeczność i oznaki przywiązania. Julia wszakże zabawiła tylko chwilkę, a gdy ją do wschodów odprowadzał Adam, wskazując kwiaty i udając rozmowę o kwiatach, szepnęła mu ostrożnie:
— Jutro, wieczorem, mam coś do powiedzenia. Jestem na drodze zdobycia tych środków, o których wspominałam — znajdę oręż przeciw niéj.
Potém zwróciła się jeszcze, przyjazném skinieniem głowy żegnając Krzysię — i wyjechała.
— A! jakże się strasznie zestarzała! odezwał się chór niewieści po jéj zniknięciu, przez pochlebstwo dla gospodyni. Ale to nie do uwierzenia! W roku przeszłym była jeszcze lub przynajmniéj wydawała się tak świeżą; a teraz co za zmarszczki! jakie czoło poorane! co za żółtość, zmęczenie! Biedna kobieta! musi cierpieć!
— Ale jeszcze prześliczna! przerwała te okrzyki gospodyni.
— A! ponętna — odezwał się ktoś starszy — wydaje mi się tak jak dobra młodziuchna aktorka przymuszona grać rolę staruszki... Z pod téj przybranéj fizyognomii wygląda życie i namiętność.
— Któż tam teraz panującym? cicho spytała pani podczaszyna tryumfującéj Krystyny.
— Tajemnica niezbadana! Jeżeli nie pułkownik, to książę... obaj stoją od dawna w szeregach wielbicieli, więc na któregoś koléj przyjść musiała. Książę jest młodszy jeszcze i zakochany widać w ruinach... il est antiquaire; pułkownik niedowidzi... Ale cicho! nie godzi się obgadywać: ja ją, mimo to wszystko, tak serdecznie kocham!
Na tém skończyła się rozmowa.
Pan Adam przez dzień cały był w odmęcie. Jeździł dziękować królowi, który popatrzawszy nań jakoś z ukosa, szydersko nieco, prawie z politowaniem, wybąknął jakąś grzecznostkę zwyczajną; potém sam roznosił prezenta i różne opłaty, przyjmował winszujących, musiał dziękować i odpowiadać na listy. Wracając do domu z jednéj z tych wycieczek, spotkał Malutę, który powóz jego w ulicy zatrzymał.
— Ja jeszcze kochanemu kasztelanowi nie powinszowałem — rzekł z rozczuleniem — a Bóg widzi, otworzyć proszę serce moje, jak jest przejęte! To tylko podnóżek do czegoś większego, wart jesteś więcéj! Ale nie mógłbym parę słów pomówić? rzecz magni momenti!
— Panie Floryanie siadaj, pojedziemy w aleje; powiem ci późniéj, dla czego cię z sobą do domu zabrać nie mogę... Zabieraj się ze mną do powozu! a żywo!
— Mnie nic tłómaczyć niepotrzeba — zawołał Maluta po cichu — to się wie. Pani się na mnie gniewa, miałem tego dowody, obawia się o kasztelana. Ale to zwykłe dzieje żon zazdrosnych, póki się nie ostrzelają: zważać na to niepotrzeba zbytnio. Co innego mam kochanemu kasztelanowi powiedzieć, że bodaj... bodaj czy nie dwa na raz szczęścia go spotkały.
— Dwa! cóż drugiego?
Maluta się rozśmiał.
— Jeżeli — dodał — szczęściem to nazwać się godzi. Trzeba wiedzieć — rzekł ciszéj — że ja jestem u komandora tak jak domowy, i w najlepszych stosunkach z tą bestyjką Leoniną: ona się w panu kasztelanie formalnie kocha.
— Co znowu pleciesz! Raz mnie widziała z daleka! rzekł śmiejąc się kasztelan.
— Ale nie plotę! Dziewczyna habet, jak to mówili Rzymianie: już ja to wiem, oczarowałeś ją.
— Już nie wiem jak.
— Niemal mi się przyznała; dopytywała o szczegóły.
— Raz-em ją w życiu widział bliżéj.
— Ale ona pana dziesięć razy: wie wszystko, śledzi, goni — oszalała doprawdy.
Adam dziwnie potrząsł głową; łechtało to miłość własną, ale serce było zastygłe.
— A! daj mi tam pokój! odparł — czyż ona mi w głowie?
— A przypatrywałeś się jéj pan?
— Mało, ale bardzo ładna! śpiew czarujący...
— Co to ładna! — podchwycił Maluta — mało powiedzieć, dyabeł nie dziewczyna. Głos, coby umarłego z grobu wywołał; wdzięki, jak żyję nie widziałem podobnych; rączka dziecięca, noga niepostrzeżona.
— Gdzieżeś się tak w niéj rozpatrzył?
— Codzień ją prawie widuję.
— A komandor przecię musi być zazdrosny.
— O! bynajmniéj: kocha jéj głos, zresztą — to człowiek rozumny!
Adam westchnął. Był ubogi, wiedział dobrze, iż takie Leoniny nie mogą kochać darmo, że rozpieszczone, nawykłe do zbytku, nie rozumieją innéj miłości prócz oprawnéj w złoto. Pozór dostatku, jakim był otoczony kasztelan, łudził Włoszkę; lecz pan Adam nie czuł się na siłach walczenia o lepszą z Tepperami i komandorem.
— Nie żartuj sobie, rzekł powoli do p. Floryana: śliczna ona jest, ale to drogie cacko, nie dla mnie.
— Perche? spytał Maluta.
— Zastanowiwszy się, sam sobie odpowiesz — dodał kasztelan.
— Zastanowiłem się i odpowiedzi wynaleźć nie umiem... Ale zresztą to się sobie tak gadało; jak chcecie. Miałem obowiązek ostrzedz drogiego kasztelana, bo to gratka niepospolita. Drudzyby to niewiem jaką ofiarą chcieli opłacić, a wam samo się rzuca w objęcia.
Nowinka ta mimo pozornie małéj wagi, uczyniła pana Adama niespokojnym, i po rozstaniu z Malutą, choć starał się Leoninę wybić sobie z głowy, ciągle o niéj myślał, nie mogąc pozbyć się natrętnego jéj obrazu. Był to dla niego podwójnie zakazany owoc, a przez to stokroć ponętniejszy.
Nazajutrz wieczorem potrzeba było pójść do Julii. Kasztelan wymyślił jakąś wizytę w domu obojętnym, wymknął się ztamtąd konie zostawując przed bramą, i pobiegł kryjomo do hrabiny. Musiał tego nędznego użyć środka, aby nie być wyśledzonym.
Julia czekała nań w swoim gabinecie, znowu smutna, bo sama, ze zwieszoną głową; była ubrana w szal, miała kapelusz, konie jéj stały gotowe w bramie — wyjeżdżała.
— Na dziś — rzekła — mam ci tylko jedno słowo powiedzieć: bądź dobréj nadziei, jestem na drodze wielkiéj i ważnéj zdobyczy, która ci spokój i swobodę zabezpieczyć może, da ci ją w ręce upokorzoną i drżącą. Na teraz więcéj powiedzieć nie mogę; jadę — muszę — dam ci znać gdy się uda; jeśli mi się nie powiedzie, zamilczę. Ale nadzieje mam wielkie.
— Nie śmiem o nic pytać, rzekł Adam zaciekawiony.
— Nie mogę mówić, nic, nic! zawołała Julia. Nie wiem, nie powiem, proszę mnie nie badać, ale bądź dobréj nadziei panie kasztelanie...
A cóż? dodała po chwili: po swéj nominacyi poznałeś przecię tę kobietę!
Adam nic nie odpowiedział, westchnął tylko.
— Zręczna! rzekła Julia — ale są równie zręczni i drudzy. Koniec końców, nie wszystko się zawsze udaje... Do widzenia...
Podała mu rękę wzdychając, ale widocznie weselsza.
— I kochaj mnie choć troszeczkę — szepnęła — gdy ci na to odrobina serca zostanie.
Adam wyszedł, a tuż za nim kareta hrabiny potoczyła się po bruku, i za bramą Krakowską znikła gdzieś w ciemnych uliczkach Starego Miasta.
Każdemu się trafiało w życiu, po kilkudziesięciu latach rozstania, spotkać znowu twarz sobie znajomą dawniéj, i znaleźć ją zmienioną ze świeżego kwiatka wiośnianego na stary grzyb jesienny.
Jakże tam dziwnie na niéj wypisało się życie! Jak ją poorały ciężary, które po niéj przeszły! Cóż się to stało z temi oczyma, co tak jasno w świat patrzały! z tego czoła, tak gładkiego jak niezapisana jeszcze tablica marmurowa, z tych ust świeżych jak dojrzały owoc, który się roztworzył na słońcu, z téj całości tak świeżéj, harmonijnéj, pełnéj!... Ruina mchami porosła, w któréj każda ściana innemi patrzy cegłami.
Rzadko kto jest tak wyciosany od razu, że się prawie nie zmienia; po większéj części dłużéj zachowują się ludzie zimni, krócéj trwają ci, co się szarpią z sobą walką wewnętrzną.
Najdziwniejszym ze skutków starości jest, że człowiek jak stara kłoda dębowa, na któréj pleśnie, mchy, grzyby i porosty wychodzą nie wiedzieć zkąd — pokrywa się także mnóztwem wyrastających dziwnie plam, znamion, brodawek, które młodość umiała pochłonąć i pokryć, a starość wypycha, zolbrzymia, uwydatnia.
W młodości były to znamiona piękności, ziarna wdzięku; na starość są to nasiona zniszczenia, oszpecające dziwacznie. Znajdziesz takie stare twarze, na których ta wegetacya jesienna buja z dziwną siłą. Brwi rozrastają się krzaczysto, uszy pokrywa mech bujny, zewsząd wytryskują brodawki, nareszcie guzy, i to oblicze, które miało charakter jakiś będąc świeże, ginie pod warstwą pasorzytów.
Z uczuciem, które rodzi ta przykra metamorfoza człowieka, patrzała Julia siedząc w małéj izdebce, na starego w szaréj kapocie jegomości, trzęsącego się, zgrzybiałego, a nieśmiejącego usiąść przed nią jeszcze.
Nie było smutniejszéj ruiny nad tego starca.
Wyłysiała jego głowa, ledwie puszkiem białym pokryta, zwieszona była na piersi; gdy chciał spojrzeć, nie mogąc jéj podnieść, dziwnie musiał wykręcać; od tego wysiłku skurczona, zdawała się ledwie trzymać na karku pofałdowanym, po którym sine i wyprężone występowały żyły. Cała też twarz od choroby i wieku dziwnie była przekształcona, zczerniała, rozpuchła. Brwi na niéj ciemne, zrosłe w pośrodku zarostem zdziczałym, przykro odbijały przy gładkiéj czaszce; na policzkach rosły krzaki na kępinach różnego koloru... Dodawszy dosyć długie wąsy, obwisły podbródek, lica obrzmiałe i osunięte, wargę dolną nieprzymykającą się już jak zepsuty kuferek — można mieć niejakie wyobrażenie téj zdezelowanéj twarzy starca. Postać cała nie była od niéj wdzięczniejsza: plecy przygarbione, nogi obwinięte grubo i opuchłe, ręce nabrzmiałe, czerwone, trzęsące się i widocznie bezwładne.
— O mój Boże, cóż się to z wami stało! mój kochany cześniku! wołała Julia. Chory jesteś? czemużeś się nie radził doktorów, nie dał wiedzieć o sobie?
Ten, którego dawniéj znała Julia zdrowym i młodym, pan cześnik, równie ciężko mówił jak stał o swéj sile; słowa z ust jego wychodziły poprzedzane bełkotaniem, niewyraźne, jakby je co wewnątrz zatrzymywało. Naówczas oczy i tak wypukłe otwierał jeszcze bardziéj z wysilenia, głowa zaczynała się trząść mocniéj, ręce dygotały i nogi nawet zdawały się chcieć pracować na wydobycie głosu, który nareszcie odzywał się stłumiony, niewyraźny i nierówny. Cześnik nie mówił, ale wybuchał: wyrazy to się rzucały szybko, to jakby grzęzły w gardle, i dopiero gdy się tam coś odetknęło, wychodziły jak płyn wzburzony z butelki nagle otworzonéj. Rozmowa z tym biednym była dla niego i dla słuchacza męczarnią.
— Ale siadajże cześniku, nie możesz stać: proszę cię, siądź — odezwała się Julia nalegając.
Za chorym starcem stał wyrostek lat dziesięciu. Obejrzał się cześnik, bo bez jego pomocy ani wstać, ani usiąśćby nie potrafił; dał mu znak, ażeby go posadził, i z pomocą tą padł w wielki swój fotel wyduszony i otłuszczony kilkoletniém siedzeniem. Ten mały ruch już go zmęczył, zakaszlał się, zadychał, łzy mu z oczu pobiegły, musiał się otrzeć. Dał potém znak chłopcu, aby odszedł, co też tamten jak najprędzéj spełnił, rad, że się choć na chwilę na swobodę wyrwie.
— Jakże mi też pana żal! mówiła Julia.
— Ale ja — rzekł uderzając ręką po krawędzi krzesła cześnik — nie jestem tak chory, siły czuję, i gdyby nie te nożyska przeklęte, jeszczebym poszedł tańcować.
Julia się uśmiechnęła.
— Tatar, który mnie leczy, powiada, że na przyszłą wiosnę, gdy mi zada zioła pewne, to wszystko ze mnie wynijdzie przez łaźnię — a Bóg miłosierny.
Jak wszyscy chorzy, cześnik wierzył już w końcu w baby, w zamówienia, w Tatarów i ich sekreta, w rozmaite sposoby tajemnicze, w leki owczarzy i w przyszłą, od lat dziesięciu, wiosnę.
Izba, w któréj się ta scena odbywała, zdradzała najdolegliwsze ubóztwo: była brudna, ciasna, ciemna, istna komnata szpitalna, w któréj i łoże niedaleko, i kominek pełny garnuszków z ziółkami i flaszek z lekarstwy, i wszystko było na podoręczu, czego stary niedołęga potrzebować może. Przez jedno okno wązkie wpadało do niéj światło szare, odbite od murów podwórka, do którego nigdy słońce nie zaglądało. Fizyognomia tego kątka była ponura, powietrze w nim zamknięte, przesiąkłe stęchlizną, do któréj łączyły się zapachy różnych medykamentów tatarskich i niedawno wyniesionego jadła. Julia przywykła do lżejszéj atmosfery wonnych salonów, z ciężkością oddychała w lazaretowéj; ale udawała wesołość i swobodę, chcąc starca rozkołysać, choć nieustannie chustką ocierała twarz, aby nie omdleć z tego zaduchu.
Cześnik, był to stary sługa domu, z którego niegdyś wyszła na świat piękna, dziś straszna pani Krystyna. Zwano go niegdyś cześnikowiczem, potém na późniejsze lata cześnikiem jakimś. Marszałkował przy dworze jéj rodziców, wieszał się potém przy kasztelaństwie O..., naostatek gdy go słabość złamała, schronił się do miasta i dożywował dni swoich w tym kącie nędznym, w nadziei wynalezienia baby lub Tatara, któregoby recepta nareszcie go uleczyła. Cześnik spędził żywot dosyć burzliwie. Za młodu bijąc się po różnych świata kątach, gdzie tylko bić się było można, potém dworując z szablą zawsze gotową przy magnatach, sejmikując pod ich sztandarami; a że owo życie pracowite nie folgowało człowiekowi, który i chłód, i głód, i razy, i strawę, i napoje różne musiał znosić bez szemrania, z tego wszystkiego wywiązała się w końcu owa choroba, która była wprost podagrą, rozposażoną gdzie tylko umieścić się mogła, a niedobijającą może dla tego, że jéj siły rozdzielone były na ręce, na nogi, po kolanach i stawach, i nie miała jeszcze czasu wziąć się do szlachetniejszych organów.
Byłać tam winna temu i dola owa szlachecka, co gdy raz człeka w służbę rzuciła taką, miotała nim bez litości; ale był winien i człowiek może, który jéj okiełznać nie umiał. Cześnik miał jedną srogą wadę: był skąpy straszliwie, był kutwą, a choć nie miał, ani żony, ani dzieci, ani nawet bliższych krewnych, dla którychby zbierał tak uparcie, wiązał się do grosza z zapalczywością wzrastającą z laty. Przeszło to już prawie w manię, żył może siłą téj passyi, która go przykuwała do stojącego w głowach, wszrubowanego w podłogę, okutego kuferka, od którego klucze na piersiach nosił.
Udawał nadzwyczaj ubogiego, choć nikt dobrze nie wiedział co tam było w jego szkatule zamczystéj, która się nigdy w dzień nie otwierała. Gdy kto sobie z niéj pozwolił zażartować, gniewał się i dąsał, zżymał, utrzymując, że tam chowa tylko ważne papiery familijne, że wszystek majątek przepadł mu na świstkach, rozpożyczony ludziom i tak jak stracony. W istocie cześnik nikomu grosza nie dał, miał znaczniejszy kapitał dawniéj ulokowany jeden u Prota Potockiego, drugi u Sapiehów, a procent opłacany w obrączkowych czerwonych złotych, nocami dołączał do gotówki leżącéj w skrzyni.
We dnie przez ostrożność nigdy nie otwierał swego skarbca, ale późno w noc, gdy chłopca odprawił, drzwi pozaryglowywał, okiennice pozamykał i dobrze się upewnił, że go nikt ani podpatrzyć, ani podsłuchać nie może, mimo trzęsących się rąk, przysiadał się do kuferka, odmykał wieko i napawał się likiem tego, co przez życie uciułał. Począł był w istocie od kilku talarów wyniesionych w węzełku z rodzicielskiego domu; każdy grosz dla niego przedstawiał jego znoje, ofiary, głody, przebyte biedy, przestękane dni; było to życie zmienione na pieniądze, i może dla tego one się stały tak cenne.
— Dla czegóż cześnik nie sprowadzisz sobie doktora? spytała Julia.
— Co to... co to... tam doktory! odparł stary. Czy poradzą czy nie, a wyduszą z człowieka grosz ostatni. Ot i tak ledwie jest już z czego żyć... Wszyscy zawodzą, bankrutują, krwawica idzie z dymem.
— Ale jabym ci mojego przysłała lekarza, toby cię nic nie kosztowało — odparła kobieta.
— I! nie! nie! te doktory to szarlatany... Dziękuję mojéj dobrodziejce, niechaj już tak przekawęczę do wiosny. Tatar byle zioła uzbierał, pomoże mi pewnie; ale one rzadko gdzie się znajdują, i daleko po nie w góry jeździć potrzeba... Zioła to najskuteczniejsza rzecz: sam Pan Bóg je preparuje dla człowieka!
— I będziesz zdrów, dodała Julia przypochlebiając mu się: widać jeszcze, że jesteś silny.
— Pewnie, że jestem silny, rzekł cześnik; cała bieda w tych nogach. Jakby mi je odzyskać, jeszcze wszystko będzie dobrze.
— Z kimże się tu widujecie ze starych znajomych? spytała po chwili kobieta.
— A! z nikim! z nikim! nie chcę ich znać! odkaszlnął stary: to wszystko wydrwigrosze, a człek ubogi i niezabawny. Nie przyjdą oni do mnie darmo; czasem na maryasza kto z dawnych przydybie, ale to rzadko! A ktoby tam do starego niedołęgi chciał się wlec! Ja dalibóg słów znaleźć nie mogę na wyrażenie mojéj wdzięczności, że JWPani byłaś tak łaskawa... czyżem ja się mógł tego szczęścia spodziewać!
— Byłabym wcześniéj, ale Pamela dopiero pozawczoraj was odszukała, mój cześniku... Ot i wiecie z czém przychodzę i co myślę wam proponować?
— A cóż droga pani moja? zawołał rozczulony starzec.
— Ty tu pewnie najmujesz to mieszkanie i płacisz je drogo?
— A! drą mnie bez litości! toż to sto złotych na kwartał!
— Jabym ci dała i lepsze, i jaśniejsze, i zdrowsze darmo u siebie; jest ich tam dosyć próżnych, miałbyś u nas stół bez kosztu i lepszą usługę.
— Bóg zapłać! moja ty dobrodziejko — zawołał składając trzęsące się ręce cześnik — o! Bóg zapłać! Ale bo to wynosić się z temi mojemi rupieciami...
— E! toby ci się do tego dopomogło.
— O! złote wy macie serce, Bóg niech wam nagrodzi. Było mi u was tak dobrze, że człek nie zapomni do końca życia, nie tak jak u Krystyny, od któréj człek salwując życie uciekać musiał.
Julia snadź wiedziała, jak się cześnik rozstał z rodziną jéj współzawodniczki, rachować musiała na to, i podchwyciła zaraz:
— Nigdyście mi też nie rozpowiedzieli, jak to było?
Stary okrutnie trząść się zaczął; widać było, że chciał na raz wszystko z siebie wyrzucić, a sił mu tém więcéj brakło, im bardziéj się śpieszył. Zdusiło go przypomnienie gniewu i żalu, obudzonego przykrém wspomnieniem.
— Długa to historya — rzekł — a nie ciekawa.
— Wiecie też co mnie uczynili? spytała Julia.
— Nie, coś mi tam gadano — odparł stary — alem ja tego nie zrozumiał.
— Wystawże sobie cześniku... westchnęła kobieta — ja przed tobą nic ukrywać nie będę, tyś stary przyjaciel naszego domu... My z kasztelanem wzięliśmy ubogie chłopię jego imienia, raźne i zdatne, na wychowanie; mieliśmy zamiar, nie mając dzieci, przybrać go późniéj za syna; wychowywaliśmy go w Paryżu oboje, a ja szczególniéj przywiązałam się do tego młodego człowieka, jako do dzieła rąk moich. Będąc w Paryżu, oddałam go na opiekę Krzysi, żył jeszcze naówczas jéj mąż. Wystaw sobie, że zbałamuciła mi chłopca, oderwała go od nas i — poszła za niego.
— Ah! a! — stęknął cześnik — kasztelanowo dobrodziejko, znacie ją lepiéj odemnie, com ją dzieckiem na rękach huśtał... Piękne to było jak aniołek, a wyrosło na istnego dyabła.
— Wszystko to jeszcze nic, com powiedziała — dodała wzdychając Julia — słuchajcie do końca. Poszła za niego, zrobiła go orderowym, starostą, a wczoraj, czy pozawczoraj kupiła dla niego jakieś kasztelaństwo; ale ten nieszczęśliwy człowiek, słaby, delikatny, jest znękany i uciśnięty, jest biedniejszy od żebraka. Ona nim pomiata, łaje i trzyma w okrutnéj niewoli.
— A! moja mocia dobrodziejko! — wybuchnął cześnik, który patrzał oczyma okrutnie wyszczerzonemi na kasztelanową, sapał i słuchał jéj opowiadania z ciekawością wielką — jeśli też mężczyzna kołki sobie na głowie strugać daje, co on wart?
— Tak to ci się zdaje, pochwyciła Julia. Człek od dzieciństwa rozpieszczony przezemnie, sam na świecie, cóż ma począć z tym szatanem?
— A no, porzucić czarownicę — zawołał cześnik — porzucić.
— Nie, jeszcze tego zrobić nie może, odparła Julia; ale ująćby ją w kluby powinien czémś i poskromić.
Tu kasztelanowa przysunęła się z krzesłem bliżéj, prawie do ucha starca.
— A! pomóż mi mój cześniku — szepnęła — my we dwoje uratować go możemy: pozwól mi mówić.
Cześnik się straszliwie przeląkł.
— Ale, na miłego Boga! — krzyknął — co ja? ja nic nie mogę, stary nieszczęśliwy niedołęga!
— Słuchaj — rzekła kasztelanowa — ja wiem wszystko, ze mną powinieneś być otwartym. Byłeś świadkiem wielu spraw i rzeczy, wiem że XX. prześladowali cię i ścigali za jakieś pochwycone dowody ich domowéj sromoty. Gdybyś ty te dowody miał jeszcze!
Cześnik dziwnie przerażony, cały pobladł, słowa wymówić nie mógł, ale rękami trzęsąc i miotając się gwałtownie, protestował przeciwko domysłowi.
— Przecz czy nie przecz... ja wiem co wiem dodała kasztelanowa. Prześladowania od nich nie masz się co lękać, bo ja cię biorę w opiekę... Nikt wiedzieć o tém nie będzie co mi zwierzysz, bo nie użyję tego, aby ich zniesławić, ale dam człowiekowi w ręce oręż do obrony... Mnie to nie jest potrzebne do zaczepki, ale dla ocalenia. Zresztą — dorzuciła zręcznie — tyś ubogi, ja to wiem, tyś bardzo ubogi... (to przypuszczenie nader staremu pochlebiało); ja za ten oręż dam ci co zechcesz.
Oczy cześnika straszne, żabie, zaczerwienione zawsze, nabiegły krwią jeszcze bardziéj; skraje jego nabrzmiałych, powywracanych powiek czerwieńsze jeszcze się stały; począł głową kiwać i trząść się cały. Milczał chwilę.
— O! o! rzekł w końcu — to oniby mię zabili.
— Oni ci nic zrobić nie mogą — szybko zawołała Julia — te dowody familijnych sromot i występku Krystyny... ty jeden masz... prawda?
— Ale nie! nie! nie! bronił się cześnik.
— Oni ci je przecię odebrać chcieli gwałtem, grozili życiu twemu... Mówią i głoszą, żeś im to chciał za pewną summę ustąpić.
— Ale już nie mam... nic! nic!... rzekł starzec ponuro.
— Jak to? cożeś z tém uczynił? wszakże zerwali potém układy, nastraszywszy cię, prawda? Papiery zostały przy tobie; czuli, że ich nie użyjesz? Dzisiaj nic nieważne, bez niebezpieczeństwa możesz sobie na starość kawałek chleba zapewnić, a spełnisz jeszcze dobry uczynek. Uratujesz poczciwego człowieka. Mogę ci dać na piśmie i poprzysiądz, że nigdy z tego użytku publicznego nie uczynimy.
Nikt tak zręcznie kusić nie umie jak kobieta, gdy gwałtownie czego zapragnie.
Wiedziała Julia jak trafić do starca, i zachodziła ze wszystkich jego słabych stron. Dawała mu zręczność pomszczenia się na ludziach, do których czuł nienawiść; dawała pieniądze, zysk, bezpieczeństwo wszelkie... Znać było na twarzy cześnika, że mimo obawy, która go przejmowała na samo wspomnienie wypadków omal nie opłaconych życiem, chciwość powoli nim owładywała. Zatrzymał w myśli słowa kasztelanowéj:
— Dam ci co chcesz!
I rozmyślał.
— Wiesz cześniku, — dodała Julia — nie ma ofiary, którejbym nie uczyniła dla ulżenia losu temu wychowańcowi naszemu. Myśmy bezdzietni, o grosz mi nie chodzi; tyś niemajętny... mógłbyś sobie dobry fundusik pozyskać na starość. Chciéj mi tylko dopomódz, myśl! myśl!
— Ale kiedy nie mam nic! nie mam nic!... rzekł broniąc się jaszcze stary, który głos spuścił i oczy schował.
— A! to szkoda! zawołała Julia z uśmiechem: bo dla zdobycia mu niezależności, dałabym co tylko mogę. Tu wcale nie idzie o zawstydzenie jéj, bo ona jest jego żoną, wstyd spadłby w części na niego, owszem zachowalibyśmy najgłębszą tajemnicę; ale gdyby on miał w ręku dowody jéj przeszłego życia, jéj winy, onaby musiała przed nim uledz, zrzec się panowania, poddać, nie znęcałaby się nad nieszczęśliwym.
Cześnik słuchał zadumany. Julia czuła, że wpływa powoli na zmianę jego przekonania, na zamieszenie obawy, i dorzuciła jeszcze:
— Cześniku! myśl — nic nie ważysz.
— Ale ja, ja! — rzekł powoli — o małom raz już życiem nie przypłacił, że mi się to do rąk dostało. Znasz moja dobrodziejko tych ludzi, dla których nic świętego nie ma: oni gotowi...
— Będziesz u mnie, cóż oni ci zrobią?
Cześnik dumał.
— Mów, ile chcesz, a uczyń tę ofiarę dla mnie! błagała kasztelanowa.
— Ale ja nic nie mam, nic nie wiem — bełkotał znowu stary coraz ciszéj, miotając się w krześle z widocznym niepokojem człowieka, którego panująca namiętność poruszona została.
— Słuchaj cześniku, dodała Julia: za wiadomość szczegółową o tym wypadku, który ty znasz najlepiéj, o którym tylko głuche chodziły wieści, za jakikolwiek dowód przeciw niéj, ofiaruję ci tysiąc dukatów natychmiast, gotowych, brzęczących, daję ci pomieszczenie, stałe wygody, obronę, doktora mojego, lekarstwa. Nikt wiedzieć nie może i nie będzie, od kogo wychowaniec mój dostał papiery i szczegóły tego wypadku. Daję ci słowo i uroczyste zaręczenie, że téj broni nie użyjemy publicznie ani przeciwko niéj, ani przeciw jéj rodzinie.
Cześnik stękał, trząsł jeszcze głową, ale myślał głęboko. Zakaszlał się mocno, otarł wysiłkiem załzawione oczy, i odepchnął ręką cisnącą się pokusę.
— Tysiąc dukatów dla ubogiego człeka, piękny to grosz — rzekł jakby sam do siebie, — ale cóż kiedy ich nie mam jak zarobić!
— Tysiąc dukatów, cześniku, gotówką, nie na papierku... dodała kasztelanowa znowu. Jeszczebym ci dobrała takich obrączkowych, jakich w życiu nie widziałeś, co nie znały rąk i nożyczek, ani zielonego sukna, ani flaszki.
Cześnik aż się uśmiechnął, podniósł znowu oczy wytrzeszczone i krwawe.
— A zkąd teraz takich niewiniątek wziąć? rzekł wzdychając.
— Wprost z mennicy lub banku hollenderskiego, dodała kasztelanowa powoli.
— Wprost z Hollandyi! hm! — powtórzył stary. — I są takie dukaty poczciwe? — spytał z uśmiechem.
— Ja je mam.
Pokusa była straszliwa.
— Ale cóż — dodał po chwili — kiedy ja nic nie mam!
— Mogłabym jeszcze przypuścić z biedy — odparła Julia uśmiechając się — że nie masz w ręku dowodów na poparcie historyi Krystyny, choć o tém wątpię bardzo. Uwierzyć zaś, że nic nie wiesz, niepodobna mi. Przypomnij sobie, żeś mi sam powiedział, iż jedno słowo twoje mogłoby ją zgubić. Ale my wcale gubić jéj nie chcemy, nie myślimy; chcemy tylko ratować z ich szpon nieszczęśliwego człowieka, którego los litości jest godzien. Ta kobieta wyrwawszy go mnie, znęca się, gnębi, gniecie, tryumfuje. Idzie tylko o to, aby ją uczynić pokorniejszą.
Cześnik już nie odpowiadał, że nic nie wie: dumał.
— Ale to potrzeba — rzekł z wolna i cicho — potrzeba wielkiego starania i czasu, nim się takich tysiąc dukatów zbierze.
Nadzieja wstąpiła w serce Julii; starzec miękł widocznie.
— Ale ja je mam, całe... wszystkie! odezwała się żywo. Mąż mój pożyczył w hollenderskim banku summę dosyć znaczną; ja z niéj dla zabawki wybrałam sobie tysiąc takich cudownych dukatów.
— Co to za grosz miły! rzekł zakaszlując się stary; co to za śliczny grosz!
Oczy cześnika coraz bardziéj czerwieniały, obracał niemi straszliwie, a że były niepomiernie wypukłe, miały kształt oczu ropuch, i osadzone były w powiekach czerwonych, miejscami obwisłych i krwawych, przeto wejrzenie jego nabierało tak straszliwego wyrazu, gdy strzelał z pod czarnych nawieszonych krzaczystych brwi, że Julii słabo się robiło, ile razy je na nią obrócił.
— A! a! rzekł w końcu cześnik — może ja sobie co... powoli jakoś przypomnę; ale to nie dla tego, uchowaj Boże, abym za jakimś zarobkiem gonił... tylko gorąca chęć usłużenia JWPani... jedynie... choć jeszcze sam nie wiem... a istotnie mało co pamiętam, i tak mi się w głowie pomieszało.
— Wszakżeś te papiery, o które oni cię ścigali, zachował, dodała Julia; wszak choć wymogli na tobie zeznanie, żeś je zniszczył, masz je pewnie ukryte.
Cześnik zamilkł jak ściana, odwrócił się z trudnością ku drzwiom, spojrzał na nie, i nic nie odpowiedział, dając do zrozumienia, iż podsłuchywać ich mogą.
— Niechże też JWPani — rzekł — z łaski swéj i dobrotliwości przyszle trochę malinowego syropu, choćby małą flaszeczkę, bo Tatar mój powiada, że nie ma zbawienniejszéj rzeczy na moje cierpienie nad wodę z syropem, a tu po tych cukierniach nic się nie dokupić... i fałszują wszystko... czystego nie ma nic.
— Jutro albo ci go przywiozę sama, albo przyszlę przez Pamelę.
Stary dał znak kasztelanowéj, ażeby się zbliżyła, i rzekł:
— Każcie jutro warty postawić za drzwiami, — a potém dodał: — i dajcie mi tam izdebinę u siebie, moja dobrodziejko.
— Zabieram cię zaraz — rzekła uszczęśliwiona kasztelanowa — przyszlę jutro jeżeli chcesz, i zaraz cię przewiozą do nas.
Cześnik uderzył się po głowie.
— Zapłacono z góry moja dobrodziejko! — zawołał! — jeszcze miesiąc do kwartału, trzydzieści złotych marnie przepadnie. Gdyby czas, możeby się udało komu odstąpić, choćby się parę złotych straciło.
— Już ja ci każę wyszukać kontrahenta, który powróci te trzydzieści złotych. Wyniesiesz się zaraz do mnie.
Cześnik trząsł głową uradowany.
— A jak się będę wynosił — dodał żywo — żeby też ta moja mizerya nie zwracała uwagi, moja dobrodziejko. Gdybyś była łaskawa szkatułkę sama kazała wziąć do karety, i żeby jaki wierny człek wynosił, bo to tam te papierzyska...
Mrugnął na kasztelanową, która się domyśliła, że w owéj szkatułce mogły być tajemnicze dowody sprawy zatartéj, teraz jéj do ratunku i zemsty tak potrzebne.
— Bądź spokojny, rzekła skwapliwie: jutro się ułoży wszystko.
Pożegnawszy go, Julia wyniosła się co rychléj z izdebki. Cześnik wstał cudem o swéj sile, aby ją uczcić przyzwoitym respektem, ale się trzymał krzesła, bo mu się ze znużenia, wzruszenia i wysiłku nogi gorzéj trzęsły niż kiedy.
Uśmiechem żegnała go piękna pani; wybiegła z mieszkania, i pełną piersią odetchnęła, wydobywszy się z téj atmosfery zgniłéj, w któréj ledwie wytrzymać już mogła.
Cześnik upadł na fotel i zadumał się, zadumał... przyjścia nawet swego chłopaka napowrot nie usłyszał, a gdy wyrostek począł sprzątając coś stukać, zadrgał ze strachu, tak był przejęty wypadkiem, który go spotkał.
Dawno zapomniane dzieje przyszły mu na myśl, nić ich snuła się w lata młodsze, dobywając treści życia, na którego mogile wiele już ziemi zsypały lata, wiele bujnych chwastów porosło. Stare te wspomnienia spoczywały od lat długich prawie zapomniane, a uczucia, które budziły, zgasły też przytłumione obawą o życie i cierpieniem. Teraz wszystko to na raz występowało znowu żywe, starzec miotał się w walce z przykremi pamiątkami przeszłych dni, do których wrócić było potrzeba, aby je sprzedać... rzucając znowu na szalę teraźniejszości.
Wszystko, co mu opowiadała Julia, powtarzało się w głowie: ważył, dumał, myślał czy jéj uwierzyć można, czy bezpiecznie może podnieść ów kamień grobowy, którym przywalona była tajemnica.
Z historyi owéj świat mało lub nic nie wiedział, zatarły ślady jéj lata, późniejsze życie zamazało resztki. Starsi ludzie coś szeptali o młodości Krystyny z oburzeniem i szyderstwem; ale winy tego rodzaju w ogóle znajdowały zbyt łatwe przebaczenie. Grzechami młodości chrzczono zwykle miłostki płoche, których naówczas nikt nie brał za złe, bo wszyscy prawie przechodzili przez nie w tym świecie niemającym serca i zastępującym je zmysłami.
Nazajutrz z całą możliwą ostrożnością odbyła się installacya dawnego domownika kasztelaństwa do ich pałacu, a że Julia sama szczególną nad starcem chciała mieć pieczę, postawiono go na dole od dziedzińca, w pokoiku, do którego ona łatwo znijść mogła. Ludzie wychwalali, pod niebiosa wynosząc jéj anielskie serce, jéj miłosierdzie dla starego chorobą złamanego człowieka, którego gdzieś ginącego z biedy odszukała. Szkatułka cześnika pojechała z Julią, i bardzo wierne ręce wniosły ją i postawiły przy nowém łożu chorego.
Cześnik wszakże był niespokojny, że jakoś ciężką się wydawała.
— To stare żelaziwo — rzekł do służącego, pokaszlując.
Przenosiny nie przeszły bez kłopotu, bo człowiek taki jak cześnik niełatwo się rusza. Skąpstwo tysiące rodziło w nim niepokojów; obawiał się, aby najmniejszy szczątek po nim nie został, nie zginął; zabierać kazał flaszki od lekarstw, chciałby był niemal zabrać śmieci z izby w obawie, aby się tam w nie coś mogącego mieć jakąś wartość nie wmieszało. Przed rokiem zatoczył się był trzygroszniak nowy, gdy płacił komuś, pod sprzęty; szukano go przez dwa tygodnie i nie znaleziono. Wychodząc teraz z mieszkania, cześnik na nowo kazał po uprzątnieniu szukać jeszcze tego trzygroszniaka, i niepokoił się, aż mu Julia kazała inny podrzucić... Rozpatrując się w nim, dostrzegł wszakże, iż był innego stempla i roku; ztąd nowy niepokój i zgryzoty, że trzygroszniaki tak po ziemi się walały... Szukano jeszcze.
Mała to była próbka biedy, jaką z nim miano; ale nareszcie wszystko aż do potłuczonych butelek przewiozło się, ustawiło, i wyrostek ucieszony przemianą, dowodził, że tu im daleko lepiéj będzie. Julia przyszła obejrzeć, przysłała mu syropu malinowego, życzyła dobréj nocy, i tego wieczoru nie wyciągała go już na opowiadanie, bo starzec istotnie był zmęczony niezmiernie.
Dobicie sprawy zostawiono na jutro.
Uprzedziła sługi kasztelanowa, że stary ma pisać testament, iż mu chce dopomódz... Przykazała, aby nikt nie śmiał wchodzić, i zamknęła się z nim na godzin parę.
Nie wiadomo było nikomu, jak się to długie posiedzenie zakończyło; słychać tylko było drżący głos starca, to podnoszący się, to słabnący, potém otwieranie szkatułki, szelest przebieranych papierów, wykrzyki kasztelanowéj i znowu szepty ciche.
Nareszcie Julia wyszła, mając na twarzy wypieczone plamy czerwone, zmęczona, poruszona, niosąc w rogu szalu jakiś zwitek papierów, który, wróciwszy do sypialnego pokoju, starannie w skrzyneczkę angielską, opatrzoną zamkiem sztucznym, a niegdy listy pewne zawierającą, zachowała. Chodziła potém długo po pokoju samotna, siadała, wstawała, wstrząsała się, płakała, nakoniec uklękła, co się jéj rzadko trafiało, do modlitwy, i twarz ukrywszy w dłonie, godzinę tak może spędziła na dziwnéj jakiéjś zadumie.
Wieczorem nie przyjmowała nikogo, ale Pameli poleciła, aby zwykłą drogą tajemną dała bardzo ostrożnie znać panu Adamowi, iż nazajutrz go czeka u siebie.
O naznaczonéj godzinie przybył Adam; drzwi były dla innych gości zamknięte; uprzedzono go zawczasu, aby przybył pieszo; wpuszczono do gabinetu... i tu znowu parę godzin trwała cicha rozmowa.
Wyszedł z niéj kasztelan z dziwnym na twarzy wyrazem; postał w progu, oddychając świeżém powietrzem, a po chwili powrócił jeszcze do Julii, do któréj drzwi zapukawszy, zastał ją znowu przy klęczniku we łzach na modlitwie.
— Przebacz — rzekł wchodząc powtórnie — alem jeszcze tak niepewny co mam począć. Po tém, czegom się dowiedział, lękam się téj kobiety jeszcze mocniéj; ona gotowa jest na wszystko. Mów, radź, co mam robić!
Julia popatrzała na niego, zbliżyła się i smutnie zwiesiła głowę.
— Żywy grzechu życia mojego — rzekła — jakże mi żal, że cię młodość twa nie nauczyła męztwa, nie uzbroiła w siłę! Dałam ci oręż, od ciebie zależy jak go użyjesz... Cóż ja wiem? Masz w ręku straszliwą broń, nie chwytaj jéj dopóki cię ostateczność do tego nie zmusi, używaj jéj ostrożnie, nie wyczerpuj od razu. Półsłowami samemi bronić się możesz długo, nie wyrzekając ostatecznego.
— A jeśli się ona domyśli, i uczyni to ze mną, co z innymi próbowała? spytał Adam trwożnie.
— Jesteś mężczyzną! zawołała Julia. Ja lękam się o ciebie i modlę, ty powinieneś czuwać nad sobą. Będziesz mógł na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa odsunąć się groźny. Cóż więcéj, Adamie, poradzić ci mogę? Otrząśniéj się z niedołężności — bądź sobą!
— A! nigdym sobą nie był i siebie nie miał! odparł z westchnieniem kasztelan. Dla tego gdy mi pierwsze, śmielsze przychodzi stawić kroki, drżę i waham się.
Julia spojrzała na niego z politowaniem, przyszła, pocałowała go w czoło, głowę wsparła na jego piersi i zapłakała. Adam odszedł milczący. Na twarzy jego widać było srogą niepewność, tysiące uczuć zmieszanych, natłok myśli i wrażeń nie dawał mu oprzytomnieć, szedł nie wiedząc dokąd idzie, nie słyszał co się działo wkoło, stawał, śpieszył, oglądał się znajdując nie tam, gdzie być sądził... opuściła go pamięć... Tak dowlókł się nareszcie do rogu domu, przy którym stały jego konie; ale musiał wyszukiwać furmana i lokajów, którzy się rozpierzchli. Woźnica pił z innymi, lokaje grali w halbecwelbe zapamiętale. Był już wieczór, deszcz kropił drobny i niebo zasunęło się całe chmurą ołowianą.
Smutno jakoś było na świecie, a tchnąć ciężko. Miasto poczynało się oświecać powoli, ulice ożywiały jakby śpiesząc dożyć, dorobić resztek dziennéj pracy przed nocnym spoczynkiem. Tu i owdzie z przymkniętych drzwi szynkowni słychać było muzykę prostą, cymbały, skrzypki lub pomrukującą basetlę. Kasztelan spędziwszy nareszcie ludzi, którzy go zwykle nie nazbyt słuchali, miał już wsiadać do karety, gdy poczuł, że go ktoś schwycił za rękaw i przytrzymał.
Był to znowu Maluta, otulony płaszczem, niechcący się dać poznać przed ludźmi pana Adama. Stał on tu pod ścianą od godziny, czekając na przyjaciela; dopiero teraz go postrzegł, i pochwycił właśnie, gdy ten już się zabierał odjeżdżać.
— Cyt — rzekł — słówko, pilne, kochany kasztelanie. Nie wsiadaj jeszcze, odpraw ludzi, powiedz im, że tu jeszcze chwilę zabawić musisz.
— Cóż znowu? dla czego?
— Mam cię z sobą wziąć w pewne miejsce; nie powiem dokąd, ale jechać ze mną musisz.
Kasztelan zawsze miękki, skinął na ludzi, radych z tego postanowienia, bo mogli do rozpoczętéj gry powrócić, a sam wszedł do ciemnych sieni z Malutą.
— Już dalibóg nie wiem, dla czego to czynię — rzekł ściskając go p. Floryan — dalibóg sam siebie nie poznaję, ale tak kocham drogiego kasztelana, tak go szanuję! a ta waryatka taką ma moc nademną...
— Kto?
— Ale ta — szepnął cicho — Leonina.
P. Adam, któremu inne myśli wcale ciążyły na głowie, obruszył się prawie zniecierpliwiony.
— A! cóż mi tam do niéj! daj mi z nią pokój!
— Przecięż choćby ją zobaczyć warto z blizka! rzekł Maluta. Nie jest to grzech śmiertelny, a dziś to się składa jak nigdy.
— Co się składa?
— Wyjdziemy ztąd drugiemi drzwiami, albo i temi samemi, jeżeli ludzie odeszli, siądziemy do powozu, jedziemy. Zastaniemy ją samą w domu. Chcesz kasztelanie jechać czy nie?
— Dokąd?
— Do Leoniny, — jedziesz czy nie?
Adam zniecierpliwiony, znękany, milczał; ale troska, którą niósł z sobą, pchnęła go do użycia jakiéjś rozrywki, i odezwał się machinalnie:
— No, to jedziemy!
Maluta poskoczył pierwszy, ciągnąc go za połę, wrzucił do stojącego opodal powozu, szepnął coś woźnicy i pojechali na ulicę Długą. Tu stanęli przed dosyć oświeconą kamienicą.
Pusto jednak było przed nią, i jeśli się w niéj spodziewano gości, jeszcze przybyć nie musieli. W sieniach, do których naprzód weszli, panowała erebowa noc; dopiero na wschodach znaleźli światełko dymiącéj się lampki, która bezpieczniéj ku górze wdrapać się dozwoliła. Maluta zadzwonił u drzwi, a po chwili strojna dzieweczka, może dwunastoletnia, otworzyła je uśmiechając się. Weszli w jakąś atmosferę ciepłą, przejętą woniami. Nie można się było omylić, odgadując w niéj kobietę.
Maluta z palcem na ustach stąpał cichutko i przeprowadzał pana Adama. Przeszli parę pokojów pustych, niezbyt wytwornie przybranych; w trzecim świeciło się jaśniéj, a z za draperyj we drzwiach widać było dwie postacie niewieście i słychać brząkanie na klawikordzie, któremu smętny głos towarzyszył jakąś piosenką zdrzemaną.
Po dźwięku poznał kasztelan głos Leoniny. Tam wśród blasku salonu, wśród muzyki, woni, wrzawy, brzmiał on całą siłą młodości, lał się jak potok z gór wiosenny; tu ukryty, smętny, brzęczał dziwnym urokiem jakimś rzewnym i łzawym. Kasztelan wstrzymał się w progu i wsłuchał się w to nócenie jakby gazami osłonionego głosu.
Ale z pośrodka pokoju postrzeżono przybywających, i kobieta siedząca naprzeciw drzwi przy stoliku, wstała zbliżając się na palcach ku nim. Była to druga Włoszka, którą przezwano Beatrix Cenci, z powodu wielkiego podobieństwa do znanego portretu; śliczne stworzenie, któremu nic nie brakło oprócz... duszy.
Porcelanowa ta piękność zawracała głowy wszystkim, co ją widzieli z daleka; ale kto się do niéj zbliżył, kto ją ze snu jéj i dziecinnego trzpiotalstwa usiłował rozbudzić, odchodził rozczarowany. Cacko to nie miało nic w piersi i nic w główce, prócz smutnéj czczości. Beatrix śpiewała w teatrze, latali za nią ludzie, szaleli za nią z kolei i zrażali się tak prędko, że biedne dziewczę bardzo było życiem strudzone i znudzone. Ale że z tego wszystkiego zawsze wynikała dosyć jeszcze wygodna dla niéj dola, a ona ani się troszczyć o jutro, ani czuć teraźniejszości mocno nie umiała, poziewała więc tylko nieboga i ruszała ramionami.
Zobaczywszy przybyłych, Beatrix położyła palec na ustach uśmiechniętych, różowych i skłaniając główkę przed kasztelanem, dała mu znak, aby wszedł ostrożnie. Maluta chodził zawsze jak kot cicho, nie trzeba go było przestrzegać. Leonina tak była zajęta swą piosenką, że nic nie posłyszała; usiedli zaraz przy drzwiach.
Piękne dziewczę w białéj sukience marzyło przy klawikordzie; rączki jéj stąpały delikatnie po klawiszach, ostrożnie, jakby własnego snu przerwać się bały, a usta nóciły jakieś wspomnienie młodości. Z pośrodka mniéj wyraźnych westchnień występowało czasami amor mio, sospiri, dolente poveretto... a ostatni wyraz powtarzał się ciągłą zwrotką. Wszyscy uważnie słuchali... lecz powoli dumanie zwyciężyło muzykę, struny instrumentu drgać przestały, usta snuć tę przędzę cieniuchną.
— Bravo! bravo! — odezwał się nagle i głośno Maluta.
Leonina zerwała się z krzykiem przestraszona, odwróciła i postrzegła kasztelana, który patrząc na nią, bił w dłonie... Cofnęła się, ujęła za klawikord, ale pomieszanie trwało krótką chwilę. Roześmiała się i zbliżyła do gościa, pytając go, czy umie po włosku? Szczęściem dla p. Adama, wyuczono go w Paryżu tyle tego języka, ile opera i świat wymagały. Nie rozumiał Danta, ale mógł się rozmówić z ładną dziewczyną! Język ten uchodził zawsze za jeden z najmilszych w świecie, tak nim słodko mówi się o uczuciu! tak dobrze śpiewa i szepce!
Jak gdyby go znała od wieków Leonina, poczęła rozmowę sadząc kasztelana przy sobie. Maluta skorzystał z chwili swobodnéj i zbliżył się do Beatryczy, która gotowa była słuchać kogo bądź, byle jéj mówił co wesołego.
Z blizka Leonina była piękniejszą jeszcze może niż w oddaleniu; oczy jéj strzelały piorunami, po twarzy chodziło uczucie nie osłaniając się. Jakby od dawna spragniona była widzieć tego, którego miała przed sobą, wlepiła w niego wejrzenie rozpłomienione z naiwnością dziecka, gdyż przypuścić nie godziło się przy tych rysach zalotności bezwstydnéj. Ujęła go za rękę, jakby przy sobie przytrzymywała, poczęła śmiać się i szczebiotać.
Pan Adam tak miał ciężki kamień na piersi, że ta pieszczota nie zrobiła na nim żadnego prawie wrażenia; doznał tylko przykrego uczucia, nie mogąc choćby uśmiechem odpłacić jéj tego serdecznego, jakiegoś sympatycznego pociągu, jaki mu okazywała.
— Wieszże — rzekła — dla czegoś mi się podobał?
— Nie wiem czy się podobam nawet! odpowiedział uśmiechając się pan Adam.
— O! bardzo nawet! ale czemu? Miałam tam za górami, w kraju laurów i winnic... kogoś, co mnie pierwszy kochał, gdym nie była ani ładną, ani tak ubraną, anim tak śpiewać umiała... On był bardzo do ciebie podobny.
— O! był niezawodnie piękniejszy! rzekł pan Adam.
— Tak, był piękniejszy, bo mnie kochał — odparła Włoszka puszczając rękę — kochał mnie bardzo; ale jego już nie ma na świecie... Matka Bozka przyjęła jego duszę czystą i oddała ją Chrystusowi.
Milcząca długo się w niego wpatrywała.
— O! bardzo, bardzo podobny! — rzekła cicho — ale tamten był ogorzały i czarny, tyś biały i smutny... Carlo się uśmiechał, ty jakbyś chciał płakać. Cóż ci to? ciężko ci idzie życie?
Adam westchnął mimowolnie, ale się zmusił do uśmiechu.
— Wiesz — rzekł — że śmiech i płacz nie przychodzą po naszéj woli. Spadają z nieba jak słońce i burza.
— E vero! e vero! czasem czuję — rzekła Leonina — jak mi deszcz spada na duszę, zimny, jesienny... jak mi na serce słońce zaświeci...
Zadumała się.
Maluta z dala spoglądał, szepcząc na ucho kasztelanowi, odskoczywszy od Beatryczy:
— A cóż? nie bóztwoż to ta piękność?
Ale pan Adam pozostał zimny. Leonina też więcéj na niego patrzeć chciała niż mówić do niego i zbliżać ku niemu.
Prosili jéj, żeby śpiewała.
— O! dziś ja śpiewać nie mogę — powiedziała — chyba którą z tych moich starych wiejskich piosnek, a tych wy nie zrozumiecie.
— Śpiewaj jednak... rzekła druga.
— Dobrze, ale niech on tu usiądzie naprzeciw mnie, w cieniu. Zdawać mi się będzie, że to cień Carla mnie nawiedził, że żyję znowu w tym naszym innym, cieplejszym kraju, nie pod tém niebem szarém i zamgloném... wśród snujących się dymów.
Kasztelan usłuchał, Leonina usiadła, powiodła rękami po klawikordzie, szukając sobie tonu do piosenki, i zanóciła jedną z piosnek neapolitańskich, które na Santa Lucie rozlegają się wieczorami. Śpiewając wciąż patrzała na niego, a pieśń rozpoczęta głośniéj, powoli marła, cichła, oddalała się, ulatywała, kończąc się jakimś niewyraźnym szmerem.
Leonina krzyknęła i rozpłakała się... zerwała się z krzesła i pobiegła płacząc do drugiego pokoju. Beatrix przestraszona wyleciała za nią. Wróciła jednak wkrótce nadąsana, przepraszając za przyjaciółkę, która się uczuła chorą i musiała spocząć.
Pan Adam zrozumiał, że powinien odejść. Siedział tu przedstawiając jakąś marę przeszłości dosyć kwaśny, choć Włoszka mu się podobała; nie był rad nawet, że do jego Antinousowskiéj figury jakiś nieboszczyk śmiał być tak bardzo podobnym. Maluta zmieszany był również tą tak dziwnie zakończoną sceną. Beatrix pożegnała ich ziewając, i rzuciła się na krzesło przeglądając się w zwierciedle.
Zeszli milczący, Maluta nie śmiał pytać.
— Mieliśmy po co kręcić karki! rzekł pan Adam: dziewczyna ma ćwieki w głowie.
— A jednak! to najpierwsza piękność w stolicy.
— Smutna, rozpłakana.
— O! o! osuszyłbyś pan te łzy, gdybyś chciał.
— Wątpię.
— Ja, nie. Miłość różne miewa początki — rzekł Maluta, — dobrze kiedy się łzami inauguruje.
— Ale koniec zawsze ma jeden! zawołał kasztelan — to sęk... a powinnaby trwać i być bez końca.
Rozeszli się ziewając i niekontenci z siebie. Maluta odstąpił już był parę kroków, lecz zawrócił jeszcze do pana Adama.
— A! jeszcze słowo... rzekł: pozwól mi pan uczynić sobie jedną uwagę, zapewne zbyteczną, ale z głęboko dla niego przejętego serca pochodzącą. Nie wiem czy pan znasz obyczaje tego świata... do którego tylko przez ciekawość kiedy niekiedy zaglądasz. Jest to wprawdzie drobnostka...
— Mów otwarcie, bez przedmowy.
— Gdy mi wolno było zrobić małą uwagę.
— Wolno i rób.
— Otoż powiem, że gdy się wygra półtora tysiąca dukatów, należy dla formy przynajmniéj stanąć do rewanszu.
— Sądzisz WPan? rzekł pan Adam — a jeżeli wygram znowu?
— Przecięż to do nieskończoności nie obowiązuje; ale po pierwszéj i dosyć znacznéj wygranéj, mnie się zdaje...
— Może masz słuszność, rzekł z wolna kasztelan.
Nie chciał wyznać, że się żony obawia.
— Wstąpmy na chwileczkę do komandora, dziś u niego grają... Ja pana zawiozę, postawisz cokolwiek... a przegrawszy parę set dukatów, będziesz mógł odjechać.
Stali w ulicy, pan Adam tarł czoło, wreszcie rzekł zbierając się na męztwo:
— No, więc jedziemy na kwadrans, nie jest jeszcze zbyt późno.
Maluta zdawał się bardzo uradowany, poskoczył sam przodem drzwiczki powozu otworzyć, kazał jechać żywo; nie spostrzegli się, gdy stanęli przed mieszkaniem komandora. Tym razem nie było tu tak tłumno, nie wszystkie salony oświecone, całe życie skupiało się w białéj sali przy zielonych stolikach; grano zajadle, już trzeci dzień nie wstając prawie.
Komandor przy głównym stoliku sam trzymał bank, i powitawszy gościa tylko skinieniem głowy, zajęty grą, zostawił go własnemu przemysłowi.
Wiemy jak namiętnie grano naówczas! Ta passya gry jak we wszystkich namiętnych chwilach, szarpanych, niepewnych, w których życie ze swych granic normalnych wychodzi, pochłaniała niemal wszystkich, była powszechną. Za stolikiem komandora siedzieli ludzie, którychby się tu nikt nie spodziewał, nawet kilku duchownych, lub przynajmniéj noszących suknię tego stanu. Nie brakło także wysokich urzędników i wielkich imion. Gra była ogromna, wytężała na siebie uwagę wszystkich; sławny ówczesny zapaśnik, co się codziennie z losem ucierał, starosta miał na karcie piętnaście tysięcy czerwonych złotych — summę daleko naówczas znaczniejszą niżeli się dzisiaj wydaje... Odważnie puszczał ją na trzydzieści, a blada twarz jego ani drgnęła, uśmiechał się dosyć obojętnie.
Jakkolwiek przywykli do jego zuchwalstwa w grze, widzowie i bankier w milczeniu trwożném zdawali się chcieć go odwieść od tak ryzykownéj stawki. Starosta przeszedł był wprzódy sześć razy, siódmego szczęścia trudno się było spodziewać.
Komandor chłodny, położył karty na stole, przycisnął je złotą tabakierką i zupełnie się do szeptów i narad nie mieszał... trzymał ile chciano. Starosta, któremu ze wszech stron szeptano, aby zszedł ze stawki, namyślał się, ale w twarzy jego znać było, że może mniéj przywiązywał wagi do téj kupy złota, niż do wrażenia, jakie mu walka z losem robiła. Był to co się zowie beau joueur, na którego twarzy nigdy straty ani zyski nie robiły widocznéj zmiany. Nie szło mu właściwie o pieniądze: one były dla niego tylko narzędziem do otrzymania tego elektrycznego wstrząśnienia, które zamarłą naturę jego poruszało. Los był dla niego jakby tajemniczym przeciwnikiem, którego starał się zwyciężyć.
— Nie pojmuję was, odezwał się powoli starosta: wszyscy jesteście starzy gracze, a nie rozumiecie tego, że gdy idzie, to się powinno ze szczęścia, z weny korzystać; gdy nie idzie, naówczas tylko stchórzyć się godzi. To raz, powtóre, powiedz mi ot pan — spytał zwracając się do Adama, który stał milczący z innymi za jego krzesłem — co pan mi radzisz?
— Ja się na grze nie znam, odparł kasztelan — ale... bądź co bądź, cenię odwagę, i jeśli pozwolicie, przystawiam na tę kartę mój grosz wdowi: dwieście czerwonych złotych.
Na nietrafnie użyte wyrażenie „grosz wdowi,“ przypominające, że pan Adam ożenił się z bogatą wdową, kilka ust się uśmiechnęło.
— Zatém idzie! zawołał starosta rzucając karty: ciągniéj komandorze.
Gospodarz może odrobineczkę zbielał, zdjął powoli tabakierkę, ujął karty i pomału począł odsłaniać.
Stawka była na damie, z tego powodu żartowano dokoła.
— Souvent femme varie, bien fol qui s’y fie! rzekł ktoś przypominając Franciszka I-go.
— Mnie żywe często zwodziły — odparł starosta, — o to mniejsza; ale malowane dopisują. A tobie kasztelanie? — dodał jakby od niechcenia.
Pytaniu temu znowu, znana historya młodości i ożenienia pana Adama tak dziwne dawała znaczenie, że po twarzach rozbiegały się jeszcze raz źle tajone ironiczne uśmiechy.
— O! mnie — odparł rumieniąc się zagadnięty — bywało różnie!
Wyrzekł to cały gorejąc od wstydu, czując, że byłby starostę zdusił, gdyby mógł, bo widział, że zapytanie rzucone było nie bez zamiaru ukłócia.
Zawrzało mu w piersi z upokorzenia.
W téj chwili prawie dama — wygrała. Komandor uśmiechając się pokłonił przed starostą, wskazując mu kupę dukatów... Szczęśliwy gracz poziewnął.
Panu Adamowi podsunięto dwieście dukatów, którychby był wolał nie wygrać, bo usłyszał po za sobą szept:
— Ten zawsze z babami szczęśliwy!
— A no! jeśli tak — zawołał — to jeszcze czterysta na damę!
— Dobrze, a ja do twoich kasztelanie dokładam wszystko co wygrałem. Tak wierzę w twoje szczęście do dam — rozśmiał się starosta.
— O! tego już nie trzymam! rzekł komandor.
— Czego? moich trzydziestu dwóch tysięcy? Wstydź się, to nie po rycersku! a przecię jesteś komandorem maltańskim, i zląkłeś się 64 tysięcy dukatów!
— Nie, ale się lękam damy, z nałogu, z tradycyi, i dla tego, że przeciw wam idę — zaczął gospodarz.
Żarciki szły dokoła, jakby grano o fraszkę... Starosta cofnął trzydzieści, ale postawił pięć tysięcy. Nastąpiła cisza długa; po kilku passach dama wygrała.
— Cóż u licha! rzekł pan Adam — już nie rozumiem co to znaczy?
— To znaczy, odpowiedział starosta: że kto w karty szczęśliwy... a no! przyznaj się, coś ci się w serdecznych stosunkach musiało niefortunnego przytrafić?
— Chyba przytrafi, bo dotąd i stosunków tego rodzaju mi braknie.
— Idźmy raz jeszcze na damę!
— Na ostatnią.
— Damy są wszystkie pierwsze — nie ma ostatnich.
Komandor ciągnął kwaśno, stawki drobne przybiegały ze stron wszystkich. Ostatnia dama uparła się i wygrała. Gra się na tém skończyła.
Scena ta, któréj główne tylko oznaczyliśmy rysy, trwała dosyć długo; zaraz potém kasztelan wymknął się pośpieszając do domu. Maluta podwiózł go do oczekujących na niego na słocie koni, ale tu pojazdu nie znaleźli. Od kogoś w ulicy dowiedzieli się, że rumaki pana Adama spłoszone pochodniami jakiegoś przejeżdżającego państwa, poniosły powóz i potłukły w kawałki. A że woźnica i lokaje siedzieli w szynkowni, ledwie marszałkowscy złapali rozhukane konie na Nowym Świecie, z resztkami karety, która się potrzaskana rozleciała. Stało się to już przed parą godzin. Kasztelan wziął dorożkę i pociągnął do domu trochę niespokojny.
Było już dobrze po północy, czekał na niego jednak w bramie kamerdyner, i w imieniu Jaśnie Pani prosił na górę. Prośba znaczyła tyle co rozkaz. Pan Adam poszedł na wschody z przykrém wrażeniem swojego poddaństwa.
Historya téj kobiety, która zwała się jego żoną, świeżo mu opowiedziana, musiała być wielce dramatyczna, gdyż na twarzy kasztelana malował się jakby przestrach, ale zarazem silniejsze niż wprzód postanowienie.
Zawahał się, namyślił mając drzwi otworzyć, wszedł nareszcie dosyć śmiało. Krystyna chodziła po salonie, świeżo zapewne powróciwszy z miasta. Miała na sobie czarną aksamitną suknię ze złotemi sznurami i ozdobami, z głowy zdjęła już była dyadem, warkocz splątała w węzeł niedbale, na twarzy jéj bladéj malowało się silne jakieś uczucie.
Pan Adam zbladł także zbliżając się do niéj, i uczuł dreszcz przechodzący po ciele. Pierwszy raz wydała mu się tragicznie straszną. I była taką: brew jéj namarszczona, usta zaciśnięte, oczy jaśniejące dziko, zdradzały wewnętrzną jakąś burzę.
— A! witam! zawołała zwracając się ku niemu w postaci królowéj — witam! tak późno?
— W téj chwili powracam, rzekł Adam.
— Zkądże to? jeśli mi wiedzieć wolno?
— A! z miasta.
— Domyślam się, że nie ze wsi. A więcéj zapewne nie powinnam wiedzieć?
— Czyż zawsze z każdego mam się spowiadać kroku? odparł kasztelan.
— Nie, na dziś obejdę się bez rapportu, bo wiem gdzie byłeś. Najprzód...
Spojrzała na niego groźno, ale stał śmielszy widocznie niż wprzódy, i to ją nieco zmieszało.
— A! więc najprzód, gdzie byłem? proszę! — rzekł — przypomni mi to samemu!
— Co? zapytała kobieta marszcząc brwi.
— Słucham z pokorą.
— Najprzód! no, byłeś u Julii, długo, bardzo długo. Rozmowa snadź musiała się wydać zajmującą? Nie prawdaż?
— Tak, kładliśmy pasyans z kasztelanem.
— Nieprawda: kasztelan był u ex-podkomorzego.
Pan Adam ruszył ramionami; złapano go na niezręczném kłamstwie.
— Et l’ on revient toujours! uśmiechnęła się Krystyna. Mniejsza o to, nie czynię jéj tego honoru, żebym o nią była nawet zazdrosną. Przypatrz się tylko: ma siwe włosy, jak ja! — dodała śmiejąc się — bo z łaski twéj i ja już siwieję! To ci miłą może uczynić nadzieję rychlejszego pogrzebu i owdowienia; ale się nie łudź, nie umrę, żyć będę, abyś cierpiał.
Kasztelan patrzał w zwierciadło obojętnie.
— Od Julii pojechałeś z p. Floryanem do Beatryczy, u któréj była Leonina: prawda? Którąż z nich pan wybrałeś sobie dla zabawki?
— Dotąd żadnéj, rzekł Adam.
— To dotąd jest wyborne — wyborne!
Krystyna zaczęła się śmiać dziko.
— Wyborne; ale zdaje mi się — odparł mąż — że jeśli w domu wiecznie spotykać mnie będą wymówki tylko, żale, gniewy i sceny podobne, naturalnie pokoju, odpoczynku, wytchnienia szukać będę musiał choćby u jakiéj Leoniny.
— A! to już tak! już tak jesteśmy z sobą! zaryczała trzęsąc się Krystyna — tak! ty, ty mi to śmiesz mówić!
Kasztelan zamilkł ruszając ramionami.
— Na uwieńczenie tak dobrze użytego dnia — dodała żona — poszedłeś grać w karty do komandora.
— Chciałem mu oddać wygraną, rzekł spokojnie Adam: przyzwoitość kazała.
— Gra cię bawi?
— Niebardzo.
— Ale to raz przecię skończyć się musi! zawołała Krystyna; dla tegom cię przywołała tutaj. Ja nie zniosę takiego życia, nie chcę, nie pozwalam... Wiesz WPan com mu mówiła niedawno.
— Wiem, rzekł kasztelan posępnie — pamiętam, ale dziwię się, że pani, co masz tak łatwe sumienie dla siebie, tak troskliwa jesteś o cudze.
Krystyny oczy strzeliły ogniem jak piorunem. Blada pobladła jeszcze, zaczęła się trząść i wyjąkała niewyraźnie:
— Proszę jaśniéj mówić.
— Jeżeli sobie zaczniemy robić wymówki, to zadaleko zajść możemy, odparł Adam.
— Idźmy jak najdaléj, śmieléj rzekła żona: chcę wiedzieć, jak też to nas daleko zaprowadzić może? dokąd?
— A gdyby przyprowadziło aż do młodości, aż do lat zatartych, zapomnianych... do...?
Kasztelanowa przerwała mu głośnym śmiechem:
— A! rozumiem — rzekła — do niedorzecznych potwarzy.
— Są w istocie wypadki, dodał ożywiając się kasztelan — które się aż nieprawdopodobnemi potwarzami wydają, tak są poczwarne.
To mówiąc spojrzał na nią. Krystyna zatrzęsła się, zmieniła głos, i postępując ku niemu, zapytała:
— Adamie! co to jest?
Chciała go ująć za rękę, cofnął się przerażony.
— To jest — odparł — że powinnaś być dla drugich pobłażającą, sama wiele potrzebując pobłażania.
Zdobywszy się na odwagę wypowiedzenia tych wyrazów, chciał się cofnąć, ale Krystyna zapierając mu drzwi, wyjść nie pozwoliła.
— Na tych dwuznacznych półsłowach — rzekła gwałtownie — nie może się skończyć między nami. Widzę, że ktoś, nie wiem, nie chcę się domyślać, posiał między nami ziarno niezgody, które wyrosnąć może na straszliwą ostateczność dla obojga. Trzeba to złe wytępić od razu. Mów mi zaraz, za co ja mam żądać przebaczenia? za co?
Pan Adam wcale nie miał zamiaru zajść od razu tak daleko, zmieszał się, wyczerpał już odwagę całą, a nie miał zręczności w użyciu tego co mu zostało powierzone. Stał znowu złamany i niepewny. Oko żony śledziło każdy ruch jego, dobywało z niego co miał w głębi duszy; znać było, że badała niespokojna, pragnąc dośledzić, jak dalece był wtajemniczony.
— Mów — powtórzyła — nie wiesz jakiéj ostateczności dopuścić się mogę; mów, co mi świat i ty macie przebaczyć? Chcę wiedzieć, chcę słyszeć; nie wyjdziesz ztąd, dopóki mi się do ostatka nie wyspowiadasz.
— Dla czego chcesz to koniecznie słyszeć z ust moich? nie pojmuję — odparł Adam — obojgu nam to przyjemności nie zrobi... Ja — rzekł stanowczo — wiem wszystko.
Kobieta rozśmiała się znowu śmiechem suchym, przerażającym, na którego odgłos najśmielszy zadrżećby musiał... Śmiech ten rozległ się po pustym salonie jak szatańska ironia.
— Patrzcie! — zawołała — on wie wszystko! wszystko! A! raczże mi to przypomnieć, jam z połowę zapomniała!
— Ustabym skalał — krzyknął Adam, i szybko rzucił się do drzwi, unikając dalszego tłómaczenia, gdy Krystyna jak wściekła porwała go oburącz za suknię.
— Nie pójdziesz! rzekła. Mówisz, że wiesz moją tajemnicę? O! tém gorzéj dla ciebie! Zdawało ci się może, iż broń przeciwko mnie nabyłeś... ja się nie lękam potwarzy! To, co ty wiesz, mogą wiedzieć wszyscy... ale gdzież na to dowody? gdzie dowody?
— Dowody — odparł pan Adam powoli cedząc po słowie — dowody są w moich ręku... To, co zginęło, czego poszukiwano, co zapomniano wreszcie, sądząc, że nie istnieje... jest w moich ręku — u mnie...
Krystyna zacisnęła usta, ale milczała.
— Nie jestem tak nieroztropny — dodał — abym tu, gdzie nie jestem pewien: ani zamka, ani schronienia, ani ludzi, trzymał tak drogi skarb. Złożyłem go pod dobrą strażą... nie wydrzesz mi go.
Na te słowa Krystyna puściła jego suknię, twarz jéj się zmieniła, zapłonęła, padła na ziemię płacząc... Tarzała się po podłodze, rękami bijąc o nią, bijąc głową o posadzkę.
— Stój! — zawołała — stój! w twoich oczach jam grzesznica, jam występna... winnam! masz dowody... przyznaję, wszystko zda się świadczyć przeciwko mnie. Ale przystałoż tobie, któremu podałam rękę i wyciągnęłam z kałuży, rzucać mi w oczy tą haniebną, a tak dobrze usnutą potwarzą? Tobie? Czegożem chciała od ciebie? twojego własnego szczęścia; od czegoż chroniłam cię? od zguby! Szalona! szukałam przywiązania i cnoty, gdzie nic czystego pozostać nie mogło... Sądziszże, iż czysta i niespotwarzona szukałabym w tobie męża, że nie znalazłabym stu ponętniejszych, coby mi się taniéj sprzedali, gdyby na głowie méj nie ciążyło to brzemię złości ludzkiéj, to piętno występku... ta pamięć dni strasznych! O! dobrzem ukarana!...
Mości panie — dodała — po téj rozmowie nic między nami wspólnego już być nie może. WPan masz, jak powiadasz, jakieś dowody moich występków? A więc jak wszystko twoje są na sprzedaż? Cóż za ten towar? Kupuję...
— Nie są do zbycia — rzekł głucho, dławiąc się pan Adam.
— Jak to! czegożbyś ty nie sprzedał? zawołała — cześć żony, własną, siebie, sumienie; frymarczysz wszystkiém. Alem jeszcze dosyć bogata, by ci się opłacić... Nie wahaj się, nabywca dobry... namyśl się, nie będę się targowała, płacę gotówką.
A gdy on stał jak wkuty i milczący, dodała:
— Idź precz z moich oczu! precz! precz!
Przerażony kasztelan cofnął się powoli ku drzwiom. Krystyna padła na kanapę, nie mówiąc słowa... Ścisnęła dłońmi czoło, zapłakała, a po chwili w milczeniu, słaniając się, powlekła ku sypialni.
Zwycięzca w walce podobniejszy do zwyciężonego wyszedł chwiejąc się i jakby upojony. W duszy własnéj nie widział jeszcze jasno, czy cieszyć się miał, czy obawiać? Przyszłość stała chmurą nieodgadnioną; czuł tylko, że zbyt szybko postąpił i doszedł do ostateczności, która się cofnąć nie dozwalała. Przepłynął Rubikon.
Nazajutrz ku wieczorowi rozeszła się po mieście wieść głucha, jeszcze w kształcie nieuzasadnionéj i dobrze nierozwiniętéj plotki, że pan kasztelan Adam O... miał się rozstać z żoną. Jedni powiadali, że wyjechał z Warszawy; drudzy, że się wyniósł ze wspólnego mieszkania; inni przeczyli jeszcze rozsianéj pogłosce, utrzymując, że wszystko jest fałszem.
Było jednak jakieś prawdopodobieństwo w téj gawędzie, gdyż bramy domu stały cały dzień uparcie zamknięte i nikogo nie przyjmowano: ani sama pani, o któréj mówiono, że chora, ani pan, o którym powiadano, że go w domu nie ma.
Nie dziwiła tak bardzo nikogo ani sprzeczka małżeńska, ani nawet prawdopodobne rozstanie się małżonków, bo naówczas rozwody były pospolite i weszły w obyczaj wieku. Wiemy, iż zawierając kontrakta małżeńskie, miano zawsze na widoku nietylko możliwość złamania ich, ale prawie nieuchronne zerwanie; opisywały się więc obie strony bardzo troskliwie na ten wypadek. Zresztą samo to małżeństwo dosyć dziwacznie skojarzone, należało z natury swojéj do tego rodzaju związków, które nie mają w sobie podstawy do trwania: wyglądało na dogodzenie fantazyi z jednéj strony, na rachubę z drugiéj, z żadnéj na sakrament. Sposób życia dwojga małżonków, ich nietajne stosunki i sympatye w dwóch przeciwnych obozach, nadawały rozwodowi wielkie prawdopodobieństwo. Ale że naówczas łączyły się i zrywały małżeństwa dla pokrycia i uprawnienia choć w części miłostek i słabości powszednich, szukano zaraz ze strony pani i pana powodów do rozstania.
Co do pani, znaleziono mnóztwo kandydatów do jéj serca, bo się wcale zalotności nie była wyrzekła, a otoczona była starymi i świeżymi różnych stopni czcicielami. Była tam i młodzież namiętna, dla któréj patent dojrzałości stanowił romans z tak znakomitą pięknością, i starsi, co się bawili w miłostki z osobą przyzwoicie wychowaną, znudziwszy się łatwemi pokątnemi miłostkami z najpiękniejszemi może, ale nie tak wycywilizowanemi a biegłemi w sztuce, byli i piękni mężczyźni, którzy ofiarowali się w widokach protekcyi, karyery i losu... i t. p.
Ze strony męża nie słychać było o niczém; domyślano się tylko powrotu dawnych uczuć jego dla Julii, może fantazyi jakiéj mniéj widocznéj, a obrażającéj żonę, bo i tego rodzaju stosunki się trafiały.
Rzecz ta była dla ciekawych łamigłówką, zagadką, z któréj sobie sprawy zdać nie mogli; a że w próżniaczych salonach zawsze pragną nowości i każdą kostkę rzuconą na pastwę ogryzają skrzętnie i chciwie, boć coś przecię robić potrzeba, od tego wieczoru, gdy pierwszą wieść od ucha do ucha sobie podano, zaczęto nad nią najdziksze czynić komentarze, rozesłano gońców na wsze strony, i praca około odkrycia prawdy, z usilnością godną lepszéj sprawy, rozpoczęta została na wielką skalę. Każdego przybywającego w wieczór do salonów, a mającego stosunki z domami, które w tę sprawę wmieszane były, wypytywano i badano jak najumiejętniéj. Nic się jednak jaśniejszego zdobyć nie udało; potwierdzała się tylko pogłoska, że coś zaszło ważnego między małżeństwem, że w wigilię wieczorem stać się to musiało, bo z rana już bramy były zamknięte i niezwykły jakiś ruch w domu panował. Odkryto także, iż w przeddzień był kasztelan u Julii, że potém potajemnie gdzieś jeździł, że grał i wygrał u komandora. Głębiéj sięgnąć nikt nie mógł, ale pole dla obszernych domysłów i bajek stało otworem, i puszczano się na nie z odwagą niesłychaną... nie zrażając się daremnemi często wycieczkami.
Słabość hrabiny Julii, która tego dnia także nigdzie nie wyjeżdżała, potwierdzała wnioski, że i ona mogła mieć jakiś udział i rolę w tém zawikłaniu.
Dzień przeszedł na domysłach, w oczekiwaniu czegoś stanowczego; nazajutrz już w stolicy wiedziano na pewno, że kasztelan O... wyjechał z Warszawy, a sama pani jest mocno chora... Na tém nić się zerwała, a dalsze badanie odłożone być musiało na późniéj... Nie zaprzestano jednak zajmować się tą sprawą, gdyż na nieszczęście żaden inny skandal świeższy nie odciągnął umysłów od historyi powaśnionego małżeństwa.
Kilko śmielszych osób zapukało do drzwi hr. Julii, i po dwóch dniach zastało je otwarte. Julia była nieco słaba, smutna, ale spokojna. Skarżyła się na ból głowy i dreszcze; twarz jéj wyrażała wielkie, ale przezwyciężone cierpienie... Na zapytanie ostrożne tyczące się kasztelana Adama, odpowiadała bardzo naturalnie, nie okazując zbytniego wzruszenia, że o niczém nie wie... Pytała ciekawie, czy co zaszło? Zdawała się zupełnie obcą wypadkom.
Dnia tego pani Adamowa nie przyjmowała u siebie, ale karetę jéj widziano uwijającą się po mieście. Rozeszła się pod wieczór pogłoska, że parę osób spotkało ją i mówiło z nią nawet, ale nie śmiejąc dotknąć draźliwego przedmiotu; wyczytały tylko z jéj twarzy ślady przecierpianego bolu, ukrytego gniewu i jakiegoś silnego, odważnego postanowienia.
Tajemnica pozostawała niezbadaną tajemnicą. Kasztelana nie było w mieście. Dopytywania u ludzi saméj pani do żadnych nie doprowadzały wniosków, prócz tego, że się coś kryło w ich nienaturalném milczeniu upartém. Nie dawali się nawet upoić, aby z nich cokolwiek nie wyciągnięto.
W takich razach, gdy najmniejsza pomroka okrywa jaką sprawę, ciekawość bywa zwykle jeszcze silniéj draźniona, przeszkody ją zaostrzają, zachęcając do przełamania; brukowi plotkarze mają sobie za punkt honoru rozjaśnić upartą zagadkę. Sława tego co pierwszy potrafi rozbić mroki, wynagradza sowicie jego pracę. Jest to kilkodniowy tryumf: szczęśliwy zdobywca wieści jest lwem salonów na dni kilka, wszyscy z ust jego pragną posłyszeć opowiadanie, następują zaprosiny, grzeczności, i często jeden taki krok szczęśliwy stawi człowieka w tym świecie na poważnym stopniu... Kilku zapaśników stanęło do tego boju z ciemnością, a wszyscy rozbili się o głuche milczenie, o zapory nieprzezwyciężone, o jakiś żelazny opór zapowiadający, że to, co tak starannie zamknięto, musi być bardzo szacowne.
Rozdraźnienie rosło co chwila, gdy naostatek powrot pana Adama do stolicy dostarczył chciwym a głodnym nowego pokarmu. Kilka osób go widziało na własne oczy; powrócił istotnie, a co miało znaczenie wielkie, najął osobne mieszkanie, urządził dom dla siebie oddzielnie. Wieści o rozwodzie były więc już uzasadnione. Niedaleko zamku najęto dla niego pierwsze piętro kamienicy. Maluta zajmował się urządzeniem nowego gospodarstwa i dworu kasztelańskiego bardzo skromnego i niepokaźnego.
Wiadomość o tém piorunem się rozeszła po stolicy, tak, że pani de Rive poleciała już wieczorem do pani Adamowéj umyślnie, aby raz stanowczo dotrzeć do prawdy i zbadać co się święci.
Świat, w którym żyła ta pani, wiele się po jéj zręczności i takcie spodziewał; stosunki jéj z kasztelanową dozwalały wprost pytać i żądać objaśnień dla jéj własnego interesu, w imię przyjaźni i t. p. Drżała dojeżdżając do drzwi pani de Rive, aby jéj nie odprawiono z niczém; kazała powiedzieć, że ma pilną potrzebę widzenia się i została wpuszczona po krótkiém a niespokojném oczekiwaniu. Po raz pierwszy od lat wielu biło jéj serce, gdy na wschody wchodziła, układając, jak ma począć rozmowę, nastroić ją i ciągnąć indagacyę z obwinionéj. Wiedziała, że będzie miała do czynienia z nielada zapaśnikiem; potrzeba się było dobrze na niego uzbroić.
Znalazła kasztelanową w małym saloniku, ubraną bardzo skromnie, w stroju, który badawczemu oku kobiety zwiastował, że pierwsze chwile gorączkowe walki i rozpaczy przeszły. Ubranie dla tych, co w niém czytać umieją, sposób, w jaki suknie i szal są zarzucone, zaczesanie włosów, dobór barw, wszystko to są cechy stanu duszy i zdradzają wiele. Inaczéj w tęż samą suknię ubiera się kobieta szczęśliwa, inaczéj zrozpaczona, inaczéj niepewna jutra, zakochana lub gniewna. Pewne zaniedbanie oznacza uczuć gwałtowność, drobne starania wskazują czasem spokój ducha, czasem potrzebę podobania się i kłamania obojętności. Pani de Rive zastała swą kochaną, najdroższą Krzysię, bladą, zamyśloną, ale zupełnie uspokojoną, jakby już wszystko było skończone. Po pierwszych kilku wyrazach o chorobie, o zdrowiu, o pogodzie, o tém i owém, p. de Rive zbliżyła się do niéj poufaléj, przysiadła, wzięła ją za rękę i przystąpiła do medias res.
— Moja ty droga królowo, wiesz zapewne nieco, jakie plotki po mieście krążą o was obojgu. Trzebaby temu nadać jakiś kierunek. Ludzie są tak źli, tak chciwi skandalu... Powiedz mi szczerze, co ja mam mówić? Czy to prawda, żeście się rozstali z panem Adamem?
— Byłam pewna, że o tém już mówią w mieście, odparła zimno Krystyna; ale to są plotki nieuniknione. Westchnęła. — No, więc powiem ci szczerze — dodała: nie mogliśmy żyć z sobą, rozeszliśmy się grzecznie i przyzwoicie. Mój pan małżonek leżał mi u nóg, prosząc o zlitowanie, ale napróżno.
— A! więc to prawda.
— Popełniłam omyłkę idąc za mąż, rzekła kobieta; świat mi ją darować może: gorsze spotykamy codziennie.
Pani de Rive obawiała się odetchnąć nawet, aby nie przerwać zwierzeń.
— Pan Adam był dla mnie za młody, ja dla niego za nadto wielką panią; humory nasze i obyczaje się nie zgadzały. Oddaję mu tę sprawiedliwość, że czynił co tylko mógł, aby wyżyć ze mną; ja także nie szczędziłam ofiar z méj strony... ale nadaremnie. Ty wiesz moja droga, jak często w małżeństwie zawodzone bywamy...
— A! któż tego nie wie!
— No! rzecz bardzo prosta, trafiło się nam co się trafia mnóztwu innym. Zostajemy dobrymi przyjaciołmi, nie mogąc być dobrymi małżonkami.
— Ty to mówisz tak chłodno!
— Z zupełną rezygnacyą, odparła uśmiechając się Krystyna. Cóż chcesz? to nasz chleb powszedni. Wątpię, czy raz trzeci narażę się na próbę, która mi się po dwakroć tak nie powiodła. Mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem znowu swobodną, panią méj woli, i taką chcę pozostać.
— No, a kasztelan? Czy to jakie miłostki? spytała ostrożnie p. de Rive.
— O! nie! to człowiek marmurowy, zimny... Nie wiem co z sobą pocznie, nie pytałam go, il n’a qu’à s’arranger comme il voudra. Sądzę, że go któraś weźmie; życzę jéj szczęścia.
Mówiła to tak swobodnie, tak zimno, że się de Rive pod tą zasłoną nieprzejrzystą nie mogła nawet domyślić ukrytego dramatu. Krystyna umiała pokryć głęboką boleść i chęć zemsty jak najumiejętniéj odegraną obojętnością. Nie zaspokoiła się tém wszakże indagatorka i rozpoczęła na nowo ubolewania.
— O! ci mężczyźni — rzekła — ci mężczyźni! Jest to ród przebrzydły. Zawsze z nimi toż samo: wieczne zawody i cierpienia... Pewna jestem prawie, że pan Adam...
— Ani gorszy ani lepszy od innych! przerwała Krystyna. Nie mówmy już o tém. Ludzie, jak słyszę, bardzo się o nasz los troszczą, dziwnie są ciekawi...
— Niezmiernie... to prawda! Po bytności u ciebie będą i mnie badali pewnie, co mam mówić?
— O! tak jak najprościéj, coś widziała, co słyszałaś odemnie. Zresztą nie wątpię, że przez przyjaźń dla mnie ubrać to potrafisz przyzwoicie, i nie przedstawisz dla mnie krzywdząco.
Nastąpiły żywe gorące oświadczenia czułości i przyjaźni, uściski, westchnienia, ubolewania. Krystyna jednak zawsze ostrożna, nie rozczuliła się do zbytku i nie dała sercu otworzyć się do głębi.
Napróżno zręczna de Rive zabiegała ze wszystkich stron, pragnąc się czegoś od niéj ciekawszego dowiedzieć; Krystyna grała swą rolę chłodno, dumnie, z rezygnacyą zadziwiającą. Całą więc zdobyczą téj rozprawy było potwierdzenie wiadomości o rozejściu się małżeństwa i sprawie rozwodowéj wniesionéj do konsystorza.
Ciekawość ludzka nienasycona tém, zwróciła się na obie owdowiałe postacie, które tak same przecię, obyczajem wieku, pozostać nie mogły. Ze zbliżenia się kogoś do nich lub ich do kogoś wnosić się gotowano, co spowodowało to tajemnicze zerwanie. Na wszystkich przesmykach zasadzeni łowcy, chciwi prawdy, pokrytéj dziwnie grubą zasłoną, czekali ich z nabitemi ciekawością oczyma, ale musieli oczekiwać długo.
W domu Julii nic się nie zmieniło. Słudzy, pierwsi szpiegowie, widzieli ją trochę słabą, ale dopełniającą ściśle wszelkich obowiązków towarzyskich, oddającą wizyty, przyjmującą gości, troskliwą o zdrowie męża, zresztą obojętną. Pan Adam ani razu do niéj nie przyszedł, na co także bacznie zwrócono uwagę.
Nazajutrz po bytności pani de Rive, która rozsiała po mieście treść swéj rozmowy z Krystyną, ale nie mogąc wiele z niéj udzielić światu, udawała się zmuszoną do tajemnicy i wiedzącą więcej niż mówiła, — Warszawa wiedziała tylko, że Francuzka posiada sekret, ale go odkryć nie chce... lub nie może. Rolę tę grała zręczna pani, aby nie zostać upokorzoną, niewiele będąc lepiéj z wypadkami obeznaną od drugich; wolała udawać tajemniczą, niż przyznać się do niepowodzenia.
Zdziwiła się też bardzo hr. Julia, gdy jéj o niezwykłéj rannéj godzinie oznajmiono przybycie hrabiny Krystyny. Zadrżała, pobladła, ale po chwili niespokojnego namysłu, kazała ją przyjąć.
Współzawodniczka weszła dobrze przygotowana do walki, poważna, smutna, ale całkiem pani siebie; podała w milczeniu rękę Julii, potrząsła głową i usiadła.
— Nie mam ci nic nowego do powiedzenia, rzekła: wiesz wszystko.
— A! wiem! słabym głosem odparła Julia.
— Nie obwiniam nikogo prócz siebie, dodała Krystyna. Tak być było powinno, przewidywałam ten koniec. Pan Bóg skarał mnie za ciebie, jak ciebie ukarał za ojca i matkę, może znowu chcąc ją uczynić świętą i męczennicą. W tém wszystkiém jest ręka jakiéjś niezbłaganéj sprawiedliwości. Ale teraz, gdy się to już nieodwołalnie spełniło, kochana Julio, muszę ci powiedzieć wszystko.... wszystko!... Ten człowiek, to potwór bez serca, niegodny ani twojéj miłości dla niego, ani mojego przywiązania i dobroci... Jam go nie kochała, podobał mi się, chciałam z niego uczynić człowieka i dogodne narzędzie. Za wszystko, com dla niego zrobiła, odwdzięczył mi się najniegodziwszą zdradą... Skorzystał z tego, czego się mógł gdzieś o mojém życiu dowiedzieć, aby się wyrwać odemnie, i sprzedać mi moją wolność i dobrą sławę. Jak się sam był sprzedał raz i drugi, tak dziś sprzedał raz trzeci już nie siebie, ale moją spokojność!... Nic serca!.. nic uczciwości! nic wstydu!... O! to okropnie! I Bóg na tę duszę skamieniałą włożył taką twarz śliczną.... takie oblicze spokojne, łagodne, miłe!.. Mogłażem się spodziewać?... Julio — szepnęła — znasz mnie, i ja nie jestem święta, ale ten człowiek bez serca przeraził mnie!... To istota, nad którą podlejszéj wymarzyć niepodobna.
Gdy Krystyna mówiła tak żywo, mierząc ją oczyma półgniewnemi, napół łzawemi — Julia bawiła się muślinowym końcem chustki, i spuszczonych oczu podnieść na nią nie śmiała. Dobrze jednak umiała utrzymać się w pozornym spokoju i obojętności.
— Nie mów mi tego, odezwała się po chwilce: wiem wszystko, znam go, ale cóż skargi pomogą?
— A! nie bierz mię za egoistkę, nie przyszłam do ciebie ze skargą, rzekła Krystyna. Chciałam, jeśli jest jeszcze w twém sercu resztka jaka miłości dla niego, wyrwać ci ją i oswobodzić cię. Takiego potwora kochać niepodobna... to występek!...
Julia wstała uśmiechnąwszy się dziwnie, twarz jéj ożywiła się, z goryczą jakąś tęskną odpowiedziała:
— Krzysiu, posłuchaj! nie mów nigdy o miłości: jest to jedyna rzecz w świecie, o któréj ty sądzić nie możesz... Czy myślisz, że może powstrzymać od kochania to, że przedmiot miłości nie jest nas godzien?... Ślepa, namiętna, bezrozumna, cożem ja winna, że kocham? Widzę wady, brzydzę się charakterem, lituję nad ułomnością, a kocham; więcéj ci powiem, pogardzam i kocham, gniewam się a kocham. Mogę pracować nad sobą, by o nim zapomnieć: próżnobym usiłowała tę miłość zamienić w obrzydzenie i wstręt.... Czyż ja go nie znam?
— Nie! tak jak ja, ty go jeszcze nie znasz! Był dzieckiem gdyś go wzięła ujęta jego wdziękiem; teraz jest mężczyzną i postępuje z rozmysłem: gotów ciebie, mnie, świat, podesłać sobie pod nogi, byle iść coraz wyżéj a wyżéj!
— Lituję się, Krzysiu, ale wiesz jak to się kocha? Być dla niego ofiarą, być mu podnóżkiem, to rozkosz jeszcze!...
— To jest po prostu szaleństwo! odparła Krystyna: ja się będę mściła tylko! Tak! to nie jest czcze słowo. Rozstaliśmy się czyniąc umowę, któréj warunków dotrzymam: ale nie obowiązałam się do tego, że mu przebaczę, i nie przebaczę!
Słowa te wyrzekła z przerażającą zaciętością.
— Chcesz, ofiaruję ci przymierze! dodała. Ty i ja mamy żal do tego człowieka; weźmyż się za ręce, aby go zgnieść. Niech padnie, niech się rozbije, niech żebrze litości, abym mu mogła drzwi zamknąć i rozśmiać się z jego nędzy!
— Krzysiu! zawołała przerażona Julia: za cóż ty na nim mścić się będziesz? za swoją własną omyłkę?..
— Za co? ja wiem! krzyknęła Krystyna namiętnie ze wzrokiem ognistym: za to, że chciał mnie upokorzyć i zwyciężyć. Znasz kobiety naszego domu?... znasz ten ród nasz, który wszystkiemi drogami umie dążyć do celu?.. Nie skłamię mojéj krwi, nie postąpię inaczéj. Jak ty nie możesz zaprzestać kochać, ja nie potrafię przebaczyć!... Mierz moją namiętność swoją własną, one są do siebie podobne: ty tak kochasz, jak ja nienawidzę.
Obie zamilkły.
— W tém wszystkiém — zaczęła znowu po chwili Krystyna — jest dla mnie jeszcze niezbadana tajemnica, którą odkryć muszę. Ktoś, nie wiem jeszcze kto, dał mu oręż przeciwko mnie, myśl i środki do wykonania tego pięknego planu; on był tylko czyjémś posłuszném narzędziem.... Kto? nie wiem dotąd — mówiła Krystyna — kto? czy ten pan Floryan, który pierwszy mi go bałamucić zaczął? czy ludzie, co go za jakieś narzędzie polityczne użyć chcieli, a wiedzieli, że w moich ręku mojém tylko jest, i służyć im nie będzie?.. Pozostaje mi dojść jeszcze kłębka téj nici czarnéj.
Rzuciła bystrym okiem na Julię, jakby jéj chciała dać do zrozumienia, że ją posądza także, ale to przemówienie milczące nie zostało zrozumiane; Julia nie wzięła go do siebie, i odparła zimno:
— Znasz lepiéj jego stosunki, nie trudno ci to będzie odkryć...
— Odkryję i pomszczę się — dodała Krystyna. Ten głupiec nadto ufał swym siłom... poszedł z niemi, nie utrzyma się, zginie.
To mówiąc wstała, i zdawała się gotować do odejścia....
— Co myślisz z sobą? spytała Julia: jedziesz?
— Ja? jechać? chybaby on wyjechał... Przywiążę się do jego śladów, gonić go będę, iść za nim: zemsta mój cel i myśl jedyna.
— Tak! dziś! rzekła Julia... ale jutro?
— Jutro i do śmierci! Jam wytrwała! zobaczysz... zawołała Krystyna.
— Żal mi cię! dodała z cicha kasztelanowa: z tém uczuciem i żyć jest ciężko, i zaspokojone, jeszcze dręczyć cię nie przestanie. Niesie ono nieszczęście, ale je w około rozlewa; jest jak naczynie z ukropem, które w czasie oblężeń zlewano na głowy oblegających, ale niém sobie i oblężeni ręce parzyli.
— Cóż mi ręce? rozśmiała się Krystyna... jam sobie sparzyła życie, ja mam przed sobą tylko to jedno. Chcesz iść ze mną? spytała.
— Nie! stanowczo odparła Julia. Jak ty mojego, ja twego nie rozumiem uczucia. Drogi nasze są różne, Krzysiu moja: zostawże mi choć tę pociechę, żem się uczuciem występném, ale gorącém oczyściła, podniosła, uspokoiła prawie.
— Tyś dziecko i nie zestarzejesz nigdy! zawołała Krystyna.
I dosyć zimno pożegnały się z sobą przyjaciołki.
Jak w istocie skończyli z sobą małżonkowie, tego nawet opowiadający te smutne dzieje, mimo poszukiwań czynionych w tym przedmiocie, ściśléj określić nie może...
Nazajutrz po owéj scenie wieczornéj była długa narada, czy targ przy drzwiach zamkniętych. Po rozmowie, wyszła żona z twarzą rozpłomienioną aż do chorobliwéj czerwoności, pan Adam blady jak trup. Przywołany po obiedzie prawnik, spisał jakąś tranzakcyę na dwie ręce, która pozostała tajemnicą. Tegoż wieczoru pan Adam wyjechał z Warszawy, a gdy powrócił, nie udał się już do domu, który zajmowała żona, ale do kamienicy pod Zamkiem, najętéj dla niego przez pana Floryana.
Jermaszka sprowadzony z rzeczami swojego pana, przy pomocy dwóch sług najętych, zajmował się urządzeniem nowego lokalu, który wcale wspaniałym nie był. Pan Adam czuł potrzebę wielkiéj oszczędności, mimo wygranego grosza i tego, jaki mu z układów był przyrzeczony; rozgospodarowywał się tak, aby mieszkanie ściśle odpowiadało położeniu i nie narażało go na niemożliwe wydatki... Dwór był bardzo szczupły, a nawet wątpiono, gdy do Warszawy powróci, czy będzie trzymał konie i stangreta.
Wyjazd pana Adama z Warszawy niby na wieś, był tylko nieco dłuższym kręgiem dla przyzwoitego przeniesienia się z ulicy na ulicę. Gdy powrócił, zastał swoje nowe pomieszkanie w zupełnym chaosie; panu Floryanowi polecono czekać, i nic też nie przygotował. Jeden pokoik przyrządzono tak, aby w nim mógł się przespać, mebli jeszcze nie było, izby stały chłodne i puste, smutne, ciemne... wszystko jeszcze do zrobienia. Gdy p. Adam wysiadł z powozu i wszedł na wschody, przywykły od dawna do wygód i zbytku, do spuszczania się na opiekę drugich, gdy się obejrzał dokoła, przejął go jakiś chłód cmentarny i smutek.... Mieszkanie było dosyć obszerne, ale ponure i zatęchłe; jakaś atmosfera złowroga zdawała się wypełniać je i ciążyć nad niém. Po dawno wyszłym ztąd, podobno z trumną, lokatorze, zostały tylko pamiątki we wbitych gwoździach, w plamach na ścianach, w dziurach i zniszczeniu... Trzeba było z tych gruzów świat nowy utworzyć, zrobić wszystko, zakupić, obmyślić, urządzić...
W przedpokoju zastał poczciwego Jermaszkę ze zwieszoną głową, ze złamaną postawą, skrzyżowanemi rękami, oczekującego na swego panicza.
— A! to wy! chwalić Pana Boga! rzekł mu po cichu, całując go w nogę sługa. Już jesteśmy u siebie... to i dobrze.
Spojrzał na kasztelana, który był posępny i nie słyszał jego przemówienia.
Jermaszka wprzód prześladowany, tu się czuł jakoś panem, i uśmiechał się do swobodniejszéj przyszłości....
Uprzedzony p. Floryan, nadbiegł zacierając ręce.
— No! tabula rasa! zawołał na wstępie: ale z tego zrobimy godne pana pomieszkanie.
— Prawdę mówiąc szkaradna dziura... odparł pan Adam, ruszając ramionami.
— Czekaj pan! przerwał Maluta. Dziura to, nie przeczę, ale są okoliczności nas usprawiedliwiające... Mieszkanie to dla blizkości zamku zajmowali dygnitarze, jest znane z tego, ujmy nie czyni temu, który je najmuje, uświęcone zostało pobytem wielu znakomitych i dostojnych osób. Tłómaczy je zbliżenie się do osoby królewskiéj, do izby sejmowéj, do ogniska politycznego życia. To pierwsze. Zresztą wydaje się ono ohydne, ale trochę sprzętu, a przystroi się do niepoznania... Byłem już w kilku magazynach mebli, są drogie, ale gotówką płacąc, otrzymamy je ze znaczném ustępstwem... Tapicer zgodzony... za pięć dni będziesz pan tu mógł przyjąć kogo zechcesz, będzie skromnie, ale de bono gusto.
— A stajnie? a wozownie? spytał kasztelan.
Nadeszły kwestye ważne koni, powozów, kucharza, dworu... Obliczywszy się ściśléj z Malutą, pomiarkowali oba, że mimo oszczędności, utrzymanie się na stopie przyzwoitéj w tych czasach ogólnego zbytku nie było tak łatwe, jak się zdawało z początku. Kasztelan nie chciał się wydawać zupełnie ubogim, choć takim był w istocie, obawiał się robić długów, a nie było innego sposobu, tylko od niepewnéj trochę zapożyczać się przyszłości. Do późnéj nocy roztrząsano budżet... Maluta dziwnie jakoś ośmielał i napędzał do wydatków nieopatrznych.
— Panie Floryanie, rzekł długo wytrzymawszy kasztelan: muszę ci nareszcie odkryć całą prawdę... Ja mam bardzo niewiele, żona moja obowiązała się płacić mi pewną pensyę, ale ta, jak widzisz, nie starczy... Starostwo moje jest rzeczą lichą i niewiele przynoszącą; majątek ojcowski ledwie na życie starczy matce.
— Pozwolisz mi pan równie być szczerym — odezwał się Maluta, ściskając go i całując powyżéj brzucha, gdyż wyżéj usta jego i głowa nie dosięgały.
To mówiąc, wybiegł, opatrzył drzwi, odciągnął pana Adama na środek pokoju, i począł bardzo zniżonym głosem:
— Nie mamy co w bawełnę obwijać, trzeba być otwartym. Świat jest zepsuty, na nieszczęście bardzo zepsuty; ktoby do zbytku chciał być skrupulatnym....
Tu się zakrztusił, badając, jak to zwierzenie zagadkowe przyjmie kasztelan; ale pan Adam ani mrugnął, a Floryan wziąwszy to za dobry znak, mówił daléj:
— Czasy są ciężkie, bardzo ciężkie, okoliczności dziwne... trudne... Pan należysz do patryotów?... nieprawdaż? dodał cichutko.
— Cóż to pan zowiesz tém nazwiskiem? spytał kasztelan. Należałem z kolei do Hugonotów, do Prusaków, do tych i do owych, wszyscy mieniamy i tracimy barwy co chwila... to zależy...
— Jestem właśnie tego zdania, że barwa powinna być zależna. Wypada i panu szukać siły i podpory, wcielając się do jakiegoś stronnictwa, oddając mu się duszą i ciałem, nie patrząc na nic prócz własnego interesu...
— Naiwnie i otwarcie mówisz w istocie! zawołał uśmiechając się pan Adam.
— Ale z serca! ale z serca! rzekł bijąc się w piersi mały człeczek. Położenie pańskie dotychczasowe łączy go ściśléj z reformatorami.... jest to obóz chwilowo tryumfujący, ale krucho stoi w przyszłości... Jak się panu zdaje?
Pan Adam myślał, kiwnął głową, nic nie odpowiedział; nie miał mocnych, a raczéj żadnych przekonań.
— Trzeba wybrać jedno z dwojga, rzekł kusiciel: albo mrzeć z głodu i stoicyzmem się karmić o suchym chlebie, goniąc za sławą bohatera, znosić prywacye, lub... lub...
— Radzisz mi więc zmienić barwę? spytał ostrożnie pan Adam.
— Nie! rzekł Floryan... ale mieć nogę w obu obozach, zapewniając sobie przyjaciół i protekcyę w mocniejszym; radziłbym po prostu menażować wszystkich. Nie jest to rzecz bezprzykładna: są bardzo godni ludzie, którzy nieinaczéj czynią.
— Ale ja przecię jestem dobrze ze wszystkimi?
— Nie dosyć: trzeba być dobrze ze swymi, a bardzo dobrze z innymi... jąkał się pan Floryan. Ale pocóż o tém wszyscy wiedzieć mają? Trzeba bywać i tam głośno, i gdzieindziéj po cichu; a protekcya posłów i mocarstw zagranicznych... to rzecz jest potężna.
Pan Adam się zachmurzył.
— Wolałbym, rzekł, przejść otwarcie do królewskich....
— Otwarcie, to się na nic nie zdało, odparł Maluta. Co pan im przynosisz? nic nad jedną osobę więcéj, a oni tam figur mają dosyć. Tymczasem skrycie działając, jesteś pan drogi.
— Więc po prostu radzisz mi zdradę?
— A! co za słówko szkaradne! miły kasztelanie! obruszył się Maluta. Co za słówko grubiańskie! Nie godzi się tak surowo obchodzić z przyjacielem. Zdradę? zdrada jest wcale czém inném: toż to jest manewr polityczny, dozwolony, przyjęty... Polityka, widzi pan, nie znosi ciasnych prawideł zwykłéj moralności; ona ma swą księgę praw, w któréj stoi: „Patrz gdzie ci lepiéj!“
Pan Adam już nic nie odpowiedział.
— Wszyscy biorą pensye — rzekł Floryan powoli — dla czegożbyś pan jéj brać nie miał? Hetman, wojewoda, ten, ów... są dobrze płatni; król JMość nawet nie gardzi tym sukursem... takie czasy... Beatus qui tenet....
— A sprawy kraju?..
— E! rzekł mały szatanek: to rzecz, która od ludzi nie zależy. Napróżno pochlebiają sobie, że oni na nie wpływają; idą jak im prawo ogólne przykazuje i kwita. Nam potrzeba swoje robić, a o sobie pamiętać!...
Pan Adam nie oburzył się wcale, zamyślił się tylko; snadź p. Floryan dobrze wprzód zbadał grunt, na który rzucał ziarno.
— Potrzeba — rzekł, kując gorące żelazo — pozawiązywać ściślejsze stosunki.
Tu ująwszy go pod rękę i wspinając się do ucha, począł szeptać bardzo po cichu.
Wieczór zszedł na tajemniczéj rozmowie; ale znać było po twarzach obu, że Maluta wyszedł z niéj zwycięzko. Czoło pana kasztelana okryło się lekką chmurką, ale był to raczéj obłok głębokiéj zadumy, niż smutku lub zgryzoty. Sumienie spało w tym człowieku; ubóztwo i duma dobijały targu przy jego łożu.
Nazajutrz najęta tymczasowo kareta od Dangla, wiozła pana kasztelana do zamku na przyjęcie uroczyste....
Był to dzień galowy u dworu. Pierwszy raz pan Adam pokazywał się tu po wielkim kataklizmie, który jego położenie odmienił. Pokoje zamkowe były przepełnione, tłum wielki... Przywykły do spotykania twarzy przyjaznych i grzecznie uśmiechniętych, zdziwił się nieco i zmieszał pan Adam, spostrzegłszy zaraz na wstępie, iż się od niego odwracano, unikano go, udawano zajęcie, by się od spotkania i rozmowy z nim usunąć. Przyparci koniecznością, witali się z nim zimno, i co prędzéj śpieszyli w inną stronę pod pozorem pilnych interesów. Gdziekolwiek stanął na chwilę, próżnia robiła się w koło. Pan Adam pobladł, ale uśmiech wymuszony skrzywił mu usta: nadrabiał miną.
Ci nawet, z którymi był najbliżéj i najlepiéj, nagle czegoś zlodowacieli...
Gdy Najjaśniejszy Pan wyszedł na pokoje, a pan Adam wysunął się przed jego oblicze, postrzegł z boleścią, że król się odwrócił, i tak zajął się rozmową z jakimś Anglikiem, iż niepodobna było nawet przesłać mu uniżonego pokłonu.
Kasztelan kłaniał się kilka razy napróżno, nie odbierając żadnéj na swą grzeczność odpowiedzi.
Położenie stawało się co chwila draźliwsze. Znali go wszyscy, ale był jak zarażony powietrzem: nikt do niego przybliżyć się nie śmiał. Jeden nawet z posłów zagranicznych, ku któremu podszedł pan Adam, dotąd najgrzeczniejszy i uprzejmy dla niego, ledwie raczył kiwnąć głową, i odwrócił się.
Dłużéj od innych pozostał na pokojach, ale darmo polował na najskromniejsze znajomości swoje; wszyscy mu się bardzo zręcznie wymykali.
Dla człowieka, który na jedną kartę postawił los całego życia, przegrana wszystkich nadziei jest jakby śmierci wyrokiem. Pan Adam czuł dreszcz zimny przebiegający po ciele, zimny pot oblewał mu skronie, drżącym krokiem dostał się do powozu, który go odwiózł do pustego mieszkania. Czekał tu na p. Floryana, który mu się był przyobiecał na godzinę oznaczoną po audyencyi. Ale pierwszy raz nawet Maluta się nie stawił.
Było to także coś wielce znaczącego.
— Mieliżby mnie tak nagle wszyscy opuścić? pytał się sam siebie, drżący, wylękły i przybity swém nieszczęściem. Miałażby ta jedna kobieta mieć tyle władzy, wpływ tak wszechmocny, tak nieubłaganą chęć zemsty?.. Czyż nie ma już sposobu żadnego oparcia się jéj, zwalczenia? Miałżebym być skazany na zgubę, dla tego tylko, że niewolnikiem być nie chciałem? Nie! to niepodobna! fałszywie widzę i przesadzam wszystko... widzę zbyt czarno... może pragnę od razu zbyt wiele!
O dobrą spóźniwszy się godzinę, nadszedł wreszcie pan Floryan; ale na pierwszy rzut oka, kasztelan dostrzegł w nim nawet niesłychaną zmianę. Mały ów, grzeczny, nadskakujący, zręczny, wylany na usługi i pokorny człowieczek, który mu się uśmiechał zawsze i stawał mniejszym jeszcze niż był, przez potulność — wyrósł nagle i skwaśniał widocznie w ciągu kilku krótkich godzin.
Z zafrasowaną twarzą, na którą próżno wdział jakiś uśmiech pożyczany, szedł tym razem bez pośpiechu, znamionującego zwykle wszystkie jego ruchy, ciągnął się, wyglądał zakłopotany, jakby przynosił z sobą ciężar jakiéjś niespodzianéj a złéj wiadomości, któréj wypowiedzieć nie śmiał, z czego mu się wyspowiadać było ciężko a potrzeba.
Pan Adam pośpieszył sam na jego spotkanie z wykrzykiem:
— Czekałem cię, czekam!
— Ne mogłem być wcześniéj! zawołał p. Floryan: jak Pana Boga kocham, nie mogłem! Miałem interes cudzy, ważny, pilny, proszę mi przebaczyć, nic nie winienem.
— Cóż ci się stało?
— Ale nic, to rzecz osobista.
— Byłem u dworu — przerwał kasztelan, mierząc go oczyma, aby dobadać, czy już o wszystkiém wie p. Floryan.
Z jego zakłopotanéj twarzy poznał zaraz, że mu nic nowego nie powie, że on już dobrze naprzód wie całą historyę przyjęcia na zamku.
— Wiesz już? zapytał.
— Nic! nic! jak Boga kocham! odparł mały.
— Jak to?
— Cóż się stało? zapytał zimno pan Floryan, zaniechawszy nawet zwykłych oświadczeń przyjaźni i wylania....
— Skutkiem zapewne zabiegów mojéj szanownéj małżonki — mówił pan Adam — zostałem przyjęty tak zimno, tak dziwnie... Co mnie najwięcéj oburza — dodał — to moi, ci, z którymi dzieliłem przekonanie, którym służyłem, którzy mi dotąd okazywali jeżeli nie gorącą przyjaźń, to przynajmniéj uprzedzającą grzeczność. Nie rozumiem co się im stało... Ale bądź co bądź, pomszczę się. Mówiłeś wczoraj o nogach w dwóch obozach: dobrze... włożyłbym je w trzy, gdybym miał trzy nogi, gdyby był jaki obóz trzeci... Jadę gdzie chcesz, do posła... do dyabła... robię co radzisz... żartuję sobie z nich...
Pan Floryan stanął jeszcze bardziéj zakłopotany, opuścił głowę, wzrok utopił w ziemię, zdawał się na niéj szukać jakichś tajemniczych do odczytania znaków.
— Co mówisz? zapytał kasztelan.
— A! nic! odparł Maluta — nic...
Pan Adam przechadzał się wielkiemi krokami, poruszony, gniewny.
— Tak — dodał — potrzeba myśleć o sobie, o niczém więcéj. Tak oni wszyscy robią, tak i ja uczynię: myśleć o worku, o intrygach, o zyskaniu grosza, o schwytaniu łupu... Resztę! niech tam dyabli biorą jeśli chcą.
Zdanie to zdawało się tak zgodném z niedawno objawianém przez pana Floryana, iż pan Adam spodziewał się gorącego potwierdzenia; ale Maluta stał niemy, poprawiał wysoką fryzurę, przestępował z jednéj nóżki na drugą.
— Cożeś i ty dziś taki zakuty i milczący? spytał zniecierpliwiony pan Adam.
— A cóż już mam mówić, kochany kasztelanie?.. odparł Floryan: a cóż mam mówić? słucham.
— Byłeś u posła?
Chwila milczenia nastąpiła złowroga.
— Otoż to, że byłem, rzekł wahając się Maluta: byłem, i nie jestem z niego kontent!
— No? dla czego?
— Bo mnie tak odprawił omal, jak pana dziś odprawiono na zamku — rozśmiał się, ruszył ramionami — i już nie chcę nawet powtarzać.
— Ale gadajże mi wszystko... wolę od razu wypić wszystko do dna... Co ci powiedział?
— Co? co tam!.. at! głupstwo! szepnął Maluta.
— Mów.. mów! stanowczo tupiąc nogą krzyknął pan Adam.
Ale owo tupnięcie, które przed kilku dniami byłoby w ziemię wbiło pana Floryana, teraz jakiś przesmykujący się uśmiech tylko wywołało na jego usta. Okręcił się, otarł chustką, i rzekł powoli:
— Kochany kasztelanie, zmartwisz się, gdy ci powtórzę, co powiedział.
— Powtórz.
— Gdym mu przyniósł propozycyę, uśmiechnął się, i rzekł: „E! kłaniam uniżenie... nie staję do licytacyi!“
Kasztelan poczerwieniał, ale zjadłszy przykrą wiadomość i rozrachowawszy, że p. Floryan w nieszczęściu nie będzie mu wielką pomocą, odwrócił się prawie pogardliwie od niego.
Dostrzegłszy tego śmiałego ruchu, którego znaczenie nie mogło być wątpliwe, mała figurka spojrzała na kasztelana prawie z podziwieniem. Zmiarkował Maluta, że nazbyt szybko zwinął chorągiewkę, i począł ubolewania.
— Któż to nie zna ludzi!.. rzekł ciągnąc powoli. Tak to zawsze: póki doli, póty ich przyjaźni i życzliwości; niechże się noga powinie...
— Ale komuż to się noga powinęła? krzyknął gniewnie kasztelan. Komu? gdzie? kiedy? jak? Opuściłem żonę, jestem tym com był wczoraj.
Pan Floryan skrycie ruszył ramionami. Jakiś teraz stał się całkiem inny; spojrzał, czy litość go wzięła, czy wstyd jakiś. Zbliżył się do pana Adama, i oglądając się dokoła, szepnął po cichu:
— Nie oceniasz pan jeszcze dobrze coś uczynił... Myślałem, że rozstając się z panią, obwarowałeś dobrze: coś tu musiało się jakiegoś bąka ustrzelić... Widzę, że jejmość zajadłą zemstę gotuje; a to nie przelewki! to nie przelewki! Znasz pan tę możną rodzinę, do któréj ona należy... Tylko na miłość bożą, nie zdradź mnie pan: ona w całym kraju ma rozciągnięte sieci, szlachtę po wszystkich ziemiach, możnych po zamkach, duchowieństwo po klasztorach, zamek w ręku, posłów za nadrą, króla JMci w kieszeni. To są ludzie straszni, gniazdo os....
— Jużciż — odparł kasztelan — gdyby nawet tak władnęli krajem, sama ich potęga robiłaby im nieprzyjaciół: znajdę ich i połączę się z nimi.
— W tém się mylisz, kochany kasztelanie! Oni się tak urządzili, że nawet w nieprzyjacielskim obozie swoich mają. Niejeden, co gardłuje i krzyczy przeciwko nim, robi to tylko, aby się lepiéj zamaskować, a w istocie im posługuje... W obozie nieprzyjaciół zdradzony będziesz niechybnie.
— Więc cóż? przepadłem i zginąłem! rzekł gwałtownie pan Adam.
— Ale ja tego nie mówię! przerwał Maluta. Nikt nie przepadł póki żyje; coś można i potrzeba radzić.
— Radź! rzekł sucho kasztelan.
— Gdzie tam moja głupia głowa na to poradzi!... począł cicho, założywszy ręce Maluta. I mnie już, przyznam się panu, strach bierze: bo jak nie można po koniu, biją po hołoblach; a ja się boję być hołoblą.
— Masz słuszność! odparł kasztelan. Za cóż ty masz cierpieć lub zginąć dla mnie. Zapewne, każdy o sobie myśleć powinien, na to nie ma rady.
Maluta stał jeszcze i dumał.
— Panie kasztelanie — rzekł — trzeba się jakoś zbliżyć. Ja interesu tego nie rozumiem, i dla tego radzić nie potrafię. Wiem, żeście się państwo rozstali, ale jest tyle sposobów zrywania: mogęż zgadnąć z czego? dla czego? jak? co tam się pomiędzy państwem stało? jak do tego przyszło? Kobieta widać wściekła, a zemsta niewieścia....
Maluta westchnął ciężko.
— O! zemsta niewieścia! powtórzył.
Obaj na chwilę zamilkli.
Wieczór nadchodził... Kasztelanowi przyszło na myśl, że mógł jeszcze spróbować szczęścia, i pojechać gdziekolwiek, dla samego przekonania się, jak go też przyjmą.
Nic już nie mówiąc, kazał sobie podać karetę; zaproponował nawet Malucie, by z nim jechał. Ale gdy dawniéj byłby to sobie pan Floryan za największe szczęście poczytał, teraz wymówił się niezręcznie jakąś pilną sprawą. P. Adam nie ponowił zaproszenia, przebrał się żywo, i ruszył do pani starościny XX., któréj dom i wieczory ściągały całą Warszawę.
Był to salon neutralny, na którego gruncie spotykały się z sobą wszystkie stronnictwa i barwy w chwilowym rozejmie. Sama pani, osoba w wieku, która nigdy nie była ładną, a pośród ogólnego zepsucia potrafiła wytrwać zacną i czystą, szanowana była i lubiona przez wszystkich, uznana jako wysokiego rozumu, wielkiego dowcipu i serca pani. Nie starając się wcale, umiała sobie zdobyć w społeczeństwie jedyne stanowisko, o które z nią nikt nawet współubiegać się nie śmiał.
Nie była to już owa matrona dawnéj Polski XV i XVI wieku, u wiejskiego ogniska modląca się z czeladzią, i nieznająca innéj księgi nad modlitewnik i żywoty Św.; był to typ już odmienny, nie dzisiejszy, nie prastary — pośredni. Zachowała ona zasady dawne, ale przybrane w formę nową; sercem była to jeszcze owa przedwiekowa polska niewiasta, choć mowa i obyczaj czyniły ją córką wieku. Umysłu niepospolicie wykształconego, chciwa wiedzy i nauki, starościna przeszła przez ogień życia oczyszczona w nim jak złoto, i przez szały wieku, nieporuszona w zasadach, spokojna, pełna godności i powagi. Ale musiała przemawiać językiem, któryby był zrozumiany; natura dała jéj dowcip, nauka i pamięć przyozdobiły jéj umysł bogato. Trochę niewinnego szyderstwa miała w usposobieniu: przy największéj więc grzeczności i wstrzemięźliwości, niekiedy chłostała słówkiem ostrém wydatniejsze wady wieku; słynna była nawet z wypowiadanéj naiwnie, niespodzianie prawdy w oczy tym, do których się to ściągało. Za oczy za to broniła ich żarliwie. Przycinki owe zawsze sprawiedliwe, przyjmowano od niéj z pokorą; bo nikt nawzajem niczém ostrém odpowiedzieć jéj nie mógł: cnota dawała jéj prawo wojowania prawdą.... Wszystkie ówczesnéj Warszawy odcienie schodziły się w tym skromnym wdowim saloniku, w którym przyjęcie nie było wytworne, ale pańsko skromne, zkąd nikt zszarzany nie wyszedł bezkarnie, ale też pokrzywdzony niewinnie być nie mógł, a każdy za zaszczyt miał przestąpić jego progi. Starościna zwykle przyjmowała swych gości niewiele się o nich troszcząc na pozór, bez zbytecznych ceremonij, równając ich grzecznością dobrego tonu dla wszystkich jednaką. Siedziała na swéj kanapie z bonończykiem na poduszce u nóg, i prowadziła rozmowę robiąc pończoszkę przez cały wieczór. Ubiór jéj przyzwoity, staranny, ale niewytworny, był zawsze ciemny, popielaty lub czarny, skrojony tak, że ani elegancyą raził, ani też zaniedbaniem zbyteczném rozśmieszał.
Przed tą kanapką co wtorek i piątek przesuwało się co Warszawa miała najdostojniejszego, a sam król JMość, choć starościny za prawdę, którą w delikatny sposób i jemu podawać umiała, nie zbyt lubiał, przychodził tu czasem ucałować rączkę zacnéj staruszki.... Starościna miała lat z górą pięćdziesiąt; twarz jéj nie była nigdy piękna, ale starzejąc dziwnie się stała poważną, wypogodzoną, prawie wdzięczniejszą niż była za młodu. Siwy włos srebrzysty gładko uczesany, i para takichże loczków na czole, bardzo jéj były do twarzy...
Oprócz starościny i jéj synowéj, pięknéj pani owdowiałéj z kilkorgiem dzieci, których wychowaniu całkowicie była oddana, milczącéj i mało zajmującéj się towarzystwem, dom składał się z rezydentki ospowatéj i złośliwéj, trzymanéj na wodzy powagą pani, i jednéj z wnuczek, młodéj dzieweczki jasnowłoséj, wesołéj, miłéj, ale straszliwie przez babunię rozpieszczonéj.
Pan Adam, który był pozyskał prawo bywania u starościny, i nigdy go dotąd nie stracił, chociaż zbyt mile tutaj go nie widziano, przyjmowany był grzecznie. Tym razem pojechał w nadziei, że ocierając się o świat, lepiéj się przekona, czy w istocie został już bannitą.
Wszedł na pokoje starościny, które jak zwykle pełne były kobiet siedzących dokoła, i mężczyzn poskupianych w małe gruppy pośrodku. Nadając sobie pewność, jakiéj nie miał, czuł, że mu się paliły policzki, ale się uśmiechał wśród téj moralnéj tortury. Przywitał parę osób po drodze, z których przyjęcia nic wnieść nie potrafił, i pośpieszył ku tronowi saméj starościny.
Ta spojrzała na niego bardzo przelotnie, oderwawszy na chwilę oczy od pończochy, kiwnęła z lekka głową, ale tak szybko potém wróciła do rozpoczętéj wprzódy rozmowy z siedzącą przy niéj marszałkową L...., że pan Adam uczuł się boleśnie dotknięty prawie wzgardliwą obojętnością, która obojętną być nie mogła, bo każdy ruch i słowo pani domu były obrachowane. Zostawiony sam sobie, podszedł do kilku znajomych pań, które mu także na jego ukłon odpowiedziały głowy skinieniem, ale żywo zajęte sobą, nawet się nie odwróciły ku niemu. Jedna z nich, do któréj w rozpaczy przystąpił bliżéj, popatrzała na niego szydersko, zmierzyła go od stop do głowy oczyma pełnemi jakiéjś ciekawości dziwnéj, i odpowiedziawszy mu na pytanie półsłówkiem, wstała i odeszła, chcąc widocznie uniknąć dłuższéj z nim rozmowy.
Mężczyźni prawie tak samo sobie z nim postępowali, gdy się do nich przysuwał. Mówili do siebie, nie zwracając na niego wiele uwagi; a gdy się mieszał do rozmowy, unikali jéj przedłużenia, rozsypując się lub zbywając go chłodem wyraźnym.
Położenie stawało się coraz przykrzejsze, i pan Adam już prawie nie wiedział co począć z sobą... gdy dobrze znany mu niegdyś głos odezwał się, śmiało przywołując go do siebie.
Była to Julia, któréj twarz pokraśniała od gniewu, na widok tego okrutnego obejścia się ludzi z jéj ulubieńcem. Nie mogła wytrwać i przemódz, aby się nie zwrócić do niego, i nie starać przynajmniéj dodać mu odwagi, nie spróbować przechylić kapryśnego usposobienia towarzystwa na jego stronę. W świecie dzieje się to często, że wszyscy idą za ogółem, nie wiedząc dobrze dla czego, i dają się z drogi sprowadzać równie łatwo jak na nią weszli. Jedno czasem słowo śmieléj rzucone, nagły zwrot w usposobieniach wywołać może.
Julia czuła, że była powinna poświęcić się dla niego, i odważnie dopełniła obowiązku. Oczy wszystkich zwróciły się na nią: widać w nich było zdziwienie, ale zarazem poszanowanie dla tego męztwa niewiasty, która ściągała na siebie podejrzenia i sarkazmy, byle ukochanego ocalić.... Kilka osób zaraz inaczéj już spojrzało na pana Adama, widząc, że nie jest jeszcze opuszczoną przez wszystkich ofiarą.
Kobiety zaczęły szeptać zakrywając się wachlarzami, i z ukosa rzucając wejrzenia na kobietę, która sama jedna śmiała stanąć przeciw uknutemu spiskowi.
Głos Julii, na który całą siłę, jaką miała, wyszafowała, był śmiały, pewny siebie, prawie wyzywający.
— Zbliż się tu, panie kasztelanie — zawołała do niego — mam ci coś powiedzieć.
Pan Adam z wdzięcznością przysunął się do kasztelanowéj, która uśmiechając się, rzuciła mu tylko do ucha:
— W Imię Boże, odwagi! śmiałości! zuchwalstwa!
A głośno dodała:
— Długa to historya, a nawet prośba.... Chodź pan, muszę mu to rozpowiedzieć... pilno mi.
To mówiąc przeszła z nim powoli przeciskając się przez zgromadzenie aż do drugiego salonu, w którym kilka także grupp uszykowanych było po kątach; a tu przechadzając się, poczęła półgłosem rozmowę, którą tak umiejętnie plątała rzucanemi na głos wyrazami odmiennéj treści, i bez związku, że przysłuchujący się jéj, nic z niéj pochwycić ani zrozumieć nie mogli.
— Stajesz do walki — rzekła mu — oblicz się naprzód, osnuj plan jakiś, spodziewaj się wszystkiego, umiéj przewidzieć i odeprzeć.... Wiem już co się dziś stało na zamku. Dalszym ciągiem rozpoczętego prześladowania jest ten wieczór. Można to było z góry przewidywać, trzeba się było gotować na to.... Dobrze zrobiłeś, żeś miał tu przyjść odwagę.... To pierwsze napady nieprzyjaciela: jeżeli się nie cofniesz, i nie ulegniesz im... kto wie? po twojéj stronie może być zwycięztwo.... To pewna, że na jednego sprzymierzeńca, na mnie rachować możesz... śmiało... Ale cóż ja mogę!...
— Ja także nie wiem, czy téj śmiertelnéj walce podołam, rzekł pan Adam: siły są nierówne.
— Tak! i dla tego bój ponętniejszy! odparła Julia. Tam spisek szeroko zakreślony, tu zimna odwaga przeciwko niemu. Od czegoż jesteś mężczyzną? Twoja żona ma także nieprzyjaciół skrytych, potrafimy ich rozbudzić... Co myślisz?
— Dotąd nic, jestem osłupiały... rzekł pan Adam.
— To źle! stokroć źle! odparła Julia. Trzeba się otrząsnąć z wrażenia; ja na to nie pozwalam... Nie godzi się tracić tak wcześnie nadziei zwycięztwa... należy myśleć i działać.
— Gdy wszyscy mnie opuścili!
— Nie, bo ja się za coś też liczę — przerwała kasztelanowa.
— Ale z jakąż ty stajesz bronią? zapytał Adam.
— Z najpotężniejszą w świecie, odpowiedziała ciszéj Julia: ja kocham, jest to walka nienawiści i miłości. Nie wątpię, że ostatnia zwyciężyć musi.
Kasztelan milczał, głowa jego spadła na piersi. Julia postrzegła smutne jego oblicze i zawołała:
— Na miłość Boga! wesołą, szyderską, bezczelną przybierz postać; wyglądasz jakbyś z góry już uznawał się za zwyciężonego, dajesz się dobrowolnie na pośmiewisko. Nie uznawać się pobitym, to połowa zwycięztwa. Rozjaśnij czoło gwałtem, tak jakbyś odemnie w téj rozmowie dowiedział się czegoś radosnego. Jestem pewna, że to zrobi zamieszanie w obozie przeciwników... a jeżeli kto cię jutro badać będzie, udawaj nadzwyczajną wesołość, dobrą myśl, nadzieję, żartuj sobie z nich... Dłużéj mówić nie mogę... Przemów jeszcze do kogo, a potém odejdź śpiewając, nie patrząc, żywo, jakbyś się śpieszył... A! trzebaż stary pieszczochu, abym ja to mówiła tobie, ja cię tego uczyła, jak stara intrygantka jakaś!
Rozśmiała się boleśnie; ale wśród goryczy, która się przebijała przez ten uśmiech, czuć było wysiłek woli i serca, by się ludziom nie dać pojąć i pochwycić.
Widząc pana Adama dość jeszcze zakłopotanym i niepewnym, dokończyła umyślnie głośno:
— Proszę cię kasztelanie, idźże zaraz i spełnij moje polecenie. O skutku nie wątpię, w tak dobre ręce powierzając mój interes... Mój mąż ci sam jutro podziękuje, ale usilnie naglił, abym cię o pośpiech prosiła.
Wszyscy słyszeli te słowa, i prędkie odejście kasztelana zostało w ten sposób wytłómaczone. Skutkiem rozmowy z Julią było zaraz to, że w progu, gdzie już mniéj kto widział co się działo, parę osób zbliżyło się do kasztelana, który cały swój humor jakoś jeżeli nie odzyskać, to pozornie przynajmniéj przywdziać potrafił.
Są w życiu ludzkiém chwile stanowcze, które nowy zwrot nadają nietylko losowi, ale nawet charakterowi człowieka.
Pan Adam był dotąd niesamoistną istotą, rzuconą wypadkami, słabą, niepewną. W głębi jego duszy kryło się jednak nieco energii niezużytéj, śpiącéj, która w danéj godzinie pod bodźcem niedoli obudzić się musiała. Była to właśnie chwila, w któréj poczuł się igraszką, pośmiewiskiem, istotą jakąś słabą, zależną, wzgardzoną. Instynkt zachowawczy, miłość własna, dobyły z niego dotąd zapartéj, niezużytéj siły.
Wychodząc z tego wieczoru u starościny, który go oblał goryczką, wstydem i gniewem, a uczuciem wdzięczności dla jednéj kobiety, co się nad nim ulitowała, kasztelan poczuł nareszcie, że potrzeba mu samemu myśleć o sobie. Widział już, iż na nikogo rachować nie może, nawet na tych, których dotąd miał za przyjaciół, którym służył i zdawał się potrzebny. Powiedział sobie, że należy stać się ludziom albo niebezpiecznym, albo użytecznym, aby być przez nich uszanowanym.
Powróciwszy do domu, zamknął się i zadumał nad sobą głęboko... Widział się na rozstajach życia. Jedna z dróg wiodła do góry, do owych blasków, których tak pragnął, druga na dół, do przepaści. Spokojnego gościńca, który prowadził do szczęścia, nie domyślał się nawet: bo szczęście dla niego malowało się zawsze ubrane w purpurę i złoto.
Wskazówki dane mu przez Floryana przypominały, że ze swego dawniejszego położenia mógł skorzystać, odrywając się od przyjaciół i przenosząc do przeciwnego obozu. Mówiliśmy już, że nie miał przekonań, że brakło mu zasad, powodował nim prawie wyłącznie interes własny. Postanowił więc zmienić obóz z zimną krwią i bez zgryzoty sumienia.
Nie on jeden naówczas tak rachował; wielu z nim było, co nieinaczéj sobie postępowali.
Jakkolwiek zimno przyjęto go w pierwszéj chwili z téj strony, której chciał ofiarować swe usługi, nic to jeszcze nie stanowiło. Nie wiedziano, ile mógł być użytecznym, przenosząc z sobą wiadomość o planach i środkach do ich spełnienia obmyślanych. Potrzeba się więc było zbliżyć, dać poznać i ocenić. Wiedział, że daleko mniéj nad niego znaczących i udarowanych ludzi chwytano dla zwiększenia stronnictwa.
Po długich rozmysłach, kasztelan nie używając już za pośrednika pana Floryana, na którego wiedział, że się spuścić nie było można, postanowił sam działać, zawiązać bliższe znajomości i ofiarować swoje usługi, zrywając zupełnie z tymi, którzy go opuścili w krytycznéj chwili. Kasztelan przedewszystkiém zajmował się sobą i swoją przyszłością, która mu się groźnie przedstawiała.
Gdy rozgorączkowany myślami własnemi chodził tak po pokoju, snując plany przyszłości i zemsty, przez rozwarte na pół drzwi ujrzał wyglądającą, smutną i dziwnie skrzywioną twarz Jermaszki, śledzącego każdy ruch swojego pana.
Biedny sługa, jakkolwiek jeszcze nie obyty ze swym panem i jego położeniem, prostym rozsądkiem i sercem wieśniaczém odgadywał po trosze ciężkie położenie swego pana, i po swojemu chciał go ratować. Szło mu tylko o to, jak do niego przystąpić i szczere wywołać wyznanie.
Kilka razy Jermaszka szedł i powracał, chciał rozpocząć rozmowę i nie śmiał, rzucał się ku panu widząc go cierpiącym, potém wstrzymywał się obawą, że go nie rozumie; nareszcie widok tej walki ostatniéj, która tak jasno malowała się na obliczu kasztelana, w jego ruchach, zadumie, westchnieniach, pchnęła sługę ku niemu, otworzył drzwi, wsunął się powoli i z pochyloną głową stanął, wlepiając w niego oczy ciekawe.
— Ono by to... zaczął nieśmiało.
— Chcesz czego odemnie? spytał pan Adam.
— Ono to nic... rzekł Jermaszka — alebym prosił pana, jakby my z sobą pogadali? Choć to ja sługa i biedak — dodał — ale to u nas na wsi, choćby i ojciec pański nieboszczyk, czasem o wszystkiém zemną pogawędał, a i u prostego człowieka, to się tam coś znajdzie we środku...
Kasztelan popatrzał uśmiechając się na niego.
— Mój kochany, odezwał się: coż ty mnie poradzić możesz!
— Zapewne, zapewne... przebąknął Jermaszka — ale choćby największemu rozumowi, z boku zawsze człowiek coś poddać może. Czy to ja nie widzę co się święci?... proszę JWPana, ono to się rozumie...
— Cóż? jak ci się zda? zapytał kasztelan: myślisz, że tak źle dla mnie rzeczy stoją?
— Źle, ale nie, odrzekł sługa; tylko JWPan nie wie jeszcze jak one pójdą, to cała rzecz, a po ciemku wszystko straszne... Ale prosiłbym JWPana, wszak to prawda, że jak se człek pościele tak się wyśpi, a to pora słać, i na tych, co nam ścielą nie spuszczać się. Czy to ono się oczu nie ma? — dodał — albo co? Toć to się widzi, że z tego cała bieda, że JWPan zerwał z JWPanią! Pani się dąsa, a ma przyjaciół dużo, i oni naturalnie za nią ciągną, a mścić się pragną. Już to przepraszam, że ja się w to wdaję, ale ja stary sługa domowy, a w sercu mam okrutny żal...
— No, cożbyś ty zrobił na mojém miejscu? rzekł uśmiechając się mimowolnie kasztelan, który stanął i począł słuchać dosyć ciekawie.
— E! co jabym zrobił, tego JWPan nie uczynisz, odparł sługa; ale tu idzie o to, żeby wymyślić co JWPanu robić potrzeba!
— A cóżbyś ty począł?
— E! ja! jabym plunął do czorta za pozwoleniem — rzekł Jermaszka — na ich dwór, na ich miasto, na wszystkie ich roboty, a powrócił na wieś zagon orać, i ani myślał o tém; ale tego przecię to JWPan nie zrobisz? A! a toby było najlepiéj! Może i nie wypada JPanu tak uciec? Powiedzieliby, że go przestraszyli, choć ja, jabym się śmiał z ich głupiego gadania. Co mi tam!
Kasztelan potrząsł głową.
— A jednak — dodał Jermaszka — oj! oj! człek się kręci a szuka czegoś około siebie, a co ma, tego mu nie dosyć! Hej, hej! na czémby to ono zbywało na wsi? Nie bogato, nie dworno, ale zaciszno i zdrowo, i spokojnie, a stara nasza jejmość takby była szczęśliwa! Niechby sobie oni pletli, że nas ztąd wypędzili, coby to nam szkodziło, kiedyby się tam żyło po bożemu!
— Nie! rzekł pan Adam: o tém mowy być nie może...
— A! no, to się wie, że o tém mowy nie ma, odpowiedział smutnie sługa; ono to się wie, i toć bieda cała, że nam innéj trzeba szukać rady.
Chwilkę milczeli.
— El! ej, panie, dodał Jermaszka ocierając oczy: po co to, z pozwoleniem, człowiek się marnie miota i rzuca na różne strony, szukając nie wiedzieć tam jakiego szczęścia po za sobą, kiedy ono przy nim rośnie, kiedy je sobie można wszędzie zamiesić, upiec i niém się nakarmić! Co tu ich do tego miasta wiąże, trzyma?... co tu jest lepszego?... czy ja wiem?
Ruszył ramionami.
— Gdyby pan powrócił na wieś — dodał po cichu — gdybyśmy wrócili, o! toby się dopiero jejmość ucieszyła!... a jakby nam tam było dobrze i spokojnie!
— A tuby tryumfowano, żem ze strachu przed nimi uciekł! rzekł kasztelan. A cóżbym ja robił w Wólce?
— Co? to, co robił dziad pański i ojciec... rzekł Jermaszka, — i byłoż im gorzéj niż panu?
Westchnął biedny i łzy potoczyły mu się po twarzy.
— Trzebaż to wiele człowiekowi do szczęścia! Jednego serca a trochę pracy, i dokołacze się do końca jako tako; bo czy tak, czy owak, umrzeć potrzeba zawsze.
— Gdybyś to pan chciał powrócić do domu!... dodał ciszéj raz jeszcze.
— Nie! rzekł kasztelan: mówić o tém daremnie; to być już nie może, już się raz poszło tą drogą, schodzić z niéj niepodobna. Potrzeba iść daléj!
— A no! to idźmy — westchnął Jermaszka — to idźmy! ale śmiało a ostro! i — z Bogiem!
Ostatnie to „z Bogiem,“ które dla prostego człowieka wyrażało wszystko, dla pana kasztelana było wcale niepojęte. W prostocie swéj, sługa przez to „z Bogiem“ rozumiał wszystko jasne i dobre na ziemi, cnotę, poczciwość, poszanowanie siebie, sumienie; w tém słowie zamykał wszystko, czego inaczéj wypowiedzieć i określićby nie potrafił. Bóg dla niego stał jako cel, jako najwyższa światłość, do któréj droga jasną też być musi, iść górą po nad ziemią, jéj celami drobnemi i troską maluczką!
Dla kasztelana, można rzec, nie było ani tego Boga, ani tych myśli, które ubogi ów człek uosabiał; było tylko jedno ja, stojące po nad wszystkiém: piramida ofiar, a na jéj wierzchołku on sam.
Rzucona myśl utkwiła jak strzała w piersi człowieka, któremu jéj dotąd ani młodość, ani późniejsze nie wszczepiło życie. Ale ostudzony wychowaniem, dumą oziębiony, nie przyjął jéj, wyrwał, odrzucił. Przywykł był wszystko widzieć po ludzku i znać tylko człowieka.
Wedle pana Adama, który od dzieciństwa widział w sobie jakąś uprzywilejowaną istotę, Opatrzność, jeżeli była jaka, winna się była nim opiekować, pieścić go, nosić na ręku, wybaczać mu wszystkie jego występki, wszystkie kroki fałszywe naprawiać, i głaskać go za to, że raczył żyć i czegoś od niéj zażądać. Nie czuł się obowiązanym do niczego, ale wymagał za to wiele. Sfałszowane pojęcia, ostygłe serce, nie dawały mu dostrzedz prawdziwych przeznaczeń człowieka; burzył się na to, co mu przeszkadzało, nie umiał za nic być wdzięcznym.
Bywa tak zawsze z tymi, których los na ręku ponosi i od kolebki upieści. Jermaszka widząc jak się p. Adam zadumał, pocałował go w rękę po cichu, łzy mu się potoczyły po twarzy.
— A! panie! panie! dodał: tu nic dobrego nas nie czeka... Idźmy ztąd, uciekajmy... Kawałek chleba czarnego nie gorzki gdy swój własny, a dach słomiany stanie za ich blachę. Na cóż nam więcéj?
— Ty nic nie rozumiesz! zawołał kasztelan.
— Ono to się nie rozumie, prawda... rzekł wzdychając Jermaszka; ale cóż daléj tu robić? czy głową mury przebijać?
— Tak — przerwał pan Adam — albo mur pęknąć musi, albo głowa!
I pięścią w stół uderzył.
— Idź spać i zostaw mnie samego.
Pozostawszy sam z sobą, kasztelan siadł i napisał długi i szeroki list do króla, wyspowiadał się ze swych losów i oddał się pod jego opiekę, a najpierwéj prosił o osobne posłuchanie.
Nazajutrz rano, pan Floryan przeciwko swemu zwyczajowi, po raz już drugi nie nadszedł; list został wysłany, odpowiedź przybyła dopiero w wieczór przez pazia, oznajmiająca, że nazajutrz w rannéj godzinie przyjęty będzie przez króla pan kasztelan. Na tém posłuchaniu pan Adam wszystko budował, i przez dzień cały, przygotowując się do niego, z domu nie wychodził.
Nazajutrz po wieczorze u starościny, na którym Julia tak stanowczo w obronie swego wychowańca wystąpiła, bramy jéj domu były zamknięte, nie przyjmowała nikogo. Około południa zatoczyła się przed nie kareta, i choć służący przyniósł odpowiedź siedzącéj w niéj pani, wysłano go po raz drugi z przygotowanym bilecikiem na górę. Na kartce stały te słowa:
„Chère amie! Niezmiernie ważny interes zmusza mnie narzucić ci się koniecznie i prosić o chwilę rozmowy. Nie odmówisz jéj twojéj Krystynie.“
Lubo teraz wielki wstręt czuła Julia do dawnéj swéj przyjaciółki, nie było sposobu jéj odmówić; musiała otworzyć drzwi, choć niezupełnie skończona toaleta w obawę ją wprawiała, aby potém o niéj zbyt niekorzystnych nie szerzyła wieści.
Krystyna weszła z rozpłomienioną twarzą, nie rzuciła się jéj w objęcia jak dawniéj, stanęła, obejrzała drzwi i zaczęła drżącym głosem:
— Julio! raz jeszcze pomówmy szczerze, może to raz ostatni... Stajesz obok mnie jako przyjaciołka, krewna, czy przeciwko mnie z nieprzyjacielem? mów!
— Cóż to jest? spytała kasztelanowa, zbliżając się do niéj powoli. Prawdziwie nie rozumiem cię.
— Ten człowiek — mówiła daléj Krystyna — ten potwór ślizki i zimny jak wąż, obie nas zdradził. Powinnyśmy podać sobie ręce, aby go zgubić; a ty, ty go bronisz przeciwko mnie, ty mu dodajesz siły i odwagi!
— Ja?
— Tak! wczoraj u starościny... coś zrobiła? Ocaliłaś go! Ty mnie wyzywasz!
— Krzysiu! odparła Julia spokojnie: wyzwanie nie od wczoraj istnieje. Ty wiesz, że go kocham i bronić jestem obowiązana... Nie wojnę ci wypowiadam, ale napastawana w nim, bronić się muszę i będę.
— Przeciwko mnie?
— Przeciwko tobie i wszystkim! przeciw światu, ludziom, bratu, ojcu memu, gdyby żył, przeciw losom!
— A! więc tak! krzyknęła Krystyna. Dobrze. Jasno więc położenie nasze określmy. Stajesz z nim przeciwko mnie Julio: to rozważ dobrze. Z rówieśnicy, krewnéj, przyjaciołki młodości, przechodzisz na wroga? pomyśl... i dla kogo!
— Nie mamże powodów? spytała Julia.
— Nie masz: on cię zdradził.
— Jam przebaczyła.
— Myślisz może, iż do ciebie powróci? ze śmiechem dzikim odparła Krystyna. On! to człowiek bez serca. Kupisz go sobie zapewne, ale w téj piersi nigdy nic bić nie będzie.
— Cóż kiedy w mojéj serce bije dla niego? szepnęła Julia.
— Moja droga — zapalając się coraz mocniéj wołała Krystyna — kocham cię, szacuję, zdumiewasz mnie, ale cię przestrzegam: jestem niezbłagana. Jeżeli bijąc jego, uderzę ciebie, nie będę winna.
— Nie będzie to pierwszy cios... odparła Julia z uśmiechem.
— Nie lękasz się więc mnie? urągasz?
— Owszem, i lękam się, i żal mi ciebie, że sobie trujesz życie.
— Życie nigdy nie jest słodkie: leję w nie ukrop nienawiści, aby po niém jak po ciepłéj wodzie nie womi... krzyknęła Krystyna, rzucając się gwałtownie.
Julia zbliżyła się ku niéj, a widząc ją drżącą z gniewu, ujęła za rękę; z oczu jéj płynęły łzy ciche; przyklękła przed nią, objęła.
— Krzysiu — zawołała — droga moja! pamiętasz, myśmy razem dziećmi niewinnemi biegały w cieniu drzew na Latoszynie... myśmy usypiały ze spojonemi pocałunkiem ustami, myśmy z sobą były szczęśliwe... W imię tych lat świętych, anielskich... przebacz mu! przebacz mnie! Słuchaj, chcesz ofiary — oto ją masz... łatwą i uległą. Prześladuj mnie, zrób ze mną co ci się podoba, zabij — ja już życia nie cenię... ale jemu przebacz! przebacz! Jam wszystkich tych nieszczęść przyczyną! jam jedna winna!
— Widziałaś kiedy, żeby kobieta przebaczyła? odparła podnosząc ją Krystyna. Przyrzekała niejedna darować winę, ale nie darowała jéj żadna! I jabym ci przysiądz mogła i zdradzić przysięgę! Żółć poleje mi się ustami, bom jéj pełna, nie — nie mogę! Tyś heroina — to pięknie; ale jam pospolita, dzika istota, jam barbarzyniec co przebaczyć nie umie, ja nie chcę, ja nie mogę zapomnieć!
— Jestżeś chrześcianką? wszak Chrystus przebaczył!
— O! jam tylko zła kobieta! nic więcéj; nie potrafię być inną! — zawołała Krystyna — to darmo! Nie przekonasz mnie, ani zwyciężysz!
Julia wstawszy odstąpiła na parę kroków z dumą chłodną.
— A więc? spytała.
— Więc chcesz wojny?
— Nie żądam jéj, ale ją przyjmuję. Mylisz się Krystyno, sądząc się wszechwładną; mylisz się wierząc, że rodzina twoja może co tylko zechce. Znajdą się i w niéj tacy, których tak można kupić jak drugich. Macie nieprzyjaciół, macie zazdrosnych: wojna każda jest niebezpieczną.
— Ja wiem co czynię, odparła Krystyna: możecie przedłużyć walkę moją z nim, ale ja zwyciężę. Zgniotę was... i kto mi stanie na drodze, biada mu!
— Tak! to znaczy mnie!
— Choćby tobie — nikogo nie oszczędzę!
— Siadajże Krzysiu, rzekła Julia powoli i zimno; masz chwilę czasu?
— Cały dzień, jeśli chcesz! Dni, noce poświęciłam zemście, nią żyję, o niczém inném nie myślę.
— Może potrafię, jeśli nie zmienić twych przekonań, to związać ci ręce: posłuchaj.
— O! słucham cierpliwie!
To mówiąc, porwała Krystyna wodę stojącą na stole i szklankę jéj wypiła duszkiem; potém rzuciła się na sofę i dumnie spojrzała na przeciwniczkę.
— No, mów! zawołała.
— Jeśli jest kto winny, to ja... tylko ja — odpowiedziała Julia. Chcesz zemsty, mścijże się na mnie jako jedynym winowajcy. Wszystkiego złego jam przyczyną i moja miłość dla niego.
— Dawno o tém wiedziałam, to nic nie zmienia.
— Bardzo wiele... Pamiętasz Krzysiu młodość naszą?
— Dzieciństwo! ja nie chcę jéj pamiętać.
— Wolisz więc dzieje późniejsze? spytała Julia.
Krystyna mimowolnie zarumieniona spuściła oczy.
— Pamiętaj, że jak ty mścisz się na nim, Bóg może mścić się na tobie: tyżeś bez grzechu?
— Cha! cha! a ty? spytała Krystyna.
— O! ja się przyznaję i czuję cały ciężar win moich.
— Faryzejko! szepnęła Krystyna ruszając ramionami: mów coś mi mówić miała, słucham.
— To ja — dodała Julia — ja, widząc jak dręczysz tego człowieka, jak upokarzasz, za oręż do obrony dałam mu twoją przeszłość. Jam szukała dowodów przeciwko tobie, jam je znalazła i kupiła, jam mu nastręczyła.
Krystyna spojrzała na nią oczyma rozpłomienionemi.
— Dalej! rzekła.
— Dowody są w moich ręku! dokończyła Julia.
— A! to dobrze wiedzieć! Cóż chcesz za nie? spytała Krystyna.
— Spokoju dla niego. Dopóki on będzie spokojny, ja będę milczała; przysięgam ci, że je zniszczę, jeżeli...
— Mnie już o siebie teraz nie chodzi! zawołała Krystyna; pociągniéj mnie choćby pod pręgierz, bylebym się pomściła. Rodzina moja wyrwie mnie nawet z pod pręgierza.
— Ale nie z pod sądu świata.
— Cóż mi ten sąd! On wyrok wydał od dawna, a każdy rok ścierał z niego literę. Cóż dziś pozostało? zamazana karta — posypana złotym piaskiem.
Krystyna może z gniewu, może ze złości zapłakała, a otarłszy łzy, pomyślała chwilę.
— Znasz moją historyę — rzekła — tak jak ją znają ludzie, co mnie potępili, ale nie jak ja ją znam... Chcesz? wiedzieć będziesz prawdę całą; nie utaję grzechu, osądzisz czym była taką zbrodniarką, za jaką mnie osądzono. Powiem ci wszystko, uczynisz potém co ci się podoba.
Julia milczała. Krystyna wziąwszy to za zgodę, rozpoczęła opowiadanie powoli. Była to jakby spowiedź przed sobą samą, przerywana łzami. Nie patrzała prawie na przyjaciołkę, mówiła z przeszłością. Twarz jéj zmieniona, z gniewnéj stała się smutną, łagodną i prawie litość obudzającą.
— Znałaś mnie, Julio, dziecięciem jeszcze, szczęśliwém, rozpieszczoném u boku matki, pod jéj skrzydłami opiekuńczemi. Potém rozstałyśmy się i ledwie rzadko widywały się z daleka; słyszałaś o mnie tyle i to co drudzy, kochałyśmy się jak się kochają ci, co się nienawidzieć nie mogą, nie zaglądając do głębi serc swoich, zgadując je. Któż wie, czy ty mnie kiedy znałaś dobrze, czy ja ciebie znałam?.. Kto wie, czy nie fałszywe świat o mnie dał ci pojęcie? Przekonasz się o tém, gdy ci to biedne życie moje opowiem.
A powiem ci wszystko, bez kłamstwa, bez opuszczeń, jak ta, co już nic do stracenia nie ma, a nie wiele dba czy co zyska.
Po świecie pletli o mnie — dodała ruszając ramionami — co się im podobało, jakieś bajki niedorzeczne, jak o strachach niańki prawią. Wiele w nich było prawdy może, ale więcéj jeszcze złośliwości i fałszu, narzuconego przez próżniaczą fantazyę ludzką, która czasem szuka złego, jak pewne robactwo zgnilizny, i tworzy je umyślnie, gdy go znaleźć nie może.
Ludzie już dziś zapomnieli o tém wszystkiém, ale w mém sercu żyje przeszłość i stoi ciągle przytomna, bo w niéj jest całe życie moje. Reszta, to... to zemsta, to zabawka, to igraszka zmęczonego serca i rozdraźnionéj duszy.
Ty wiesz jak mnie kochała matka, czém ona była dla ludzi, czém dla mnie; ty jéj jak ja nie pamiętasz, a może też ją inaczéj ci odmalowano niż była. Matka moja był to anioł w ludzkiém ciele, dziecię pańskiego domu, które nigdy nie zaznało nieszczęścia, świata nie pojmowało innego nad ten, który widziało przez okna salonu, wykołysane szczęściem, dobre i słodkie jak ono. Pieszczoty i pomyślność zrobiły z niéj anioła. Piękna idealnie, nie miała czasu zestarzeć ani sercem, ani ciałem, zeszła do grobu z westchnieniem, ze łzą, z błogosławieństwem na ustach.
Gdyby ona była żyła!... a! i ja może stałabym się była do niéj podobna, inne byłoby życie moje, inna dola, inne serce urosłoby we mnie.
Po jéj zawczesnéj śmierci pozostał mi ojciec tylko, którego ty także niewiele pamiętać musisz. Senator wysoki Rzeczypospolitéj, człowiek dobry i zacny, ale słaby, więcéj kosmopolita niż Polak, trochę Sas przez przywiązanie do Augustów i nasze z ich rodziną stosunki: postać, która mi się dziś jeszcze przypomina w paradnym stroju, z orderem na piersiach, upudrowana, ufryzowana, uśmiechnięta, a pańska. Ile razy mnie ściskał, choć po śmierci matki biorąc mnie na kolana, nieraz miał łzy na oczach, zdawał się mimo nich pamiętać nadewszystko, aby pieszczotami zbyt żywemi nie nadwerężyć fryzury i nie zmiąć ubrania.
Ludzie go szanowali, był łagodny, ale powagi wielkiéj, od losu nieco zepsuty, przywykły do szczęścia i przekonany, że Pan Bóg dając dostatki i znaczenie, wypłacił mu tylko część należnego z powodu urodzenia długu.
W rok po śmierci mojéj matki, którą serdecznie opłakiwał, przyjaciele i rodzina, jakem się późniéj dowiedziała, z powodu iż nie miał syna i dziedzica imienia, namówili go na drugie małżeństwo. Zaledwie wyrastając z dziecka, nie wiedziałam wcale o tém co się koło mnie działo, prawie do chwili, aż gdy panny służące szczebiocząc i płacząc na przemiany, ubrały mnie w białą sukienkę, zawinęły loczki i niebieską włożyły przepaskę... Wszyscy znajdowali mnie prześliczną, ale ja byłam gniewna i smutna przeczuciami jakiemiś.
Przyprowadził mnie sam ojciec do wielkiéj sali, i postawił drżącą przed kobietą otoczoną kołem mnóztwa wystrojonych gości i rodziny naszéj. Kazano mi ją uścisnąć i nazywać mamą. Ona rzuciła się do mnie dosyć żywo, ale brylantowa śpilka, którą miała u piersi, mocno dosyć zadrasnęła mi czoło. Pierwszy jéj uścisk był dla mnie bolesną raną.
Była to moja macocha.
Nie wystawiaj jéj sobie tylko tak, jak ją pospolicie lud nasz pojmuje i maluje. Tyś ją też podobno widywała, ale późniéj, gdy już nie była tak piękna i szczęśliwa jak w tym dniu. Mimo pieszczot nieznajoméj, mimo najczulszych wyrazów, poczułam do niéj nieopisany jakiś wstręt i odrazę, za to szczególniéj, że śmiała chcieć nazywać się matką moją i tego drogiego anioła zastępować.
Nigdy nie zapomnę, jak mnie od pierwszego wejrzenia uderzyła jéj piękność surowa, zimna, ostre rysy, płomieniste oczy i zaciśnięte wargi wązkie. Pomiędzy brwiami zarysowanemi jak penzlem chińskiego artysty, za najmniejszém wzruszeniem rysowały się dwie przecinające czoło prostopadłe marszczki, dwie fałdy, dziwnie wyglądające na téj białéj i jak marmur gładkiéj przestrzeni. Była w istocie bardzo piękna, majestatyczna, wzrostu więcéj niż średniego, ale już wówczas nie pierwszéj młodości. Zdaje mi się, że idąc za mojego ojca, mogła mieć więcéj niż lat trzydzieści. Puszek dziewiczy na jéj twarzy zastąpił meszek ciemny, nadający jéj wyraz prawie męzki. Olbrzymich kształtów, budowy posągowéj, ruchów powolnych i obrachowanych, macocha moja mogła się podobać, ale nie umiała do siebie przywiązać. Coś od niéj odpychało, odstręczało, wiał chłód jakiś, choć pod temi lody i śniegami gorzała skryta, długiemi marzeniami wykołysana namiętność. Umysłu mało wykształconego, z głową pustą, charakter miała zacięty, upór nieprzełamany. Gdy się rozgniewała, nie czerwieniała jéj twarz, ale przeraźliwie bladła.
Tego dnia cała była okryta klejnotami, i zabłysła mi wpośród rzęsistych świateł, obok mojego biednego ojca, patrzącego na nią z uwielbieniem i strachem zarazem, jakby zlana rosą dyamentów. W dyademie, naszyjniku, kolcach, bransoletach brylantowych, w sukni oszytéj sznurami dyamentowemi, wyglądała jak jakie bóztwo indyjskie. Prześliczne kształty jéj popiersia i rąk, wysoka szyja utoczona, biała, postawa monarchiczna, czyniły ją majestatyczną. Ledwie mnie ze swych objęć wypuściła, odskoczyłam od niéj z krwawą plamką na czole, przerażona, czując, że mnie żadnemi pieszczotami nie zyszcze.
Odtąd była ona dla mnie dobrą, ale zimną; wychowywała starannie, ale wcale nie serdecznie; byłam dla niéj dzieckiem krewnych, sierotą biedną, nic więcéj.
Dwa te lata, które z nią żył mój ojciec, zostawiły mi po sobie wspomnienie męczarni, niedającéj się opisać.
Nie było w istocie na co się poskarżyć, ale dla serca brakło wszystkiego czém ono żyje. Musiałam płakać, a z łez tych wytłómaczyć mi się nie było podobna; męczyłam się choć miałam wszystko com mieć była powinna, ale brakło miłości — usychałam.
Ojciec po tych dwóch latach pożycia z nią, zapadł mocno na zdrowiu, jakby jéj uścisk i jemu także zadał ranę śmiertelną. Posłano go do wód za granicę. Miałam rok piętnasty, gdy mi po nim kazano przywdziać żałobę.
Płakałam jeszcze mocniéj, przeczuwszy zupełne moje osierocenie. Byłam w istocie tém bardziéj osierocona, że babka, która mnie od dawna do siebie wziąć chciała, prawie w tymże czasie zmarła; a ciotka, u któréj mogłam się umieścić, wyjechała do Włoch bezpowrotnie i poszła tam za mąż za jakiegoś księcia włoskiego. Bliższéj rodziny nie miałam nad macochę, która będąc cioteczną siostrą mojéj matki, była dla mnie teraz naturalną opiekunką.
Zostałam więc przy niéj, z czego ona może była rada, bo ze mną został jéj dochód znaczny przez moich opiekunów na wychowanie i utrzymanie przeznaczony.
Nie kochałam jéj już za życia ojca; poczęłam nienawidzieć po jego śmierci. Sądzę, że ona także z lichwą mi to oddawała. Ale nigdy ta zobopólna niechęć nasza na jaw nie wychodziła: okrywał ją chłód przyzwoitości jak warstwa lodu. Stosunek mój do macochy był zimny, krył odrazę wzajemną, o któréj wiedziałyśmy obie, aleśmy jéj nie objawiały, i owszem macocha przy obcych udawała dla mnie nadzwyczajną troskliwość, prawie miłość, a gdy nie było świadków, obchodziła się ze mną surowo i ostro. Zostawszy sam na sam, nigdy nie mówiłyśmy do siebie: ona mi dawała rozkazy przez trzecich: jam się cieszyła, ile razy mogłam ich nie spełnić. Formy świata nie dawały na zewnątrz wybuchnąć nienawiści, która się codziennie wzmagała.
Macocha była zimna, zamknięta, traktowała mnie dorosłą umyślnie zawsze jak dziecko; ja unikałam jéj, nie sprzeciwiałam się wręcz, ale czekałam jak oswobodzenia z niewoli chwili, któraby mnie od téj kobiety uwolniła na zawsze.
Zostawiona sama sobie z nauczycielką Francuzką, pędziłam długie godziny na czytaniu, na marzeniach, niecierpliwieniu się na mój los nieznośny. Siedziałyśmy po większéj części na wsi, w rezydencyi dziedzicznéj mojéj macochy; a ja choć bogata panna, w istocie wyglądałam tu jakby wychowanka i rezydentka na łasce. Macocha, starzejąc, stała się gospodarną do zbytku, skąpą i chciwą; szczędziła sobie i mnie wygód i najpierwszych potrzeb, aby z czasu mojéj małoletniości korzystać majątkowo. Mówiono głośno, że znaczne dochody moje szły do jéj kieszeni, choć koło mnie było ubogo, prawie biednie, a nieraz dawały mi się słyszeć żale na utrapienie, jakie ze mną miała, na mój charakter zimny i skryty, na upór nieprzełamany i t. p.
Doszłam tak do lat szesnastu, byłam piękna i świeża, a to może obudziło ku mnie większą jeszcze nienawiść kobiety, która czuła, że jéj wdzięki więdły, gdy moje codzień rozkwitały. Nie mówię już nawet o tém, że mnie ubierano umyślnie tak, abym się nie wydała czém byłam, że mnie chowano i ukrywano przed ludźmi. Na zimę pojechałyśmy do Warszawy, ale mnie pod pozorem dokończenia wychowania oddano jeszcze z domu do PP. Wizytek i zamknięto za kraty. Nie wiedziałam co się działo na świecie.
Jednego poranku, kareta macochy zajechała przed fórtę; wywołano mnie ze niéj do sali; oświadczyła mi, że wyjeżdża na wieś i mnie z sobą zabierze, jeśli nie czuję powołania dłużéj za kratami pozostać... Do tego wcale nie miałam ochoty, klasztor wydawał mi się niewolą.
— Ale wiesz już zapewne moja Krzysiu — dodała z uśmiechem — że musiałam pójść za mąż.
O tém nie wiedziałam wcale, ale na tę wiadomość jakiś mnie dziwny gniew ogarnął: poczułam krzywdę pamięci ojca wyrządzoną, spuściłam oczy, nie odpowiedziałam nic. Tegoż wieczoru poznałam męża mojéj macochy... Był to znacznie młodszy od niéj człowiek, wychowany za granicą, ubogi, widocznie ożeniony z nią przez rodzinę dla pieniędzy, dla majątku.
Mimo uprzedzenia, jakie miałam przeciwko niemu, pomimo gniewu, jaki na widok jego uczułam, od pierwszego wieczoru człowiek ten mnie oczarował.
Nie chcę nic taić przed tobą... Tak! był to jedyny mężczyzna, któregom ukochała namiętnie, może niegodny téj miłości, ale przeznaczony, aby całe moje życie pochłonął... Były chwile, gdym się nim brzydziła, żem go nienawidziła; ale głos jego, ruch każdy, wejrzenie czyniły mnie niewolnicą posłuszną. Odchodziłam od pamięci, gdy na mnie spojrzał; słabłam, gdy mnie ujął za rękę. Gniewałam się na te czary, alem ulegać im musiała. Słusznego wzrostu, oczu ciemnych, miał wiele podobieństwa do Adama, ale był nadeń daleko wyższą ze wszystkich względów, doskonalszą nierównie choć podobną mu istotą. Ten nigdy nie miał serca, tamten był żyw, miał chwile namiętności, kochał.
Pierwszego wieczoru, gdym weszła do salonu z gniewem w piersi, gotowa do walki, uśmiech, którym mnie powitał, wejrzenie, które rzucił na mnie, podbiły serce mimo oporu. Jeszczem chciała nienawidzić, a jużem go kochała.
Jużem ci mówiła, że był ubogi, a młodszy daleko od méj macochy, z którą ożenił się dla jéj pieniędzy. Niewiele go to zalecało, ale nie dziwiłam się, że ta kobieta skąpa, chciwa, zimna, pokochała go i poddała mu się, bo nie można mu było się oprzeć. Miał urok fatalny rzeczy zgubnych, których przeznaczeniem jest na podobieństwo owych oczu wężowych najprzód oczarować, aby pochłonąć.
Od naszéj podróży na wieś rozpoczął się ten straszny dramat. W drodze już Albert zbliżył się do mnie... do mnie, com jeszcze była na pół dziecięciem, dla któréj świat był zagadką, a miłość tajemnicą uroczą, upragnioną: obudzić ją naówczas w sercu wyschłém od pragnień było tak łatwo! Macocha była zazdrosna, ale nie mogła się nawet domyślać jakiegokolwiek między nim a mną stosunku. Zręczny i przewrotny Albert, przed nią i przy niéj obchodził się ze mną jak z dzieckiem, często nawet trochę ostro; czuléj zbliżał się do mnie po cichu, w chwilach, gdy ona ani tego przypuszczać, ani go o to posądzać mogła.
Rozpoczęło się to z jego strony od grzeczności i małych przysług; ale oczy więcéj mówiły niż usta, a nierychło nieme te wyznania zmieniły się na słowa, na westchnienia, na wyraźne oświadczenia miłości. Długo milczał, bał się, wahał, bojował. Położenie jego było ciężkie, ale namiętność silna; świeżo ożeniony, wzdrygał się zostać uwodzicielem dziecka powierzonego ich opiece. Na to zdobyć się mógł tylko zimno zepsuty lub szalenie rozkochany człowiek. Takim on był. Nie kochał dotąd nigdy; dwa serca nasze spragnione tego uczucia, rzuciły się ku sobie gwałtownie, nic nas powstrzymać nie mogło. Ale potrzeba było nadzwyczajnych ostrożności, ażeby nikt w świecie posądzić nas nawet nie mógł. Często tygodniami całemi słowaśmy do siebie nie potrafili przemówić, oboje otoczeni mnóztwem szpiegów, wiedząc, że najlżejsze posądzenie wywołać mogło straszliwą katastrofę.
Nie — tych dni pierwszych życia nie potrafię i nie chcę opisywać... Mimo wiszącego nad moją głową miecza Damoklesa, byłam szczęśliwa... Szczęście nasze ożywiały, może czyniły droższém jeszcze nieustanny postrach, przerażenie, tajone łzy, niepokój uśmiechem pokrywany, kłamstwem, naostatek walka z sobą i z sumieniem, którego głos głuszyła namiętność niepamiętna jutra.
W tym szale dojrzałam. Tak mi upłynął rok. Miłość naszą doskonale tajoną, pokrywaliśmy nieustannemi sporami, które się kazały domyślać prawie nienawiści. Rosła ona codzień... Ale każdy dzień odkradziony zbliżał nas do wrot piekielnych, które najmniejszy wypadek mógł otworzyć, i przepaść czuliśmy pod stopami... Żadna chwila nie była pewna, każda zdawała się zbliżać nieuniknioną katastrofę... Rozstając się na godzinę, potrzeba było żegnać się na zawsze.
Macocha była blizka słabości. Stan jéj zdrowia w wieku, w którym spóźnione macierzyństwo bywa niebezpieczne, obudzał wielkie obawy; zalecano jéj spokój, odosobnienie, byliśmy trochę swobodniejsi niż dawniéj. Ciężko mi to wyznać, ale i ja i on może rachowaliśmy na tę chorobę, na niebezpieczeństwo, na śmierć jéj, czując, że ona tylko może nam szczęśliwą zapewnić przyszłość.
Widzisz, przyznaję ci się szczerze nawet do myśli zbrodniczéj, do niegodziwych nadziei, których trumna była podstawą. Nie tłómaczę się, nie oczyszczam... obwiniam się sama, — ale słuchaj daléj.
Macocha nad wszelkie spodziewanie przebyła to szczęśliwie. Zaraz po narodzeniu syna i ozdrowieniu matki, wyruszyliśmy do Warszawy. Stan jéj wymagał jeszcze pewnych ostrożności, podróż odbywaliśmy powoli, stawaliśmy po dniu i więcéj w różnych miejscach dla wypoczynku. Albert był smutny, chmurny, namiętny, widocznie ukrywał coś w sobie.
— To życie — powiedział mi na noclegu, gdyśmy się jakoś potrafili wyrwać na przechadzkę — codzień staje mi się nieznośniejszém; nie widzę przed sobą nic... Muszę zerwać ten łańcuch, choćbym go swoją lub cudzą krwią miał oblać. Ta kobieta dusi mnie swoją czułością, nęka zazdrością i przywiązaniem. Krzysiu — uciekajmy oboje.
— Ja? dokąd? o czém? spytałam.
— Ty pytasz! zawołał — i to jest miłość? Jak? pieszo; dokąd? gdzie oczy poniosą; z czém? z dwojgiem serc i rąk, byle razem, byle raz być na swobodzie. Uciekajmy!
— Ale cóż świat, co ludzie powiedzą? rzekłam zlękniona.
— Co mi świat! na co mi ludzie? Ja nie wiem, czy jest świat i czy znam ludzi! Jeżeli nie uciekniemy, czuję, że się mogę czegoś straszliwego dopuścić!
Targał włosy na głowie, rzucał się w gniewie i szale.
Ledwie go jakoś potrafiłam uspokoić, sama już nie pomnę jakiemi obietnicami na przyszłość. Wrócił jednak do gospody z głową spuszczoną, przybity, zrozpaczony, z zaciśniętemi usty. Z przestrachem patrzałam nań przeczuwając coś okropnego, próżno starając się na nim wymódz choć trochę cierpliwości.
Bliższa była katastrofa niż sądziłam.
Macocha nie dając tego poznać po sobie, podejrzewała już nas oboje od dni kilku: nie wiem kiedy pierwszy raz schwytała wejrzenie i uśmiech, co ją nagle oświecił o naszych stosunkach. Nic nie wiedząc, domyśliła się wszystkiego.
Mimo najtroskliwszych zabiegów, nie potrafiliśmy się tak ukryć, aby nas ludzie nie wyszpiegowali, ale dotąd milczeli. Często oboje szydziliśmy już z niebezpieczeństwa, owładnieni szałem, który zaślepia.
Po wyjściu na tę przechadzkę, które było może umyślnie dozwolone podstępnie, macocha wzięła do siebie starą sługę i silnie na nią natarła o odkrycie całéj prawdy, któréj się tylko domyślała, zapewniając ją, że wie o wszystkiém. W czasie niebytności naszéj wyznała ona i opowiedziała co tylko wiedziała, a mogła wiedzieć wiele, bośmy się w ostatku i źle i mało taili. Albert nieraz wychodził odemnie po północy, nieraz późno i rano znajdowano mnie u niego; tłómaczyliśmy to niezgrabnie, lub nie wymawialiśmy się wcale.
Gdyśmy weszli prawie jednocześnie do izby gościnnéj, w któréj przy oknie siedziała macocha, i ja i on poznaliśmy po jéj twarzy straszliwy na nas wydany wyrok. Ujrzeliśmy ją bladą, z oczyma od płaczu czerwonemi, ale już oschłemi z łez, ręce jéj drżały... Bojąc się wydać zapewne, słowa jednego nie rzekła, zmuszała się do obojętności, do udawania spokoju. Wieczór upłynął w téj obawie nieusprawiedliwionéj: spodziewaliśmy się co chwila wybuchu, nie odezwała się wszakże; mówiliśmy o rzeczach obojętnych, macocha ciągle prawie była milcząca. Milczenie to jednak czuliśmy oboje jak straszną groźbę; wiedzieliśmy, że ta kobieta przebaczyć nie potrafi, że w ciszy knuje coś okropnego.
Izdebka, którą mi przeznaczono, przedzielała dwie inne: jedną zajętą przez macochę z dzieckiem, drugą przez Alberta. Zgasiłam wcześnie światło u siebie, i nie chcąc być słyszaną, poczęłam boso po pokoiku przechadzać się, myśleć i płakać.
Był to widocznie ostatni dzień naszego szczęścia; nie wiedząc co nas czeka, czułam grożące niebezpieczeństwo blizkie.
Z obu stron było cicho, ale przez szczeliny ścian karczemnych padały smugi światła do izdebki. Mimowolnie prawie przyłożyłam oko do jednéj z nich, szukając jego, chcąc go zobaczyć, odgadnąć jego myśli, bom i jego rozpaczy się obawiała.
Było już po północy. Albert chodził jeszcze, gryzł palce, targał włosy, brew miał najeżoną, był straszny... Z drugiéj strony, przez źle zamknięte drzwi ujrzałam macochę nad kolebką, tak straszną ze ściągnionemi brwiami, podpartą na ręce, z wyrazem takiéj rozpaczy, że mi się zdała Medeą gotową zamordować swe dziecię. Po niejakim czasie wstała, westchnęła i poszła do szkatułki podróżnéj, szukając w niéj czegoś żywo, — żywo przerzucając wszystko... Z pod spodu dobyła pudełeczko, z niego flaszeczkę z jakimś płynem, i pochwyciła ją gwałtownie, wlepiając w nią oczy, aby dojrzeć przeciwko światła, czy się w niéj co znajduje. Tknęło mnie coś, że się chce otruć; patrzałam milcząca, osłupiała; ale nie znałam téj kobiety... Flaszeczkę wrzuciła za gors, uspokoiła się nieco, zaczęła pisać, zajrzała do kołyski, i nadedniem położyła się spać. Świeca zagasła... milczenie złowrogie.
Z drugiéj strony chodził jeszcze Albert, szamocząc się ze zgryzotą, z obawą. Znał on dobrze żonę i wiedział co gniewne jéj łzy obiecywać mogły; ten, na którego płakała, nie mógł się spodziewać przebaczenia.
Po chwili Albert porwał się jakby myślą i postanowieniem jakiémś stanowczém ukojony, uderzył się w piersi i rzucił pół nieżywy, nie rozbierając na łoże. Pilnując go oczyma, dotrwałam do białego dnia, zmęczona, osłabła czuwaniem i cierpieniem. Zsunęłam się aż na podłogę, i tak na jakiéjś skrzyni żydowskiéj zdrzemnęłam nareszcie.
Gdy mnie służące zbudziły, był już wielki dzień. Jasność jego otrzeźwiła mnie nieco; zaczęłam się ubierać, wstydząc się niemal moich gorączkowych strachów nocnych, śpieszyłam, bo mieliśmy wyjeżdżać zaraz.
Ale zaledwie mnie samą z sobą zostawiono, pobiegłam znowu do drzwi Alberta; przez szparę postrzegłam go, chodził blady po izbie i myślał.
Na stole w jego pokoju przygotowano ranną kawę dla nich obojga, na którą macocha natychmiast przyjść miała. Albert przechadzał się około stołu z dzikiém jakiémś wejrzeniem: stawał, wahał się, oglądał, nareszcie ujrzałam z podziwem i przerażeniem, jak do jednéj z filiżanek wsypał coś szybko z papieru, który dobył z pugilaresu, i żywo odskoczył do okna. W tejże chwili drzwi zaskrzypiały, i macocha weszła blada, milcząca, uskarżając się na ból głowy, pochodzący z bezsenności.
Usiadła prędko przed tą właśnie filiżanką, do któréj Albert coś był wsypał, spojrzała na męża i wysłała go do sieni, aby przyśpieszył wyjazd. Wybiegł on raczéj niż wyszedł, oglądając się po za siebie oszalały. Widziałam po nim, że go coś nazad ciągnęło, że był przerażony zbrodnią swoją, ale już cofnąć jéj nie mógł. Rzuciłam się co żywo do pokoju; ale w chwili gdym wybiedz miała, spojrzałam jeszcze przez szparę, i zobaczyłam macochę, która z pośpiechem do drugiéj filiżanki nalała coś z flaszeczki dobytéj z za gorsu. Struchlałam przerażona; nie było chwili do stracenia.
Udając śmiech i wesołość dziwną, wbiegłam jak szalona do pokoju, gdzie przygotowana była kawa, którą już macocha brała do ręki, i dosyć zręczne jak na taką chwilę tragiczną, ściągnęłam serwetę, wywróciłam filiżanki, obaliłam stolik... Wszystko porozlewane stoczyło się na ziemię.
Macocha powstała na mnie z wielkim z razu gniewem i zapalczywością; ale gdym ją zmierzyła oczyma, w których wyczytała, że wiem wszystko, pobladła zaczęła drżeć i zamilkła.
Przez otwarte w téj chwili drzwi wpadły dwa ulubione psy Alberta, i rzuciły się na porozlewane szczątki śniadania, od których napróżno starałam się je odpędzić...
W chwilę późniéj skonały oba w straszliwych konwulsyach...
Byłam tak drżąca, przejęta, obłąkana, że ani wiem już co się późniéj stało; czułam tylko silne ściśnięcie dłoni Alberta, gdy mnie wsadzał do powozu, i odepchnęłam rękę jego z oburzeniem.
Dwa psy wydały tajemnicę śniadania, któraby może ukryła się była przed dworem, gdyby nie mdłości, choroba i łzy macochy. Dojechaliśmy do Warszawy w ponurém milczeniu. Na trzeci dzień potém, po krótkiéj słabości, macocha zmarła; konając odepchnęła mnie, a pomieszane wspomnienia zgryzot własnych i wypadków, z ust jéj dobyły słowa, które na mnie niewinną rzuciły podejrzenie o truciznę. Co gorsza, w ostatnim liście, który czując się już chorą, zaraz po przybyciu skreśliła ręką drżącą, obwiniała mnie, przez zemstę, o zamiar otrucia jéj... prawie o dokonanie téj zbrodni!
Byłam naostatek w położeniu tém przykrzejszém, że ukrywać się musiałam, aby dać życie dziecięciu, które ledwie godzin kilka przepłakało na świecie... Obwiniono mnie także o odebranie mu życia umyślne, kładąc wszystko na te barki złamane.
Wszystko to staraniem możnéj rodziny zatarte zostało. Alberta widzieć nie chciałam więcéj; oddalił się natychmiast na zawsze. Jam została przy rozkwicie życia jak kwiat wyschły na łodydze, sama, zbezczeszczona, odarta ze złudzeń, przelękła, w rozpaczy... Wydano mnie za mąż jak chciano; nic mnie już nie obchodziło, bo nie wierzyłam w nic na świecie.
Oto masz — dodała Krystyna — wierną spowiedź z mojéj przeszłości... Mogliście dostać list, lub kopię listu macochy. Prawdopodobieństwa wszelkie są przeciwko mnie, ale zaklinam się na tego Chrystusa, w którego ty wierzysz, żem niewinna... Winą jedyną, winą moją jak twoją była miłość wielka, szalona, niepohamowana, którą noszę w sercu jak żałobę.
Tak jest, nie taję nic, byłam występna... Ten człowiek uniósł z sobą resztę moich nadziei; zostałam trupem... Sądź mnie i rzuć kamieniem jeśli chcesz... wiele ich już wytrzymały te piersi rozbite...
Ujrzawszy Adama, który mi przypomniał Alberta, nie pokochałam go jak ty, alem chciała tym cieniem przeszłości rozbudzić zgryzotę, wspomnienia i choćby boleść dawną, byle z nią życie dawniejsze; alem się boleśnie zawiodła tylko: przeszłość nie powraca... Trafiłam na istotę bez serca, bez uczucia i bez sumienia. Nie mamże się pomścić? O! nie znasz serca ludzkiego: pierwsza miłość jak pierwszy ból przebacza może; ostatnia, nigdy! Po za nią nie ma już nic! nic!
Obie przyjaciołki długo po tém wyznaniu milczały.
— Nie, kochana Krzysiu, odezwała się po chwili Julia: ja ciebie jeszcze nie pojmuję, tak jak nie pojmuję nigdy rozkoszy zemsty... Zemsta to dowód siły, którą pogardzono i zaparto, to dowód miłości i żalu po tem, co ją wywołuje... Ty go ani kochasz, ani żałujesz, i cóż ci ona przyniesie? na co ci się ona zdała? czy cię ona uspokoi?
— Nie, ale wzdrygam się myśląc o tym człowieku; chciałabym tę potworę usunąć z oblicza ziemi... upokorzyć go... On śmiał chcieć mnie zwyciężyć! mnie!
Julia uśmiechnęła się.
— Droga moja — rzekła — spytaj lepiéj serca twego; ono samo nie wie czego pragnie, chcąc zemsty.
— Jak to! zdradę, podejście, niewdzięczność miałabym mu darować? Nigdy! nigdy!
Julia nic nie odpowiedziała, twarz jéj oblała się krwią, usta ścięły, stanęła naprzeciw dawnéj przyjaciołki i odezwała się powoli:
— Tak... winnam ci spowiedź za spowiedź, jeszcze raz. Adam nie przewinił przeciwko tobie: ja, ja tylko! Mścijże się na mnie. Tych dowodów ja mu dostarczyłam... Jeżeli cię ma nasycić czyje nieszczęście, masz gotową ofiarę, która ci się opierać nie będzie, bylebyś go nie prześladowała.
Krystyna spojrzała i rozśmiała się szydersko.
— Wiem to wszystko od dawna, rzekła; nie było to dla mnie na chwilę tajemnicą. Ale ty odpłaciłaś mi tylko cios tobie zadany: nie mogę się mścić na tobie; na nim — muszę.
— Nie! odparła Julia — mścić się na silnym, to jeszcze rozumiem, ale na słabym? On co się nie potrafi oprzeć! chceszże gnieść robaka?
— Zgniotę choćby był tylko robakiem... Ani słowa więcéj o tém... Jesteś ze mną czy przeciwko mnie?
— Jestem zawsze z nim, z nim zostanę, choćby przeciwko całemu światu. Idźmy każda swoją drogą, ty zemsty, ja obrony: zobaczymy po czyjéj stronie będzie Bóg.
— Bóg! rozśmiała się z dzikim wyrazem Krzysia, obwijając się szalem i zabierając do wyjścia — Bóg!
W tym jednym wyrazie, powtórzonym kilka razy z niewysłowioném szyderstwem, był cały ów wiek... Dreszcz przejmował słysząc, jak go wymawiały usta kobiety, istoty wdzięcznéj, młodéj, któréj serce bić jeszcze mogło do Nieba i niebiańskich myśli.
Julia cofnęła się, zbladła. Występna, znękana, wychowana w obojętności, była jeszcze do tyla kobietą, że czuła Boga nad sobą; przeraził ją ten uśmiech dziki, który towarzyszył wymówionemu słowu.
— Jakichże środków myślicie użyć przeciwko mnie? zapytała Krystyna.
— Wszystkich, jakie się nam ku obronie nastręczą.
Krzysia ruszyła ramionami.
— Nie opuścisz go? spytała raz jeszcze.
— Nigdy!
— Chcesz z nim ginąć?
— Byle z nim razem.
Krystyna była już na progu, gdy Julia jeszcze się ku niéj rzuciła z błaganiem.
— Krzysiu, na Boga! na litość! na przyjaźń! rzuć te myśli zgubne! odepchniéj to uczucie! przebacz! Ja mu zamknę usta... on się oddali...
— Tyś wyrzekła swoje: nigdy, — i ja powtarzam ci moje: nigdy! Obieśmy kobiety! Bądź zdrowa.
I wyszła.
Od strony Wisły przed pokojami królewskiemi był balkon, pokryty lekkim daszkiem nakształt namiotu na lato. Tu Stanisław August spędzał czasem poobiednie godziny w poufałém towarzystwie.
W chwili gdy na tym chłodzie, w wygodnym fotelu oparty siedział zamyślony i samotny, znajdujemy go znękanym i smutnym. Oblicze to było łagodne, rozumne. Usta uśmiechały się, bo były przywykłe do uśmiechu, ale bez uczucia pociechy i radości; blady ten promyk, co je rozjaśniał, nie mógł oszukać nikogo: chmurna jak późny dzień jesieni omglonéj twarz była w sprzeczności. Obu rękami wsparty na poręczach krzesła, z głową na piersi spuszczoną, siedział tak chwilę, wpatrując się w ogród przed sobą, bez myśli, zdrętwiały i zastygły, jakby pragnąc a nie spodziewając się odpoczynku. Lekki szelest od przytykającéj do ganku sali, obudził go, zmusił do przybrania innéj fizyognomii, weselszéj nieco, pogodniejszéj, bardziéj urzędowéj. Zwrócił oczy na drzwi: stał w nich szambelan służebny i szeptał, że przyrzeczona audyencya hr. Adamowi O...... miała przerwać jedyną wolniejszą chwilę spoczynku.
— Czy już przyszedł? spytał król.
— Jest i czeka.
— A no, to go wprowadźcie, proszę, — odparł Stanisław August — i nie wpuszczajcie tam już nikogo, dopóki się go nie pozbędę.
To rzekłszy, król ujął się za czoło, jakby się namyślał i frasował, co pocznie z natrętem? Ale nim miał czas powziąć jakiekolwiek postanowienie, kasztelan wszedł i z ukłonem stanął przed nim. Na twarzy jego widać było cierpienie dni kilku; król je postrzegł i uczuł politowanie.
— Proszę cię, siadaj kasztelanie, rzekł król wskazując krzesło. Szczęściem jesteśmy sami, możemy się poufnie rozmówić. Ubolewałem mocno nad rozerwanem WPana małżeństwem; domyślam się, że mi tu o niém chcesz mówić.
— Najj. Panie, odparł kasztelan: już mi nie idzie o żonę, ale o prześladowanie, jakiego od niéj doznaję. Skutki jego są nadto widoczne, niepodobna się łudzić. Jestem z powodu tego rozwodu wypchnięty z towarzystwa, wszyscy mnie odstępują; skryte jakieś działanie wymierzone przeciw mnie, niedające się pochwycić ani odeprzeć, grunt mi pod stopami podkopuje.
Król spojrzał i pokiwał głową.
— Cóż ci mogę na to poradzić? spytał cicho.
— Opieka otwarta W. K. Mości, chociaż mało zapewne zasłużyłem na nią, mogłaby mnie osłonić skutecznie.
— Moja? rzekł Stanisław August z uśmiechem bolesnym: moja?
— Panujesz N. Panie...
— Tak! tak! przerwał król: panuję, to prawda; ale słowo szlacheckie, niewielem ja silniejszy od WPana! wierzaj mi. Jak ty, nie mam przyjaciół; jak ty, otoczony jestem niechętnymi. Czegoż chcesz odemnie?
— WKMość słowem jedném położyć możesz koniec temu prześladowaniu.
— Ja? ja?... i znowu król się uśmiechnął spuszczając głowę na piersi — ja? Widać kochany kasztelanie, żeś nowicyusz na dworze... Cóż ja mogę? Wszyscy są mocniejsi nademnie; a rodzina, którą sobie naraziłeś...
Tu król zatrzymał się nieco.
— N. Panie, właśnie przeciwko téj rodzinie opieki twéj się dopraszam.
— Ale cóż ja mogę! co ja mogę! powtórzył Stanisław August, wstając i poczynając się przechadzać po balkonie. Patrz WPan tylko nieuprzedzonemi oczyma, co mnie otacza? kto mi daje siłę? kto jest za mną? Kilku poczciwych ludzi, ale myślących żal się Boże, nietyle o mnie co o sobie, nietyle o kraju co o sobie. Podparł mnie kto kiedy szczerze? Proszono mnie o wiele, nikt nie był dla mnie przyjacielem prawdziwym.
— N. Panie, moja wdzięczność... przebąknął kasztelan.
Król spojrzał na niego tylko, jakby mu dawał czuć, że tu wcale nie o nim i jemu podobnych mowa, i ciągnął daléj:
— Co ja mogę! co ja mogę!
— Słowo królewskie N. Panie — rzekł p. Adam — będzie miało wielkie znaczenie, wstawienie się twoje. N. Panie, gdybyś przyjął ofiarę ubogą, gotów jestem życie na usługi WKMości poświęcić.
Król znowu spojrzał na niego milczący.
— Nie gardzę wcale ofiarą dobrego serca WMości, rzekł po chwili; ale jużem się nauczył nie wierzyć w poświęcenia bez miłości i interesu. Miłości Waszéj, panie kasztelanie, nie mogłem pozyskać, znasz mnie za mało; interesu mieć nie możesz. WPan przecię należałeś do tych... — Tu przerwał sobie król i dodał: — Byłeś podobno do redakcyi nowych praw użyty, znasz Zamoyskiego, Ignacego Potockiego, Małachowskiego, Sapiehę, Kołłątaja.
— N. Panie, byłem przez nich użyty nie do redakcyi, ale do tłómaczenia, i to krótko. Dziś jestem wolny od tych stosunków, które się same rozwiązały.
Król znowu chodził zamyślony.
— Byłżebyś WPan gotów służyć krajowi — dodał ciszéj — wedle méj myśli i wedle możności?
— Jest to moje najgorętsze życzenie.
— No, tak — rzekł król — spróbujemy czy się co zrobić nie da.
— Zdaję się w zupełności na to, co się WKMości podoba uczynić dla mnie i ze mną... odpowiedział kasztelan. Widzę z przestrachem, że ginę... Dostojeństwo, którém raczyłeś mnie WKM. zaszczycić, imię, które noszę, zresztą sama niewinność moja, powinnyby mnie osłonić od prześladowania, które dotykając mnie, dotknie zarazem to, co ja w sobie przedstawiam.
Król na te frazy ruszył ramionami.
— Cóż mi WKMość rozkażesz i jaką dasz nadzieję? spytał kasztelan.
— Nic WPanu nie każę, rzekł Stanisław August: bo ja prócz moich sług, nikomu tu nie rozkazuję, a często się trafia, że oni mnie, nie ja im dysponuję... Co do nadziei, pomówię z N. N., jeśli się podejmie pośrednictwa i ukołysania rodziny obrażonéj. Ale powiedz mi tak otwarcie, co zaszło między tobą a kasztelanową?
Król stanął i patrzał mu w oczy.
— N. Panie — rzekł p. Adam — tylko przed WKMością spowiedź tę odbyć mogę. Położenie moje, niewola, w którą popadłem, były tak nieznośne, żem w przeszłości mojéj żony szukać musiał broni dla wywalczenia spokojności domowéj postrachem.
Król brwi namarszczył.
— Co! tknąłeś WPan zapomnianych dziejów! nastąpiłeś na gniazdo os!
— Zdawało mi się, że to był jedyny środek odzyskania niepodległości.
— Myślałeś, że się ciebie zlękną? spytał król uśmiechając się; a tylko śmiertelnie ich uraziłeś! Co za krok fałszywy! Kobieta nigdy nie przebacza takiéj zbrodni, chęci panowania nad nią! Co za błąd! co za niezręczność. Kto ci to mógł doradzić!
Z politowaniem popatrzał król JM. na kasztelana, który stał przed nim zmieszany.
— Aleście się przecie pojednali rozstając, na pewnych warunkach? rzekł Stanisław August.
— Tak jest, NPanie, alem ja osobiście ubogi. Starostwo, które winienem łasce WKMości, niewiele mnie bogaci; to, co mi żona płacić się obowiązała, na uczciwe utrzymanie domu nie starczy. Choćbym zresztą oszczędnie i skromnie żył, cóż pocznę, kiedy widocznie jest spisek, aby mnie ztąd wygnać! kiedy ludzie wszystkich stronnictw, przekonań, przyjaciele i niechętni, jak od zapowietrzonego odsuwają się odemnie!
— Ha! w istocie, odezwał się król: położenie trudne, bardzo trudne, nie wiem czy na nie zaradzić potrafimy, ale pomyślimy... spróbujemy... Zechceszże WMość pamiętać mi to przynajmniéj, żem go chciał ratować?
— Życie moje składam u stop WKMości.
— Stój, stój, panie kasztelanie. Formułę tę słyszałem niejeden raz od tych, co mnie późniéj poświęcili przy pierwszém niebezpieczeństwie... Powiedz lepiéj, że mi dasz w potrzebie poczciwe słowo i rękę, na któréjbym się mógł oprzeć... to wolę... Bez egzageracyi! Jutro przyjdź WPan do mnie — rzekł w końcu.
Właśnie odchodził od króla pan Adam, zmieszany i smutny, gdy ujrzał karetę żony zataczającą się przed małą bramę zamkową. Lokaj pobiegł do znanych sobie dworaków, aby swéj pani wyjednać chwilę posłuchania na osobności.
Na wschodach skrzyżowali się z sobą: kobieta, w któréj oczach pałała nienawiść, i mężczyzna, na którego twarzy widać było obawę, zniechęcenie i upadek ducha. Tryumfująco uśmiechnęła się, spoglądając wzgardliwie na niego. Zdawało się przez chwilę, że się zatrzyma, jakby słowem jakiémś, niby policzkiem chciała go uderzyć; lecz potém nagle odwróciła się niby go widzieć nie chcąc, i nie oddała mu nawet skinieniem ukłonu, którym ją przywitał.
Pan Adam zbladły, gniewny, zszedł powoli i odjechał do domu. Tymczasem drzwi gabinetu otworzyły się dla pani, a Stanisław August, któregośmy widzieli przed chwilą zafrasowanym i smutnym, witał ją z galanteryą młodzieńczą, blady, ale uśmiechnięty, na pozór wesoły i swobodny.
W obyczaju wieku była zalotność płci obu. Nieprzyjaciele nawet umizgali się do siebie w przerwach wojny zaciętéj. Ten rodzaj pochlebstwa był oznaką dobrego wychowania, był hołdem oddawanym piękności, a gdy ona znikła, słodko ją przypominał. Wydawałoby się to dziś śmiesznie dla nas, cośmy przywykli obchodzić się z kobietami poufale, grubiańsko lub obojętnie, ale ta komedya barwę szczególną dawała epoce.
Młodzi, starzy, stare i młode udawali zalotnych, jeżeli z natury nie byli takimi, tak jak puder sypano na włosy, aby dla wszystkich siwemi uczynić. Należało do dobrego tonu być niezmiernie czułym i okazywać kobietom miłość i żądze płomienne; udawano namiętność nie mając jéj, paliły się nie serca, ale głowy.
Najwywiędlejsze wdzięki pań, których róż i bielidło krajały napróżno wyciągane zmarszczki, uśmiechały się do skrzepłych adonisów, wysznurowanych i wyperfumowanych; dzieci umizgały się do dzieci, miłość była godłem społeczności, która wcale kochać nie umiała.
Król, który wśród zepsutéj Polski jak sułtan w seraju uśmiechał się secinom podbitych piękności, do których dla rozrywki wzdychał z kolei, w każdéj z tych twarzy uśmiechniętych do niego znajdował wspomnienie. Zbliżył się do kasztelanowéj z gracyą podstarzałego adonisa.
— Jakaż szczęśliwa gwiazda — rzekł — sprowadza tu kochaną panią do mnie? Czemużem winien chwilę tak miłą?
— NPanie — odpowiedziała żywo Krystyna, rzucając się na krzesło z wyrazem prawie gniewu, — odgadujesz WKM. łatwo przyczynę mego przybycia po tym, który mnie tu poprzedził przed chwilą. WKMość przyjmujesz tego człowieka? myślisz się nim może opiekować? znaszże WKMość tę... poczwarę?
— Droga kasztelanowo dobrodziejko — rzekł król siadając przy niéj i biorąc jéj białą drżącą rączkę w swe dłonie miękkie i blade — nie unośmy się! Cóż on WMości winien? To człek godny tylko litości, że skarbu, który mu losy dały, ocenić nie umiał.
— A! i zdeptał go nogami! dodała kobieta. Nie litości on godzien, ale wzgardy... Czy WKMość wiesz co uczynił?
— Nie, domyślam się tylko.
— Więc nie znasz rany, jaką mi zadał za to, żem go wyciągnęła z nicości?
— Kochana kasztelanowo, niewdzięczność jest w porządku spraw codziennych naszego życia; potrzeba być zawsze do niéj przygotowanym. Ale dlaczegoż nie chcesz przypuścić, że on się opamięta? że żałuje swéj winy? że mógł być podmówiony?
— To bynajmniéj nie zmniejsza winy. Człowiek, który śmiał targnąć się na kobietę, co dla niego była wszystkiém, powinien zniknąć, ustąpić... przepaść... Ja nie chcę go widzieć!
— Gdybyś umiała po łacinie — rzekł król literat z uśmiechem — powiedziałbym ci:
Godziż się tak pragnąć zemsty?
— Godzi się, gdy obraza jest tak wielka jak moja!
— Kasztelanowo, ja muszę przemówić za nim...
— NPanie, ja przyszłam się skarżyć na niego.
— Jak to! ty pani nie dałabyś się przebłagać?
— Ja? Nigdy!
— Zostawże go przeznaczeniu... dosyć jest ukarany, że taki skarb postradał.
— O! o! — zawołała z szyderskim śmiechem kobieta — nie on serce ocenić potrafi. Nie miał go nigdy.
— Mylisz się pani: on jest w rozpaczy...
— Bo się lęka! odpowiedziała kobieta.
— Żałuje za winę swą i cierpi.
— A! tém lepiéj, ale to nie dosyć. WKMość musisz mi podać rękę i przyrzec, że się nim zajmować nie będziesz, że go zmusisz, aby stolicę opuścił.
— Słówko tylko — przerwał król chłodno: — to zła rachuba kochana kasztelanowo. Zmuszasz go do oddalenia... poniesie z sobą po świecie żal i urazę, rozgłosi ją, rozpowie... może coś przedsięwziąć. Tu masz go na oku, wiesz, że nie jest niebezpieczny, możesz go pilnować, potrafimy mu zamknąć usta. Zostaw go lepiéj pod tym dozorem...
— Nie, NPanie! uchybiłabym sobie i mojéj rodzinie, gdybym bezkarnie dała się obrażać. Jeśli ja mu przebaczę, nie darują mu moi...
— Ale cóż chcecie od niego!... Juścić nie poszlecie mu rozkazu, aby sobie śmierć zadał?
— Niech zejdzie nam z oczu i wroci na śmieci, z których wyszedł.
— Ale cóż ten człowiek pocznie z sobą?
— Niech sobie poczyna co chce, niech włoży sukmanę i orze zagon pana rodzica, z którego nie powinien był nigdy się oddalać.
Gdy to mówiła, oczy kasztelanowéj pałały, twarz jéj gorzała, łono się podniosło, brwi marszczyły. Król cofnął się nieco przestraszony gwałtownością tego gniewu, a przynajmniéj ostygły.
— Jesteś nieubłaganą, rzekł po chwili; przejdzie wszakże to pierwsze zemsty uczucie. Ja widząc, że czas lepiéj odemnie potrafi tę sprawę załatwić, umywam od niéj ręce...
— To nie dość, przerwała wstając Krystyna: WKMość dasz mi słowo...
— Mościa pani, rzekł król obrażony trochę: spodziewam się, że po mnie żadnych zobowiązań wymagać nie macie prawa. Inne mam obowiązki jako człowiek, większe jako panujący. Tam gdzie pierwsze z drugiemi się godzą, wiążę się chętnie przyrzeczeniem; gdym niepewien, mam za prawidło zostawić moje postępowanie przyszłości, która mu drogę dalszą wskaże.
Słowa te wyrzekł Stanisław August prawie z energią. Kasztelanowa uczuła, że ją zapał zbyt zawiódł daleko, i zamilkła gryząc usta. Popatrzyła w okno, po ścianach, — oboje byli w przykrém położeniu. Nareszcie ochłonąwszy, kobieta zwróciła się do króla uśmiechnięta, odzyskała władzę nad sobą.
— Mam więc słowo WKMości — dodała, — że przynajmniéj jako człowiek nie weźmiesz strony naszego nieprzyjaciela. Zresztą na monarszą Jego sprawiedliwość się spuszczam.
Król milcząco skłonił głowę i uznał za właściwe wrócić do zalotnéj roli.
— Piękna dziś jesteś — rzekł do kasztelanowéj — jak Juno lub Minerwa. Łatwo ci będzie oczarować kogo zechcesz, pociągnąć za swym wozem zwycięzkim tłumy wielbicieli; cóż znaczy strata jednego śmiertelnika, dla takiéj jak ty bogini? Bóztwa są wspaniałe, przebaczają...
— Jam tylko kobieta i nie umiem — odparła cicho kasztelanowa — chciałabym, nie potrafię... mszczę się, nienawidzę, ale mam za sobą niejeden przykład Junony i Minerwy, do których WKMość tak niewłaściwie porównać mnie raczyłeś.
I skłoniwszy się zdala ceremonialnie, zabierała się wynijść, gdy Stanisław August zbliżył się i szepnął po francuzku:
— Chère Castellane! proszę, nie miejże do dawnego a wiernego wielbiciela twych wdzięków urazy. Oddaję ci twego zdrajcę... pieds et poings liés, rób z nim co chcesz, a mnie w serduszku swém zachowaj kącik przytułku...
— WKMość tyle masz podobnych schronień w sercach swych poddanek, że ten kącik, zdaje mi się, stałby pustkami, bobyś do niego nigdy nie zajrzał — odpowiedziała Krystyna z trochą urazy.
W chwili rozstania, na obu twarzach, mimo uśmiechów, znać było niepokój, a może nawet odrazę wzajemną; ale król przeprowadził kasztelanową do drzwi z ukłonami, pocałował ją w rękę i pożegnał z pozorami najgorętszéj życzliwości. Dopiero gdy się za nią drzwi zamknęły, wstrząsnął się i usiadł w krześle znużony i zamyślony.
Kasztelanowa powróciła do domu. Na wschodach po cichu, oględnie, szepnął jéj kamerdyner, że ktoś na nią oczekuje na górze. Z samego tonu, jakim te słowa wymówił, znać było, że osoba oczekująca nie była pospolitym gościem.
Z widoczném zadowoleniem skinęła głową pani, i pośpieszyła do salonu.
— A! WPan tutaj! drogi hrabio! — zawołała rzucając się żywo ku mężczyźnie nie pierwszéj już młodości, w cudzoziemskim stroju, oczekującemu na nią przy oknie — jakże się cieszę!
Rysy twarzy gościa ogorzałe, orli nos, włos na wąsach czarny, typ fizyognomii od razu dawał w nim poznać Francuza, rodem z południowych prowincyj. Nie był on pięknym wcale, ale wiele namiętności i ognia opromieniało tę twarz pospolitą i mocno przywiędłą, na któréj wyraz odwagi mieszał się z trochą szyderstwa. Znać było, że w piersi jego wrzała jeszcze resztka młodzieńczego ognia, obok niewiary i sceptycyzmu, które w nią wniosło życie, że umiał kochać chwilami i wątpić o sobie i kochance. Przedwcześnie oblicze to w pracy czy namiętności przepalone jak w ogniu, straciło młodości znamię, ale je odzyskiwać umiało. Życie nie uciekło z niego jeszcze, ale się kryło jak słońce za grubą mgłą i obłokami.
Nie piękny, nie był przynajmniéj podobny do wszystkich. Miał fizyognomię i odznaczał się w tłumie.
— Ty tutaj! — zawołała kasztelanowa podając mu obie ręce z uśmiechem niekłamanéj radości — ty tu kochany Ludwiku! w tym kraju lodów i niedźwiedzi!
— Jak mnie pani widzisz, ja sam, żyw i cały! rzekł przybysz. Szczególniéj dla tego przybywam umyślnie, aby przed mojém bóztwem czołem uderzyć.
— A! pamiętałeś jeszcze o mnie?
— Ja? możnaż o was zapomnieć?
— Doprawdy, to i wdzięczności i podziwu jest godne — odpowiedziała kasztelanowa, — zwłaszcza, że szybki twój wyjazd, zaraz po śmierci mojego męża... dał mi twe serce w podejrzenie...
— Mój Boże! odparł Francuz: rozkaz króla powołał mnie nagle w odległe kraje, do Gwadalupy, byłem w służbie.
— Wiesz o moich losach? przerwała Krystyna rzucając się na kanapę i wskazując mu miejsce przy sobie — słyszałeś?
— Jedno tylko wiem, co mnie najsrożéj zabolało, żeś pani powtórnie poszła za mąż.
— A! i srodze za to odpokutowałam... ale już z tym zdrajcą nie żyję. Wypędziłam go.
— Jak to? — zapytał pułkownik, a dziś nie vice-hrabia, ale hrabia de St.-Géron, dawny kasztelanowéj ulubieniec: — mąż pani?...
— Rozstaliśmy się.
— Rozwodem?
— Jest właśnie sprawa w konsystorzu; była to potwora.
Zamilkła i zamyśliła się chmurno.
— Biedna kobieto! rzekł Francuz: ucierpiałaś więc wiele.
— A! nad wyraz! odparła cicho. Wyciągnęłam tę istotę z błota, dałam mu wszystko, złożyłam w nim nadzieje moje. Człowiek ten niegodzien imienia ludzkiego, najpodléj mnie zdradził.
— To kara za to, żeś o mnie i mém sercu zwątpić mogła! szepnął St.-Géron.
— Pozory! odpowiedziała kasztelanowa. — A zresztą mogłażem ufać, że będąc dzieckiem kraju najpłochszego w świecie, potrafisz kochać stale i pamiętać?
— I krajowi mojemu, i mnie czynisz pani krzywdę, rzekł Francuz z westchnieniem. Jesteśmy płosi w obyczajach, ale stali w uczuciach.
Krystyna czule spojrzała na niego, ścisnęła mu rękę, uśmiechnęła się smutnie, i po cichu rozpoczęła opowiadanie znanych już nam wypadków. Hr. de St.-Géron słuchał z wielką uwagą i gorącém współczuciem, dając znaki oburzenia i zgrozy; a kasztelanowa widząc go na nowo rozpłomienionym dla siebie, nie szczędziła wszystkiego, co uczucie jeszcze podbudzić mogło.
Po godzinnéj prawie cichéj, poufnéj rozmowie, Francuz wstał z siedzenia gniewny.
— Przybywasz mi w samą porę, dodała Krystyna: możesz mnie uratować. Ten człowiek nie ma kropli odwagi w sercu. Ja na niego patrzeć nie mogę... Zaopiekujesz się słabą istotą, będziesz mi radą i podporą. Z twoją pomocą będę mogła może pozbyć się téj natrętnéj twarzy...
— Rachować możesz pani na mnie, jestem na jéj rozkazy! zawołał Francuz gorąco; uczynię co zechcesz!
— Czekaj! szepnęła kasztelanowa: na początek potrzeba, ażebyś wszedł w towarzystwo nasze, abyś się w niém dał poznać, porobił sobie przyjaciół i stosunki; reszta przyjdzie sama. U nas cudzoziemcy są wielce lubieni i przyjmowani mile; każdym z nich cieszymy się i chwalimy, i nic łatwiejszego niż stać się gościem stolicy rozrywanym na wszystkie strony. Król się nudzi: dla niego każda nowa postać z dalekich przybywająca krajów jest pożądana i miła; cóż dopiero człowiek taki jak ty hrabio! Za królem idzie miasto, kraj; nie wątpię, że cię wszyscy wkrótce chwytać i wydzierać sobie będą... O! tylko i ty mnie nie zdradź, gdy tyle piękniejszych oczu nad moje polować na ciebie zacznie!
— Piękniejszych! co za szyderstwo! rzekł Francuz. Alboż są na świecie piękniejsze nad te dwie gwiazdy mojego życia! Sąż, któreby mi mówiły tyle co twoje o szczęściu minioném z obietnicami przyszłości? w którychbym czytał tyle, co w tych czarnych źrenicach?
Po zapale, z jakim to mówił Francuz, łatwo było poznać, że Krystyna miała u stop swych gotowego na rozkazy szermierza. Sprzymierzeniec ten przybywał jéj w samą porę; nigdy potrzebniejszy jéj nie był. Opuszczona przez męża, zyskiwała w nim najprzód świadectwo potęgi swych wdzięków, potém obrońcę, rycerza i poddanego swym rozkazom zapaśnika.
— Bacznie! powoli! odezwała się żegnając go. Na długo przybyłeś do Warszawy?
— Ja! jestem wolny, choćby na zawsze — zawołał Francuz. To, co się w naszym kraju teraz dzieje, niepodoba mi się. Wyjechałem, aby nie patrzeć na gotujący się zamęt, któremu zapobiedz nie mogę; szukam służby wojskowéj.
— Znajdziesz ją tutaj najłatwiéj, żywo przerwała Krystyna; ale nic nie mów o projektach, bądź z razu ciekawym tylko podróżnym, nie zwierzaj się nikomu, zostaw mnie starania. Nie ty powinieneś żądać i prosić, ale oni starać się o ciebie... Czy widziałeś już kogo?
— Nikogo, prócz naszego rezydenta.
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem, poznajomię cię z moją rodziną, z krewnymi, dam ludzi, co cię poprowadzą. Potrzeba się zaprezentować królowi, być u ważniejszych urzędników, wiele się pokazywać w pierwszych domach, a mało zwracać uwagi na mnie... Przed obcymi powinniśmy być zaledwie dobrymi znajomymi. Widywaliśmy się w Paryżu, nic więcéj... nie prawdaż?
Francuz przystał na wszystko. Na twarzy kasztelanowéj, któréj z nieba czy z piekła spadł ten sprzymierzeniec, malowała się radość piekielna, tém większa, że przychodziła niespodzianie, że dawała jéj w ręce posłuszne narzędzie i pomagała zemście, którą wywrzeć chciała.
Ile razy los sprzyja chwilowo choćby najczarniejszym zamysłom, w duszy tych, co je powzięli, rodzi się uczucie dziwne zwycięztwa i dumy; zdaje im się, że niebo opiekuje się nimi. Uzuchwaleni, rozpasani, idą daléj, często do niepostrzeżonéj przepaści.
Gdy się to działo u kasztelanowéj, p. Adam wezwany karteczką przesłaną mu przez Julię, pośpieszył wieczorem do niéj... Była sama, spłakana, drżąca, przelękła; od rana czuła jakieś dziwne dreszcze, senność, ból gardła, symptomata słabości nieznanéj, którą przypisywała wzruszeniu. Doktor wezwany wśród dnia, nie mógł się dobadać co to było; ale widząc gorączkę, przepisał spoczynek i środki ochładzające. Julia czując się potrzebną, mimo coraz zwiększającego się cierpienia, upornie trzymała się nie chcąc położyć w łóżko... Wśród dnia sam nawet kasztelan, porzuciwszy na chwilę pasyans, przybiegł się o jéj zdrowie dowiedzieć; ale to były odwiedziny urzędowe, ceremonialne, chłodne. Stary popatrzał na żonę nie widząc jéj, oczyma roztargnionemi, spytał co ją boli, poradził jéj swojego doktora, zaręczył nie wiedzieć na mocy czego, że z tego nic złego wyniknąć nie może, i wyszedł ziewając... Spełnił obowiązek: żona się zawsze dowiadywała o jego zdrowie, gdy cierpiał; potrzeba było tąż samą grzeczności monetą jéj odpłacić.
Gdy pan Adam przestąpił próg pokoju, uderzyła go zmiana twarzy Julii, rozgorączkowanie jéj, czerwoność, głos ochrypły i niepokój malujący się w oczach zaognionych.
— Jestem jakoś chora... odezwała się, siadając z dala. Chciałam cię widzieć koniecznie; jakieś przeczucie, obawa odejmuje mi siły; sama nie wiem dla czego przerażam się tem niezdrowiem... O! nie idzie mi o życie, dawno mi ono cięży; ale potrzebuję żyć, aby walczyć z tą kobietą...
Adam wziął ją za rękę chcąc pocałować, ona mu ją wyrwała.
— Któż wie — rzekła — może to co zaraźliwego: nie dotykaj mnie, nie zbliżaj się do mnie...
I pochwyciła się za głowę, w któréj coraz większy ból czuła.
— Widziałam się z nią, rzekła: nie ma co spodziewać się od niéj przebaczenia i zgody; trzeba stanąć do nierównéj walki, staniemy. Wyznałam jej, żem sama tylko winna: nic to nie pomogło, ona pragnie zemsty... Należałoby może, abyś się z jéj oczu na jakiś czas usunął; ten gniew się uśmierzy wiele się rzeczy zapomina... Jedź za granicę... unikniemy zemsty... Wrócisz, gdy inne uczucie w jéj piersi ten szał zastąpi...
— Ale dokądże się udam? spytał kasztelan.
— Nie wiem, jedź dokąd chcesz, choćby na wieś... za granicę, gdziekolwiek... gdzie zamarzysz. Trzeba uciekać. Ani ty, ani ja, ani my wszyscy razem nie podołamy téj kobiecie. To furya zemsty...
Mówiła to Julia przerywanym głosem, chwytając za skronie, przerażona gwałtownie wzrastającém cierpieniem. Adam się także przestraszył: ostatnią opiekę, jaką miał, mógł utracić. Nie tyle miłość co obawa przybliżyła go do niéj; z wyrazem boleści przyszedł a twarz jéj mimo cierpienia rozpromieniała... Ten ruch troskliwy, serdeczny przypomniał jéj szczęśliwsze chwile, złudził ją wyrazem przywiązania; objęła go za szyję i zaczęła płakać i jęczeć.
— Uciekaj! zawołała: uciekaj, schroń się przed tą kobietą, zostaw mnie samą jéj na pastwę. Ja czuję, że Bóg za grzechy wymaga ofiary, że śmierć moja jest blizka w chwili, gdy dla ciebie najbardziejbym żyć chciała, drogi mój. Gdy umrę, niech w twéj pamięci zostanie dla mnie choć szczupłe miejsce. Daruj mi swój los nieszczęśliwy, przebacz winy moje. Oderwałam cię od spokoju i szczęścia, uprowadziłam w ten świat zgnilizny i zepsucia, strułam ci życie... Winnam... przebacz! a pamiętaj o mnie! Gdybyś ty wiedział, jak to serce, które wkrótce może bić przestanie, kochało ciebie, jak je ta miłość występna, szalona oczyściła, jakie chwile szczęścia prześniłam przy tobie! O! jak mi ciężko będzie porzucić świat i ciebie, teraz...
Tu oddech się jéj zatrzymał, a rozpłomieniona twarz zalana łzami w mgnieniu oka zapałała jakby odrodzoną młodością. Stała się idealnie piękną... Adam upadł przed nią na kolana, a choć nie był czułym wcale, i on zapłakał pochwycony jéj cierpieniem.
Julia zadzwoniła żywo.
— Doktora! doktora! zawołała do kamerdynera, który się we drzwiach pokazał. Niech natychmiast jadą po doktora... czuję się gorzéj...
Widać było jak rozpaczliwie czepiała się życia, którego strata napełniała ją obawą. Chodziła po pokoju, biorąc na przemiany to wodę zimną, to krople, to różne napoje, jakie znalazła pod ręką, przeglądając się w zwierciadłach, przykładając dłoń do serca, które biło coraz gwałtowniéj.
— Nie, ja nie mogę umrzeć! wołała; ja żyć muszę, póki ciebie nie ocalę, dopóki nie odpokutuję... póki o los twój jestem niespokojna...
— Idź! idź! ja się muszę położyć, siły mię opuszczają, gorączka się wzmaga, powrócisz późniéj... Chciałabym widzieć cię jeszcze... co mówię?... ja jutro muszę być zdrowa!
— Pozwolisz mi zaczekać na doktora?
— Nie, idź do domu, myśl o sobie, dam ci znać... zostaw mnie samą.
Adam odszedł powoli, a ona długo jeszcze patrzała za nim złożywszy ręce jak do modlitwy... Zaledwie drzwi się zamknęły ostatnie i szelest kroków jego ucichł, siły ją opuściły, pochyliła głowę, a szum w niéj zwiastował, że choroba przemożona na chwilę, znowu odzyskiwała przewagę... W skroniach biły pulsa jakby krew je przerwać i wytrysnąć z nich miała, gorączka ukropem oblewała twarz i piersi, ręce i nogi stygły... W oczach latały czarne i jasne płaty, jakby powietrze napełniło się przebiegającemi je istotami niewyraźnych kształtów; myśl nareszcie nieowładnięta już wolą, wybiegła na manowce, szalejąc w świecie marzeń nieujęta.
Gdy doktor wszedł, hrabina już prawie była bezprzytomna. Na chwilę tylko poznawszy go, chwyciła za rękę i krzyknęła:
— Wszak mnie uratujesz?
Lekarz stary odpowiedział coś niewyraźnie i począł badać stan jéj, wcale mu dotąd niezrozumiały.
Po chwili jednak tajemnica téj dziwnéj choroby się odkryła rzutem oka na ręce, które jakieś czerwone poczęły okrywać wyrzuty zaskórne... Łatwo w nich było poznać ospę, która się objawiła z niesłychaną gwałtownością.
Panowała ona naówczas w Warszawie, napadając zarówno starszych jak dzieci; w późniejszych tylko latach nierównie była do przebycia trudniejsza... Nie bez trwogi upewnił się lekarz o rodzaju choroby, ale zamilczał o niéj przed hrabiną, kazał tylko położyć się w łóżko, uspokoić, zalecił spokój, ciepło i cierpliwość.
W sieniach czekał nań Adam, niecierpliwie chcąc się dowiedzieć o chorobie hrabiny.
— Co to jest? spytał niespokojnie.
Stary lekarz z pod brwi zwisłych rzucił nań wzrokiem surowym.
— Nie wiem, rzekł; zdaje się to być ospa, z któréj jeżeli wyjdzie, za co ręczyć niepodobna, twarz przynajmniéj nosić będzie straszne ślady... Byłby cud, gdyby ocalała... a na cuda nie zwykliśmy rachować.
— Ospa? powtórzył zdziwiony kasztelan.
— Tak jest, ale o tém mówić nie potrzeba: może się mylę jeszcze... Czekajmy do jutra; zostawić ją trzeba w spokoju.
— Ale ospa w tych latach bywa niebezpieczna? spytał Adam.
— Bywa śmiertelna — potwierdził powoli doktor z obojętnością właściwą powołaniu, zażywając tabaki, — bywa śmiertelna...
Adam pobladł; palec boży zdawał się wypiętnowany w téj nagłéj chorobie.
W chwili gdy gorączka Julii przenosiła ją w światy fantazyi i marzeń, w salonie Krystyny, hrabia de St.-Géron opowiadał zgromadzonym gościom o Francyi, o stanie umysłów, o symptomatach ducha wieku, jednając sobie oklaski i uwielbienia, któremi kasztelanowa rosła i dumniała.
Nazajutrz miał tyle zaprosin natrętnych, że przy najlepszéj chęci połowie ich podołaćby nie mógł. Świetna jutrzenka powodzenia zdawała się rokować mu w Polsce losy, których we własnym kraju nigdy się nie mógł spodziewać.
W pokoju choréj wszystkie firanki były zapuszczone; cisza i ciemność otaczały ją. Wśród tego głuchego milczenia, straszniejsze jeszcze były wyrywające się z ust jéj niekiedy wyrazy, gorączkowe wspomnienia przeszłości, to wesołe, to smutne, to rzewne, to rozpaczliwe, modlitwy i uśmiechy, miłosne szepty i płacze.
Ta przędza różnobarwna wyobraźni na czarnym wątku grobowego milczenia, tém jaskrawiéj odbijała; przytomny lekarz domowy, mąż siedzący z dala w kątku z chustą zlaną wonnościami, bo się lękał zarazić, pan Adam i Pamela rozpłakana, nie mogli słuchać bez bolu tych ostatnich oznak dogasającego życia, z których łatwo było odgadnąć mnogie cierpienia przeszłości, udręczenia, i walki, i błyski utraconego szczęścia.
Stary lekarz wsparty na lasce, miał postać chmurną zrozpaczonego bezsilnością swoją człowieka; poruszał ramionami, myślał, jak gdyby szukał jeszcze w głowie jakiejś rady, gdzie w istocie nie było żadnéj: natura tylko zwyciężyć mogła samą siebie, Bóg jeden uratować chorą.
— Czy nie odzyska na chwilę przytomności? pytała po cichu Pamela — posłalibyśmy po księdza?
— Nie wiem, odparł doktor; bardzo wątpię. Dalszy bieg choroby przewidzieć się nie daje; lękam się uderzenia na mózg. Potrzeba czekać cierpliwie, sztuka jest tu bezsilna.
Mąż, zawsze z chustką na ustach i nosie, oddalił się na palcach, zlany potem z przestrachu o siebie; reszta pozostała u łoża. Chora wołała napoju; obawiano się go jéj podać, przynoszono ciepły i oszczędnie. Gorączka zdawała się wzmagać.
Po kilku wesołych, dzikich śmiechach, które jak piorun rozległy się i urwały krzykiem boleści, nastąpiło długie milczenie: chora zdawała się usypiać. Widocznie następowało jakieś przesilenie, którego końca przewidywać nie było można. Wszyscy pozostali na miejscach nieruchomi, tylko lekarz wysunął się do innych pacyentów, zapowiadając powrot rychły, a w razie pilnéj potrzeby wskazując, gdzie go szukać miano.
Był wieczór, w dali po kościołach biły dzwony powoli, grobowe dzwony na pacierze za umarłych; w pokoju panowała ciemność i snu ciężkiego oddech tylko jakby ostatniemi pulsami życia oznaczał chód powolny czasu. Godziny wlekły się żółwim krokiem leniwe; do północy, dla czuwających przy łożu boleści zdawało się, że wiek cały upłynął. Ilekroć w walce ze śmiercią bije się człowiek, a towarzysze i świadkowie jego doli czekają zwycięztwa lub klęski ostatniéj, — czas zdaje się naumyślnie w pochodzie nieubłaganym wstrzymywać, minuty przeistaczają się na lata.
Od zmierzchu do północy, dla Adama, wśród tego milczenia i ciemności przewlekła się jakby wieczność tęsknych myśli. Ciężkie westchnienie przerwało wreszcie tę nieskończoną ciszę, i głos słaby, zmieniony, zabrzmiał powolnie:
— Gdzie ja jestem?
Przebudzona z pół-snu Pamela zbliżyła się, pytając:
— Jak się pani teraz czuje?
— Co się ze mną stało? szepnęła Julia.
— Jesteś pani trochę słaba.
— Jakże to długo trwało? Cała się czuję zbolała, skóra na mnie jakby jedna rana bolesna. Gdzie doktor?
Pytania te zwiastowały przynajmniej powrot do przytomności; ale głos był słaby, ledwie z blizka dosłyszany. Po chwili dodała:
— Nie! nie! po cóż doktora? Czuję, że żyć nie mogę: poproście lepiéj księdza. Kto to jest przy mnie? Nikogo więcéj? nikogo?
— Jestem ja... rzekł Adam z cicha.
— A! ty! o! dobrze, dziękuję ci, zbliż się... ale nie, nie! nie przystępuj: to musi być jakaś straszna zaraźliwa choroba... Pamelo... na chwilkę oddal się, zostaw nas samych, a poszléj po księdza. Mam coś jeszcze powiedzieć. Wszak nie ma tu więcéj nikogo? Czy ciemno, czy ja nic nie widzę?
— Jest ciemno, jesteśmy sami... odpowiedział Adam głosem drżącym.
— A! chciałam cię tylko pożegnać raz jeszcze, prosić, abyś mi przebaczył.
— Nie myślcie o niczém złém... choroba się przesiliła.
— Tak, i śmierć nadchodzi — przerwała Julia, — życie ucieka, gorączka powróci jeszcze i dobije. Korzystać potrzeba z ostatka przytomności, z chwili ostatniéj. Papiery i to, com przygotowała dla ciebie, mój Adamie, weźmiesz ze stoliczka pod oknem. Wszystko jest razem w tém pudełku, które znasz, które ja tak lubiłam. Weźmiéj to zaraz, i pamiętaj o nieszczęśliwéj, co cię bardzo kochała. Bóg chciał może skarać mnie jeszcze na ziemi cierpieniem, abym mniéj miała do odpokutowania na tamtym świecie. Żegnaj mi, żegnaj... ale nie łudź się, uciekaj ztąd, nie walcz z tą kobietą. Ona ci nigdy nie przebaczy, a ja ci w pomoc nie przyjdę, chyba duchem.
Adam zapłakał.
— Nie płacz — rzekła — wierzmy, że co Bóg uczynił, jest dobre. Wspomnij czasem dawne szczęścia chwile... Gdzie on?.. gdzie kasztelan?
— Był tu niedawno, i kazał dać znać, gdy się pani przebudzisz.
— A! nie! nie! dajcie mu spoczywać, cóżbym mu w ostatniéj powiedziała godzinie? chyba wszystkie winy moje. Która? noc czy dzień? przerwała żywo — czy to wczoraj jeszcze czy jutro? A ksiądz? ksiądz? czemu nie przychodzi?
Głos podniesiony i pośpiech zdradzały gorączkę powracającą. Prawie w téjże chwili otwarły się drzwi powoli, i wpuszczony przez Pamelę staruszek ksiądz zbliżył się do łoża. Wszyscy ustąpili.
Spowiedź trwała dosyć długo, a gdy razem z Sakramentami wniesiono światło i wzrok przytomnych mógł paść na twarz choréj, okrzyk mimowolny wyrwał się z ust wszystkich: szlachetne jéj rysy zmienione straszliwie przerażały, oblicze było jedną krwawą raną. W gorączce i niepokoju zdarła z siebie skórę zbolałą, piękności jéj nie pozostało śladu, bo rysów nawet rozpoznać nie było można.
Rozkazawszy Adamowi zabrać co dla niego przeznaczyła, chora jeszcze raz głosem cichym odezwała się, aby poproszono kasztelana.
Ruch się zrobił w ciżbie, która otaczając łoże płakała, a po chwili obudzony ze snu, przywlókł się mąż do niéj, zawsze z chustką na ustach, blady, drżący i wylękły. Wejrzenie na żonę tak go przeraziło widokiem skutków choroby, któréj się obawiał dla siebie, że się cofnął prawie nieprzytomny.
— Mój drogi — rzekła zwracając się nieco ku niemu — jeszcze nim umrę, mam cię prosić o przebaczenie win moich. Były one wielkie, były ciężkie: zapomnij, pomódl się za mnie, a zachowaj w sercu trochę litości i przywiązania dla twéj Julii.
Kasztelan, jakkolwiek zimny i obojętny, zapłakał; ale scena ta wprędce przerwana została przez lekarza, który przypomniał, że chora potrzebuje spoczynku. Wszyscy po cichu wysuwać się zaczęli z pokoju, i znowu cisza, i znowu ciemności ogarnęły umierającą.
Pamela i Adam sami tylko jeszcze przy łożu pozostali; lampka nocna w oddalonym kąciku gorejąca, blado rozświecała tę posępną, grobową scenę boleści.
Julia kazała przed sobą postawić krzyż, którego już w zbolałe ręce ująć nie mogła, i szept jéj cichy świadczył, że się modliła... Adam siedział jak wkuty do krzesła, ale o niego nie spytała już więcéj, ani się ku niemu zwróciła.
Po krótkiéj chwili wypoczynku i skupienia ducha, zawołała pić. Żądanie to zdradziło powracającą gorączkę. Z uśmiechem odezwała się do Pameli:
— Nie prawdaż? jaki on piękny? Tak śliczne rysy nie mogą pokrywać złéj duszy i zepsutego serca!
I nie czekając odpowiedzi dodała:
— Pojedziemy do Włoch z nim razem, za Alpy, za Apeniny, daleko, tam aż nad brzeg Sinego morza, do kraju kwiatów i słońca, nad szumiący cicho Adryatyk... Wśród gaju pomarańcz i cytryn, pod cieniem laurów kwitnących siądziemy marzyć i przemarzymy lata aż do starości, — sami, sami... Nie trzeba tylko mówić Krystynie, dokąd się przed nią skryjemy. Przeleciałaby przez Alpy i przez Apeniny, spadłaby na nas jak jastrząb, i serceby nam wyjadła. Pamelo! każże prędzéj zaprzęgać cztery wiatry do białéj chmury... Kasztelan ciągnie pasyans, nie odwróci głowy i nie zobaczy gdy wyjedziemy.
Potém chciała zaśpiewać jakąś dziecinną piosenkę, ale zabrakło głosu w rozranionéj piersi: rozśmiała się i rozpłakała... Potém okrzykiem boleści i zgrozy strasznym rozległ się pokój, zatrzęsło się łoże, chora porwała się jakby chciała uciekać i upadła na pokrwawione poduszki... I było długie milczenie; silny oddech je przerywał czasami, jakby stłumionym płaczem utrudniony. Chciała krzyczeć, nie było siły... rzuciła się jeszcze, i zdrętwiała... Życie płochości, cierpień, nadziei, miłości, skończyło się jedném westchnieniem bolu...
Ani Pamela, ani Adam nie domyślali się jeszcze tego, siedzieli z dala; cisza zdawała się im odpoczynkiem, może nowém i błogosławioném przesileniem choroby... Długich kilka godzin, w ciągu których już ani oddechu, ani głosu dosłyszeć nie było można, upłynęło w niepewności. Nareszcie stara sługa zbliżyła się powoli do łoża, i wiedziona przeczuciem jakiémś, dotknęła ostrożnie zastygłéj już ręki. Krzyknęła... klękła i zaczęła się modlić.
Z drugiéj strony łoża padł na kolana Adam i uderzył czołem o podłogę. W jego duszy nareszcie otwarło się także zamknięte dotąd źródło boleści; poczuł, ile w niéj utracił... Jedyna przychylna mu dusza uleciała, zostawiając go samotnym i bez opieki na szerokim świecie.
Leżał tak jeszcze na ziemi, gdy poczuł, że go ktoś targnął za rękę i głos cichy szepnął mu:
— Chodź pan! chodź...
Był to Jermaszka wierny, który nań czekał w przedpokoju noc całą, a widząc po ruchu w domu, że wszystko już skończone, odważył się wcisnąć, by swego pana wyrwać. Adam nie wiedział sam jak wyszedł osłupiały pod ciężarem bolu i uczucia osamotnienia.
Łzy lały mu się po twarzy, myśl nie mogła spocząć na niczém, leciała niepowstrzymana w przeszłość, szalała, zwijała się jak ptak raniony.
Jermaszka wiódł go pod rękę, chcąc uprowadzić do domu, i przeciskał się przez ciżbę ludzi ku drzwiom wychodowym, gdy nagle nad uchem Adama dał się słyszeć głos rozkazujący:
— Za pozwoleniem, niech-no się pan zatrzyma...
Przedpokój pałacowy w chwili zgonu kasztelanowéj pełen był ludzi, których śmierć zawsze przyciąga. Gwarno w nim było i tłumno: wszystka służba dworu dość liczna, ksiądz, który jeszcze nie miał czasu odejść, kobiety zapłakane, sąsiednich domów mieszkańcy zwabieni ciekawością i pobożnym obowiązkiem modlitwy, gromadzili się tu rozpytując i szepcząc, przypatrując się i ubolewając. Kilka świateł tu i owdzie rozproszonych rzucało blask słaby na tę scenę zamieszania. Słychać było opowiadanie przerywane, szepty, szlochania, westchnienia, nawet uśmiechy tłumione, a niekiedy głośniejsze nieco wyrywały się narracye gadułów i w téj chwili nieumiejących powstrzymać języka... Dziwnie tu odbijała wsparta na kulach, załzawiona, rozpaczająca postać owego podagryka chorego, którego przytuliła Julia... Zwlókł on się z łoża z pomocą chłopca, aby o swém nieszczęściu się dowiedzieć.
Adam prowadzony przez Jermaszkę już miał wyjść z sieni, gdy nad uchem zabrzmiało mu owo:
— Niech-no się pan zatrzyma!
Podniosłszy głowę odrętwiałą, postrzegł kasztelan męża Julii w oddaleniu z chustką przy twarzy, podtrzymywanego przez dwóch kamerdynerów i mającego u boku jakiegoś nieznajomego, o wywiędłéj, kościstéj twarzy, z oczyma świecącemi blaskiem dzikim. Wdowiec wywijał niecierpliwie ręką, którą miał wolną, a na odsłonionym skrawku jego twarzy widać było i gniew i niepokój... Powtarzał za owym chudym towarzyszem swoim szybko i niewyraźnie:
— Niech-no się pan zatrzyma... ale zatrzymajcież go...
Z razu wychodzący już Adam nie mógł sobie tego wytłómaczyć; ale nagle krew mu oblała czoło, gdy przypomniał, że za suknią miał owo pudełko, które umierająca zabrać mu kazała koniecznie i odesłała natychmiast przez Pamelę. Jakiś instynkt ostrzegł go, że tu zapewne idzie nie o niego, ale o to, co mu nieboszczka ofiarowała. Nie wiedział z pewnością co było w pudełku, ale ciężar kazał się domyślać więcéj niż papierów i listów. Tłum świadków, w obec których zatrzymano go jak gdyby uchodzącego, zwiększał jeszcze przykre téj sceny wrażenie. Adam mimowolnie sięgnął do boku, szukając broni, i postrzegł, że jéj nie ma... Głosy, któremi go zatrzymywano, były natarczywe i nieprzyjazne.
— Niechże się pan zatrzyma! wołał suchy jegomość.
— Zatrzymajcie go! dodawał tupiąc kasztelan.
Niepodobna było iść daléj, bo tłum obstąpił ich i cisnął dokoła. Jermaszka osłupiał, nie rozumiał nic, pobladł tylko jak ściana i trząsł się podnosząc pięści.
— Czego chcecie? pan mój chory, prowadzę go do domu, rozstąpcie się! wołał.
— Za pozwoleniem! odpowiedział chudy: nic się twojemu panu nie stanie; słówko tylko powiedzieć mamy.
— Tak jest, słowo tylko, powtórzył kasztelan, gospodarz domu; niech mu pan powie o co chodzi.
— Możebyśmy odeszli na osobność, przebąknął Jermaszko, rzucając wzrokiem po otaczających.
— Co? po co? na co? zawołał wdowiec żywo. Ja się nie potrzebuję kryć z tém co robię; nieboszczka była nieprzytomna, gdy...
— Za pozwoleniem! rzekł przerywając gospodarzowi jego towarzysz: świętéj pamięci nieboszczka miała podobno umierając wręczyć panu kasztelanowi klejnoty domowe i rozmaite familijne precyoza; my się o nie, jako o należące do spadku, upominamy.
Kasztelan oprzytomniał od gniewu...
— Mości panie! zawołał trzęsąc się: nieboszczka, dla któréj mam obowiązki wielkie, przed zgonem zaufanéj swéj przyjaciołce rozkazała mi wręczyć, jak sądzę, papiery, dla mnie przeznaczone. O żadnych precyozach nie wiem, a papiery są moją własnością, i tych nikomu w świecie wydrzeć sobie nie dam...
— Tu nie o żadne papiery idzie! z dziecinną natarczywością, tupiąc nogami, przerwał kasztelan, którego energia nadzwyczajnie wezbrała, — nie o żadne papiery... Bierz sobie asindziéj papiery, ale oddaj moje precyoza... Gdzie jest to pudełko, które mu wręczono? gdzie? gdzie?
— Na Boga! zakrzyknął Adam: za kogoż to mnie pan masz?... Ja od was nic nie chcę... godziż się napastować mnie w ten sposób?
— Wszystko się godzi, gdy idzie o odzyskanie swojéj własności! — zawołał kasztelan — to spadek! to moje! ja sobie też wydrzeć tego nie dopuszczę!...
— Za pozwoleniem! słodziéj dodał chudy jegomość: prosilibyśmy tylko o tę skrzyneczkę; opieczętujemy ją jako depozyt, a arbitrowie polubownie wybrani osądzą komu się ona ma dostać.
— Zgoda na to, rzekł Adam; ale papierów ani arbitrom, ani nikomu do przezierania nie dam...
— Jakto... nie dam? zakrzyczał przyskakując gospodarz.
— Ale pozwól! przerwał nieco go powstrzymując suchy: to się ułoży.
— Nie mam przyjemności znać pana, rzekł Adam; z jakiego tytułu pan tu stajesz?
— Z tytułu umocowanego od rodziny hrabiów O... zawołał suchy, któremu oczy się iskrzyły, z akcentem szyderskim. Moim tytułem najlepszym jest wola przytomnego tu kasztelana, który w swym domu jest panem.
— Ale to przemoc niesłychana! to gwałt!
— Wszak przeciw niemu są trybunały! odparł suchy. Pan możesz pozywać, skarżyć, procesować... nie sprzeciwiamy się...
— Tak! i z grobu tę biedną, zacną niewiastę wyciągać.
— Ha! jeżeli mu się podoba.
— Panie kasztelanie — dodał dotknięty Adam — jeżeli w pudełku, które mam przy sobie, są jakie klejnoty, ja je panu z chęcią oddaję...
— Są! są! naszyjnik brylantowy, spadek po babce, wartujący pół miliona, i wielki soliter familijny, za który poszedł klucz nad Dniestrem...
— Więc wejdźmy do pokoju, zobaczymy... śpiesznie rzekł Adam...
— Co to do pokoju? po co? tupiąc nogami z niecierpliwości i ściskając pięści krzyknął gospodarz, mimo wieku przypominający rozgrymaszone dziecko: daj mi to zaraz co niesiesz... dawaj!
W koło stojąca ciżba słuchała i patrzała; byli tacy, co się uśmiechali. Jermaszka nie puszczał pana, ale załamał ręce i płakał.
— Panie mój! wołał: oddaj im co zechcą, oddaj wszystko. Ludzie patrzą — uciekajmy.
Pan Adam upierał się.
— Siłą chyba wydrzecie mi to, co dla mnie stanowi pamiątkę! zawołał. Nie dam obcym oczom ani obcym rękom robić inwentarza uczuć zmarłéj mojéj opiekunki.
— Niech mi zaraz oddaje! krzyczał kasztelan; wydrzeć mu! Dosyć się ja nacierpiałem, póki żona żyła, od tego jegomości; jeszcze mi będzie klejnoty zabierał! A to co? jeszcze czego!
— Życzę i proszę nie dopuszczać do ostateczności, dodał suchy zimno i stanowczo: jesteśmy przeważnie silniejsi.
Tu i owdzie parskały szyderskie śmiechy w ciżbie naciskającéj się do koła. Pan Adam czuł, że uległszy w oczach wszystkich, da na siebie oręż nieprzyjaciołom, więc uparł się.
— Albo siły użyjecie, przeciw któréj bronić się będę do ostatka, albo odejdziemy gdzieś w przyzwoitsze miejsce dla ukończenia téj sprawy, profanującéj świeżym zgonem uświęcony dom.
— Na rany Chrystusa Pana! odezwał się ksiądz, który dotąd stał z dala: panie kasztelanie, zwłoki obok spoczywają, nie czyńcież skandalu, nie uwłaczajcież pamięci nieboszczki! Nie wiem o co wam idzie, ale się nie godzi!
Gospodarz, który w wielkiém wzruszeniu chustkę od twarzy odjął, zwrócił się nagle, pochwycił za rękaw pana Adama, i sam go pociągnął gwałtem do sąsiedniego pokoju. Bezprzytomny z gniewu i przestrachu, nie opatrzył się, że go wprowadził z sobą do sali, w któréj leżały zwłoki umarłéj; aż gdy stanęli w pośrodku i ujrzeli ciało martwe, około którego sługi się krzątały zajęte ubraniem, kasztelan wylękły cofnął się, puściwszy Adama.
Ale zaraz w progu oprzytomniał, pochwycił znowu zbiega i pociągnął do drugich drzwi. Odbyło się to w mgnieniu oka. Poczciwy Jermaszka na krok nie odstępował pana. Popychano go, starano się ich rozdzielić, on oddawał sturchańce heroicznie, nie patrząc komu się dostawały, i cisnął się bojąc, aby pan jego nie pozostał na łasce nieprzyjaciół.
Drugi ten pokój, do którego weszli, pełen był jeszcze lekarstw, zapachu kadzideł, spirytusów i przyborów, jakie ciężka choroba wiedzie za sobą. Jedna świeca jarzęca żółta, z fizyognomią grobową, paliła się na stole, zarzuconym szarpiami, flaszkami i słoikami.
— No! dawaj! naszyjnik i solitera! zakrzyknął kasztelan, znów tupiąc nogami.
Pan Adam dobył pudełko z zanadrza, rzucił je na stół, ale popatrzał ostro na zbliżających się, grożąc tym, coby przystąpić śmieli.
— Klnę się — rzekł — uczciwém słowem szlacheckiém, że nie wiem co się tam znajduje; przysięgam na to... A teraz (nacisnął sprężynę, i wieko odskoczyło) patrzajmy.
Najprzód wypadł papier złożony we czworo, potoczył się po stole, i kasztelan pochwycił go chciwie. Chudy stanął za nim czytać.
Była to poświadczona kopia ostatniéj woli nieboszczki Julii Z... O..., sporządzonéj tajemnie, ale przy wiarogodnych świadkach, ktoréj oryginał złożony był w rękach duchownego... Rozporządzała w niéj całą swą własnością osobistą na rzecz wychowańca Adama O.., legując mu wszystko aż do najdrobniejszych ruchomości, klejnoty, precyoza i t. p. Kasztelan pobladł i począł bełkotać.
— To nieważne! nieważne! subrective, dolose zrobione! Tak? spojrzał na suchego.
Suchy miał minę chłodną i milczał, ale kwaśny był jakoś.
W pudełku, które przed sobą trzymał spadkobierca, widać było istotnie klejnoty, a pod spodem papiery, ale gospodarz obawiający się procesu tknąć ich nie śmiał mimo chciwości, jaka w jego oczach błyskała. Poczuł, że nie miał słuszności, że napastował i zelżył człowieka, który jeśli niedelikatnie, to prawnie swą własność odbierał.
— Gdy ś. p. nieboszczka pisała to — wybełkotał, — nie była przytomna... w chorobie, wiadomo wszystkim, zwaryowała, było delirium...
— Testament — szepnął suchy — jest na miesiąc przed chorobą sporządzony, ale może być antidatowany.
— Tak! oczywiście! antidatowany!
— Tylko że są świadkowie — dodał doradca, chcąc kasztelana wycofać i trącając go łokciem.
Kasztelan rzucił o stół papierem ze złością.
— Testament jest ważny! zakrzyczał burząc się z gniewu pan Adam; jest ważny i święty!... Pójdziemy z nim przed sądy, a gdy go sądy uznają, bo muszą, naówczas ja go sam zedrę, bo nic od was nie chcę, prócz żebym ztąd wyszedł czysty... Nie przyjmę daru żadnego i nie potrzebuję.
To mówiąc wyrzucił na stół naszyjnik brylantowy, spinkę z soliterem jak orzech laskowy i inne kosztowności, wytrząsł pudełko, w którém zostały tylko papiery, zamknął je, odebrał testament i dodał:
— Temi precyozami, panie kasztelanie, rzucając o stół, rzuciłem ci w twarz — policzkuję cię niemi! Słyszysz?
Wszyscy umilkli, rozstąpili się, a Adam z Jermaszką powoli, z powagą, jakiéj nigdy nie miał w dobréj doli, wyszedł z pokoju... Po drodze spoglądający nań ludzie nie śmieli się już, ale truchleli...
— Niech go tam dyabli wezmą tego chłystka! odezwał się z płaczem zdzieciniały kasztelan — ja nic nie chcę! oddajcie mu to, zanieście za nim! To impertynent, grubianin, on mnie będzie prześladował i nękał. Gońcie za nim!
Ale nikt się tego podjąć nie chciał, i gospodarz zapłakany wysunął się do swych pokojów, wyrzucając suchemu doradcy, że go w taką biedę wprowadził i na wstyd naraził.
Chociaż z honorem wyszedł z tego p. Adam, scena wszakże różnie bardzo opowiadana i tłómaczona rozeszła się po mieście, a nieprzyjaciele Adama starali się mu zaszkodzić opisem wypadku... Większa część łatwowiernych utrzymywała, że klejnoty, które potajemnie zabrał i unosił po śmierci Julii, siłą mu odebrano.
Na pokojach Krystyny tego wieczoru właśnie było świetne zgromadzenie, zawsze z powodu przybycia dostojnego gościa hrabiego de St.-Géron. Wszystko co miał dwór i miasto najokazalszego, najświetniejszego, zebrało się na kolacyę do kasztelanowéj. Kolacye były naówczas bardzo w modzie we Francyi i w Polsce.
Pani domu od dni kilku wyglądała jak odrodzona, jaśniała znowu młodością, wdziękami, dowcipem i umysłem, dla którego najpoważniejsze kwestye nie były niedostępnemi. Podziwiano ją i szeptano sobie, że z temi darami łatwo potrafi sobie męża utraconego zastąpić kim zapragnie. Było już nawet kilku wzdychających, ale dawny ulubieniec jako przybylec z pewnemi prawami pozyskanemi do serca bogini, wszystkich teraz wyprzedził i odsunął. Pierwszeństwo, które mu dawano, było widoczne. Zazdrośni wzdychali, patrząc na piękną Krzysię, która tak się zdawała spokojną i wesołą, jakby wąż zemsty nie opasywał i nie gryzł jéj piersi. A w téj saméj chwili uśmiechając się do gości i kochanka, myślała tylko o zemście; jéj piękność, blask oczu, odmłodzenie, wszystko to rodziło się z tego ognia namiętności, co ją trawił.
Po długiéj i ożywionéj rozmowie o krajach obcych, o podróżach, zwyczajach ludów, w któréj hrabia dowiódł ile widział, przeżył, przewędrował i jak dowcipnie opowiadać umiał, najmniejszéj drobnostce nadając charakter właściwy i znaczenie, — zeszli jakoś na współczesne sprawy, na stolicę, dwór, znajomych. Ktoś się odezwał z nowiną o niebezpiecznéj słabości kasztelanowéj Julii.
— Biedna zagrożona jest, co najmniéj zupełną stratą wdzięków, albo może nawet życia...
Krystyna spytała sąsiada, dosłyszawszy tych wyrazów:
— Cóż to takiego? ospa? Ale czyż to być może! Któż może na ospę chorować?
— Masz pani słuszność, odrzekł głos męzki z daleka: na ospę w tym wieku już się nie choruje, ale umiera.
— O! mój Boże! na cóż tak straszne przepowiadać rzeczy!
— Nie jest to już przepowiednią! zawołał ktoś z cienia niepostrzeżony.
— A cóżby to było? spytała z uśmiechem gospodyni.
— Jest to fakt spełniony... Hrabina Julia przed godziną żyć przestała...
Wiadomość o każdéj śmierci przeraża, tém bardziej gdy przychodzi niespodzianie wśród wesela; natenczas bywa cebrem zimnéj wody wylanéj na głowy rozgrzanym swawolą.
Głuche milczenie ogarnęło salon przed chwilą jeszcze tak ożywiony; anioł śmierci przezeń przeleciał, i chłodne za nim po sercach powiało powietrze.
— Jak to być może! drżącym głosem ozwała się Krystyna spuszczając oczy; ależ jeszcze dziś rano...
— Jeszcze żyła przed godziną... dodał głos z kąta.
Oczy wszystkich zwrócone były na panią domu, która zarumieniwszy się z razu, pobladła... goście poczuli, że po tym dzwonie pogrzebowym wszelka dalsza rozmowa będzie niepodobieństwem, i w milczeniu rozchodzić się zaczęli.
Krystyna zadumana pozostała na kanapie.
Gdy po chwili obejrzała się w koło, zobaczyła tylko jednego opodal u okna stojącego hrabiego St.-Géron’a, który zdawał się oczekiwać na odprawę.
Wstała żywo z siedzenia i podeszła ku niemu.
— Palec boży! zawołała jakby w gorączce: ostatniego obrońcę Pan Bóg mu odbiera; teraz go zgnieść i upokorzyć potrzeba... Pamiętaj — dodała — dałeś mi słowo, oto ręka moja... Nazajutrz po jego śmierci jestem twoją na wieki; ale on musi zginąć, albo zniknąć i pójść precz z tego świata, w którym ja żyję.
— Dość mi twojego rozkazu, rzekł Francuz z dziwnym uśmiechem; spełnię com przyrzekł, ale na to potrzeba czasu. Jestem tu człowiekiem nowym, nie mogę wprost przyjść do niego i położyć mu miecz na gardle; rzecz byłaby nadto widoczna, zbyt wyraźna, żeś pani mnie nasłała na niego. Przygotuję trochę, naprowadzę... zresztą przyjść powinno samo.
— Przyjdzie samo! przerwała Krystyna: bijesz się jak nikt, a o pojedynek łatwo.
— W istocie biję się nieźle! uśmiechając się rzekł Francuz — ale potrzeba wynaleźć powód do spotkania.
— Chciéj tylko...
— Będę go szukał...
— Masz rękę moją... serce od dawna do ciebie należy...
— Bądź spokojna... człowiek ten także umarł dzisiejszéj nocy...
Nazajutrz, gdy po bezsenności ciężkiéj na łożu, które nazwać było można istotnie łożem boleści, dźwignął się pan Adam, ujrzał z podziwieniem u nóg swych na ziemi siedzącego Jermaszkę, z książką od nabożeństwa, a oczyma w niego wlepionemi. Sługa poczciwy czuwał i płakał.... Ta postać pokorna, niepozorna, prawie śmieszna swą naiwnością i prostotą wiejską, pozostała sama jedna przy odepchniętym i pomiatanym człowieku, który już nikogo nie miał na świecie, prócz oddalonéj i zapomnianéj matki. Adam poczuł, że jedyne dziś węzły, co go jeszcze łączą ze światem, z życiem, są te właśnie, które on sam potargał; jedyném dla niego schronieniem był dom rodzicielski, jedynym przytułkiem łono odepchniętéj macierzy. W szczęściu, w powodzeniach, zapomniał był o niéj; teraz ta postać sługi, wysłańca cichego domu, przypomniała mu całą straconą i zatartą przeszłość. Zastygły, zobojętniały, poczuł jakby promyk słońca rozgrzewający mu serce. Czego dokazać nie mogło szczęście, zrobiła niedola: człowiek ten zaczynał czuć i kochać. Wczorajszy gniew i doznane upokorzenia wyrwały go z fałszywéj kolei, wyrzuciły ze świata obcego mu, i choć jeszcze nowych dróg dla siebie znaleźć nie umiał, już ich myślą szukał.
Z wejrzeń Jermaszki widać było, że poczciwy sługa zgaduje myśl swojego pana. Przy najniewdzięczniejszéj postaci, która w nim pokrywała umysł żywy i łatwo przenikający, Jermaszka miał złote serce. Niewtajemniczony w życie swego pana, z drobnych oznak potrafił je odgadnąć: wiedział o zadanych mu ranach, patrzał na upokorzenia, na prześladowanie, nie śmiał się odzywać nigdy, ale z prostotą serdeczną szukał na to lekarstwa i znajdował, że jedne wiejskie zacisze, wyrzeczenie się widoków ambitnych, mogły pana uleczyć. Ale między nim a panem przestrzeń była ogromna: nie śmiał się odezwać, uważano go zawsze w domu za wcale podrzędną istotę, dobrą do posługi, ale głupowatą. Powierzchowność nieszczęśliwa źle o nim uprzedzała; zaczynał od tego każdy, że się z jego niezgrabności naśmiewał. Trzeba było żyć z nim, patrzeć z blizka, aby dobyć z téj bryły nieokrzesanéj drogi kruszec, który we środku był zamknięty.
Kasztelan pierwszy wcale go nie odgadywał: wierzył w serce, nie domyślał się nawet rozsądku i przenikliwości w tym słudze, dla którego świat większy, ludzie téj sfery musieli być nierozplątanemi zagadkami... Trafia się to nieraz na świecie, że ludzie różnych pojęć zmuszeni są żyć obok siebie, i ze swego stanowiska sądzą o towarzyszach podróży; bywa często, że niżsi nietrafnie wyrokują o rzeczach przechodzących ich wyobrażenia, ale szkielet domowego życia, ogólny plan jego, oni często widzą jaśniéj niż ci, co go tworzą. Z wysokich stanowisk życia o niższych sądzi się fałszywiéj, niż z nizkich o wyższych — dla czego? bo na dole sądzi się wedle instynktowych ogólnych zasad i praw natury ludzkiéj, gdy z wysoka bierze się rzeczy raczéj z umówionych konwencyonalnych punktów widzenia. Skala ta ledwie starczy na to, do czego jest zrobiona, a do innych spraw zastosowana, miarą jest całkiem fałszywą. Jermaszka mógł zrozumieć kasztelana, gdy Adam nie był w stanie pojąć swego sługi.
Blady, drżący wstał z łoża p. Adam; przypomnienie wypadków dnia wczorajszego piekło go straszliwie, rumieniło mu czoło, rzucało sercem w piersi, jakby ją rozszarpać miało. Po tém, co się stało, niepodobna było pozostać w Warszawie; ale wprzód należało hardo postawić czoło potwarzy, i uchodzić z placu dobrowolnie, obronną ręką, nie zaś wypędzonemu haniebnie. Adam czuł potrzebę wygadania się, użalenia; potrzebę kogoś, komuby się zwierzył, kogoby spytał, z kimby położenie swe rozważył... Zostawał mu jeden tylko Jermaszka — niestety!
Spojrzał na niego. Bojaźliwy wzrok sługi spotkał smutny wzrok wywołańca.
— Czyś nie chory panie? spytał po cichu.
— Nie — rzekł Adam — alem znękany i zesłabły.
Westchnął, trąc ręką czoło.
— Nie był tu wczoraj pan Floryan?
— A gdzieżby on teraz przyszedł! odezwał się Jermaszka. Ci miejscowi przyjaciele, to do półmiska dobre: idzie to na dymek kuchenny, ale od cierpiącego ucieka. Ani pana Floryana, ani żywéj duszy nie było.
Obaj zamilkli, mierząc się oczyma.
— A! panie mój, panie! rzekł po chwili Jermaszka: gdybyś pozwolił po staremu sobie powiedzieć, jako wiernemu słudze — co my tu robić mamy? po co siedzieć? do czego się męczyć?
— A cóż chcesz bym uczynił? spytał kasztelan.
— Ja to myślę, onoby najlepiéj było powrócić do chaty... szeptał sługa. Małeć to swoje, ubogie, ale spokojne. Po co panu te złociste progi i tyle zabiegów, aby sobie kupić zgryzotę? Ludzie nas nie chcą, i my ich nie pragniéjmy.
Dziwnie spojrzał pan Adam na Jermaszkę, i blady uśmiech przesunął się przez jego usta.
— Mój kochany — rzekł — nie byłeś nigdy żołnierzem!...
— Nie, ono to się nie było, proszę jegomości; ale dużo znałem i widywałem żołnierzy różnych, i ono to się nasłuchało od nich o różnych różnościach, co się tycze wojny... odpowiedział Jermaszka.
— Więc wiesz może — zawołał pan Adam — że gdy żołnierz wyjdzie na plac, a stanie do boju, choćby siły nieprzyjaciela były wielkie, nie godzi mu się uchodzić; potrzeba się bić i ginąć... a przynajmniéj szablę zakrwawić, nim się życie ocali.
Jermaszka słuchał z uwagą.
— Nieboszczyk stryj matki mojéj — rzekł — bo nikogo bliższego nie miałem, proszę jegomości, powrócił bez nogi do domu; otoż gadywał dużo o wojnie. Powiadał, że choć się bił dobrze, to nieraz uchodził, gdy nieprzyjaciel przeważał.... Onoby się też zdawało — dodał — że potrzeba nam także iść powoli odstrzeliwając się, ale rejterować, paneńku... rejterować!
Kasztelan popatrzawszy na niego, głową tylko dał znak, że na jego zdanie przystaje.
— Tak jest — rzekł — ujdziemy i my bijąc się, ale pierzchnąć z placu nie wolno.
— Ani się poddać, i z nieprzyjacielem, który ściga, wchodzić w układy.
— Bądź spokojny! odparł Adam. Ani oni ze mną, ani ja z nimi w żadne traktaty nie wejdę. Dopókim im jako ubogi szlachcic służył po pańskiéj myśli, pókim im schlebiał, dworował, przyjmowali mnie za swojego; gdym zapragnął być sobą, swobodnym, popchnęli mnie!...
Kasztelan mimowoli z żalem się wygadał, ale spojrzawszy na Jermaszkę, zdziwił się sam sobie i powstrzymał. Zdawało mu się, że popełnił niedorzeczność, tak wzniosłe prawdy rzucając człowiekowi, który zrozumieć go nie mógł. Sługa dech wstrzymał, tak był szczęśliwy z tego zwierzenia; instynkt go ostrzegł o myśli pana — spuścił głowę, zamilkł, i po przestanku dopiero zebrał się na odpowiedź.
— Nieboszczyk jegomość — rzekł — zawsze mawiał, że strzelbie, koniowi, kobiecie (z pozwoleniem) i panom nigdy się dowierzać nie godzi. Jedno może wystrzelić, drugie ponosić, trzecie zdradzić, a czwarte... opaskudzić człowieka (z przeproszeniem) kiedy się najmniéj spodziewa. I daćby im już spokój!
— Tak, mój poczciwy przyjacielu, szepnął pan Adam; sam jeden, bezsilny, muszę ustąpić. Ale — dodał nawpół do siebie — pragnąłbym dziś jeszcze więcéj niż kiedy wnijść między nich, zrównać się z nimi nie wiem jaką ofiarą, aby z kolei upokorzyć — i pomścić się!...
— E! proszę jegomości, podchwycił Jermaszka: ono to zemstę lepiéj na Pana Boga zdać, a plunąć na te sprawy. Co nam z niéj przyjdzie? to szatanowi świeczka, a duszy ledwie polizówka. W świecie to ono tak idzie, że co złe, to się samo na sobie mści... Już nic nam, tylko uciekać... proszę jegomości! Albo to nam w Wólce tak źle będzie? albo to chleba a choćby i pieroga zabraknie? albo to głód, albo co? Spokój, święta cisza i swoboda; nikt tam kołków nie przyjdzie ciosać na głowie.
— Mój kochany... począł kasztelan, ale się zaraz wstrzymał. Rzekłbym ci coś, ale ty mnie nie zrozumiesz....
— To nic, proszę jegomości, niech się jegomość wygada, zawsze to lżéj, jakby się w kaszlu flegmę zrzuciło. A może ja też co i skmetuję.
— Wam, mój kochany, takie życie starczy i chleb ten smakuje; ale mnie, com już do innego przywykł, com zakosztował innego... ta cisza, i ten spokój, i te wiejskie rozkosze...
Machnął ręką pan Adam.
— Ono to się trochę rozumie, odparł Jermaszka; ono to i prawda po trosze... Ale co to, proszę jegomości! od prostych a zdrowych rzeczy to choć człek odwyknie, łatwo się do nich przyzwyczai. Na polewkach pańskich przyjdzie rychléj niesmak i znużenie, a chleb razowy zębów nie połamie i nie przeje się nigdy... Warto spróbować.
I zbliżył się Jermaszka, ściskając go za kolana prawie ze łzami.
— Człeczysko to głupie — rzekł cicho — ale są takie rzeczy, że się ono rozumie, jak nie głową to sercem, proszę jegomości. Ej! ej! posłuchajcie dobréj rady choćby od głuptaska, wracajcie na swój zagon, do staréj matki: zobaczycie, że wam się serce uleczy, a pamięć wyzdrowieje... Cożeście tu mieli za szczęście? a ile bolu!
W téj chwili zapukano do drzwi. Pan Adam zdziwiony, bo się już nikogo nie spodziewał, z jakąś iskierką nadziei zwrócił się ku drzwiom; prysnęły przed nią wszelkie postanowienia, z pośpiechem gorącym zawołał:
— Proszę!
Blady jak ściana wcisnął się raczéj niż wszedł do pokoju pan Floryan zwany Malutą, ale... o! quantum mutatus ab illo — jak zmieniony do niepoznania! Owo pokorne człeczę, co się w szczęśliwszych czasach tak nizko kłaniało panu kasztelanowi, w progu już znać było, że za łaskę i ofiarę miało sobie to, iż go teraz przyszło opuszczonego nawiedzić. Jakiś snadź ważny powód napędził go pod drzwi niedoli. On, co z taką wymuszoną pokorą zawsze spotykał Adama, stał teraz zafrasowany nie wiedząc od czego począć; ale gdy się Jermaszka czując, że im zawadza, wysunął — pokłonił się i odezwał głosem, którego nastroić do okoliczności nie umiał:
— Cóż się to stało kochany kasztelanie, wczoraj tam, u ciała nieboszczki? Jakaś brzydka awantura? Całe miasto mówi o jakiéjś scenie, ażem się tu przybiegł poinformować!.. Mówiąc szczerze, zawsze mnie obchodzi wszystko, co go dotyka.
— Nie mam ani co taić, ani się z czego tłómaczyć, odparł pan Adam. Rzecz bardzo prosta: byłem wychowańcem, jakby przybraném dziecięciem kasztelanowéj nieboszczki; powzięła ona myśl niepotrzebną zostawienia mi po sobie resztek swojego majątku, których mąż jeszcze nie zmarnował. Była bezdzietna i w prawie rozporządzania tą częścią fortuny, jaką mi legowała... W chwili jéj zgonu, oddano mi nieprzytomnemu prawie szkatułkę, którą kazała mi wręczyć natychmiast. Nie wiem kto podszczuł kasztelana, by mnie pod pozorem, iż przywłaszczam sobie jakieś jego mienie, wychodzącego zatrzymał. Stało się to publicznie i w sposób niegodny człowieka, który się tego dopuścił w obec niezastygłego jeszcze ciała swéj żony... Dobyłem sam ową szkatułkę, nie wiedząc co w niéj jest. Okazał się formalny testament, ale go zdarłem i odrzuciłem. Nie przyjmę nic!.. nic nie chcę!...
Floryan słuchał zdziwiony i niedowierzający.
— Tak to było? zapytał z wolna.
— Tak jak ci mówię, ani mniéj, ani więcéj.
— A cóż pan myślisz począć z sobą daléj... potém?
— Zapewne opuszczę Warszawę...
— Ale dokądże?
— Tego jeszcze nie wiem; namyślę się.
Pan Floryan podumał także chwilę.
— Życzliwym jego sługą zawsze będąc, nie wiem co już radzić — rzekł. A król?
— Król w téj chwili nie ma dosyć siły, by jednego prześladowanego poddanego swego wyratował — odparł pan Adam.
— Więc kwitujecie z naszego świata, i nie myślicie już więcéj szczęścia próbować? spytał Maluta.
— Nie myślę, rzekł kasztelan. Ale czekajcie! nie sądźcie, abym znowu tak stchórzywszy miał uciekać... Zostanę tu jeszcze czas jakiś, pożegnam was, odejdę, gdy wybije moja godzina, którą sobie sam naznaczę....
Wyrazy te wyrzekł z pewnością siebie, która zastanowiła Malutę. Pan Floryan domyślał się pod nią skrytéj jakiéjś siły, nie mogąc zrozumieć jéj pochodzenia. Spojrzenie badawcze w oczy kasztelanowi nic go nie nauczyło. Pierwszy raz w tym człowieku dobadawszy się energii, spokorniał przed nią. Zwykł był wszelką siłę szanować.
— A no, tak! zawołał. To bardzo dobrze! to wybornie! należycie! ślicznie! Ja zawsze utrzymywałem, że pan kasztelan potrafisz z tego wybrnąć z honorem!...
— I możecie być o mnie spokojni, odparł dumnie pan Adam: potrafię się wyrzec wszystkiego i wzgardzić tém, co mi wczoraj wysokiéj zdawało się ceny.
— A nie byłożby innego wyjścia nad wzgardę? spytał kusiciel z uśmiechem.
— Nie widzę, rzekł pan Adam.
— Chwytając się tych, co ludzi potrzebują — poddał Maluta.
— Kogo? mów jaśniéj! Kto mi wyciągnął rękę? kto mi dał dowód, że na niego liczyć mogę? Nikt!..
— No! no! o tém potém, jeszcze może — zabełkotał Floryan — swojego czasu pomówimy.
Kasztelan zamilkł obojętnie. Chłód jego pozorny, ale dobrze odegrany podraźnił Floryana; nie rozumiał już nic, widział jakieś nadzieje, których odgadnąć nie umiał. Spróbował odgrzebywać, zaczepiał w rozmowie o parę rzeczy, o króla, o ambassadorów, ale p. Adam milczał posępny.
— Cóż tu tak WP. Dobrodziéj siedzieć będziesz sam w domu? odezwał się w końcu. W światby wynijść należało, jeżeli mi radzić wolno.
— Po co? zapytał kasztelan.
— A no, choćby się rozerwać i czarne myśli rozpędzić...
— Nim nawet ta, któréj winienem wszystko, została pogrzebiona?
— Zdaje mi się, że niepotrzeba, aby go ludzie posądzali czy to o żal zbyt wielki, czy o stosunki zbyt ścisłe — cicho odpowiedział Maluta.
Kasztelan ruszył ramionami.
— Niech sobie myślą i mówią co chcą... Ona stanęła przed sądem bożym, ja powinienem znieść wszystko... Zostaw mnie pan samemu sobie.
Słowa te wyrzekłszy z goryczą, kasztelan padł w krzesło, a Maluta widząc go pogrążonym w zadumie, wysunął się po cichu. Był on widocznie szpiegiem wysłanym na wzwiady, ale się o niczém nie dowiedział prócz smutku, którego się mógł łatwo domyślić, nie widząc go nawet.
Długą chwilę ciszy przerwał mały szelest, w którym się łatwo było dorozumieć Jermaszki. Po pierwszéj z nim rozmowie, kasztelan czuł dla niego jakąś ufność; on jeden jaśniejszą drogę wśród tych manowców mu wskazywał. Zwrócił się do niego, ale oczyma tylko; sługa także poglądał na niego z niewysłowioną czułością.
— Panie! ach panie mój! ozwał się po chwili: jedźmy! wracajmy!
— Pojedziemy, powrócimy! rzekł Adam. Czekaj! wybije godzina, stanie się czegoś chciał; nie miłoby mi tylko było, aby sądzili, żem uciekł przed nimi.
— Niechby się ono sobie myślało coby chciało! westchnął sługa; a nam co po tém, co się tam tym trutniom w głowie kręci!
Zamilczał pan Adam. Sługa także zamilkł z pokorą, i po chwilce znowu się wysunął, zostawiając go w samotności, któréj potrzebował.
Łatwo się dorozumieć, jakim plotkom i powieściom wypadek w domu kasztelana O.... dał początek. Opowiadano sobie na ucho całą scenę u łoża śmierci, malując ją najjaskrawszemi barwami. Otaczający Krystynę najgorliwsi byli w roznoszeniu wiadomości przykrojonych do ich usposobień, i nie żałowali w nich Adama, którego rolę starano się jak najpoczwarniejszą uczynić. A tak niewiele potrzeba, by prawdę nawet zachowując w osnowie, zmienić jéj znaczenie!... Przyjaźniejsi Adamowi milczeli, nie mieli czém zbijać tych baśni. Żona tryumfowała.
Nadszedł dzień pogrzebu Julii, na który nawet zapraszającéj karty nie posłano panu Adamowi, ale kareta jego poszła wszakże za żałobnym orszakiem, i on sam w niéj pojechał, smutny, przybity... Widzieli go ciekawi; to dało znowu powód do różnych tłómaczeń i gawęd.
W ogóle wszystko się teraz odsuwało od Adama. Opuszczali go jedni po drugich, a staraniem Krystyny pustynia roztaczała się coraz szerzéj; codzień przekonywał się mocniéj, że mu już nikt nie pozostał prócz zajadłych nieprzyjaciół i garstki obojętnych. Od śmierci Julii nikt do drzwi jego nie zapukał, p. Floryan przyszedł raz, chciał wybadać i nie pokazał się już więcéj.
Pan Adam siedział w domu, był parę razy w zamku, ale nie miał szczęścia oglądać twarzy królewskiéj, a na listowne domagania się audyencyi, król odpisał wprawdzie bilecikiem własnoręcznym, obwinąwszy gorzką pigułkę pięknemi słówkami, ale dał mu do zrozumienia, że nie mogąc nic zaradzić, nie chce go próżnemi łudzić nadziejami.
W przypadkowych przechadzkach spotykał ludzi, co mu się z daleka kłaniali, ale wszyscy prawie szybko uchodząc, zdawali się unikać rozmowy i zbliżenia, lub znacząco odwracali głowę, aby nawet nie oddać ukłonu....
P. Adam gorzko się uśmiechał. Zrozumiał wreszcie, że mu tu nic nie pozostało do robienia.
Tak zbiegło kilka tygodni... W gazetach holenderskich ukazał się (bez nazwisk osób wprawdzie) opis jego historyi i historyi miłości Julii dla niego, krzywdzący dla niego szczególniéj i widocznie przesłany z Warszawy. Nie wiadomo czyja ręka podrzuciła mu ten numer niby pocztą przesłany, aby poczuł cios, który mu zadano.
Rozdraźniło to Adama do tego stopnia, że natychmiast ukropem i żółcią napisaną odpowiedź przesłał do téj saméj gazety, i sowicie opłaciwszy umieszczenie, gdyż takich przysmaków druk na wagę złota okupować było potrzeba — miał przyjemność czytania wkrótce swéj odpowiedzi, któréj liczne egzemplarze sam po Warszawie rozrzucić się starał. Nie spodziewano się w obozie przeciwnym, aby mógł tak śmiało wystąpić. Artykuł Adama podyktowała rozpacz: odsłonił on wiele rzeczy niespodzianych, i straszliwą wrzawę wywołał między przyjaciołmi Krystyny, która udawała, że o zaczepce wcale nie wie. Adam nie kryjąc się wcale z autorstwem odpowiedzi, zapisał swoją ręką egzemplarz dla żony przeznaczony, i swoją go zamknął pieczątką.
Kończył się on temi słowy: „Smutna ta i wstrętliwa historya, któréj prawdziwy rys podajemy dla odparcia zupełnie fałszywych powieści, przez interesowane do ukrycia istotnéj prawdy osoby rozgłoszonych po dziennikach. Nie dajemy jéj obszerniéj z dowodami i szczegółami tym razem; jest ona tak rozciągła i tak nieprawdopodobna, że potrzebuje być koniecznie popartą usprawiedliwiającemi aktami. Jeżeli okoliczności wymagać tego będą, aby prawda w całym blasku odkryta została, a oszczercy zawstydzeni, wydrukujemy ją naówczas w Amsterdamie, i jesteśmy ku temu przygotowani. Posłuży ona za dowód zepsucia społeczeństwa młodego, pełnego życia i gwałtownemi poruszanego namiętnościami i t. d.“
Nazajutrz po wysłaniu tego numeru gazety holenderskiéj do Krystyny, pan Adam cały dzień spędził samotnie, nikogo do siebie nie kazał wpuszczać, co Jermaszka jak najściśléj spełnił do wieczoru. Późno już dosyć zafrasowany przyszedł wszakże oznajmić panu, że Floryan domaga się gwałtownie widzenia z nim koniecznie i bez zwłoki.
Z tego jednego już wnieść było łatwo, że Maluta, który wprzódy inne miał rachuby na kasztelana, teraz przeszedł do obozu żony i stał się jéj narzędziem: zrozumiał to pan Adam, lecz postanowił udawać, że się niczego nie domyśla... Istotnie Krystyna go znowu wyprawiła dla wyszpiegowania dalszych zamysłów męża.
Floryan chcąc się koniecznie do dawnego wkraść zaufania, wszedł pokorny; domyślał się, że pokorą z człowiekiem tak dumnym jak kasztelan, wiele w chwili opuszczenia i zaparcia przez wszystkich zrobić można.
Skłonił się po staremu bardzo nizko, począł go ściskać, wpatrywać się w jego zbladłe lice, użalać nad wymizernieniem.
— O miły Boże! jakże to pan kasztelan wyglądasz! zawołał łamiąc ręce; doprawdy, aż mi strach o jego zdrowie... Trzebaby się przejechać, rozerwać.
— Nie tylko przejechać, ale wyjechać, odparł kasztelan. Jak tylko pokończę co tu jeszcze mam do czynienia, wyruszam.
— No! a nie możnaby wiedzieć pokornemu słudze — dokąd?
— To moja tajemnica.
— A! jeżeli tajemnica, nawet dla oddanego mu całą duszą człowieka, to się już nie śmiem domagać.
Mimo tego zapewnienia p. Floryan wyglądał na dziecko, które dla tego się tylko nie napiera i mówi o swéj grzeczności, aby mu upragnione dano ciasteczko.
Oczy jego błądziły po papierach rozrzuconych na stoliku kasztelana, i padły zaostrzone ciekawością na ów numer gazety, zawierający ustęp, o którym wspominaliśmy.
— A! a! widzę, że i pan to już masz, rzekł biorąc w rękę. Dużo o tém mówią w mieście. Coż pan sądzisz?
— Rozumiesz, iż za nadto interesowany jestem w téj sprawie, nie mogę bezstronnego dać zdania; ale cóż mówią ludzie?
— Różnie różni. Świat jest zawsze rad skandalom... to łakocie.
— Wywołano to zaczepką nieprzyzwoitą, rzekł kasztelan. Musieli się wyzwani bronić jak mogli... Nie trzeba było wilka wywoływać z lasu.
— Najwięcej wszystkich intryguje ta w końcu obietnica — dodał uśmiechając się p. Floryan — owéj książki całéj o... wypadkach już zapomnianych... Miałożby to w istocie przyjść do skutku?
— Dla czegożby nie?
— Więc to nie próżna groźba tylko?
— A na cóżby się ona przydała?
Maluta chodził po pokoju, zaglądając po wszystkich kątach niespokojny.
— Skazałeś się kochany kasztelanie na taką samotność... rzekł w końcu. Tego, jeżeli przyjmiesz moją głupią, ale serdeczną radę, nie pochwalę. Chcąc walczyć potrzeba, czoło nastawić, a nie kryć się w kącie. To zła rachuba i rzecz sama z siebie denerwująca. Ludzie zawsze łacniéj obwiniają tych, których nie widzą, którzy się im nie bronią, słuchają jednéj strony tylko. Łatwiéj ich nakłonić niż się zdaje, ale potrzeba na to popracować.
— Wiem ja to wszystko, rzekł pan Adam, alem jaszcze na sobie wymódz nie potrafił powrócić nieco do tych ludzi, którzy tak łatwo obeszli się i obchodzą bezemnie... Żywéj duszy nie widziałem, nikt się nawet o mnie dowiedzieć nie przyszedł.
— A! przepraszam, przerwał Floryan: komandor sam mi mówił, że tu parę razy kartę wyrzucił.
— Nic o tém nie wiem.
— Zdaje mi się, że ten nieokrzesany niedźwiedź litewski, którego kasztelan trzymasz na straży, odprawia wiele osób, nie dając nawet o nich znać panu kasztelanowi.
— To być może, i wdzięczen mu za to jestem, bo ten jeden niedźwiedź mnie kocha.
Pan Floryan się uśmiechnął.
— Szanowny panie — rzekł słodziuchno — jesteś niesprawiedliwym, nie mówiąc już o innych, choćby dla swojego sługi wiernego, jakim ja mam być zaszczyt...
Kasztelan odpowiedział ust skrzywieniem dwuznaczném, skłonił głowę, wiedział co trzymać o tém przywiązaniu.
— Nie śmiałem być zbyt natrętnym, ale w sercu...
— O! dziękuję, dziękuję ci, kochany panie Floryanie.
— No! a do komandora też nie myślicie choć zajrzeć? Mnie się zdaje, że należałoby, wypadało i potrzeba... rzekł Maluta widząc, że oświadczenia i czułości nie idą.
— Jużcić zapewne będę z pożegnaniem...
— Chodźmy dziś, jest mały wieczorek przyjacielski...
— Jakoś nie mam ochoty...
— Namawiam, rozrywka, dystrakcya, potrzebne, konieczne.
— Nie chce mi się.
— Potrzeba się przemódz.
— Późniéj... kiedyś... zobaczymy.
— Będę natrętnym, rzekł pan Floryan: przyjadę pod wieczór i zabiorę pana gwałtem. Leonina zaśpiewa, a tęskni biedaczka po panu.
— Ja po niéj nie.
— Osobliwsza obojętność! tak śliczna, urocza dziewczyna.
— Serce mam żałobą okryte.
— Kwiatek na czarném tle, doskonale się wydaje, szepnął z uśmiechem Maluta i odchrząknął znacząco.
— Nie lubię kwiatków, więdną zbyt prędko.
— Ale pachną i bawią oko.
Rozmowa się przerwała, ale po kilkakroć uparcie na jeden przedmiot naprowadzając, p. Floryan tak zmęczył kasztelana, że w końcu wymógł na nim obietnicę, pojechania tegoż dnia do komandora. Słowo, które nareszcie wyrwał gwałtem prawie panu Adamowi, zdawało się go cieszyć niepomału, jakby wielkie otrzymane zwycięztwo. Zacierał ręce, całował kasztelana, dowcipował, uśmiechał się, oświadczał z przyjaźnią, niezłomną i wybiegł nareszcie, zapowiadając po kilkakrotnie, że wieczorem zajedzie po kochanego kasztelana.
Nie z wielką ochotą wybierał się na ten wieczór pan Adam, nie chciał się na świat pokazywać, wiedział ile mu to nieprzyjemności sprowadzić może, ile osób nieżyczliwych spotkać będzie musiał; ale słowo się rzekło, zresztą dziwna jakaś na drobne sprawy objęła go obojętność.
Gdy o umówionéj godzinie przybył pan Floryan z wysoko i starannie ułożonym tupetem, szpadką u boku, w aksamitnym fraczku, w trzewikach na wysokich obcasach, wyglądający jakby wzięta z dziennika francuzkiego karykatura, kasztelan dał mu się pociągnąć, nie opierając się więcéj, nie myśląc prawie co czyni.
Przed mieszkaniem komandora stały już mnogie powozy, wieczór zapowiadał się bardzo świetnie. Gospodarz powitał przybyłego bardzo grzecznie i uprzejmie, troskliwie dopytując o jego zdrowie, poczém odciągnięty zaraz odszedł na stronę. Kasztelan ujrzał się otoczony od dawna mu obcym tłumem, którego oczy zaostrzone ciekawością, ze wszech stron zwracały się na niego. Przybrał minę prawie pogardliwą, obojętną, nie myśląc się narzucać nikomu. Może téj postawie był winien, że parę figur mniéj wybitnych, zbliżyło się do niego przez ciekawość. Kasztelan mówił głośno i odegrywał dosyć dobrze rolę człowieka, któremu sprawy i ludzie dosyć są obojętni, — odzywał się o nich niemal z lekceważeniem.
Po fizyognomiach poznać było łatwo, że jednych to dziwiło, drugich rozdraźniało; szeptano po kątach z przekąsem, spoglądano na niego wyzywająco. Przepływając wszakże po kilkakroć te tłumy, kasztelan szczęśliwie się przez nie przebijał, niezaczepiany wyraźniéj po drodze; zdawało mu się nawet, że ten wieczór przejdzie dosyć spokojnie i zostawi tylko po sobie wspomnienie pierwszego wystąpienia o swéj sile, po dłuższéj żałobie i odosobnieniu.
Wśród dosyć licznych gości, szczególniéj odznaczał się jeden, około którego najwięcéj skupiali się przytomni, przy którym najpilniéj zabiegał gospodarz, — cudzoziemiec ogorzały, niepiękny, niezbyt już młody, ale ubrany wytwornie, śmiały i gadający za trzech. Spojrzał on kilkakroć z ukosa na kasztelana z wyraźną niechęcią i wzgardą. Wzrok jego nawet zbyt może często zatrzymywał się na nim. Ten człowiek, którego twarzy dawniéj gdzieś widzianéj przypomnieć sobie nie mógł pan Adam, jątrzył go i wyzywać się zdawał. Napróżno usiłował przywieść na pamięć, kędy go i kiedy mógł widzieć? Draźnił go sobą jak zagadką, nie było się kogo zapytać o niego. Pan Floryan wprowadziwszy na pokoje kasztelana, zaraz się jakoś zaszył w kątek i odszukać go już nie było podobna.
Wzrok pana Adama niespokojnie badał tę twarz, któréj oczy nawzajem szukać go i mierzyć się zdawały.
Po kilkakroć usiłował spytać o tego cudzoziemca, którego obejście, śmiałość, głośne przechwałki i dowcipy zwabiały nieustannie ciekawych do koła. Postanowiwszy wreszcie mordującą go przebić tajemnicę, począł kasztelan szukać pana Floryana, i znalazł zamyślonego, w cieniu, smutnego, z miną stworzenia, które popełniwszy psotę jakąś, czuje, że go za nią czekają razy.
— Dobrze — rzekł — żem cię przychwycił nareszcie. Mówże mi, co to jest za figura nieznośna, ten — ten, widzisz go tam, ogorzały jakiś Gaskończyk? Przysiągłbym, że go już gdzieś widziałem.
Francuz stał bardzo blizko, ale Maluta udał naprzód, że go nie zna, co było zupełném niepodobieństwem, bo pan Floryan znał wszystkich. Było to jego powołaniem.
— Jak to! ty? tybyś kogo tu nie znał i siedział spokojnie? zaśmiał się pan Adam.
— Ale to nowy jakiś przybysz... dalipan, nie wiem, chyba pójdę na wzwiady.
To mówiąc wymknął się pan Floryan, ale już więcéj nie wrócił, a kasztelan zniecierpliwiony, musiał zadać pytanie jednemu ze znajomych, który nazwiska cudzoziemca nie pamiętał, wiedział przecię, że od niedawna jest w Warszawie, że chce wstąpić w służbę Rzeczypospolitéj, i że król JM. niezmiernie go polubił.
Na tém badaniu przeszedł czas do wieczerzy, która na chwilę tylko poprzedziła grę, wkrótce rozpoczętą w salonie białym.
Kasztelan, który tu parę razy wyszedł wygranym, nie mógł się teraz przyzwoicie uwolnić od gry choć niewielkiéj, i przystąpił z innymi do stolika.
Z razu gospodarz sam ciągnął bank, ale po niejakim czasie dozwolił przybyłemu Francuzowi zastąpić siebie, aby mógł pokazać pewną w grze modyfikacyę świeżo przyjętą we Francyi. Hr. de St.-Géron (gdyż on to był nie kto inny) wyrzucił na stół tysiąc czerwonych złotych i rozpoczął grę.
Kasztelan, który stał przy stole, wyzwany urągliwém spojrzeniem Francuza, nie mógł się powstrzymać od walki. Pierwszy raz w życiu żyłka w nim do gry zadrgała, obudziła się chęć upokorzenia tego impertynenta, który go widocznie swym wzrokiem i postawą zaczepiał i wywoływał. Obliczył myślą to co miał w domu, i rzucił na kartę 500 czerwonych złotych.
Nieznajomy przypatrzywszy się stawce dziwnie przymrużonemi oczyma, uśmiechnął się szydersko, co jeszcze bardziéj rozjątrzyło kasztelana. Zarumieniony ręką drżącą podsunął swą kartę, ale St.-Géron udawał jakoś, że jéj nie widzi. Po kilku przeciągnieniach, kasztelan nie miał przy sobie więcéj gotówki, zerwał się i pobiegł do gospodarza.
— Nie spodziewając się grać — rzekł do niego — nie wziąłem z sobą więcéj nad pięćset czerwonych złotych, które już przegrałem. Będziesz łaskaw zrobić mi kredyt na drugie tyle?
— A! z największą chęcią, zawołał komandor, śpiesząc do trzymającego bank, któremu coś począł szeptać na ucho.
Z wielkiém podziwieniem pana Adama, St.-Géron zmierzył go wzrokiem dumnym i potrząsł głową, wyraźnie odmawiając kredytu. Komandor pobladły przybiegł do kasztelana.
— Jestem w rozpaczy, rzekł; mój chwilowy wspólnik odmawia kredytu, nie panu, ale z zasady wszystkim; a ja... le croiriez-vous, w téj chwili jestem a sec... Co tu począć?
Kasztelan zadrżał dotknięty boleśnie, ale się zbliżył do stołu, szukając około niego pana Floryana, aby go do domu posłać po pieniądze... Maluty nie było, i nikogo lepiéj znajomego, do któregoby się można zwrócić; jechać sam nie mógł, boby to i zbyt wiele czasu zabrało, i wyglądało na jakąś ucieczkę. Opierając się więc o stół, odezwał się głośno do Francuza:
— Za pozwoleniem... przegrałem pięćset czerwonych złotych. Mogęż pana prosić o godzinę kredytu na summę równą pierwszéj przegranéj?
St.-Géron zdawał się z razu nie chcieć nawet zrozumieć, że pytanie do niego się stosowało, potém usta ułożył pogardliwie, potarł czoło i rzekł sucho:
— Nie mam zwyczaju przy grze dopuszczać kredytu, to za daleko prowadzi. Tém mniéj kredytuję tym, których nie znam... lub — dodał ciszéj — co mi są nadto znani.
Ostatnie słowa, wyrzeczone zniżonym głosem, wszyscy wszakże usłyszeli. Była to wprost obraza honoru; kasztelan nie mógł tego puścić bezkarnie.
— Mości panie, rzekł: za takie słowa krwią się płaci. Ja także nie myślę mu kredytować.
— Krwią? — podchwycił Francuz obojętnie — c’est selon, jeżeli się ma do czynienia z ludźmi, których krew naszéj jest warta.
Adam zawrzał, i jak stał, garścią kart rzucił Francuzowi w oczy; ale w téjże chwili St.-Géron rękawiczką drasnął go po twarzy.
Rozruch w mgnieniu oka powstał niesłychany, ale tłum natychmiast rozdzielił zwaśnionych, nie dopuszczając starcia, które się gotowało. Francuz krzyczał i śmiał się odgrażając, kasztelan miotał się jak opętany, chcąc go rozedrzeć natychmiast.
— Co mi tam WPanowie mówicie o pojedynku! krzyczał St.-Géron: są ludzie, z którymi się przecię nie pojedynkuje... Wyzwanie!! nie pojmuję wyzwania tego jegomości. Kijem go pachołkom obić każę na rynku, i będę miał satysfakcję, ale bić się z nim!
Słowa te dosyć głośno wyrzeczone, do wściekłości przywiodły Adama, który już sam potém nie wiedział jak się znalazł w powozie, i pędem odwieziony został do domu w stanie ducha, którego odmalować niepodobna. Był na pół szalony. Wyrywał sobie włosy z głowy, pienił się, rzucał, nabijał pistolety, mierzył niemi w piersi własne, wybiegał na ulicę, nie wiedząc co czyni. Jermaszka ledwie go od ostateczności jakiéj potrafił utrzymać.
Nierychło potrafił oprzytomnieć, i choć noc była, namyśliwszy się pojechał do mieszkania jednego z tych ludzi, którzy z pojedynku czynili rzemiosło, i czekali tylko jakiegoś zajścia, aby w niém grać rolę pośredników i popleczników więcéj dającego.
Człowiek, do którego udał się kasztelan, słynny był sam z szermierki i strzelania, sługiwał dawniéj wojskowo we Francyi i w Saksonii, a na starość z odwagi swéj i znajomości praw honorowych uczynił professyę. Nie było spotkania, w którémby półkownik Ballandier nie miał jakiegoś udziału. Z powierzchowności i obyczajów był to pospolity bardzo awanturnik, z czerwonym nosem, z wąsami pół-łokciowemi, suchy, barczysty, ogromny, trzymający się prosto, z rękami jak dwie patelnie. Pokorny z możnymi, Ballandier nie robił ceremonii z tymi, dla których worka i stosunków nie czuł poszanowania. Historya kasztelana już jakimś cudem do niego była doszła, tak, że gdy pan Adam dobił się do niego prosząc o radę, znalazł go choć udającego niewiadomość, ale już widocznie uprzedzonego.
Ballandier przyjął go siedząc na łożu, rozebrany, z krótką fajeczką w ustach, okryty tylko kołdrą wełnianą, z pod któréj wisiały nogi obnażone, muskularne, okryte bliznami i niedźwiedzim włosem... Wyglądał zupełnie na Don Kichota.
— Co począć? pytasz mnie panie kasztelanie, — rzekł zimno — tu nie ma co robić: jutro pójdę do hrabiego spytać, czy przyjmuje pojedynek? a jeśli odmówi...
— Jeśli odmówi? podchwycił kasztelan.
— Możesz go pan kazać obić na ulicy.
— A on?
— A on broniąc się, może panu w łeb strzelić.
— Jednakże odmówić nie powinien, nie może... zmusimy go, jest przecię trybunał honorowy, przed który go pozwać mam prawo, aby się tłómaczył dla czego mi odmawia.
— Tak jest; mógłby być urządzony podobny trybunał honorowy, rzekł Ballandier. Ale wprzódy trzeba się z nim rozmówić. Więc jutro.
— Nie jutro, ale natychmiast! odrzekł kasztelan, kładąc rulon studukatowy na kolanach pułkownikowi, bo z nim żadnéj nie było ceremonii co do oznak wdzięczności. Brał co mu dawano, nie marszcząc się wcale... z tego żył.
Ballandier podjął rulon, zważył go w dłoni, wsunął pod poduszkę i powoli rzekł zimno:
— A no, to i zaraz, jeżeli każecie.
— Czekać będę na odpowiedź u siebie, naprzeciw zamku... Jeżelibyście nie zastali go w domu, pojedziecie szukać; jeżeli się zamknie, każecie wybić drzwi na mój rachunek, ja odpowiem... Sprawa nie cierpi zwłoki... trzeba się obmyć, aby brud nie przyrósł.
Rzuciwszy fajeczkę na stół, półkownik wsunął ogromne swe łapy w pantofle, obwinął się kołdrą i począł natychmiast odziewać naprędce.
— Półkowniku — zawołał odchodząc kasztelan — spraw się tak jak proszę, a będziesz ze mnie rad.
— Nie wątpię o panu, chciejcie nie wątpić o mnie.
Kasztelan przynagliwszy jeszcze o pośpiech swego wysłańca, odjechał do domu, ale tu nie spoczął, chodził od okien do drzwi, od drzwi do okien, wysyłając sługi, wyglądając z najżywszą niespokojnością powrotu półkownika.
Nierychło go się doczekał, a usłyszawszy ciężki i powolny chód jego, wybiegł naprzeciw niemu aż na wschody.
— Cożeś zrobił? zakrzyknął.
— Czekaj pan, odrzekł Ballandier: chwila cierpliwości; należy mi się najprzód szklanka wina.
Zadzwoniono o wino, Ballandier siadł w fotelu, nogi wyciągnął, głowę spuścił na piersi.
— Czekam, cożeś pan zrobił?
— Otoż nic! odezwał się po długiém milczeniu półkownik: ten szaleniec stanowczo odmawia nam pojedynku, w sposób taki, że nawet słów jego powtórzyć nie mogę. Pozostaje więc kij, nic więcéj.
— Ale przyczyna?
— Mówię, że nie potrafię powtórzyć przyczyny.
Kasztelan zaciął usta. Ballandier siedział, pił, ale już rozmowy nie było. Do kogo się udać? co począć? Adam nie wiedział już, w głowie mu się mąciło i zawracało. Z kąta ciemnego patrzał na te boleści Jermaszka i szarpał sobie włosy z głowy, nie umiejąc nic na to poradzić.
Po długich gorączkowych rozmysłach, kasztelan nagle otworzył szkatułkę, wysypał z niéj złoto, które brzękło w pole jego sukni, i podszedł niosąc je do Ballandier’a.
— Patrz! zawołał drżący: jest to wszystko co mam... Chcesz mi dopomódz, abym się pomścił... daję ci...
— Jest to bardzo piękna rzecz — odparł awanturnik, mierząc kupę okiem chciwém, — jest to rzecz bardzo piękna, ale gdy idzie o datek i pieniądze, potrzeba rachunku, kochany panie... Ile mi tedy pan dać możesz?
— To co mam, jest tu przeszło tysiąc dukatów.
— Cóż to jest tysiąc dukatów? odparł Ballandier. Tysiąc dukatów?... Procent od tysiąca dukatów wynosi, jeżeli się nie mylę, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... ja potrzebuję najmniéj pięćset, żebym żył; a jeżeli panu pomogę przeciwko temu człowiekowi, stracę całą klientelę.
— Dla czego?
— Dla tego, że tu nie o tego jednego kiepskiego Francuza chodzi — odparł rozgrzany winem i pobudzony do szczerości półkownik, — tu idzie o całą familię rozjątrzoną na pana, któréj szampionem jest ów Francuz... A jeżeli panu było trudno się jéj oprzeć, cóż mnie?... Pozabijać ich wedle reguł, wszystkich do nogi nie mogę. Schowaj pan te pieniądze...
— Cóż mi radzisz? rzekł kasztelan, dolewając drżącą ręką wina machinalnie, a złoto wysypując po stole i po podłodze.
— Co radzę? Radzę mu jak psu w łeb strzelić; a że to kryminał, zwłaszcza pod bokiem króla i sejmu, więc potém z tém złotem, którego niewiele jest, uciekać w świat... Ja od pana już grosza nie wezmę więcéj, bo miałbym na sumieniu. Trzeba to zebrać skrzętnie... na złą godzinę. Szczerze mi żal, żem nic nie zrobił, że z téj sprawy z honorem i czysto wyjść nie można... Adieu!
To mówiąc, dopiwszy wina do ostatniéj kropelki, Ballandier włożył czapkę na głowę i powoli odszedł; a kasztelan pozostał jak wryty w ziemię. Jermaszka pełzając po podłodze, po jednemu zbierał dukaty.
W parę godzin potém kasztelan otulony płaszczem wymknął się z domu, kryjąc dwa pistolety pod połą. Jermaszka niespokojny wybiegł za nim, śledząc go z dala mimo zakazu.
Pan Adam błądził z razu po ulicach bez celu, potém siadł gdzieś w progu kamienicy trąc czoło, i chodził znowu i zaglądał w różne miejsca, aż na ostatek nie wiedząc dobrze co czynić, zapukał do drzwi Leoniny, która mu na myśl przyszła... jak? sam nie rozumiał.
Godzina była bardzo spóźniona, ranek prawie, niełatwo dostukał się do bramy; bicie wszakże gwałtowne rozbudziło stróżów, a pieniądze pootwierały drzwi i doprowadziły aż do mieszkania Włoszki.
Sługi poprzestraszane niełatwo się zgodziły dać wiedzieć pani o tak niespodziewanym gościu, któremu z razu odmówiono przyjęcia. Kasztelan napisał na kartce, że sprawa gardłowa, że idzie o życie, i zmusił Leoninę, aby wyszła do salonu. Cała ta scena przeciągnęła się do białego rana, bo Włoszka, gdy już postanowiła wyjść, musiała się ubierać, a ubiór kobiety, któréj sen przerwano, która chce być piękną, trwa długo.
Po nieskończenie długiém oczekiwaniu, ukazała mu się nareszcie. Pan Adam żywo podbiegł do niéj.
— Przychodzę do ciebie z dziwną prośbą — rzekł; — ale powiem ci wszystko w dwóch słowach, aby cię długo nie męczyć. Jestem śmiertelnie obrażony przez człowieka, który mi najpodléj odmawia zadosyćuczynienia... Byłaś dla mnie zawsze dosyć przychylną... chcesz mi dopomódz do zemsty? tyś Włoszka, ty ją musisz rozumieć?
— Do zemsty? — spytała drżąc kobieta — ja panu? w jaki sposób?...
— Najłatwiéj — rzekł kasztelan, który widocznie był na pół obłąkany, co z saméj myśli, jaką powziął, najlepiéj się okazywało, — oto tak: tyś cudownie piękna, twym wdziękom nikt się oprzeć nie potrafi...
Leonina połechtana uśmiechnęła się.
— A wy?... spytała.
— A! i ja niemi jestem zachwycony, oszalały... ale cóż z moich zachwytów i szałów! Ja kochać nie mogę, a miłość moja na nicby się nie zdała kobiecie... Chcesz mieć we mnie sługę, przyjaciela, opiekuna... a być moim dobroczyńcą?
— Chcę! ale jak? odparła Leonina.
— Ja ci wskażę człowieka — odrzekł pośpiesznie kasztelan, — ty go przywabisz, a ja... zabiję!
Mówiąc te słowa, błysnął dziko oczyma. Włoszka wzięła go za szalonego, porwała się z krzesła wystraszona.
W rozpaczy, z jaką to wyrzekł jako rzecz najnaturalniejszą, z niewinnością dziecka lub waryata, było coś przerażającego; przytomny, chłodny człowiek nigdy tak dziko, tak surowo nie śmiałby wypowiedzieć swéj myśli.
— Jak to? chcesz mnie uczynić wspólniczką swéj zbrodni?
— To będzie kara nie zbrodnia! odparł kasztelan...
— Chcesz, by ta krew prysła na mnie, człowiecze! wzdrygając się zawołała Włoszka. Jakąż ja rolę w tém grać będę? Zastanów się...
Kasztelan rozśmiał się dziko.
— Nie chcesz więc? spytał.
— Nie mogę...
— Prawda, chciałem rzeczy niepodobnéj. Nie! zrobimy to inaczéj: ja go nie zabiję, ale go zmuszę, aby się bił ze mną... a wówczas on mnie zabić może...
Leonina przerażona tym szałem, poglądała na niego przestraszona, usiłując się go pozbyć.
— Uspokój się pan na Boga! rzekła. Pan mówisz od rzeczy...
Kasztelan obejrzał się, dzień jasny bił już w okna, ruszył ramionami, czuł się znużonym. W płaszczu, jak stał, rzucił się na kanapę, i na chwilę jakby omdlały i zdrętwiały pozostał tak milczący. Włoszka przemawiała do niego kilka razy, ale napróżno: stracił był, pogrążony w myślach, słuch, przytomność, niemal życie. Litość poruszyła serce kobiece; otarła mu skroń, podała wody, poczęła usługiwać jak umiała biednemu, i dwie łzy błysły na jéj powiekach. W niezepsutych zupełnie sercach widok nieszczęścia budzi miłosierdzie, w złych szyderstwo tylko i gniew jakiś zwierzęcy.
Ale pan Adam nie czuł i nie wiedział, co się z nim działo. Po długiém osłupieniu, nagle obudzony blaskiem jasnego dnia, jak przerażony porwał się i wybiegł nie spojrzawszy na Leoninę. Jermaszka, który u drzwi na niego czekał, postrzegł jak się przemknął, i nagonił go dopiero zaczajonego w kątku bramy Krakowskiéj, wpartego w ciemny załom muru, z oczyma wlepionemi w postacie, które się tędy ku zamkowi przesuwały.
Chciał on wyciągnąć ztąd pana, ale Adam odepchnął go, i na tych czatach spędził kilka godzin. Warszawa rozbudziła się ze snu, ruch żywy w téj części miasta zastąpił ranną ciszę. Piesi, jezdni, powozy, przeciągali nieustannie mimo kasztelana, którego oczy jednego tylko człowieka szukały. Twarz jego stała przed nim ciągle, widział ją jeszcze taką, jak u stolika gry mu się ukazała.
Około godziny dwunastéj, od Krakowskiego Przedmieścia nadjechała kareta dosyć znana panu Adamowi, bo go nieraz woziła. Zobaczywszy powóz, konie i ludzi swéj żony, zadrżał i rzucił się naprzód.
W środku, wyświeżony, z kapelusikiem pod pachą, siedział sam jeden Francuz, uśmiechnięty, z miną zwycięzką, widocznie rad z siebie, zdając się marzyć o przyszłych powodzeniach... Poglądał w stronę zamkową kręcąc wąsika, gdy nagle świsnęło mu coś żartko koło ucha; wstrząsnął głową, a wtém drugi strzał dał się słyszeć, i kula czerwoną plamę zostawując na czole, na miejscu go ubiła... Padł krwią oblewając powóz, głową na przednie szyby, które roztrzaskał...
Strzał Adama był trafny, przebił czaszkę i uwiązł w mózgu... Śmierć jak piorun szybka przerwała różowe marzenia.
Wielka kupa ludzi otoczyła powóz, który konie spłoszone unosiły aż na plac Zamkowy. Tymczasem zabójca niepostrzeżony wymknął się, i gdy marszałkowska straż i pachołkowie nadbiegli, już nie było nikogo w bramie. Domyślano się łatwo sprawcy... otoczono mieszkanie, ale tam nie było go od wieczoru, i nikt o nim nie wiedział.
Jermaszka znikł także.
Na pokojach królewskich z trwogą rozpowiadano sobie na ucho o wypadku. Strzał pod bokiem króla, tak blizko zamku, był zbrodnią, która bezkarnie ujść nie mogła.
Tego wieczoru gdy hrabia St.-Géron miał na grę jechać do komandora, jadł obiad u Krystyny. Rzeczy już były ułożone z góry w ten sposób, aby kasztelan także się tam znajdował, aby go do kart wciągnięto, i starano się o kłótnię, pojedynek lub publiczne upokorzenie, któreby go zmusiło Warszawę opuścić.
Hrabia St.-Géron bił się doskonale i nie obawiał pierś nastawić dla pięknéj Krystyny, która za dopełnioną zemstę ofiarą swéj ręki nagrodzić go miała. Widzieliśmy jak rzeczy poszły. Francuz był pewien, że mu ujdzie bezkarnie; zdawało się, że Adam nie będzie poszukiwał obrazy i ustąpi. Krystyna czekała dosyć niespokojna wieści o obrocie całéj sprawy, została u siebie w domu, i przechadzając się wielkiemi krokami po salonie, wyglądała posłańca, oznajmienia, listu przyobiecanego.
Nie kochała ona Francuza, ale go lubiła bardzo: dowcip jego, chłód, praktyczność doskonale się godziły z jéj pańską obojętnością, zamiłowaniem szyderstwa i wystygnieniem. Nie obawiała się wcale o niego; lękała się tylko, żeby ofiara z rąk jego w jaki sposób się nie wyśliznęła, żeby St.-Géron nie osłabł, nie przyjął jakiego przeproszenia, układu, nie uląkł się u obcych téj roli zaczepnéj, żeby ktoś nie ujął się za Adamem przeciwko zuchwałemu cudzoziemcowi. Wszelkie możliwe przypuszczenia czyniąc, spędziła wieczór niespokojnie.
Godziny płynęły leniwo, nikt nie przychodził. Około północy wreszcie nadbiegł młody kuzynek Krystyny, któremu zleciła przyniesienie wiadomości o wieczorze u komandora; był zdyszany i blady.
— Mówże, co się tam stało? zawołała biegnąc przeciw niemu.
— Stało się — rzekł paniczyk, który się zasługiwał kuzynce nie bez pewnych młodzieńczych nadziei, — stała się rzecz okropna... Hr. de St.-Géron śmiertelną obelgę wyrządził kasztelanowi... Kasztelan rzucił mu w oczy kartami, on na niego rękawiczką, ledwie ich tam rozjąć potrafiono, i kasztelana do domu gwałtem wyprawić... Wyniesiono go na rękach wściekłego, szalonego.
— Było dużo osób? zapytała Krystyna.
— Więcéj niż potrzeba na świadków awantury.
— Nikt się za kasztelanem nie ujął?
— Nikt, ale na Francuza oburzeni wszyscy.
— Cóż się z hrabią stało?
— Nie wiem, odjechał zmieszany, ale pojedynku odmówił w sposób okrutny. Krystyna zamyśliła się chmurno.
— Biegniéj mi zaraz dowiedzieć się, co się z nim stało? zawołała. Nie powracaj mi bez niego: niech tu przyjedzie, potrzebuję się z nim widzieć.
Chłopak, którym piękna kuzynka miotała jak chciała, znając nad nim swą władzę, poleciał na skręcenie karku, chociaż ani wiedział gdzie Francuza po nocy wśród Warszawy, jak igły w stogu siana szukać będzie i znaleźć potrafi. Ale młodość ma instynkta szczególne i jakąś opiekę losu nad sobą: kuzynek niedaleko odjechawszy, zetknął się zaraz w ulicy z hrabią St.-Géron’em, przyczepił się do niego jak pijawka, i nie dał mu pokoju, dopóki go do Krystyny nie przywiózł.
Zastali ją jeszcze ubraną, choć noc była późna, zawsze chodzącą po sali i niespokojną. Hrabia wszedł sam, a młody chłopak, na dany znak, posłuszny zbiegł na dół do wyznaczonego mu pokoiku, oczekiwać na rozkazy swéj pani. Biedny wyrostek był niewolnikiem jéj wdzięków, ona robiła sobie z niego posłuszne swych intryg narzędzie.
Gdy się ujrzeli sami, hrabia zbliżył się do Krystyny i rzekł:
— Spełniłem twe rozkazy, sprawa była gorąca, ale po niéj kasztelan oczu już nigdzie pokazać nie może.
— Jakże się to stało? mów!
Usiadła, wskazała mu miejsce tuż przy sobie, a gdy St.-Géron opowiadał z przechwałkami, słuchała go z zarumienionemi policzkami, radość malowała się na jéj twarzy, zdjęła powoli pierścionek z ręki i podała mu go gdy dokończył.
— Oto mój pierścień i ręka — rzekła; — jestem twoją, dziękuję.
Hrabia upadł do nóg z żywością wielką, i na dany znak powstał równie szybko. Krystyna nie miała czasu na czułości, których zresztą znała formę i wartość, nie smakowała w nich, uważając je za stratę czasu; śpieszyła badać daléj, nienasycona będąc szczegółów najdrobniejszych wypadku. Twarz jéj promieniała.
Francuz też coraz był widoczniéj tryumfujący, choć popisując się i przechwalając tym wielkim czynem, czuł trochę niepokoju o dalsze następstwa, ale się z tém krył i brawował.
— Ale kasztelan? jak uważałeś? przerażony? przybity? spytała żona.
— Nie tyle ilem się spodziewał, ale wściekły... Zdaje mi się, i taić nie potrzebuję przekonania, że na tém nie koniec; będzie się pewnie próbował podnieść lub zemścić: czekam na to.
— O! nie, znam go — odparła ze wzgardą kobieta: — uciecze jak tchórz i podły... a zgody żadnéj proszę nie przyjmować.
Po krótkiéj rozmowie rozstali się: Francuz pojechał do swego mieszkania z dodanym sobie dla straży młodym chłopcem, który odraportował, że go zdrowego i całego do domu odwiózł.
Wkrótce po odejściu kuzynka, zjawił się przemocą wcisnąwszy do hrabiego Ballandier. Krystyna nic o tém już nie wiedziała.
Nazajutrz rano, z jéj rozkazu, St.-Géron miał żądać u króla audyencyi, przed którą przyjaciele powinni byli przygotować Stanisława Augusta i uprzedzić go; tu Francuz miał się wytłómaczyć ze swego postępowania. Właśnie na drodze do zamku, spotkała go kula kasztelana, któréj się wcale jakoś nie zdawał spodziewać.
Krwawego trupa z powozem razem zawieziono z przed zamku do domu, w którym stał.
Krystyna po bezsennéj nocy już była ubrana i gotowa wyjeżdżać na miasto dla dalszego popierania sprawy nieubłaganéj zemsty, gdy z włosem rozczochranym, w sukniach naprędce narzuconych, wpadł do jéj salonu młody kuzynek.
— Ciociu! zawołał z daleka z pośpiechem dziecięcia: nieszczęście!
— Cóż takiego? spytała; pewnie stłukłeś wazon japoński?
— A! nie godzi się żartować! Coś okropnego się stało, słowa mi mrą na ustach — ze łzami w oczach dodał chłopak, załamując dłonie, — coś okropnego, najokropniejszego.
— No to mów, a nie cedź po kropli! cóż się stało? tupiąc nogą spytała Krystyna.
— Ciociu, nie śmiem!
— Po cożeś przyszedł? Nie męcz mnie, mów!
— Hrabia St.-Géron...
— Co hrabiemu?
— Zabity!
Nad wszelkie przewidywania, ten piorun, który powinien był ją uderzyć ciosem śmiertelnym, nie sprawił żadnego prawie wrażenia. Krystyna pobladła nieco i spytała żywo:
— Czy schwytano zabójcę?
— Nie.
Stała chwilę zamyślona, zagryzła wargi, zmarszczyła czoło i zadumała się głęboko jakby nieprzytomna; spojrzała na palec, z którego wczoraj jeszcze zdjęła dla niego pierścionek, podniosła głowę powoli i spytała:
— Gdzież i jak się to stało?
— Hrabia St.-Géron jechał do króla, gdy w Krakowskiéj bramie spotkał go strzał celny. Kula ugodziła w sam środek czoła — padł na miejscu. Druga strzaskała okno i ścianę w powozie.
— Nigdym się nie spodziewała, żeby tak dobrze strzelał... odpowiedziała zimno Krystyna. Szkoda tego poczciwego Francuza... Ale cóż mówią? czy szukają? czy gonią zabójcę?
— Szukano i nie znaleziono... Mówią, że widziano kasztelana w zasadzce, że to on strzelił, że potém uszedł zaraz w oczach wszystkich, ale go nikt wstrzymać nie śmiał!
— Tchórze! zawołała kobieta ruszając ramionami z pogardą. Cóż mówią? co mówią?
— Przyznam się cioci, że ci, z którymi rozmawiałem, wszyscy zgodnie powiadają, iż kasztelan był w swém prawie, bo Francuz pojedynku ofiarowanego mu nie przyjął.
Kasztelanowa potrzęsła głową; znać było gniew, który na twarz jéj wytrysnął rumieńcem.
— Głupcy! zawołała — biedny St.-Géron! żal mi go...
Tyle było słów mowy pogrzebowéj po zmarłym słudze i przyjacielu. Kasztelanowa zniosła tę śmierć bardzo stoicznie. Żal jéj było nieco pięknego solitera, który był oprawny w pierścień oddany wczoraj Francuzowi, klejnotu familijnego ofiarowanego z pośpiechem wdzięcznego serca, ale późniéj mającego się zamienić. Teraz z trupa i trumny trudno go było wyrwać nazad.
Łatwiéj było zresztą o drugiego St.-Géron’a, niż o taki piękny brylant.
Zamyślona wyszła do swego pokoju.
— Bądź co bądź, rzekła w duchu po namyśle: wszystko to jeszcze nie tak bardzo źle się składa. Francuz na męża mógł być nie bardzo dogodnym. Kasztelan żyje, ale jest już tak jakby go na świecie nie było... szkoda tylko, że przy ukrywaniu się jego, rozwód może się przewlekać. Zbytniéj czułości dla zabitego okazywać nie mogę: tém lepiéj, byłoby mnie to męczyło... łzy nadto widoczną uczyniłyby moją rolę i jego... Pojadę do miasta... posłucham.
Zadzwoniła o powóz, i konie stanęły na zawołanie.
Wsiadła do karety z twarzą prawie pogodną, i kazała się wieźć z kolei po znajomych sobie paniach: ułożyła nawet po drodze, jak tę całą historyę w opowiadaniach przedstawiać miała.
Chciała dać do zrozumienia, że St.-Géron z panem Adamem znał się jeszcze z Francyi i mieli do siebie dawną urazę... o jakąś tancerkę, sławną piękność teatralną...
Na wieczerzy u pani hetmanowéj polnéj, gdzie cały czas o tém tylko jedném mówiono, była i kasztelanowa. Dopilnowała się dobrze, aby w oczach ciekawych widzów wszelkie posądzenie o jaki udział w téj sprawie odepchnąć — i wyszła z próby zwycięzko. W istocie patrząc na nią, niepodobna się było domyślić, że straciła narzeczonego; śmiała się szczerze, a białe jéj ząbki z koralowych ustek świeciły tak wdzięcznie! Cały zresztą wieczór służył jéj ładny siostrzeńczyk, dla którego okazywała wielką, może przesadzoną czułość i troskliwość. Chłopcu paliła się głowa; nie domyślał się nawet, że był konduktorem do odciągnienia podejrzeń użytym.
Na wybrzeżu lasów, które naówczas dokoła niemal otaczały Warszawę szerszym daleko pasem zielonym niż dziś, stała jedna z rzadkich porządniejszych gospód „pod Kogutkiem,“ na trakcie ku Siedlcom wiodącym.
Otaczający ją krajobraz nosił tę cechę smutku, którą w naturze przybiera każda okolica płaska, ciaśniejszym horyzontem zamknięta. Jest w niéj coś klasztornego, więziennego, tęsknego, co dla skołatanych życiem wystarczyć może, ale młodszą wyobraźnię przeraża niewolą i ciąży nad nią całém brzemieniem zawodów, zapór i trudności żywota. Patrząc na ten kraj tak ciasny, tak szczelnie zewsząd zaparty, taki niemy i ponury, mimowolnie przychodzi na myśl, iż taka jak on, będzie i być musi dola człowieka, choćby tam stały pałace, zamki i świątynie. W istocie nic téj tęsknoty rozwiać nie jest w stanie: ani dzieła ręki ludzkiéj, ani praca nad przeistoczeniem tego kraju na wspomnienie weselszych, na ich odbicie. Owa Placencya pod Kodniem i Arkadya w Sochaczewskiém są tego najlepszemi dowodami. Napróżno tu gromadzić wszystko co przypomina Włochy: bez słońca włoskiego, bez tamtego powietrza, bez gór i morza, bez tych barw, które tysiąc zwierciadeł odbija, mnoży i miesza w paletę niesłychanego bogactwa i rozmaitości — nikt nie stworzy włoskiego krajobrazu. Wśród gór, skał, przy szumie fal rozbijających się o brzegi, wszystko wyzywa do życia, do ruchu, do szukania czegoś choćby po za szrankami dróg powszednich. Tu wszystko więzi, przykuwa i mówić się zdaje: „Nie masz iść po co, wszędzie jedno cię spotka — grób... a tu spoczniesz ciszéj i nikt twych kości nie poruszy.“
Pomimo że dokoła austeryi murowanéj wycięto już wtedy sporo lasu, wytrzebiono wiele pola obrzuconego płotami z kołów sosnowych, choć przy murze świecił się ogródek, wśród cebuli i kartofli jaśniejący malwami i astrami, nie było tu wiele weseléj niż w lesie.
Szedł tędy trakt wielki, i gospoda „pod Kogutkiem“ równie jak uprzejmy jéj gospodarz, stary siwobrody Mejer, dobrze byli i daleko znani, na wiele mil dokoła. Wszystkie furmanki dążyły tu na noclegi, i ślady ich szeroko pod gospodą były widoczne w wygasłych ogniskach, w szczątkach siana i słomy, które kozy i krowy po odjeździe gości skrzętnie dogryzały. Ziemia ubita szeroko, drzazgi połamanych kół i osi, pozostałości wozów i popasów świadczyły, że wiele więcéj przybywało tu gości niż się w gospodzie pomieścić mogło. Arendarz też opłacał kilka tysięcy rocznie suchéj raty, oprócz cukru, kawy i mięsa, które tytułem porękawicznego do spiżarni i apteczki jéjmościnéj dostarczał. Dobrze jeszcze wychodził na dzierżawie i miano go za bogatego.
Pańskie też dwory ciągnących z Warszawy i do Warszawy magnatów, dążyły zawsze „pod Kogutka“ na noclegi, rachując na parę porządnych stancyj osobnych, umyślnie utrzymywanych dla gości, na niektóre zapasy gospody, i usłużność starego Mejera, który znał niemal całą arystokracyę polską osobiście, nieraz z księciem generałem rozmawiał, nieraz pana hetmana przyjmował, a nawet miał szczęście podawać JKMości chleb i sól na srebrnéj tacy, gdy Stanisław August zaproszony do Siedlec, przejeżdżał tędy i tu sobie kawę podać kazał „pod Kogutkiem.“
Owe dwie izby gościnne, w których Stanisław Poniatowski przez pół godziny odpoczywał, zwano nawet pospolicie pokojami królewskiemi, a Mejer dostawszy sobie sztychowany przez Foligna wizerunek króla, oprawił go za szkło i zawiesił w pierwszym pokoju, uprosiwszy sekretarza p. hetmanowéj, aby mu datę bytności u spodu pięknie wykaligrafował.
Każdy z gości dowiadywał się z tego, że miał szczęście spoczywać pod dachem uświęconym pamiątką wielkich odwiedzin. Pod ścianą stał nakryty serwetą wzorzystą ten sam stolik, na którym JKM. pił kawę; rozlana trocha czarnego płynu pozostała wspomnieniem przyjemném, o autentyczności faktu świadczącém. Wszystkie szczegóły tego pamiętnego poranku Mejer, pani Mejerowa, syn jego Dawid, córka Ruchla (którą król pod brodę pogłaskał, bo była bardzo ładna), po części nawet służba gospody, umieli na pamięć. Redaktorem urzędowéj relacyi był sam p. Mejer, który najmniejszego szczegółu nie pominął: mówił nawet jaki był stan powietrza... zkąd wiał wiatr, gdzie królewskie stanęły powozy, jak król nieco się wysiadając na ślizkim stopniu ośliznął, jak wszedł schylając głowę przezedrzwi dla ostrożności zbytecznéj, w czém był tego dnia ubrany, o co pytał i jak mu odpowiadano.
Powtarzając to opowiadanie wszystkim po tysiąc razy, Mejer nauczył się go na pamięć, i stało się ono tradycyą miejscową, któréj tekst zupełny na nieszczęście zaginął, a doszły nas tylko nieforemne ułamki, tak jak Cyceronowskich ksiąg de Republica.
Mejer był człowiekiem uczciwym, poważnym i rozsądnym, żył życiem kraju, a jaśniéj może w jego sprawach widział, niż wielu, co od niego wyżéj stali; musiał wszakże swą mądrość zachować przy sobie, bo nie było bezpiecznie dawać rady, ani być rozsądniejszym nad drugich.
Dnia tego, gdy zajrzeliśmy „pod Kogutka,“ chmurno było i wilgotno, właśnie jak owego ranku, gdy król JM. raczył tu zstąpić na kawę; horyzont cały zaciągniony był szaremi chmurami, zabierało się na długi deszcz, bo to jakoś miało się ku pełni. Mejer po śniadaniu wyszedł na próg, ręce włożył za pas, i myślał czegoś zadumany, patrząc na drogę od lasów i Warszawy, gdy ujrzał dwa powozy zbliżające się ku gospodzie. Jednym z nich była żółta bomba bardzo paradna i świeża, drugim koczyk lekki musztardowy. Gospodarz znał na okół wszystkie ekwipaże sąsiedzkie, ale ten widział po raz pierwszy, i napróżno starał się odgadnąć, kogoby mu one niosły?
Wiedział dobrze, iż z téj strony jadąc, pominąć go nie mogą, bo od „Kogutka“ do najbliższéj karczmy, w któréj jako tako odpocząć koniom było można, liczono cztery dobre mile drogą w części piaszczystą. Jakoż oba powozy zatrzymały się przed wrotami, a lokaj impetycznie przyskoczył domagać się pokojów.
— Jest tylko jeden — rzekł Mejer wskazując ręką w głąb gospody.
— Jak! tylko jeden! powinno być dwa?
— Nu, a jest tylko jeden.
— A kiedy w karczmie niczyich koni i powozu nie widać?
— Nu, ale pokój jest tylko jeden! rzekł flegmatycznie Żyd.
— Ja potrzebuję dwóch.
— A cóż ja na to poradzę?
— Któż zajmuje drugi pokój?
— A wa! kto! to moja rzecz, ale jest tylko jeden, zawołał raz jeszcze arendarz.
— To pojedziemy daléj.
— A no! to jedźcie z Bogiem daléj! odpowiedział Mejer, ruszając ramionami i wcale nie zdając się żałować ani żółtéj bomby, ani musztardowego koczyka.
Sługa pobiegł do powozu nic nie rzekłszy, a wkrótce z pierwszego z nich wysiadła czarno ubrana kobieta, z drugiego dwóch mężczyzn.
Razem poszli zająć jedyny pokój z portretem króla JM., a słudzy wzięli się natychmiast do przygotowywania śniadania dla jaśnie państwa. Widoczném było, że to wszystko jechało z Warszawy, bo przybory kuchenne, zapasy śpiżarniane wykwintne, różne wymyślne przysmaki pochodziły ze składów stołecznych i znamionowały ludzi przywykłych do wygód, którzy się obawiali, aby im na wsi nie zabrakło nałogowych tych pieszczotek.
Drzwi tylko drewniane, dosyć nieszczelne, przedzielały tę izbę obszerniejszą, królewską zwaną, od bocznego o jedném oknie alkierzyka, który był szczelnie wewnątrz na zaszczepkę zamknięty.
Goście, którzy tu weszli, obejrzeli najprzód cały pokój, skarżąc się na zatęchłe w nim powietrze i na jakiś zapach dziwny lekarstw, który tu panował; potém poszli aż przez szczeliny drzwi zaglądać do alkierza, ale do nich przypierał właśnie tapczan zasłany kilimkiem, a przez szpary widać tylko było ciemności drugiéj izby, z któréj oddech ciężki i stękania dochodziły.
Ten bolesny jakiś głos, powracający jak bicie pulsu, ciężki jakby symptom niespokojnego snu gorączkowego w wielkiéj boleści, kazał się u drzwi domyślać chorego... Przybyli wpadli na domysł, że to być może jaka słabość zaraźliwa, i jeden z nich zaraz poszedł do gospodarza rozpytywać, bo się naówczas lękano morowego powietrza, które grasowało na Ukrainie około Bałty.
Mejer ruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział nawet.
W chwili gdy powozy zaszły i krzątać się żywiéj po karczmie poczęto, ze drzwi alkierza nagle otwartych wyjrzała głowa z dziwnie rozczochranym, sterczącym na niéj włosem; ale rzuciwszy spojrzenie bardzo szybkie, zamknęła za sobą i na haczyk je zaryglowała.
W przyjezdnych — o których Mejer; częstując szabasówką ludzi, zręcznie a powoli rozpytywał się woźniców i lokajów — łatwo nam będzie poznać panią kasztelanową, pana Floryana Malutę i młodego kuzynka, nieodstępnego jéj towarzysza. Jechali oni wszyscy do dóbr pani, więcéj dla uniknienia na czas jakiś Warszawy, w któréj od zniknienia pana Adama jakoś z ukosa i kwaśno na panią Krystynę patrzano, niżeli dla interesów, choć sama pani tak utrzymywała.
Chciano się też nieco rozwiedzieć o panu kasztelanie, który po zabiciu Francuza wpadł jak w wodę. Krystyna choć niewiele ucierpiała na tych wszystkich przygodach, mimowolnie jednak była niemi dotknięta. Wiele miała zmartwień z tego powodu, straciła dużo świeżości, — nie wyrzekła się wszakże projektu zamążpójścia, a właśnie stał na przeszkodzie znikły małżonek, którego potrzeba było koniecznie odszukać, bo bez niego lub dowodów jego śmierci rozwód był niepodobieństwem.
Kasztelanowa zostawała w tém jakiémś wątpliwém położeniu ni wdowy, ni rozwódki, ni mężatki. To szczególniéj skłaniało ją do zarządzenia pilnych poszukiwań męża, których podejmował się p. Floryan, i dla tego on pani Krystynie towarzyszył. Młody chłopak zawsze mocno zakochany w cioci, która wyśmienicie mogłaby była być jego matką, pędził za nią; miał w niéj ideał pierwszéj wcale nie platonicznéj miłości, i ofiarował się na usługi w wiejskiém zaciszu, pod pozorem odwiedzenia dalszéj rodziny.
Pani kasztelanowa jechała ani smutna, ani wesoła. Draźniło ją nieznośne położenie i nienasycona jeszcze zemsta; ale z pogodą na twarzy godziła się z nieodzownemi ciężarami żywota, i nie straciła ani apetytu, ani snu dla tych fraszek.
Gdy w królewskiéj komnacie zastawiono śniadanie, przezedrzwi owe w alkierzu, wśród ciszy i mroku odgrywała się inna wcale scena tegoż samego dramatu.
W ubogiéj izdebce, któréj całym sprzętem były: stół, tapczan i ława, z oknem na wpół okiennicą przymkniętém, szare tylko światło dnia niepogodnego przepuszczającém, na tapczanie sianem i płaszczem narzuconym, leżał człowiek chory z głową w górę zwróconą, z otwartemi, gorączką spalonemi ustami. Na kominku palił się maleńki ogieniek, przy którym sługa siedząc w kuczki coś z wielką troskliwością w garnuszku gotował. Na stole, na ławie, na podłodze rozrzucone były drobne tłomoczki i węzełki podróżne, świadczące, że niespodzianie choroba wędrowca wśród drogi schwyciła.
Czytelnik łatwo się domyśli, że chorym tym był pan Adam, który po dokonaném zabójstwie na hrabi de St.-Géron, uszedł pieszo ze stolicy, razem ze swym nieodstępnym Jermaszką. Rozgrzany gorączką, z początku biegł nie wiedząc dokąd i gdzie idzie, czuł w sobie niesłychaną siłę; ale błąkanie się po lasach, głód i chłód, niedostatek, trudność ukrycia się, złamały go prędko, i gdy w końcu dobili się do karczmy „pod Kogutkiem,“ kasztelan już daléj iść nie mógł. Jermaszka wyprosił mu tu kątek dla spoczynku.
Zaledwie legł na łożu, z którego za kilka godzin wstać się spodziewał, już z niego powstać nie mógł pan kasztelan. Dostał silnéj gorączki, trzeba go było dzień i noc pilnować, zdając kuracyę na naturę, gdyż wzywać doktora nie zdawało się rzeczą bezpieczną Jermaszce. Lękał się ściągnąć oka i zdradzić zbiega, na którym poszukiwano pod bokiem króla popełnionego morderstwa.
Tajenie wszakże dłuższe przed gospodarzem było niemożliwe. Jermaszka zeznał uczciwemu Mejerowi przykre położenie i nazwisko kasztelana, gdyż inaczéj gospodarz nie byłby się zgodził na przyjęcie pod swój dach nieznanego i podejrzanego włóczęgi. Szczęściem Mejer dobrze znał niegdyś ojca kasztelana, a całe opowiadanie taką było napiętnowane prawdą, że Żyd ulitowawszy się, odstąpił alkierza i ofiarował pomoc, jaką tylko w tém ustroniu znaleźć było podobna. Co większa, Mejer wziął na siebie sprowadzenie lekarza (który przejeżdżał właśnie z Warszawy do pani hetmanowéj do Siedlec), splotłszy mu jakąś bajeczkę dla pokrycia istotnego położenia chorego. Lekarz ów, jeden ze sławnych praktyków stolicy, raczył zajrzeć do alkierza, obejrzał chorego i zawyrokował, że wypoczynek i dyeta będą dostateczném lekarstwem, że choroba mogłaby być śmiertelna, lecz tak jeszcze nie jest, a pomoc lekarska nie jest nieodbita, gdyż w uzdrowieniu siły natury największą tu rolę grać muszą.
Na zdanie to wpłynął może ubogi tapczan i odzież chorego; bo natura w ogóle leczy bardzo dobrze tylko tych, którzy za inne leki płacić nie mogą: na nią więc zdaje się pacyentów, niezdatnych do troskliwszéj kuracyi fakultetu.
Pomimo tych pocieszających obietnic starego Niemca, kasztelan od dni już kilkunastu leżał bez wielkiego polepszenia, ledwie biorąc w usta trochę rosołu, który dlań sam Jermaszka gotował; leżał w pół śpiący, a ciągle przez sen domagał się wody, palony jakąś wewnętrzną gorączką. Niekiedy w nocy trochę majaczył, zrywał się i miewał jakieś widzenia ojca i matki, Julii, zabitego Francuza, porzuconéj żony; odzywał się do nich, oburzał, gniewał, i nierychło potém, ukołysany przez Jermaszkę, uspakajał się i usypiał znowu. Paroksyzmy tych krzyków i widzeń stawały się coraz rzadsze w miarę jak słabł, a ostatnich dwóch dni kończyły się na niewyraźném bełkotaniu, w którém co chwila powracało jedno: — pić! — goreję! — pić! — wody!
Jermaszka miał przegotowaną wodę, bo ówczesna medycyna nawet popularna wzbraniała czystéj i świeżéj; poił go więc przestałą, ciepłą, która nie koiła pragnienia, ale też zaszkodzić nie mogła. Można sobie wystawić przestrach poczciwego sługi, gdy usłyszawszy w sieniach szelest, wyjrzał i poznał ludzi kasztelanowéj, swoich prześladowców, p. Floryana, konie i powozy... Zamknął co najrychléj drzwi, zaszczepnął je i przysiadł drżący u komina, modląc się, aby przytomność ich w karczmie jakim przypadkiem się nie wydała. Kasztelan mógł krzyknąć ze snu, po głosie łatwoby go poznano, a wówczas... Bóg wie coby mu zagrozić mogło. Na wszelki przypadek Jermaszka postawił przy sobie kij podróżny okuty, z którym do Warszawy przywędrował; władał zaś nim potężnie. Postanowił nie otwierać ani się odzywać, ani wychodzić przez cały ciąg trwania popasu.
Na nieszczęście kasztelan leżał przy samych drzwiach, a najlżejszy okrzyk jego mógł być w sąsiedniéj izbie słyszany, gdy z drugiéj strony znany i nienawistny mu głos żony dojść go mógł, obudzić i przywieść do szału. Nie dziw więc, że Jermaszka przed garnkiem rosołu klęczący z założonemi rękami, cały we łzach się modlił, spoglądając to na pana oddychającego ciężko, to na kij ów okuty.
Ale od drzwi, przez które słychać było jęki, odsunęli się podróżni ze strachu morowéj zarazy i choroby jakiéj niebezpiecznéj, a kasztelanowa dotąd jakoś dosyć cicho gadała. Że jednak posłyszany ów ciężki oddech przerażał zwłaszcza p. Floryana, oraz kuzynka troskliwego o życie i zdrowie swego bóztwa — wezwano do śledztwa gospodarza Mejera.
Obyczaj też wymagał, aby arendarz dostojniejszych gości osobiście witał. Wszedł wezwany starzec w atłasowym żupanie okładanym aksamitem, z założoną za czarny pas chustką barwistą, w jarmułce wysokiéj nowéj, którą zdjął witając piękną panię.
— Mówiono mi — odezwała się kasztelanowa, zbliżając się do niego — że tu u WPana goście znakomici stają; a widzę, że jedną tylko masz stancyę, i to jeszcze przezedrzwi jakiś tam chory jęczy...
Mejer już był wszystko zbadał, a wielu się rzeczy domyślił; odkłonił się pięknie i począł, nie odpowiadając z razu na pytanie:
— Proszę jaśnie pani, wszakże i samego króla JMości miałem tu szczęście mieć u siebie... — I wskazał na portret. — JW. hetmanowa odpoczywa tu zawsze; książę generał, ile razy jedzie, nie pominie starego Mejera; księżna wojewodzicowa mścisławska, książę marszałek litewski...
— Ale zapewne dla nich masz WPan obie izby wolne, a dla mnie jest tylko jedna... Któż tam zajmuje tę drugą?
— W drugiéj leży znajomy mój szlachcic ubogi, który z przeziębienia w drodze ciężkiéj febry dostał.
— Ale czyż tylko febry? zapytał kuzynek niespokojnie.
— Już proszę wierzyć, że tu żadnéj innéj choroby, broń Boże jakiéj niebezpiecznéj, nie ma, — odpowiedział Mejer, kładąc rękę na piersi. Mamci ja też żonę i dzieci, tobym się przecię o własną skórę troszczył.
— Ale bo ten człowiek dyszy jak w największéj gorączce! przerwał pan Floryan.
— No! bo ma ciężką gorączkę — rzekł Żyd — co dziwnego?
— Więc po co go tu trzymacie? spytała kasztelanowa.
— Albo to się godzi chorego wyrzucić? zapytał Mejer. Tego ani u was, ani u nas nie wolno.
Zawstydzona nieco kasztelanowa, wzgardliwie oddęła piękne usteczka, kuzynek się namarszczył, a p. Floryan głową pokiwał. Rozmowa na tém się skończyła. Mejer skłonił się i wyszedł poważnie, uchylając jarmułki; towarzystwo siadło do przygotowanego obiadu, który w pół gotowy przywiozło już z sobą.
Był nawet dosyć wytworny, a wino co się zowie dobre, gdyż kasztelanowa nieobojętną być poczynała na kuchnię. Wpół uczty też humory znacznie się poprawiły, usta rozwiązały, i śmiano się dosyć ochoczo, gdy — nagle z za drzwi dał się słyszeć krzyk i westchnienie razem tak straszliwe, tak bolesne, tak głośne, że wszyscy porwali się z miejsca. Kasztelanowa pobladła i trząść się poczęła, Floryan skoczył do drzwi, a kuzynek ręce rozciągnął, jakby chciał skarb swój otoczyć i ratować.
— A! to ten chory, nieznośny! zawołała ochłonąwszy nieco kasztelanowa, spoglądając na p. Floryana, który stał jeszcze w progu drżący i wylękły, — to ten szlachcic chory...
Dźwięk tego głosu dziwny przypomniał Krystynie męża, a p. Floryanowi znajomego i przyjaciela tak silnie, iż Maluta wyszedł zaraz na wzwiady. Miał wielkie podejrzenie, a choć się z niém kasztelanowéj nie zwierzył, porozumieli się oczyma.
Wszedł Maluta naprzeciw do izby gospodarza z mocném postanowieniem dobadania się prawdy, ale trafił na człowieka równie jak on kutego na cztery nogi i wytrawnego.
— Jakąś to tam dziwną febrę ma ten człowiek! rzekł do Mejera: bo krzyczy z gorączki. Ja się trochę na medycynie znam, możebym mu co poradził, a te jęki nam obiadu spokojnie zjeść nie dają.
Mejer zwąchał o co chodzi.
— A! co nam tam do tego starego szlachcica! rzekł obojętnie. To człowiek już wcale niemłody i schorzały; kto wie co z niego będzie? Jemu już podobno ani wy, ani żaden doktor nie pomoże.
— Co? tak stary? spytał ciekawie Maluta.
— Dosyć stary, a jeszcze gorzéj schorzały — odparł żyd poufnie — i biedny. Ma przy sobie tylko jednego młodego chłopaczka... Posłałem już do familii, aby go ztąd wzięli, żeby mu się tu nie zmarło, bo trup w karczmie na długo odstręcza gości.
Kłamstwa te z taką pozorną naiwnością wypowiedział stary Żyd, że pan Floryan zupełnie strapiony odszedł, pewien będąc, iż się omylił.
Tymczasem kasztelan pod jego niebytność drugi raz zakrzyczał.
— Wody! wody!
Głos był tak znany, że kasztelanowa porwała się z krzesła, przerażona straszliwie. Jermaszka także uląkł się, i nie myśląc już o przygotowanéj ciepłéj, podał zimnéj czerpakiem z wiadra, byle tylko co najprędzéj niebezpieczne wołanie przerwać.
Powracający uspokojony Maluta, spotkał we drzwiach kasztelanową bladą i wylękłą.
— Na miłość Boga! odezwała się po cichu, aby kuzynek nie słyszał: w tym alkierzu jest on! Słyszałam tylko co po raz drugi głos jego. Ja się mylić nie mogę — to on! to on!
— Ale i mnie się tak z początku zdawało, rzekł p. Floryan. Chodziłem śledzić, pokazało się, że stary jakiś szlachcic niedołęga. Całą jego historyę opowiedział mi Żyd: imaginacya!
— Żyd kłamie! jest w zmowie... to on! zawołała Krystyna.
— Ręczę pani, że nie.
— Ja czuję, widzę, pewna jestem! ja się nigdy nie mylę! odpowiedziała kasztelanowa, trzęsąc się cała.
P. Floryan zachwiał się, poszeptał coś z nią i powrócił do gospodarza.
Tym razem dał mu znak, by wyszedł z izby, i choć drobny deszczyk kropił, wyciągnął go z sobą aż na przyźbę.
— Jakże panu na imię, mości gospodarzu? rzekł słodziuchno.
— Mnie? Mejer Richtig — odparł kłaniając się stary — do usług pańskich.
— Panie Mejer, panie Mejer! odezwał się Floryan: pan mi prawdy nie powiedziałeś, gdym go z troskliwości o tego podróżnego wypytywał... Pojmuję, że nie znając mnie, ufać mi nie możesz, i może masz powody słuszne a uczciwe do obawy; ale ja daję WPanu szlacheckie słowo honoru, że się go pytam o to nie w chęci szkodzenia, ale w intencyi służenia temu, którego się domyślam ukrywającego w alkierzu. Mów mi WPan prawdę.
— Jaką prawdę? co za prawdę? odparł Mejer alboż jéj nie powiedziałem?
— Ale tam jest wcale kto inny!
Mejer oburzony, ruszył ramionami.
— Proszę już mi dać pokój, kiedy mi pan nie wierzy... rzekł i chciał odchodzić.
— Bardzo przepraszam, ale tu są ważne okoliczności.
— Któż to ma być? co to ma być? zawołał Mejer nieco gniewnie — kogo ja mam tu chować? co JPanu się przywiduje? na coby się to mnie przydało? proszę mi powiedzieć.
P. Floryan heroicznie zdobył się na wyciągnienie z zielonéj kieski dukata oberzniętego, za który spodziewał się odebrać trzy od kasztelanowéj. Wybrał zręcznie palcami taki, który mu się wydawał najcieńszy i najmniejszego wzrostu a nieco pogiętym staruszkiem, i szacowny ten zabytek numizmatyczny podsunąć chciał arendarzowi.
— Za popas? spytał Mejer.
— Nie, nie, proszę to przyjąć, a być mi przyjacielem — z uśmiechem dodał zdrajca.
Mejer się skłonił.
— Bardzo dziękuję — rzekł — ale jak to rozumieć?
— No, już mówcie mi prawdę!
Żyd zabrawszy dukata, zaczął się okrutnie śmiać.
— A wej! zawołał: ja tego nie rozumiem, co JPan chcesz odemnie? co ja mam powiedzieć? co tu ma być? A! a! czy to żart jaki, czy zakład?
— Ale panie Mejer, tam się ukrywa ktoś, poznaliśmy go po głosie.
— Na uczciwość ja nie rozumiem: starego szlachcica znam jak siebie... dajcież temu pokój!
Fan Floryan tém mocniéj dotknięty, że sądził, iż darmo owego kulfona stracił, miał już odchodzić, gdy Mejer obejrzawszy dukata, oddał mu go kłaniając się. Ale tuż przypadła sama kasztelanowa, blada, drżąca rozgorączkowana.
W czasie niebytności Maluty chory krzyknął po raz trzeci, i wybełkotał słów kilka. Kasztelanowéj zdawało się że usłyszała nawet imię swoje; wybiegła więc struchlała, sama badać gospodarza. Mejer odbywszy parę indagacyj, już był na dalsze przygotowany.
— Kto tam jest? kto się tam ukrywa?! na Boga! zawołała, przypadając do Żyda.
— Co to takiego? stary szlachcic, któż ma być! odparł Żyd spokojnie. Niechże się JPaństwo przekonają sami, proszę mi tylko pozwolić wejść zobaczyć co się u chorego dzieje, a będziecie mogli wejść i zobaczyć sami.
Ta nagła determinacya Mejera zachwiała p. Floryana i kasztelanową.
— Już ja muszę państwa przekonać — rzekł Żyd, — abyście państwo wiedzieli, że stary Mejer nie kłamie, tylko proszę o kilka minut.
Plan w głowie poczciwego arendarza był osnuty. Z alkierza wychodziły drzwi do trzeciéj izby zajmowanéj przez jego syna; wynieść przez nie chorego łatwo było z tapczanem, a starego Żyda belfera owinąwszy odzieżą i kołdrą na jego miejscu położyć. Myśl ta przyszła Mejerowi, któremu żal się zrobiło prześladowanego, bo o całych jego losach wiedział od Jermaszki.
Dobry kwadrans upłynął, nim powrócił do kasztelanowéj.
— Musiałem — rzekł — chłopaka, który przy chorym siedzi, uprzedzić, a niełatwo go było namówić, żeby drzwi otworzył, aż dopiero gdym mu przyrzekł, że państwo może co na tę chorobę poradzicie.
Pan Floryan i kasztelanowa poczuli się zawstydzeni swą podejrzliwością, poszli jednak powoli, zaczęli stukać do drzwi, nierychło im je powoli otwarto. Zaduch przykry bił z izby. Maluta obawiał się nawet bardzo zbliżać do chorego; ale kasztelanowa weszła śmiało, zbliżyła się do tapczana, i popatrzała długo na twarz nieznaną sobie, starego bladego człowieka, przykro wykrzywioną i dziwnego wyrazu... Odeszła potém razem z Malutą co najprędzéj. Konie stały już zaprzężone; siedli więc i ruszyli milczący w dalszą podróż. U kominka tylko, przechodzący Maluta machinalnie spostrzegłszy jakiś papierek na ziemi leżący, podniósł go i schował do kieszeni. Przypomniał go sobie aż nocą w drodze, i oddał kasztelanowéj, która żadnéj do niego nie przywiązując wagi, wrzuciła jednak do woreczka. Spoczywał tam ten świstek aż do przybycia na miejsce. Dopiero gdy rzeczy swe porządkowała Krystyna, wyrzucić go myśląc, spojrzała przypadkiem: — wzdrygnęła się i zatrzęsła, poznawszy dobrze sobie znane pismo pana Adama.
Przypomniawszy głos, który słyszała w karczmie, najmocniéj już teraz była przekonana, że ją oszukano, że nie omyliły jéj przeczucia, że kasztelan w istocie w téj karczmie leżeć musiał chory i ukryto go przed nią. W godzinę po tém odkryciu, wezwany p. Floryan, pewnie nie na ratunek pośpieszył z sekretnemi poleceniami do owéj karczmy; ale mimo wielkiego pośpiechu, dniem jadąc i nocą, dobił się już za późno „pod Kogutka.“ Tym razem z ludźmi, których wziął z sobą, zwiedził gospodę od strychu do piwnic, ale nikogo tam nie znalazł.
Mejer ręce wziąwszy za pas, śmiał się prawie z tych próżnych zabiegów, ani przecząc już, ani potwierdzając domysłów o bytności kasztelana, nie wypierając się wreszcie nadto udziału, jaki miał w jego ukryciu i ucieczce.
— Mój panie, rzekł do Maluty: kiedy kto drugiego człowieka z niebezpieczeństwa wybawi, nigdy się tego wstydzić nie powinien, jeżeli to przez poczciwość, nie dla zysku uczynił. Gdybym ja mu dopomógł schować się albo ujść... no to co?
— Ale to jest zbrodniarz! zabójca! rzekł p. Floryan.
— A! a! niech jego Pan Bóg sądzi! odparł Żyd. Słyszałem ja o tym wypadku: zabił człowieka, co go pokrzywdził... a to u was tak idzie przecię... ale nie był podobno dosyć bogaty, żeby bezkarność opłacić.
— Zresztą — poprawił się Maluta — ja mu też nie życzę źle; chcieliśmy mu tylko ucieczkę do obcych krajów ułatwić.
Żyd się uśmiechnął.
— No! to już teraz może i niepotrzebne; on sobie może sam dał radę.
Gdy Maluta z relacyą o wyprawie powrócił, kasztelanowa chmurno go przyjęła. Nigdy ona tyle energii w mężu nie przypuszczała. Znalazłszy jéj daleko więcéj niż sądziła, zaczynała się niepokoić o siebie, a choć z tą myślą nie zwierzyła się nikomu, jakaś dziwna bojaźń owładywała nią chwilami, i wpłynęła może na zmianę usposobień jéj dla p. Adama.
Kasztelanowa odzywała się kilkakroć półgębkiem, że gotowaby była do jakiejś zgody, przejednania, układów, byle rozwód otrzymać; ale o kasztelanie nigdzie powziąć języka nie było można.
P. Floryan, który w porze letniéj mniéj miał snadź zajęć dyplomatycznych i potajemnych robot w mieście, pojechawszy z panią Krystyną na wieś, ofiarował jéj swoje usługi, zawsze je zarazem ubarwiając przyjaźnią dla pana Adama, któremu, jak mówił, życzył dobra i spokoju.
Po niejakim czasie, gdy się dobrze rozpatrzył i rozgadał na wsi, przybył raz pod wieczór do pani kasztelanowéj, którą już kuzynek tak był znudził, że go codzień na polowanie wysyłać musiała, aby się go trochę pozbyć.
Życie Krystyny płynęło jednostajnie, smutnie, a drobnostkowe zajęcia interesami, którym się coraz więcéj oddawała, nie starczyły ruchawemu umysłowi i przywyknieniu do intrygi. Była zmęczona, zamyślona, znękana.
Pan Floryan z jakąś minką wesołą wszedł zacierając ręce, siadł z dala na krześle, i począł rozmowę od pogody, ale ze szczególną żywością, która zwiastowała, że po za tym kommunałem coś się ukrywa ważniejszego.
— Pani kasztelanowa dobrodziejka — rzekł — nudzi się na wsi. Istotnie, patrząc na jéj pracę, na to poświęcenie dla familii, człekby pragnął, aby się JPani i dla siebie jaszcze tak jéj przynależnego szczęścia doczekać mogła... A tu te węzły dla obojga ciężarem będące...
Kasztelanowa westchnęła, patrząc w okno.
— Wie pani, co mi na myśl przyszło? spytał pan Floryan.
— A! cóż tam nowego?
— Kasztelan, przynajmniéj jak mi się zdaje, nie mógł gdzieindziéj się ukryć tylko w domu, za Bugiem, w téj wioseczce, w któréj żyła i żyje podobno jego matka.
— To być bardzo może... odpowiedziała obojętnie kasztelanowa.
— Należałoby to sprawdzić. Wie pani? dodał po chwili milczenia: ja gotów jestem tam jeszcze sam pojechać. Dawne stosunki łączą mnie z panem Adamem: ofiarując się chętnie za pośrednika, obu stronom przez to uczyniłbym może przysługę.
— Nie jestem temu przeciwna, żebyś pojechał, rzekła; ale mnie się zdaje, że to będzie nadaremne. Kasztelan nie może się tam ukrywać, gdzie wie, iż go najłatwiéj szukać będą.
— A któżby go tam miał szukać?
— Ja! zawołała kasztelanowa: między mną a nim rachunek nieskończony. Ma także do zdania sprawiedliwości kalkulacyę z krwi przelanéj.
Maluta zamilkł.
— Ale cóżby to szkodziło, gdybym ja pojechał? rzekł po chwilce.
— Jedź WPan, dadzą mu konie; ale w razie gdybyś go znalazł, to go spłoszysz i nic więcéj.
— Może mi pani da jakie zlecenie, upoważni?
— Żadnego, ja nic nie żądam... odparła znowu zacinając się Krystyna. Niech on prosi o przebaczenie i układy, jeśli chce.
W parę dni po téj rozmowie, pan Floryan wyjechał za Bug na Podlasie, i ciche jakieś miał instrukcye do Wólki Brzozowéj, do któréj my go poprzedzić musimy.
Słońce zachodziło jaskrawo; dzień cichy kończył się jak zwykle w czasie żniw, śpiewem powracających z pola robotników. W Wólce na ganeczku siedział pan Baltazar i półgłosem nócił piosenkę.
Na twarzy jego i włosach znać było ubiegłe lata; trochę nawet za pośpiesznie postarzał. Zostało mu coś jeszcze żołnierskiego w obejściu, resztka żywości, ochota do pieśni i do polowania. Ale pieśń, którą dawniéj tak głośno nócił, teraz kończyła się na mruczeniu i odchrząkiwaniu, w ostatku na uznaniu, że tego dnia nie ma głosu; na polowanie też wybierał się co rano, czyścił fuzyę, kazał się budzić, potém rozmyśliwszy się jakoś, znajdował powód odłożenia na dzień inny.
Trafiało się jeszcze, że gdy mu zając wszedł w drogę, strzelił do niego i nie chybił; ale już za kusym nie chodził daleko, nie upędzał się za nim, a rankami chłodnemi na toki ciężko mu wstać było. Spowolniał, sypiał dużo, mówił mało, ponure myśli z dymami fajki ulatujące trzymały go całemi godzinami na jedném miejscu.
W Wólce zresztą mało co się zmieniło. Płoty gdzie niegdzie postawiono nowe, młode laski popodrastały, na starych drzewach i na starych ludziach nie bardzo znać było lata ubiegłe. Jak owe zegary wieżowe, które idą wieki, życie w tym zakątku szło sobie powolnie, nietknięte obrotem rzeczy ludzkich, zmieniających się dokoła.
Wiadomości z zewnątrz rzadko tu dochodziły. Czasem w święto jeździł pan Baltazar do kościoła, a czego się na plebanii dowiedział, stanowiło zapas na długie czasy do wniosków, dumań i przeżuwania.
Pomimo starań o dobry byt wioski i gospodarstwa, wszystko po trosze podupadało. Są tajemnice niezbadane nawet w rzeczach powszednich; nic się czasem na pozór nie odmienia na oko w robocie, w staraniach, w pilności, a upadek przychodzi powoli, gdy jednego zabraknie człowieka.
I tu nie brak było gorliwości, a wszystko szło jakoś leniwo i opacznie. Ale któż się tam miał zajmować gospodarstwem zbyt pilno i dla kogo?
Teraz tylko na Wólkę patrzali stryjeczni Melchior i Kasper, z pewną nadzieją, że ona się im kiedyś dostać powinna. A że Baltazar był najbliżéj wdowy, robiono mu grzeczności i nadskakiwano. Melchior zupełnie był swéj kłótni z nim zapomniał; pani mu się uśmiechała wcale zalotnie. Kasztelana, z tego co o nim wiedziano, miano za straconego; nie sądzili, by cało wyszedł z tarapat.
Położenie pana Baltazara tém się stało przykrzejsze na tém cudzém gospodarstwie, że od roku prawie wdowa po panu Krzysztofie niezupełnie jakoś zdawała się być przytomną. Nie można tego było nazwać obłąkaniem, ale z pełna dawnego rozumu też nie było.
Zaczęło się to nie wiedzieć jak.
Jednego ranka wstał pan Baltazar do dnia, gdy go przeciwko obyczajowi na kawę do siebie zaprosiła pani Krzysztofowa. Nie wiedział coby to miało znaczyć. Zastał ją wystrojoną w czepeczek odświeżony, w suknię jedwabną, uśmiechniętą i ożywioną nad spodziewanie. Kawa była podana wykwintniéj; filiżanki chińskie otarte z kurzu, które zwykle tylko nudziły się nieboraczki na komodzie, teraz wystąpiły na tacę; w pokoju było weseléj, bukiet z kwiatów, okna otwarte. Ale nad wszystko dziwiła go twarz odmłodzona, spokojna Anusi, jakiéj pan brat dawno nie oglądał. Wyszła przeciwko niemu promieniejąca jakiémś weselem utajoném.
Pan Baltazar ledwie jéj nie posądził, że się w jego siwych wąsach zakochała; ale mu to przypuszczenie tak zdawało się nieprawdopodobne, że je jak szatański podmuch odepchnął.
Pani Krzysztofowa wskazała mu miejsce.
— No, cóż? jakże? odezwała się: nie prawdaż, że dziś, albo najdaléj jutro Krzyś z Adasiem pewnie przyjadą? Ależem się na nich wyczekała! Rachuję, że już są w drodze i niedaleko.
Pan Baltazar otworzył usta, osłupiał, nie wiedział co odpowiedzieć.
— Tak, dziś, jutro — rzekła pani Krzysztofowa — jestem tego pewna... I potrzebaby pomyśleć, panie bracie, gdzie pana Adama postawimy; boć to teraz wielki pan z niego: a gdzie ja go pomieszczę? Właśnie po to tu kochanego brata wezwałam, abyśmy się naradzili, jak go tu ulokujemy? gdzie? Pan Krzysztof zajmie swój pokój, ale pan Adam?... Toć to mu potrzeba, żeby było i obszernie, i porządnie co się zowie: człek już do wygód przywykły... i taki to dygnitarz...
Uśmiechnęła się sama do siebie jak anioł niewinném weselem macierzyńskiém, i spojrzała niebieskiemi oczyma wypłakanemi na brata, który stał gryząc wąsy....
Pan Baltazar, choć żołnierz stary i z niedźwiedziem a z dzikiem gotów był jeszcze dziś w potrzebie pójść za bary, okrutnie się wszakże obawiał waryatów.... Wstrząsł się cały i pobladł, pomiarkowawszy, że pani bratowéj zmysły się pomieszały. Cofał się nieco ku drzwiom, poglądając na nią. Ona się uśmiechnęła łagodnie, i to go nieco uspokoiło, że do żadnéj furyi nie widział podobieństwa.
— Ale siadajże, mój Baltazarze — rzekła — siadaj i radźmy, gdzie my go tu postawimy, tego pana kasztelana naszego... Kasztelana!!! ha! ha! Ja zawsze mówiłam, że go to nie chybi; jemu z oczu patrzało, że się do tego urodził.
Pan Baltazar siadł z przeciwnéj strony stolika, ale blady, drżący, kawy mu się odechciało, a po grzbiecie ciarki chodziły. Jak w tęczę patrzał w bratową, gotów na najmniejszy znak gwałtowniejszego poruszenia drapnąć z miejsca. Pot zimny oblewał mu skronie.
— Więc jak myślisz, panie Baltazarze?
— Ja? ja? ja jeszcze nic nie wiem, ja sądzę — bąkał stary, rzucając spojrzenia bojaźliwe — ja myślę, ja nie jestem jeszcze pewien czy on przyjedzie?
— Ale jakże nie przyjedzie, kiedy ojciec po niego pojechał, kiedy już pewną mamy obietnicę!
Pan Baltazar pokręcił wąsa, ruszył ramionami, ale postanowił potakiwać jéj, aby nie jątrzyć.
— Więc jak tam pani bratowa myśli?
— Ja tu nie widzę dla niego stosownego pomieszczenia; byłabym za tém, żeby naprędce domek zbudować w lasku: ot powiem ci! tak! Przypominam sobie, że oglądając niegdyś rezydencyę w Siedlcach, widziałam w ogrodzie taką cudowną chatę, co to po wierzchu wyglądała niby prosty dworek chłopski, a wewnątrz była pałacem, pieścidełkiem... Gdyby to co podobnego zbudować dla kasztelana?
— Ale to rzecz kosztowna, przerwał p. Baltazar, — a i czasuby na to potrzeba, gdy bratowa go się spodziewa tak prędko.
— Widzisz, odrzekła spokojnie pani Krzysztofowa: na wszystko są sposoby. Co się tycze pieniędzy, wiem, że pod starym dębem za ogrodem jest kocieł miedziany pełniuteńki złota; pilnuje go tylko jeden stary kot. Możnaby go zabić... ty tak doskonale strzelasz. Mnie się też zdaje, że Św. Józef jako z rzemiosła cieśla, gdybyśmy się do niego pomodlili, jednéjby nocy to zrobił ze swymi robotnikami... Wiadomo ci, że ma pod swoją władzą wszystkich bogobojnych cieśli, którzy pomarli od Narodzenia Chrystusa Pana, więc gdyby z nich przyprowadził stu... półtorasta...
W ostatnich słowach tak widoczne było pomieszanie, choć łagodne i pewnéj jeszcze logiki własnéj się trzymające, że pan Baltazar nie wiedział już co odrzec, i począł smutnie potakiwać głową.
— Jakże się pani bratowa czuje? rzekł po chwili, odwracając rozmowę.
W istocie, na twarzy pani Krzysztofowéj, pomimo nieco obłąkanego wejrzenia, był spokój i zdrowie osobliwsze. Piła kawę z apetytem, zajmowała się, krzątała, kilka razy wspomniała o mężu jako o nieboszczyku, ale to nie przeszkadzało jéj wkrótce potém, w téjże chwili mówić o nim jako o mającym powrócić. Odzywała się nawet w ten sposób: „Gdy św. pamięci mąż mój przyjedzie...“
Po długiéj dosyć rozmowie, któréj skutkiem było, że uprosiła Baltazara, iżby drzewo na budynek do lasku wożono koniecznie, odszedł stary żołnierz, i poleciał natychmiast do proboszcza poradzić się co robić. Przyjechał proboszcz, rozpłakał się, powzdychał, ale widząc ją z tém obłąkaniem tak szczęśliwą, wesołą, spokojną, tak prawie rozsądną, rzekł tylko:
— Dajże WPan pokój biedaczce! Bóg litościwy zesłał jéj tę pociechę, nie odbierajmy jéj... zostawmy ją jak jest.
Mimo tajemnicy, jaką z tego czyniono we dworze, przez ludzi rozeszła się wieść po sąsiedztwie, a pan Melchior i Melchiorowa zaraz objawili zdanie, ażeby staruszkę w klasztorze gdzie osadzić, Wólkę zaś zagarnąć pod swój zarząd. Myśl ta wszakże z takiém oburzeniem została przyjęta, że się jéj wprędce wyprzeć musieli, dziwując się tylko po cichu, że tak naturalna rzecz tak źle zrozumiana została.
Krzysztofowa tak nieustannie dokuczała bratu, że wreszcie chcąc nie chcąc, musiał trochę drzewa zwieźć na domek w lasku, nie myśląc go wcale budować; ale się omylił sądząc, że tém bratową zaspokoi. Pilnowała sama roboty, chodziła, napędzała, trzeba było na seryo wziąć się do budowania o kilku pokoikach folwarczku. Budynek ten mógł się zawsze przydać, bo i nieboszczyk jeszcze myślał o oficynie: zdecydowano się więc postawić ją w lasku.
Codzień rano wdowa chodziła na obrane miejsce, siadała na kłodzie przy cieślach, odmawiała modlitwy do Św. Józefa patrona dobréj śmierci i ciesielstwa, karmiła ludzi, poiła, prosiła, aby pośpieszali, a domek ten wielce ją zajmował. Ale chociaż budowa ciągnęła się, zawsze jednak nazajutrz oczekiwała męża i syna; nie zrażało jéj to, że jutro nie przybywali, przywykła była nie dziś ich mieć, ale spodziewać się jutro.
Tak szczęśliwa zmiana w jéj twarzy, zdrowiu, humorze dokonała się przez to obłąkanie, że ledwie jéj nie winszować i cieszyć się było potrzeba. Pan Baltazar nawet widząc, że jest zupełnie spokojna, oswoił się z tém i potakiwał, ale niekiedy patrząc na biedaczkę wystrojoną odświętnie, uśmiechniętą do tego szczęścia, którego nigdy kosztować nie miała, łza mu wilżyła źrenice, i wzdychał ocierając ją rękawem.
— Oj! ludzka dola! mówił do siebie: ale któż wie gdzie szczęście? czasem w utracie rozumu i pamięci! Ot! jak Bóg zechce, czasem i utrapieniem pocieszyć potrafi, zsyłając jakby sen ciągły na człowieka... Dolo! dolo!.. powtarzał p. Baltazar — oto są sztuki twoje!..
Już się ów domek dobrze podnosił i zrąb stał prawie pod dach gotowy, z porządnie na mech kładzionych kłód grubych sosnowego drzewa... gdy jednego wieczoru, kiedy sobie Baltazar podśpiewywał a dumał, psy podwórzowe wybiegły za bramę i dziwnie ujadać zaczęły.
Próżno je z ganku przywoływał pan Baltazar, świstał, wołał, nic nie pomogło; ile ich było, aż do staréj ulubienicy pana Krzysztofa nieboszczyka, która się zwała „Wierna“ (a była już od wieku podeszłego głucha i niemal z włosów wypełzła, i sypiała zwykle w piekarni pod piecem, w popiele, żyjąc na łasce), — wszystko wysforowało się za bramę, stanęło w rząd, i nuż szczekać a wyć.
— Ani chybi, wilka gdzieś czują nieopodal, rzekł Baltazar.
Ale psy pozwracały się w stronę wioski, posiadały, i zawodziły straszliwie.
Poszedł nareszcie sam Baltazar. Popatrzał, i zobaczył dwóch ludzi pieszo idących powoli od wioski... Wziął ich z dala za dwóch Żydów z kramikami.
Gdy się więcéj zbliżyli, jeden zatrzymał się pod krzyżem, około którego bywało pan Krzysztof modlił się wieczorami, drugi pośpieszał do dworu.
Psy wybiegły aż ku temu miejscu, ze starą Wierną na przedzie; ale o cudo! Wierna podszedłszy, powąchała, i przychodniowi zaczęła się łasić. Reszta młodszych, z dala idąc, nie śmiała przystąpić, naszczekiwała, gderała, ale dając do zrozumienia, że przez gorliwość popełniła omyłkę.
Niezmiernie to zaciekawiło Baltazara, który już w bramie pozostał i czekał. Ktoś szedł do niego wprost czapkę zdjąwszy, ale trudno go jakoś było poznać przeciwko światła, aż się ozwał:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki!
Ale Baltazar choć rękę do czoła przyłożył, nic nie zobaczył.
— Ej! czy pan mnie nie poznał?
— A! toć ty! Jermaszka! Jezus, Marya! a ty tu co robisz? krzyknął Baltazar, dopiero go rozeznawszy. Jakeś ty tu przyszedł?
Sługa ruszył ramionami, odwrócił się do krzyża, i wskazał milcząco na stojącą tam postać.
— No? a toż kto?
— A! kasztelan....
Pan Baltazar załamał ręce.
— Jak to? pan Adam?
— A on-ci to sam!
— Cóż? pieszo? jak może być?
— Czyż nic nie wiecie?
— A cóż mamy wiedzieć?
— A no! co się stało, to się stało! zawołał Jermaszka, kiwając głową. Krótko mówiąc: rozwód, prześladowanie; zabił Francuza, i musieliśmy uciekać.
— Jakiego Francuza? spytał Baltazar.
— A no! ono to tego, co na nas jejmość nasłała.
Stary żołnierz nic nie rozumiał. Mało tu wiedziano o sprawach kasztelana; potrzeba było dłuższego opowiadania, aby te zmiany losu stały się im zrozumiałe. Nie troszcząc się wcale o to, co i jak zaszło, poczuł Baltazar, że należało co rychléj pójść przygarnąć pana Adama.
— A! a! zawołał: co to będzie z nią? z matką? jak to jéj powiedzieć? co tu począć?.. Ona się ich spodziewa... ale inaczéj! inaczéj!
Jermaszka nic znowu o stanie umysłu staréj jejmości nie wiedział; nie zrozumiał obawy pana Baltazara, który stał, czapkę zdjął, i włosy sobie targał na głowie.
— Do jutra go potrzeba ukryć, a tę nieszczęśliwą przygotować. Tak go od razu wprowadzić niepodobna... mogłoby ją to zabić.
Pośpieszył Baltazar z Jermaszką do stojącego opodal jeszcze kasztelana. Znalazł go pod krzyżem zadumanego, z usty zaciśnionemi, do niepoznania zmienionego i strasznego po przebytéj chorobie. Niewczas, osłabienie, podróż pełna niewygód i długa, okrutne ślady wyryły na tém piękném, młodém jeszcze, a już zwiędłém obliczu. Gdy stryj zbliżył się, uścisnęli się w ponurém milczeniu.
— Matka? spytał krótko pan Adam.
— Żyje, zdrowa, odparł Baltazar; ale — tu się nieco wstrzymał — potrzeba jéj cierpienie, jéj stan poszanować. Nie możecie wnijść tak nagle, musimy ją przygotować. Do jutra odłożymy widzenie się z nią.
— Dajcie mi więc kąt jaki — rzekł kasztelan — byle łoże i spoczynek... Trzebaż było, abym po latach tylu wrócił tu obcym, pieszo jak żebrak! Tak chciała sprawiedliwość... tak być było powinno...
Szczęściem, że gdy ta scena odbywała się przed wrotami, Krzysztofowa była już w swoim pokoju; można więc było przeprowadzić pana Adama do izby w oficynie, którą zajmował Baltazar, chętnie mu jéj odstępując. Kasztelan rzucił się na posłanie, a że był bardzo znużony, nie ściągnął nawet sukni, i z gorzkiém uczuciem, jakiém go poiło to przybycie do domu rodzicielskiego, pozostał w pół osłupiały, łzy jednéj nie mogąc uronić. Jermaszkę otoczyli ludzie dworscy, badając, rozpytując; od nich dopiero dowiedział się o stanie saméj pani. Włosy mu powstały na głowie; począł biedny płakać i ręce łamać.
— Ale nie, nie, to być nie może! gdy go zobaczy, oprzytomnieje... zawołał pełen nadziei — pozna...
Namówili się więc z panem Baltazarem, aby kasztelanowi nie mówić nic o obłąkaniu matki, przygotować ją powoli, i potém wprowadzić go do niéj. Nie bez obawy jednak to przedsiębrano. Któż mógł przewidzieć, jakie wrażenie miał uczynić widok syna na biednéj staruszce?
Noc upłynęła na radach. Baltazar wzdychał, niebardzo wiedząc co począć; ranek mu dodał otuchy, ale że oka nie zmrużył, czuł się straszliwie zmęczonym... Zwykle teraz, od czasu jak budować poczęto, zapraszała go na kawę pani Krzysztofowa, — i tego dnia też przysłano po niego. Czekał tylko téj chwili; przeżegnawszy się, wszedł do jéj pokoju.
— No, mój kochany Baltazarze — rzekła — dom dla pana kasztelana się kończy; dziś, jutro, aniołowie gotowy dach przyniosą i postawią. Niezadługo i on będzie.
— A! bratowo dobrodziejko! zmienionym głosem rzekł Baltazar. Bardzo to być może, ale on podobno przybędzie sam... Słychać, że na świecie go tam jakieś kłopoty spotkały, i powraca dosyć biedny.
— Co ci się śni! rozśmiała się Krzysztofowa. On biedny? Jak możesz takim plotkom ludzi niechętnych dawać wiarę? Jak Adamowi może być źle na świecie? dla czego? Wstydź się! on pan, magnat, ulubieniec króla!
— Aleć to, bratowo, ta łaska i to szczęście na pstrym koniu jeździ.
— No! no! już się ty o niego nie obawiaj; da on sobie radę.
— Obawiać się nie ma czego — rzekł Baltazar — boć to wszystko w ręku bożych. A choćby i biednym był, to go tu przytulimy.
— Ale co mi WPan prawisz o jakiéjś tam biedzie! ofuknęła Krzysztofowa. Co to jest? dodała z gniewem widocznym — zkąd te plotki do waszmości doszły? kto ci niemi głowę nabił? Wstydź się! to jakieś złych ludzi szczekania.
— Powiem więc bratowéj, że ja coś więcéj niż gawędy słyszałem — rzekł Baltazar — bom sam pana Adama widział.
— Gdzie? co? kiedy? porywając się, zawołała staruszka.
— Muszę już wyznać prawdę: on przybył i jest tu od wczoraj — jest tu....
Pani Krzysztofowa pobladła, ale szybko dodała:
— Gdzież konie? ludzie? dwór?
— Co tu mówić już o ludziach, dworze i koniach! Przywlekli się obaj pieszo z Jermaszką; on mizerny i chory...
— Ale co się waszmości śni! oburzyła się staruszka, i krzyknęła: To bajki! to wierutne bajki!
W téj chwili właśnie gdy to wymawiała, otwarły się drzwi, i pan Adam się ukazał.
Matka patrzała na niego długo, długo, ale zupełnie obojętnie. Było widoczne, że wyobraźnia jéj śniła innego syna, i że ten biedny, blady, znękany, ubogo odziany człowiek, nie był wcale do tamtego we snach długich widzianego podobny.
Pan Adam powoli począł się zbliżać.
— Któż to taki? spytała zimno Krzysztofowa.
— To ja, to ja, matko! rzekł kasztelan.
Ale i głos go jéj nie przypominał.
— Któż to, ten ja? zacinając usta, odezwała się, odsuwając z krzesłem wdowa. Kto to, ten ja?
— Adam twój!
Milczenie trwało kilka sekund. Krzysztofowa mierzyła go zimno oczyma, z pogardą prawie, i kiwała głową.
— Mój panie! rzekła w końcu: to jest prawdziwie albo bezwstyd niepojęty, albo żarcik bardzo głupi... Między waćpanem a synem moim panem kasztelanem, nie ma nawet najmniejszego podobieństwa... Takie szalbierstwo udać się nie może. Prawda, że go nie widziałam od dawna, ale serce matki pozna i poczuje dziecię swoje... Jeżeli waćpan żądasz jakiéj pomocy, jałmużny, to mu się da; ale proszę tu nie przybierać wcale tych fałszywych pozorów, bo się mogę pogniewać. Syn mój jest wielkim panem, kasztelanem, starostą — a nie jakimś tam odartym włóczęgą.
I uśmiechnęła się tryumfująco, poglądając po twarzach przytomnych, gdy p. Baltazar stał blady i trząsł się. Jermaszka ukryty za drzwiami ręce łamał. Sam Adam, spuściwszy głowę na piersi, stał jak posąg, skamieniały.
— Panie Baltazarze! odezwała się po chwili pani Krzysztofowa: proszę wziąć tam tego jegomości na folwark, dać mu wygodę, wspomódz, ale niechże mi nie śmie na mocy tego, żem dawno syna nie widziała, brać na siebie jego roli, bo za przybyciem ś. p. mojego męża i pana Adama, może być srodze za to ukarany — i wart! o wart! Proszę, co za zuchwalstwo! to nie do wiary... czego to się ludzie dopuszczają!
Przytomnym słów brakło. Pani Krzysztofowa zdawała się chłodna, zimna, rozważna, patrzała w oczy synowi, ruszała ramionami, śmiała się, a w końcu wskazała mu drzwi dosyć rozkazująco. On nie miał siły się ruszyć... Baltazar i Jermaszka, bojąc się rozdraźnienia biednéj wdowy, wzięli go za ręce i wywiedli.
Krzysztofowa dopiero teraz gdy wszedł, postrzegła Jermaszkę, i natychmiast go poznała.
— A ty tu co robisz? zapytała.
Ten milcząc, padł jéj do nóg, i wskazał na syna.
— No! no! dosyć tych tam głupich żartów! odparła. Toście sobie widzę ułożyli mnie starą chcieć zwodzić; ale mówię wam, jak nieboszczyk powróci z Adamem, dadzą wam za to! Ale żebyś też i ty, mój Jermaszko, do takich spisków należał! Patrzajże sam — dodała — gdzie tu jakie najmniejsze podobieństwo do Adama, do mojego ślicznego chłopaka, do tego pana, co całemu światu głowę zawraca! Co wy mi pleciecie!
To rzekłszy, żywo do ogrodu odeszła z kluczami.
Wrażenie, jakie ta przykra scena uczyniła na przytomnych jéj, szczególniéj na samym kasztelanie, nie daje się opisać. On jeden nie był uprzedzony o stanie matki, dla niego wydało się to niepojętą, ale sprawiedliwą karą bożą. Gdy pani Krzysztofowa oddaliła się, pozostał jak wkuty w ziemię, nie wiedząc co począć z sobą. Nalegać na nieszczęśliwą nie było podobna; trzeba było wszystko zostawić czasowi.
Baltazar starał się dla pocieszenia go wmówić w kasztelana, że inne usposobienie powoli przyjść musi, ale odzywał się do słupa; pan Adam nie słyszał nic, nie widział. Nie rzekłszy słowa, dał się uprowadzić Jermaszce, który sam rozpłakany, nie znajdował wyrazów, by mu jego cierpienie osłodzić. Jeszcze nie byli w dziedzińcu, gdy pani Krzysztofowa przez służącą kazała do siebie przywołać Jermaszkę.
Biedne człeczysko z jakąś nadzieją pobiegł raczéj niż poszedł do pani. Zastał ją z twarzą surową, siedzącą na kłodzie przy budującym się domku.
— Cóż to tam za komedyę gracie ze mną? po co ty do niéj należysz? odezwała się do niego surowo pani Krzysztofowa.
— Pani! rzekł powoli sługa: na nieszczęście, to nie jest komedya, to nie udanie, to szczera prawda.... Nikt to inny, tylko twój syn, pani moja; ale syn nieszczęśliwy, wygnaniec biedny, bannita... Tyś go się spodziewała ujrzeć inaczéj, ale Bóg tak chciał... Cóż my poradzimy przeciwko woli Jego? Czyż możesz go pani nie poznać?
Pani Krzysztofowa aż wstała na te słowa.
— Co ci się śni? Oszukali cię ludzie! Gdzież to mój Adam?.. to stary, blady jakiś oszust, któremu źle z oczu patrzy.... Ale to być nie może, to nie jest.... Zobaczycie, gdy przyjedzie nieboszczyk...
I pogroziła mu palcem na ustach.
— Dać mi z tém pokój, i więcéj nie wspominać. Tylko co nie widać, jak oni nadjadą. Ja ci to przebaczam, ale już dość, dość... bo się gniewać będę.... Nie pokazywać mi się więcéj z nim na oczy.
Jermaszka westchnął, wstał z ziemi, i stał jak winowajca z rękami założonemi, ze spuszczoną głową. Widział teraz, że na to obłąkanie nie ma ratunku — odszedł powoli.
Cały ten dzień prawie przesiedziała u robotników pani Krzysztofowa, trochę smutniejsza niż zwykle. Pan Adam leżał na łóżku milczący i pogrążony. Baltazar sądząc, że zaśnie, zostawił go samego.
Słońce już zachodziło, gdy kasztelan porwał się, oglądając wkoło, i wybiegł na podwórze. Znał z dzieciństwa jeszcze pamiętne sobie kąty; wpadł do domku i przetrząsł cały, napróżno tu szukając matki. Nie znalazłszy jéj, wybiegł do ogródka, ale i tam jéj nie było. Ubitą ścieżynką trafił do budującego się domku przy lasku. Robotnicy już się byli rozeszli, staruszka z różańcem w ręku sama jedna modliła się zadumana na kłodzie, gdy pan Adam powtórnie zbliżył się do niéj.
Widać, że mało mu się przypatrzyła z rana, lub go już była zapomniała, jak zwykle obłąkani, gdyż wcale go nie poznała; a gdy się przybliżył, wstawszy dygnęła mu jak obcemu, któregoby po raz pierwszy spotkała.
P. Adam wzruszony, rzucił się przed nią na kolana.
— Matko! matko! zawołał — matko moja!.. czyż ani głos, ani twarz... twego nieszczęśliwego syna ci nie przypomną? Matko! czyż i ty mnie nie poznasz?
Pani Krzysztofowa cofnęła się nieco nastraszona; ale ruszyła ramionami, nie okazując, aby poznała Adama.
— Cóż to się WPanu Dobrodziejowi stało? odparła. Jakież jest podobieństwo między nim a synem moim panem kasztelanem? Syn mój jasny był jak słońce, wesoły, świeży, młody, niepodobny do niego ani z twarzy, ani z głosu. Jeśli nie oczy, to poznałoby go pewnie serce macierzyńskie... Ale proszęż sobie ze mnie nie żartować.
— Matuniu! rzekł z wyrazem rozpaczy p. Adam: to ja! to ja! twoje dziecię jedyne, nad którego głową tyś śpiewała piosnkę nadziei.... który uszedłem od ciebie niewdzięczny... Winienem, występny byłem i srodze ukarany zostałem. Przychodzę do ciebie wygnańcem, ubogim, biednym, cierpiącym — czyż podobna, abyś ty mnie nie poznała?
— To jakiś biedny waryat! szepnęła do siebie po cichu Krzysztofowa. Potrzeba z nim być ostrożnie i nie draźnić.
Pokiwała głową, nic nie odpowiadając; po chwili tylko przebąknęła:
— Tak! tak! mogło być coś podobnego... zobaczymy.... Ale proszęż WPana Dobrodzieja do pokoju... chłód wieczorny...
To mówiąc, powstała z wyrazem przestrachu na twarzy, i powoli posunęła ścieżką ku domowi. Kasztelan zamilkł, i zaciąwszy usta, powlókł się za nią nie śmiejąc się już odzywać. W duszy jego było tak czarno, jak niegdyś w sercu téj kobiety, gdy jechała zobaczyć syna utraconego... a zastała obcego jéj prawie człowieka.
Na pół drogi niespokojny dognał ich p. Baltazar, dopatrzywszy, że mu uszedł kasztelan. Pani Krzysztofowa mrugnęła na niego, pokazując mu idącego za sobą, i ruszyła ramionami, jakby mu dawała do zrozumienia, żeby go sobie zabrał. Ale kasztelan pozostał w dali, nogi mu drżały, padł na ławkę u płota ogrodowego, i głowę w dłonie ująwszy, nie płakał, ale krwawo bolał. Gdy ujrzała, że go już blizko nie ma, p. Krzysztofowa odezwała się po cichu do Baltazara:
— Ale to jakiś waryat, mój bracie! Weźcież go sobie... bo ja się go boję. Uroił sobie nieborak, że jest synem moim. Trzeba go pilnować biedaka, wyraźnie ma zmysły pomieszane. Gdy jegomość nieboszczyk z p. Adamem przyjedzie, przykrość im to zrobi. Pilnujcież go proszę, aby mnie nie nachodził.
Pan Baltazar nic na to nie odpowiedziawszy, skłonił się tylko i zwrócił do kasztelana. Znalazł go na ławie, w pół żywego ledwie, z suchemi oczyma, pogrążonego w jakiémś straszném, niemém dumaniu.
— Panie kasztelanie, rzekł: nie zrażajmy się tém. Jestem pewien, że to przejdzie, — to lekkie pomieszanie, skutek dotkliwych długich cierpień.... trzeba znosić mężnie i czekać. Po niejakim czasie, jestem pewien, sama się spyta, oprzytomniawszy.... ale trzeba być cierpliwym.
Kasztelan nic nie odpowiedział.
— Jest rzecz druga, poniekąd gorsza, z którą przychodzę, dodał pan Baltazar. W téj chwili proboszcz przysyła do mnie z przestrogą, abyśmy, jeśli się tu kasztelan znajdujesz, starali się go ukryć, gdyż zdaje się, że go poszukiwać mogą. Wydane są listy gończe; nieprzyjaciele łacno się domyślą, gdzie najprędzéj i najprawdopodobniéj go znajdą. Trzeba się ukryć lub uciekać.
— Dla czego? zapytał kasztelan. Czy myślisz, że mi tak życie drogie? że mi jeszcze pozostało co, czegobym żałował? Niech mnie pochwycą; cóż mnie gorszego czekać może nad to, co jest? Życie mi obrzydło, mogą je sobie wziąć.
— To chwila, kochany kasztelanie, to chwila! Jakoś się wszystko zmienić może i musi. Życie zawsze ochraniać potrzeba, bo los poprawić się może, a śmierć zamyka wrota wszelkiéj nadziei, prócz.... niebieskich... Zresztą, choćby to życie stało się tobie obojętném, obowiązkiem jest drugich starać się je tobie ocalić.
— Róbcie ze mną co chcecie!
— Poszukiwać was mogą tylko tu — rzekł Baltazar — lub u moich braci; wątpię, żeby śledzili zbyt ściśle... po okolicy. Jermaszka zaprowadzi was do strzelca w borze, który nie znając kasztelana, przechowa go, dopóki nie rozpoznamy niebezpieczeństwa. Ja tymczasem będę się starał matkę powoli wywieść z tego przykrego stanu.
Stało się tedy, że tegoż jeszcze wieczoru, kasztelan w towarzystwie nieodstępnego Jermaszki, manowcami przedarł się w lasy do chaty strażnika. Nocą zjechali sądowi z pachołkami do dworu, i śladów jego nie odkryli nigdzie.
Pani Krzysztofowa przy wieczerzy już ani wspomniała o tym mniemanym synu, ani spytała o niego, wróciła do pierwszego humoru, zaczęła mówić o prędkiém przybyciu nieboszczyka z synem, o dokończeniu dla niego domku, i pożegnała pana Baltazara pełna najweselszych myśli.
Stan ten jéj umysłu i serca tak był dziwny a przejmujący, że brat nie mógł na nią patrzeć bez łez i wzruszenia. Ocierał ciągle twarz pod pozorem kręcenia wąsów, a im wesołość biednéj obłąkanéj była większa, tém pan Baltazar częściéj z wąsami miał do czynienia; odwracał twarz zasępioną szepcząc:
— Palec boży! palec boży! Przebaczże mu Panie!
W kilka dni potém, przybył dobrze teraz podstarzały, ale zdrów Dyogenes Kapustyński, który przez poszanowanie boleści pani Krzysztofowéj chował tu swą skrzypkę i od śpiewania się wstrzymywał. Potém nadjechał proboszcz, dla rozpytania się o to, jak się odbyło poszukiwanie kasztelana w Wólce Brzozowéj.
Właśnie im z żywością całą tę przygodę opowiadał pan Baltazar, gdy przed ganek bardzo niespodzianie zatoczyła się kolaska niekryta, porządną czwórką małych, ale tęgich i zwinnych koników ciągniona. Wyskoczył z niéj małego wzrostu, ale bardzo wytwornie przyodziany mężczyzna, z wielkiemi drygami i ukłonami pytając o gospodarza.
Pan Baltazar chowając swą fajeczkę po za siebie, wystąpił, jakby pytać chciał, co tego nieznajomego tu za licho przyniosło?
Po kilku tancerskich ukłonach i ustawieniu się w pozycyi bardzo wymuszonéj, Maluta, którego łatwo nam poznać, zaprezentował się jako przybyły z interesem poufnym do pana kasztelana.
— Ale niestety! — odezwał się pan Baltazar podając mu krzesło — pana kasztelana nie ma tu... i nie było.
— Jak to? nie ma? możeż to być? Nie ma tu kochanego mego kasztelana dobrodzieja? a ja sądziłem... Jak to? więc i nie był? spytał pan Floryan, patrząc w oczy Baltazarowi.
— I nie był! rzekł przełykając z trudnością kłamstwo stary żołnierz.
— A gdzieżby się podział?
— Ubolewamy nad tém, że nie wiemy... rzekł Baltazar chłodno.
Gdy ten początek rozmowy półgłosem się między nimi odbywał, Dyogenes z kąta ponuro i szydersko przyglądał się gościowi, kiwał głową, a usta kręciły mu się śmiechem jakimś bolesnym, ledwie powstrzymywanym.
Oczy Maluty latały tymczasem niespokojne dokoła, jakby wyszpiegować chciały, co się w sercach i głowach zgromadzonych osób działo. Przeleciały one raz i drugi po twarzach wszystkich, i z dziwną w ostatku zawziętością zatrzymały się na Dyogenesie, który także z oka przybysza nie spuszczał.
— No, jakże ci się zda... panie Floryanie? — odezwał się długo milczeniem go wytrzymawszy Dyogenes — nie prawdaż, że to siurpryza zastać tu, zamiast kasztelana, takiego jak ja wujaszka? Albo ja, czym się spodziewał takiego wiercipiętę siostrzeńca tu zobaczyć... przerobionego na lalkę niemiecką?
— A! jak mi Bóg miły... to wy! ale na honor...
— Stój, stój! nie rzucaj się w moje objęcia, mógłbyś popsuć fryzurę i tupet, a ja cię chcę w pełni twego blasku oglądać i nasycić się obrazem twéj wielkości, składającéj się z korków i czuba... Stój z daleka! ślicznie wyglądasz.
Pan Floryan posłuszny, kryjąc pod uśmiechem niepokój, wstrzymał się na pół pokoju. Dla przytomnych ta scena niełatwo zrozumiana, zaczynała być mocno zajmującą. Dyogenes przypatrywał się, smutnie kiwając głową.
— Co się to z waszeci stało! westchnął. Zamiast orać domową skibę, poszedłeś w rynsztokach łowić brudy. Panie Floryanie, proh horror! patrzę i oczom nie wierzę!
— Ależ kochany wuju!
— Stój! Wuja twego zwą Dyogenesem, nie dla tego, że stary, przygarbiony i łachmanowaty, ale że prawdę surową mówi bez przyprawy. Ostrożnie więc: wuj jegomości rodzony, choć wieśniak peregrynujący o kiju ze skrzypką, tak dobrze wie gdzie się co dzieje, jak gdyby siedział w pewnym domu w Warszawie, do którego się zbierają wiadomostki różnemi mniéj więcéj brudnemi rynsztokami. Wuj twój zna cię panie Floryanie na wylot, choć ty go nie znasz nawet z łupiny; a że mamy świadków, możebyśmy familijną rozmowę odłożyli sam na sam.
Floryan się mocno zarumienił, ale nadrobił śmiechem. Dyogenes mu pogroził, i z powagą wujowską rzekł:
— Czegoś ty tu przyjechał? Nie kłam, mów szczerze.
— Słowo honoru — odparł Maluta szybko — w interesie pana kasztelana, dla jego dobra, bo go kocham, szanuję i nad losem jego boleję. Słowo uczciwe!
— Zkądże to słowo wziąłeś? trzebaby je obetrzeć, gdy z twoich ust wychodzi — dodał wuj ciszéj. — No, daléj!
Pan Baltazar podsunął krzesło, sam nieco z proboszczem usuwając się na stronę, za co Maluta trzema ukłonami i ściśnięciem ręki gorącém mu podziękował.
— Rzecz się tak ma, rzekł pan Floryan: — Kasztelanowa syta zemsty... ale wuj może nie wie całéj historyi?
— Wuj wie wszystko — odparł Dyogenes, — nawet to, czegoby nie rad wiedzieć. Mów asindziéj bez objaśnień.
— Kasztelanowa ani wdowa, ni rozwódka, ni mężatka, a między nami mówiąc, pragnie pójść jeszcze za mąż.
— Który raz? zapytał Dyogenes.
— Dopiero trzeci.
— Tak, kanony nie bronią, a dla możnych to dyspensy się znajdą. Do trzech razy sztuka, zresztą... Mów daléj.
— Otoż pragnie ona stanowczo ułożyć się z panem kasztelanem, wywieść go z tego niebezpieczeństwa, w jakiém się obecnie znajduje, i raz skończyć zgodnie.
— Tak, aby nie obawiając się jéj kasztelan wpadł w łapkę.
— Sądzę, że nie.
— A ja sądzę, że tak. Ale czegoż ona chce?
— Zgody, za którą gotowa zapłacić, jak myślę.
— A WPan panie Floryanie podejmujesz się faktorstwa, i myślisz znękanemu człowiekowi rzucić w twarz workiem złota, kupić go sobie! cha! cha!
Pokiwał głową. Pan Floryan spojrzał na mankietki u rękawów.
— I WMości tu przysłano? spytał Dyogenes.
— Jako przyjaciela domu.
Kapustyński, którego gęste brwi zaszły były na oczy, począł spuściwszy głowę tęskno wzdychać, obejrzał się, chwycił wreszcie Malutę za rękę.
— Słuchaj-no! rzekł: poszedłeś złą drogą, złą, złą! Ja wiem wszystko: możesz zajść prościuchno do... szubienicy. A na zagonie WMość, spokojniejszy byłbyś i szczęśliwszy. To sromota! ohyda!
Pan Floryan cały drżał, i tak mu to humor popsuło, że milczał, wargi tylko dygotały, a słowa wymówić nie mógł.
— Widzisz waćpan siostrzeńcze, jak to źle być gałganem! dodał Dyogenes. Stój daleko odemnie, bo choć brudny jestem, boję się powalać od twych elegancyj i zasmrodzić twojemi wonnościami. Wszystko to kupiono za gotowe sumienie.
Niewysłowione było zakłopotanie człowieka, który wpadł na tego wujaszka nieokrzesanego jak na gniazdo os.
— Ale proszę WP. Dobrodzieja — odparł po chwili — to są wszystko potwarze! Jabym się ze wszystkiego wytłómaczył, gdyby nie to, że wuj jest uprzedzony. Kalumnie nieprzyjaciół... Przyjmuję to od brata matki mojéj jako przestrogę... Ale co się tycze pana kasztelana, dalibóg! przecię stając tu jako pośrednik, nie grzeszę.
— Do takiego układu? spytał Dyogenes. Prawda, że to się jeszcze u was za zasługę uważa kusić brata pieniędzmi, bo wam byle pieniądz, to już nic nie braknie.
— Ale słowo honoru...
— Nie plujże mi tym honorem siostrzeńcze... dość tego! Kasztelana tu nie ma, aniśmy go widzieli; ruszaj sobie, jakeś przyjechał, z kwitkiem, i nie waż mi się więcéj zaglądać do tego domu. Ja tu stoję na straży. Jest to dom uświęcony wielkiém cierpieniem, śmiercią mego przyjaciela, który zmarł z rozpaczy, obłąkaniem matki strutéj tęsknotą... samą niebytnością dziecka, które tuła się bez dachu i schronienia... Jakże ty możesz z myślą jakichś targów przestępować te progi?
— Ale w najlepszéj intencji, niechże wuj łaskawie rozważyć raczy. Maż on na wieki zostać tułaczem, prześladowanym, a ona?...
— Niech ją weźmie szatan, któremu duszę sprzedała! przerwał porywczo Dyogenes. O nią mi nie idzie. Jestżeś choć pewien, że ona chce zgody?
— Najpewniejszy, bo to jest jéj interesem: chce wyjść za mąż.
Dyogenes się zamyślił.
— Cóż na to radzić — rzekł — kiedy go tu nie ma!
Pan Floryan skromnie się uśmiechnął, nabrawszy nieco ducha.
— On tu musi być — odparł — tu a nie gdzieindziéj, bo gdzieindziéj być nie może.
— A no, to szukajże go sobie.
Właśnie tych słów domawiał, gdy weszła pani Krzysztofowa, strojna, uśmiechnięta, grzecznie witając gościa. Pan Floryan, na widok sukni kobiecéj, poprawił tupeta i bardzo się jéj zgrabnie ukłonił. Ona długo, długo patrzała na niego.
— A! wiem! odezwała się: pan zapewne jesteś marszałkiem dworu mojego syna?
Maluta obraził się nieco, ale załatał gniew poprawując żaboty.
— Kiedyż nareszcie doczekam się jego i nieboszczyka mego męża?
Pan Floryan na to wyrażenie szeroko oczy otworzył. Był bez przesądów, jak na ów wiek przystało; ale jednakże wspomnienie o nieboszczyku, o którego przyjeździe on miał wiedzieć, jako złe praesagium go dotknęło. Ci, co w ośmnastym wieku nie wierzyli w Boga, wierzyli w przepowiednie i czary.
Uśmiechnął się tylko, ale pani Krzysztofowa powtórzyła pytanie:
— Domyślam się już wszystkiego, rzekła: chcą mi zrobić siurpryzę... WPana nieboszczyk wysłał na wzwiady... tak? Nie wolno ci mówić kiedy ś. p. mój mąż przyjedzie, ale wolno może powiedzieć, jak się ma syn mój pan kasztelan?
— Mów co chcesz, ale gadaj zaraz! podszepnął trącając go łokciem Dyogenes. Winniśmy poszanowanie dla wielkich boleści i ich skutków. Czołem przed nią... mości panie!
— Ale cóż powiem?
— Mów co ci się podoba, bylebyś ją pocieszył.
— No, jakże? zapytała Krzysztofowa — tajemnica?
— Tak jest, Pani Dobrodziejko, odezwał się wreszcie p. Floryan: nie wolno mi o tém mówić.
— Może chcesz WPan obejrzeć dom, który naprędce kazałam wybudować na przybycie pana kasztelana. Wcale będzie wygodny.
— Wierzę zupełnie, i nie potrzebuję się o tém przekonywać.
— Ponieważ kasztelan będzie miał zapewne z sobą z dziesięć koni, nie zapomniałam i o stajni — dodała matka — i o izbie dla jego dworu. Co się tycze WPana Dobrodzieja, który musisz być marszałkiem dworu jego, postawimy go na lamusiku; wcale tam jest nieźle... trzeba ubogiéj szlachcie wybaczyć... Powiedz tylko pan, proszę, nieboszczykowi mężowi memu, niech się śpieszą, bo oczy wypatrzyłam oczekując na nich.
— Panu kasztelanowi powiem to przy pierwszém widzeniu się — odpowiedział Floryan, który zaczynał wierzyć, że istotnie kasztelana nie ma.
I dygnąwszy z wielką powagą, jak przystało na matkę dygnitarza, pani Krzysztofowa posuwisto, powolnie wyszła z pokoju. Przez dosyć długi czas panowało milczenie.
— Przekonałżeś się choć z tego, że kasztelana tu nie było? zapytał Dyogenes.
— Nie ma! wierzę! odparł pan Floryan, którego widok obłąkanéj poruszył i zmieszał, — wierzę już we wszystko co chcecie! ale to rzecz okropna... na to niepodobna patrzeć!
— Tak! tak! wy pieszczochy, na żadną wielką a świętą boleść patrzeć nie możecie! rzekł Dyogenes. Czułe serca! wolicie zabawki i fatałaszki wasze... psuje wam to apetyt! Biedaki! chcielibyście, żeby wszystkie biedy zwieźć do jednego szpitala, aby się wam na oczy nie narzucały, nie prawdaż?
— Cóż odpowiem pani kasztelanowéj? szepnął Floryan. Istotnie nic państwo o nim nie wiecie?
— A gdybyśmy i wiedzieli — przerwał p. Baltazar, jakoś nabierając odwagi, — chceszże WPan, abyśmy byli Judaszom podobni i wydali tułacza w ręce téj zacnéj pani, któréj zemsta go ściga?
— Ale tu o zemście już mowy nie ma, potrzeba go ratować.
— Kto WPanu zaręczył, że ta kobieta nie udaje, że pod pozorem układu nie myśli o zdradzie? nie znaszże jéj?
Floryan zadumał się nieco.
— Nasadziła na niego Francuza, może nasłać zbirów, nie ma nic niepodobnego, rzekł Dyogenes. Więc widzisz, że gdybyśmy nawet coś i wiedzieli, to ci powiedzieć nie możemy. Na dowód zaś, że go tu nie ma, obejrzyj kąty, pytaj ludzi.
— Bądź co bądź, cóż poczniemy? spytał Maluta. Chować się tak całe życie nie może, ona też jest nieszczęśliwa, trzeba to raz skończyć.
— Nie mamy żadnéj rękojmi jéj sumienności... odparł pan Baltazar, — słowo u niéj nic nie znaczy, przyrzeczenia łatwe, ale nie ciągną ze sobą dotrzymania. Nienawiść trwa; musimy więc to zostawić Bogu i losowi, aby rozwiązali jak się im podoba.
Maluta widząc nareszcie, że tu nic nie dokaże, zabierał się do odjazdu, gdy go w ganku jeszcze Dyogenes zatrzymał.
— Miejże odwagę być szczerym — rzekł — i powiedz jéj, że słowu danemu przez nią nikt nie wierzy; może się przyczynisz do poprawy. A tobie jeżeli mam dać jaką radę — chcesz? powracaj do Warmii, wdziéj kubrak, órz zagon, a rajfurem być zaprzestań. Żadne złe tajemnicą nie pozostaje, a sprawiedliwość bozka i ludzka prędzéj lub późniéj ściga winnych... Dixi. Życzę ci tego na co zasłużysz, — bywaj zdrów!
Gdy pan Floryan powrócił za Bug do wdowy i rozgościł się znowu w oficynie, długo nie było go widać na pokojach. Przysyłała po niego pani domu parę razy, ale się namyślał, nim nareszcie poszedł powolnym krokiem do kasztelanowéj. Przestrogi wuja, heroiczne lekarstwo, poskutkowały mocno. Pan Floryan pomiarkował się, i rad był istotnie dwór, stolicę i ich nieprawości porzucić. Jakaś niespokojność go opanowała.
Spojrzawszy na niego, kasztelanowa zmiarkowała zaraz, że wyprawa nie poszła najlepiéj.
— Już WPana nie pytam, odezwała się: bo widzę z twarzy, żeś albo z niczém, albo ze złém powrócił.
— Ani jedno, ani drugie, odparł pan Floryan. Nie mogę powiedzieć, by z niczém, a trudno mi wyznać, że z dobrém... At — ni to ni owo, złego też nie ma.
— Cóż tam przecię przynosisz? bądź WPan szczerym.
— Kasztelana nie ma w Wólce, sama tam tylko matka, obłąkana, która się go spodziewa. Widzenie jéj przejęło mnie strachem, i prawdę mówiąc, litością. Spodziewa się codzień męża, który zmarł przed kilku laty, i pana kasztelana. Dla syna buduje dom, roi o jego losach świetnych i wielkości. Zdaje mi się, że familia o nim wie, ale mówić nie chce. Gdym zaproponował układy, odpowiedzieli mi tak ostro istotnie, że nawet powtórzyćbym tego nie śmiał.
— Mów WPan wszystko; wiele słyszałam w życiu — rzekła kasztelanowa z uśmiechem, — nie zlęknę się i nie zmartwię.
— Odpowiedzieli mi, że w dobrą wiarę tych układów ufności nie mają, że chcesz pani tylko dowiedzieć się o nim, aby go łatwiéj zgubić... i że z panią w traktaty wchodzić niepodobna...
Kasztelanowa zarumieniła się.
— Może mieli słuszność, rzekła. Cóż więcéj?
— Reszta — odpowiedział pan Floryan — była dla mnie; miałem i ja kąsek smaczny do przełknięcia.
Kasztelanowa szydersko prawie spojrzała na niego, i zrozumiała, że tym razem nie kłamał.
— Ciężka to była missya, dodał pan Floryan; drugi razbym się jéj nie podjął, zwłaszcza wiedząc, że tam wuja mojego znajdę, który jest najstraszniejszym weredykiem jakiego ziemia nosi. Niech go kaci porwą!
— Nie powiedziałeś im też WPan, że odrzucając układy, zmuszą mię do jeszcze prędszéj zemsty, bo się przecię z położenia fałszywego wyzwolić potrzeba.
— Przyznam się pani, żem języka w gębie zapomniał, tak mi tam głowę myto.
— O biedny panie Floryanie!... Więc koniec końców, co?
— Zdają na losy i Boga rozwiązanie sprawy...
— Niechże ją Bóg i losy rozplączą! marszcząc brwi dodała kasztelanowa. A la guerre comme à la guerre, przecięż są ludzie, co szukać umieją i znaleźć potrafią.
Słowa te jakiéjś tajemniczéj groźby pełne, tak przeraziły pana Floryana, że odsiedziawszy tydzień w oficynie milczący, pożegnał kasztelanową i wybrał się pod pozorem pilnych spraw do Warszawy.
Kilka miesięcy upłynęło od opisanych wypadków; w położeniu osób należących do naszéj powieści nic się prawie nie zmieniło; stan tylko pani Krzysztofowéj nieco się pogorszył. Od niejakiego czasu widocznie pochmurniała, niecierpliwiła się, a że dom był już z gruba dokończony, codzień dopytywała p. Baltazara, kiedy goście nadjadą.
P. Baltazar milczał, lecz w końcu postanowił powoli próbować wywieść ją z błędu. Zwykle potakiwał jéj milczący; teraz począł stopniami starać się o sprostowanie jéj wyobrażeń. Nie było to łatwe, ani nawet tak bardzo potrzebne, ale p. Baltazar czuł, że sam zwaryuje jeżeli dłużéj tak rzeczy zostaną. Wziął się więc do téj niewdzięcznéj pracy, — niewdzięcznéj, gdyż pani Krzysztofowa uśmiechając się, zostawała przy swojém, a jeśli na chwilę zamyślona umilkła zdając się być przekonaną, nazajutrz nie było śladu, nie pamiętała nic — powracała do swych marzeń.
P. Baltazar się nie zrażał.
— Kochana bratowo — rzekł jéj jednego rana — pani z tego przywiązania do syna roisz sobie, że on jest szczęśliwy, a tak wcale się nie ma. Ożenienie ze złą kobietą zgubiło go. Całą tę historyę ukrywaliśmy przed panią, ale nareszcie trzeba, żebyś pani wszystko wiedziała, aby tego nieszczęśliwego człowieka pocieszyć.
— Jakiego nieszczęśliwego?
— A no, syna, pana Adama.
— Co mi WPan mówisz? on musi być szczęśliwy, na tośmy go oddali O...
— Ta pani, co się nim opiekowała, zmarła — rzekł Baltazar; — ta, z którą się ożenił, zerwała z nim; musiał uciekać, tuła się biedny, sierota.
P. Krzysztofowa pogniewała się mocno.
— Idź mi WPan przecz z oczu z takiemi kłamstwami! zawołała.
P. Baltazar zamilkł i odszedł.
Ale w kilka godzin służąca przybiegła do niego, oznajmując, że pani jest chora, że czegoś płacze i że możeby należało posłać po lekarza do Kodnia. P. Baltazar pobiegł i zastał ją na modlitwie, ale się przeraził zmianą twarzy straszliwą. W kilka godzin stała się niepodobną do siebie; nadzieja, która ją trzymała przy życiu, została zachwiana; uśmiech, spokój, blask oczu, pogoda czoła, wszystko to zmieniło się i zgasło; twarz była znękana, blada, oczy wypłakane, kobieta zgarbiona, drżąca, biedna... Baltazar poskoczył ku niéj z uczuciem litości i przestrachu.
— Co to bratowéj? zapytał.
— Nic, mój bracie — odpowiedziała — nie wiem, ot coś; ale mi się jakoś mąci w głowie... czuję, że mi czegoś bardzo źle.
— Możeby bratowéj essencyi, co uspakajającego?
— Modlitwa, mój bracie, to najlepsza essencya.
Głos, którym te słowa wymawiała, był tak różny od przybranego w ostatnich czasach, że przestrach Baltazara wzrósł jeszcze bardziéj. Łzy nabiegały jéj ciągle do oczu.
— Nie wiem, dodała, dobrze nie pamiętam, coś mi to WPan z rana mówił, że pan Adam, mój syn, jest nieszczęśliwy bardzo, że się tuła... czy mi się to może przydało tylko? powiedz? miałażby to być prawda?
P. Baltazar w ciężkiém się znalazł położeniu. Boleść ta tak go zmieszała, że nie wiedział czy ją w pocieszającym utrzymywać błędzie, czy mówić prawdę całą. Wyrzucał już nawet sobie, że jéj mówił o synu... że pragnął jéj tę szczęśliwą zdjąć z oczu ślepotę. Zmieszał się i milczał.
— Mów, mów mój bracie — dodała — ja chcę wiedzieć prawdę. Mnie się zdaje, żem ja przez jakiś czas bałamuciła... darujcie mi: wiecie co cierpiałam... Mów mów, śmiało.
— Kochana bratowo, rzekł nieśmiało stary żołnierz: powiedzcie wy mi najprzód, ile wiecie o synu? na czém się kończy dla was jego historya? potém ja wam resztę choć łzami dopiszę.
— Otoż to bieda, rzekła smutnie p. Krzysztofowa, spuszczając oczy: że ja jakoś teraz niewiele przypomnieć sobie mogę. Zdaje mi się, jakbym długo spała, roiła o czémś, i dopiero się obudziła... Chodzą mi po głowie jakieś czarne i białe postacie, nie mogę sobie nic uporządkować. Przez litość nad starą... pomóżcie mi! nic dobrze nie pamiętam.
Wyciągnęła ku niemu białą swą maleńką rączynę, chudą, drżącą, a p. Baltazar ucałowawszy ją ze łzami, poczuł, że mu tchu do mówienia zabrakło. Tak mu się teraz wydawała inną, tak zmienioną, smutną, że przed własném dziełem cofał się przerażony i trwożył.
Co tu było począć? kłamać czy mówić prawdę — nie umiał sobie poradzić. Pia fraus zdawała mu się koniecznością i występkiem razem; na świętą prawdę brakowało odwagi.
— Kochana bratowo — odezwał się — uspokójcie się tylko, połóżcie, nabierzcie sił, a ja wam tę historyę całą opowiem, ale przynajmniéj nie dziś, nie dziś, na to potrzeba więcéj zdrowia i męztwa.
— To tak jakbyś rzekł, że tam jest dużo do przecierpienia.
— Nic dziś nie powiem.
— Powiedziałeś już wszystko... szepnęła cicho. Niech Bóg ma miłosierdzie nad nim i nademną!
I rozpłakała się biedna.
— Jeśli bratowa czuje się źle, możeby kazała posłać po doktora?
— Po doktora, nie, odpowiedziała; ale księdzabym zobaczyć rada.
— Ksiądz jutro i sam przyjedzie, rzekł Baltazar; bo co wtorek ze mszą świętą przybywa, a jutro...
— No, to poczekamy.
Widoczne było nagłe jéj oprzytomnienie, ale im bardziéj się jéj przypatrywał p. Baltazar, tém się niém więcéj przerażał. Jakieś przeczucie mówiło mu, że po długiém obłąkaniu, mogło to być znakiem niedobrym. Całą noc spędził chodząc, dowiadując się, śledząc co robiła. Położyła się w łóżko staruszka, ale siedząc w niém odmawiała pacierze, i dopiero nad rankiem usnęła.
Nazajutrz chciała wstać, ale sił jéj brakło; duch, co ją trzymał dotąd, uszedł, a sztuczne podbudzenie i życie to fałszywe wyczerpało ją tak, że teraz od razu, bez przejścia, uczuła się całkiem bezsilną.
Przed południem nadjechał proboszcz. Przywołano go do łoża, gdyż żądała się spowiadać; a gdy dopełniła tego obowiązku, znacznie się uspokoiła. Proboszcz także był wylękniony tém uzdrowieniem umysłu tak nagłém i osłabieniem niezmierném ciała.
P. Baltazar smutny przypadł do niego na radę, obwiniając się o niegodziwe przyczynienie się do straty złudzeń, które ją przy życiu trzymały.
— Mówić prawdę, czy kłamać? zapytał.
— Jako duchowny nie mogę nigdy poradzić fałszu, rzekł ksiądz; ale jako człowiek życzyłbym milczenie. Dziś już może za późno, — wola boża, bądź co bądź, niech wie jak rzeczy stoją; osłodź tylko o ile się da ten kielich goryczy.
Po południu wezwano do łoża p. Baltazara. Przywlókł się jak winowajca smutny i pogrążony.
— Otoż mój bracie — rzekła zobaczywszy go — usiłowałam sobie wszystko przypomnieć o ile sił. Wiem, że Adam był nieszczęśliwy z żoną, że się rozstać mieli, ale daléj nic już sobie nie przypominam.
— Kochana bratowo — odparł Baltazar — krótko ci tylko powiem, że się z tą kobietą rozstali, że ona go prześladuje, że uciec musiał i musi się ukrywać przed jéj zemstą, że jest w istocie bardzo biedny.
Umyślnie zamilczał o zabójstwie Francuza.
— Gdzież on jest? gdzie jest? spytała matka zrywając się.
— Był nawet tutaj, rzekł p. Baltazar; ale jakoś, ale... Tu uczuwszy potrzebę niewyjawiania całéj prawdy, dodał: — Ale się nie śmiał pokazywać.
— Tak... oszczędzaliście mnie, bo byłam chora; ale teraz, gdy jestem już zdrowa — bo jestem zdrowa, nie prawdaż? — wszakżebym go mogła zobaczyć?
Pan Baltazar się zawahał.
— Gdy bratowa odzyszczesz nieco siły... spodziewamy się go tutaj...
— Ale niechby to było zaraz... ja mam siły, wiele... zobaczycie, ja wstanę.
Przestraszony Baltazar powstrzymał ją obietnicą.
— Poszlę po niego natychmiast — rzekł — ale potrzeba cierpliwości i uspokojenia.
— A! będę cierpliwą, poszléjcie, niech go zobaczę. A! póki był szczęśliwy, mogłam go nie widzieć; teraz gdy biedny... jam jedna, co go przytulić powinnam i osłodzić niedolę.
Stary żołnierz wyszedł, ocierając oczy i przyrzekając, że poszle zaraz po Adama.
Posłano w istocie po kasztelana z kartką pewnego posłańca.
Tymczasem zbliżał się wieczór, — a gdy w parę godzin przywołano znowu pana Baltazara, chora miała widocznie bardzo silną jakąś gorączkę. Jedna myśl snuła się jéj ciągle po głowie i powtarzała na ustach:
— Ja się go muszę doczekać, ja go muszę zobaczyć...
Ilekroć drzwi skrzypnęły, przeszedł ktoś, pies na podwórzu zaszczekał, zrywała się i pytała o niego, patrzała rozpaczliwie na wchodzących. Ale przy największym pośpiechu kasztelan ledwie mógł być nad rankiem, bo z chaty leśniczego, około któréj uwijało się wiele ludzi, radzono mu się przenieść do szlacheckiéj osady o mil trzy od Wólki.
Noc była ciężka do przebycia, stan choréj się pogorszał, o północy przyszło znowu toż samo obłąkanie, z tą różnicą, że co chwila już spodziewała się męża i syna, ale nie tryumfujących i szczęśliwych w orszaku dworzan, ze świtą, tylko prześladowanych, gonionych i ściganych przez nieprzyjaciół. Ksiądz, który pozostał na noc na wielkie i usilne prośby pana Baltazara, wezwany około drugiéj po północy przez samą panię Krzysztofową, pośpieszył z modlitwą, która się zmieniła wkrótce na nabożeństwo przy konających i zakończył ją Anioł Pański...
Świtało, gdy z uśmiechem na ustach, pytając o męża i syna, staruszka Bogu oddała ducha.
Leżała już z krzyżykiem w dłoni, na tapczaniku, gdy wózek się zatoczył i kasztelan nadjechał.
Nikogo nie zastawszy w ganku, wszedł do izby pierwszéj, i z progu ujrzał głową do obrazu Chrystusa zwrócone ciało, przy którém kilka świec jarzęcych płonęło, a ksiądz stojący w komeżce i stule czytał nad niém modlitwy.
Pochylił się p. Adam i padł jak stał w progu na kolana; przybył za późno po ostatnie błogosławieństwo matki, ale mógł choć twarz jéj, uświęconą wyrazem spokoju, jaki wkłada śmierć na ludzkie oblicze, zobaczyć raz jeszcze.
Dziwna rzecz, że rysy, które choroba tak szybko była zmieniła i uczyniła blademi, wyniszczonemi, zgon znowu przywrócił do pierwotnego stanu, do pogody anielskiéj, ubrał je w uśmiech, otoczył aureolą męczeńską. Nie było na niém śladu cierpień; był wyraz błogiego spoczynku jakby po ciężkim znoju; zdawała się spać lekko i marzyć błogo.
W chwili gdy p. kasztelan upadł na kolana w progu, szmer się zrobił jakiś, kilku ludzi niepozornych weszło w ganek, kilkunastu otoczyło domowstwo. Pan Baltazar przerażony postrzegł, że pachołkowie zabierali się ująć pana Adama, którego ktoś zdradzić musiał.
Dekret zaocznie ferowany skazywał go za zabójstwo popełnione na Francuzie, na karę główną; ale spełniony dotąd być nie mógł... Gdy kasztelanowi sługa sądowy wręczył papier z pieczęcią i oznajmił, że go przytrzymuje, p. Adam wielką zdjęty boleścią nie drgnął nawet, życie zdawało mu się rzeczą obojętną.
— Weźmiecie mnie sobie po pogrzebie — rzekł — jeśli gwałtu nie chcecie robić. Potém wszystko mi jedno, co się ze mną stanie...
Ludzie mieli trochę litości, a może trochę względu na nieszczęśliwą rodzinę. Otoczono tylko dwór, pilnując pana kasztelana, który przy ciele matki pozostał aż do wyprowadzenia go z Wólki.
Gdy orszak pogrzebowy ruszał z podwórza, pachołkowie na drugim powozie wywieźli p. Adama do grodowego więzienia.
Baltazar i Kasper pośpieszyli za nim z kościoła zaraz, nie kryjąc przed sobą niepokoju o los nieszczęśliwego, nad którym dekret mógł być spełniony, nimby potrafiono o zmianę jego i nowy sąd należyte poczynić starania. Nieprzyjaciele mogli wymódz ten pośpiech, aby się go pozbyć i ułaskawienie niemożliwém uczynić.
Łatwo się dorozumieć, czyjém staraniem kasztelan był ścigany i ujęty. Krystyna nie zasypiała; pragnienie zemsty z każdym dniem w niéj rosło i niecierpliwszém się stawało nasycenia. Użyła ona wszelkich środków dla odkrycia pobytu męża, rozsyłała zręcznych szpiegów, wyśledziła naostatek schronienie jego, i zmusiła prawie władzę wykonawczą do uwięzienia. Jakkolwiek skazany zaocznie, bannita, kasztelan jak wielu innych, mógł mieć wszelką nadzieję zmiany wyroku i ułaskawienia. Przykładów podobnych było wiele. Sprawa odsądzona była bez obrony z jego strony, pod naciskiem nieprzyjaciół i wpływem przemożnéj rodziny; ale wcale inaczéj mogła się wydać sądziom bezstronnym, przy pilniejszym rozbiorze towarzyszących jéj okoliczności, które popełnienie zabójstwa poprzedziły. Nikt go też po tym wyroku ścigać nie myślał, ani się upominać o jego spełnienie, oprócz zajadłéj na zgubę jego żony; nikt nawet z razu przypuszczać nie chciał, aby dekret ten mógł być wykonany: do ostatniéj chwili niebezpieczeństwo nie było widoczne. Rzadko podobny wyrok spełniał się na szlachcicu, a tém mniéj na dygnitarzu, człowieku imienia głośnego za przewinienie w sprawie honorowéj, w obronie czci własnéj. Znajdowały się zawsze wpływy, instancye, poparcie silne, które albo przesądzenie sprawy, albo ułaskawienie królewskie wyrobić mogły.
W niektórych okolicach kraju nie pamiętano już kary głównéj wymierzanéj na szlachcicu, a więzienia nawet przeznaczone dla szlachty, stały pustkami od dawna. Nie żeby zbrodnie bezkarnie uchodzić miały, ale w istocie zuchwałe występki stały się rzadkie, a boje, wyzywania, rany a nawet zabójstwa między szlachtą, nie mogły się uważać za rozmyślne morderstwa, raczéj za walki, które były wszędzie w obyczajach czasu, w zwyczaju, który im wcale inny nadawał charakter.
Podstępnych zaś czyhań, zasadzek i mordów na bezbronnych, można powiedzieć nie było przykładu, szczególniéj za Stanisława Augusta, gdy coraz do spokojniejszego nawykano życia.
Gdy takim jak tu wypadkiem trafiło się, że więźnia przywieziono do grodu, często nie wiedziano co z nim począć. Szlacheckie wieże wszędzie winny być były oddzielne, odsiadywano je gdziekolwiek, bo to co się dawniéj zwało niemi, mało gdzie już było mieszkalne. Jedne zajęto na archiwa, drugie in fundo wody zalały lub gruz zasypał.
Staraniem potajemném kasztelanowéj zawieziono pana Adama do Brześcia; ale tu też zamczysko stare u ujścia Muchawca i Buga wystawione, dawno było upadło, a wieża, w ktoréj sadzano szlachtę, obaliła się. Wcześnie jednak zapobieżono temu niedostatkowi, wyprosiwszy izbę sklepioną w wieżyczce narożnéj klasztoru kks. Dominikanów.
Rodzina Krystyny należała do fundatorów miejscowych; mieli dla niéj duchowni obowiązki dawne: choć ze wstrętem więc musieli uledz naciskowi, ustępując na więzienie komnaty z dawna niezajętéj, opustoszałéj, ale położeniem swém warownéj, z któréj więźniowi wymknąć się nie było łatwo. Sam klasztor w pośrodku miasta, od przypadkowéj napaści i gwałtownego odbicia bezpieczniejszy był niż inne miejsca ustronne. Wszystko zdawało się zręcznie, za wczasu obmyślane; szeptano nawet z cicha między mieszczany, że kata umyślnie pocztowemi końmi sprowadzono z Warszawy (co było dotąd bajką), że urząd ujęto i z wykonaniem wyroku nie miano się ociągać, aby nie dać czasu do starań i zabiegów rodziny O...., która dla uniknienia wstydu, jaki na nią też spadał, mogłaby ująć się za imiennika swego.
Gdy z jednéj strony stała mściwa i nieubłagana kobieta, chcąca się pozbyć człowieka nienawistnego, mająca za sobą całą rodzinę swą w kraju prawie wszechmocną wpływami i stosunkami, — z drugiéj stał on sam, opuszczony od wszystkich, nie mając za sobą nikogo prócz kilku ubogich krewnych. Jedno imię, które nosił, słabą czyniło nadzieję, że familia, co je z nim dzieliła, cośby dla niego mogła uczynić. Na nieszczęście składała się ona podówczas z kasztelana, którego znamy, zdziecinniałego i umiejącego tylko kłaść pasyans i słuchać dworskich plotek, — z dwóch jego synowców, zbyt młodych, by jakie znaczenie mieć mogli, obu zresztą żyjących za granicą, — nareszcie ze starego bardzo stryja, pana wojewody, który liczył już lat dziewięćdziesiąt kilka wieku, i z łóżka przechodził tylko na krzesło, a z krzesła na łóżko. Obrońców więc honoru imienia prawie nie było, gdy wrogowie liczyli się na seciny.
Krystyna, któréj wiejska rezydencya o mil tylko dziesięć od Brześcia oddalona była, zbliżyła się podobno do miasta skrycie, w zamiarze czuwania nad swą ofiarą, aby się jéj z rąk nie wyśliznęła. Tak przynajmniéj w mieście rozpowiadano.
Gdy pana Adama wywieziono z Wólki pod silną strażą, pan Baltazar odmłodzony niebezpieczeństwem krewnego, ruszył konno do Kodnia za pogrzebowym orszakiem. W sąsiedztwie nieboszczyk Krzysztof i jego rodzina między szlachtą mir mieli wielki, poważano stolnikowicza, kochano Baltazara, ceniono poczciwego Kaspra, użalano się nad losem pana Adama nieznając go. Dzieje nieszczęśliwéj rodziny jeszcze bardziéj ku niéj serca wszystkich skłaniały. Wiedziano, że Adam był prześladowany przez możną familię, a serca szlacheckie oburzały się przeciwko przemocy gniotącéj bezbronnego człowieka. Nie pierwszy to był przykład podobny.
Pogrzeb pani Krzysztofowéj, z powodu wypadku, który go poprzedził, stał się zjazdem burzliwym i naradą w obronie Adama, więcéj niż pobożnym obrzędem. Ciało nieszczęśliwéj matki na katafalku, zimny ten trup przemawiał wymownie za synem, broniąc jeszcze dziecka swojego. Gdy w czasie nabożeństwa w kościele, ksiądz Innocenty, przyjaciel dawny domu państwa Krzysztofowstwa, wziąwszy assumpt ze świeżego wydarzenia przemówił do obecnych i gwałtownie wystąpił przeciwko magnatom uciskającym biedniejszych, prześladowaniom i przemocy tych, co się panami bracią zowiąc, w istocie panami tylko być chcieli, — wszystkie piersi zawrzały i dłonie zadrgały. Wychodząc z kościoła, postanowili już przytomni nie dopuścić gwałtu, użyć środków, ażeby mu zapobiedz. Szło nie o jednego człowieka, ale o całą szlachtę drobną, skrzywdzoną tą procedurą wyjątkową i doraźną w jego osobie.
W zajezdnym domu oczyszczono stajnię, i przybrawszy ją w gałęzie sosnowe, posypawszy piaskiem podłogę, urządzono stypę pogrzebową. Gospodarzyli na niéj Baltazar i Kasper, ugaszczając jak mogli i umieli panów braci. Ale wkrótce dla pilnéj potrzeby Baltazar odjechał do Brześcia, a Melchior go zastąpił przy téj smutnéj uczcie. Potrzeba było stać na straży, aby wyroku nie spełniono nagle... dla tego jeden być musiał w Brześciu i czuwać, gdy drudzy naradzali się co daléj począć, i kilku zaraz wysłano na trakty różne dla pilnowania, aby mistrz, którego wieźć miano z Lublina lub Warszawy, nie był dopuszczony do Brześcia.
Popłakawszy nad nieszczęśliwą Krzysztofową, oddawszy słuszną cześć zacnemu jéj mężowi, szlachta wzięła się na seryo do rady, co począć, aby egzekucyi dekretu nie dopuścić.
Najstarszy wiekiem, najpowszechniéj szanowany JMPan starosta Hański, prosił tedy o głos w sprawie i otrzymał go. Uciszyli się wszyscy. Wstał poważnie kłaniając się do koła, pogładził wąsa, odchrząknął, i tak rzecz wytoczył:
— Miłościwi panowie a bracia! Smutny nas tu obrząd sprowadza, ale smutniejszy jest jeszcze los syna téj nieszczęsnéj matki, którąśmy na ramionach naszych na wieczny spoczynek odnieśli. Nie będę się rozszerzał nad nim i żywotem jego, rzecz to wedle mnie podrzędna. To pewna, że na haniebną karę główną nie zasłużył, że dekret na niego ferowano pod naciskiem familii możnéj, zaocznie, i sądzono go niesprawiedliwie. Zanosi się na to, że ucisk ów, który wywołał sąd, chce zmusić do wykonania go i rozlać krew niewinną. Nie pierwszy to casus taki; ale jednak dawno prepotencya magnatów na nic się już podobnego nie ważyła. Nie idzie tu o jednego O.... kość z kości naszych, ale w nim o nas wszystkich. Miecz, co mu zetnie głowę, każdy z nas na karku poczuje; bronić jego, jest to bronić siebie od sromu. Zatém wnoszę primo, że tu nikt obojętnym pozostać nie może, ani się wymawiać, i że necessitas urget, aby chwili jednéj nie tracić. Widać to z ruchów i chodów prześladowców pana Adama, iż nie chcą dać czasu do rozmysłu i działania, ale ich machinacye prędkością naszą zwalczyć powinniśmy. Niechże szlachta podlaska pokaże, iż się panów nie lęka, i jako niegdyś za Zygmunta Starego przeliczy się a powie, iż z jéj zastępu żartować sobie nie wolno. Zwą nas szarakami, ale sprostamy karmazynom, mości panowie, gdy o poszanowanie praw naszych idzie, ani się damy bezbronni rzezać i wlec na rusztowanie dla pańskich fantazyj.
— Górą nasi! — zawołał głos z głębi — święcie mówi starosta!... wszyscy za jednego!... każdy z nas obowiązany... a tu się prawo łamie dla prywaty! Nie dać się mociumpanie!
— Nie dać, powtarzam — rzekł starosta, — nie dla tego, aby się z prawa wyłamywać, bo kto winien ten pokutować powinien, ale że tu prawo kończy się dla zbytków niewieścich. Niech sądzą jak należy, ale nie podchwytkowo. Więc, wszyscy jako stoimy jedziemy do Brześcia, legniemy obozem pod Dominikańskim klasztorem, i zobaczymy, czyli śmieć będą w oczach naszych swéj chciwości na krew naszą dogodzić.
— Święte słowa pana starosty! Nie tracąc chwili, — przerwał drugi — na koń, na bryczki i do miasta.
Hałas wszczął się wielki tedy i ławy runęły, bo się wszyscy rzucili do drogi; ale gdy przyszło pod noc jechać niedobremi ścieżkami, ten i ów do ranka odkładać myślał, niektórzy chcieli wstępować do domów, aby się żonom oznajmić, inni projektowali księżyca czekać, inni aż ranka, tych konie były pomęczone lub ludzie popici. O mało z wielkiéj chmury na małym nie skończyło się deszczu. Widząc to poczciwy Kasper, wlazł na ławę i przemówił do braci:
— Mili panowie a bracia! nie zapominajmy, że tu o żywot chodzi, że każda godzina opóźnienia może być niepowrotną zgubą dla nieszczęśliwego więźnia, że mamy ratować opuszczonego od wszystkich, na którego się wysila zemsta niewieścia. Więc kto brat szlachcic, a ma serce, siądzie czy na wóz, czy na koń, i wymawiać się nie będzie niczém, verbum nobile.
Ozwało się verbum nobile, i teraz już spokojnym być było można, że go każdy dotrzyma, choćby piesze iść miał. Infamią bowiem pachło zemknąć, gdy się rzekło słowo. Jakoż poradzono sobie, i pozabierali się wszyscy po kilku na wózek, inni konno, lub służąc sobie sami za woźniców, a droga do Brześcia przez całą noc pełna była gwarnie i tłumnie płynącéj tam szlachty.
W liczbie stypowych gości, domyślając się może tego wypadku, kasztelanowa miała kilku swych zauszników. Ci z początku zmiarkowawszy, jaki obrot biorą rzeczy, wysunęli się za wczasu i pobiegli dać znać pani kasztelanowéj, jak groźno szlachta stawić się myślała.
Krystyna bawiła na folwarku o parę mil tylko odległym od Brześcia, gdzie się jéj nikt nie domyślał. Klient ich domu trzymał te dobra od dawna od Sapiehów. Skryła się u niego, będąc zaledwie jemu i żonie znaną; inni ją tam mieli za daleką krewną z Ukrainy. Nie wychodziła prawie z kilku pokojów, które jéj ustąpiono na mieszkanie; ale z téj kryjówki kierowała wszystkiém co się działo w Brześciu. Wysyłała swych dworaków na wzwiady, i miała wiadomość o najmniejszym ruchu w okolicy.
W niedostatku pana Floryana i kuzynka, którego porzuciła, uważając go za niedogodne do téj roboty narzędzie, pani Krystyna innych dobrała sobie pomocników, w istocie stosowniejszych do tego rodzaju roboty.
Stary, zaschły prawnik, Rusin imieniem Platon Rozwarski, którego zwano z powodu jakiegoś przysłowia powtarzanego przez niego: Serduszko, oraz olbrzymiego wzrostu rębacz sejmikowy, osiwiały w usługach partyi rodzinie służącéj, Maciéj Zabrzycki, pospolicie znany pod imieniem Matyasza, wreszcie kilku zawadyaków pod jego rozkazami zostających, składali teraz dwór kasztelanowéj, nie licząc w to adherentów w samym Brześciu, różnemi sposoby pozyskanych.
Prawdą było, że kasztelanowa nagląc o wykonanie wyroku, spotkała wielką trudność w braku człowieka, któryby się podjął krwawego wymiaru sprawiedliwości. Potrzeba było w istocie posyłać do Lublina lub do Warszawy, co znaczcie mogło opóźnić, a nawet zachwiać dekret, o którego kassatę się domagano. Starania poczynione były w wielkiéj tajemnicy, posłańcy wyprawieni, a Krystyna niespokojnie oczekiwała wiadomości o skutku swoich zabiegów, gdy ze stypy zjawił się wyprawiony szlachcic, i późną nocą przybywszy, wpuszczony był do pokoju, w którym przy jarzęcych świecach, przechadzała się samotna kobieta trawiona nienawiścią.
Ostatni rok, ze świeżéj jeszcze i wdzięcznéj pani nagle uczynił ją podstarzałą, żółtéj cery, wychudłą i zwiędłą, tak, że nawet rozpłomieniony kuzynek w końcu stygnąć w zapałach dla niéj poczynał, choć go jeszcze dowcipem i zalotnością przy sobie trzymała. Ale skoro ją opuszczał ulubieniec, i ona też zaniedbywała się, a naówczas ślady przychodzącéj starości, coraz wyraźniéj wypiętnowywały się na jéj licu zniszczoném namiętnościami. W téj chwili jedną zemstą pałała, twarz jéj miała wyraz groźny i straszliwy. Świeciły oczy rozognione wśród oblicza zżółkłego troską, a marszczki przerzynały czoło i fałdowały policzki wypalone dwoma jakby wykrojonemi na nich rumieńcami. Strój mało okazywał starania o podobanie się... cała postać malowała dumę obrażoną, podnieconą aż do wściekłości.
Gdy szlachcic wszedł kłaniając się do kolan, Krystyna podeszła ku niemu żywo.
— Cóż nam WPan przynosisz? spytała z miną królewską.
— Radbym co najlepszego, odpowiedział szlachcic z nowym ukłonem; ale nie zawsze się to wiezie, coby człek pragnął... ot i teraz...
— Cóż się tam stało? rzekła kasztelanowa dumnie.
— Nic dotąd chwała Bogu, ale się lękam mocno, by z tego co nie urosło niedobrego. Szlachta, JWPani, zgromadziła się tłumnie na pogrzeb i stypę nieboszczki matki pana O.... Wszystko to krewni, kolligaci, przyjaciele. Ksiądz przemówił gorąco z ambony, porwało się to wszystko jak wicher lecieć do Brześcia i stanąć w obronie brata, zasłaniając go od ucisku... Gdy ja tu, oni tam zapewne miasteczko zalegają i klasztor otoczyć musieli... Sprzysięgli się, że go nie dadzą.
Kasztelanowa zagryzła usta, chusteczkę, którą trzymała w rękach, zaczęła miąć i szarpać, spojrzała bystro na szlachcica, jakby wymiarkować chciała, czy ją zrozumie, potém pomiarkowała się, że z nim w rozprawy wdawać się byłoby dla niéj rzeczą uwłaczającą, i rzekła:
— No, to nic jeszcze. Przywołaj tam WPan do mnie pana Platona i Matyasza, naradzimy się z nimi co począć, a sam bądź pogotowiu do podróży, gdyby potrzeba wypadła... Dziękuję za pilność.
Nie zdradziwszy swéj myśli, odprawiła go tak, a po odejściu westchnęła ciężko i zadumała się. Po chwili jednak wstrzęsła głową, jakby z niéj zrzucała ciężar jaki, i gdy suchy maleńki Platon z ogromnym Matyaszem weszli do izby, wypogodziła twarz na ich przyjęcie.
Platon przezwany Serduszkiem, był drobny człowieczek w kabłąk zgięty od pracy nad piórem i stolikiem, niemłody już, niepozorny i pokorny... Czy nawyknienie, czy choroba sprawiły, że lewe oko prawie ciągle trzymał zamknięte, drugiém także niewesoło i niezbyt śmiało poglądając. Ręce trzymał na wygarbionym grzbiecie lub w tylnych kieszeniach fałdzistéj kapoty, wązkim pasikiem ujętéj. Matyasz miał postawę swego rzemiosła, ramiona szerokie, pierś wydatną, nogi ogromne, ręce olbrzymie czerwone i jakby napęczniałe, łysinę świecącą, wąs wyczerniony sterczący... Z pod brwi nawisłych wpół siwych błyskało oko wypukłe, nie bystre, ale nużące wejrzeniem twardém i upartém, które ścigało nieprzyjaciela. Matyasz stawał jak kolos rodyjski, a jedną ręką zwykle pod bok się ujmował.
Cicho przysunęła się do nich kasztelanowa.
— Słyszeliście panowie — rzekła — co się to dzieje? Zuchwała szlachta chce się opierać spełnieniu wyroku sprawiedliwości. Hurmem, słyszę, rzucili się Podlasiacy na Brześć, i mają opanować miasteczko, aby nie dopuścić kary nad zabójcą... Cóż to? czyż już prawa nie mają poszanowania u nas? czy wracają te czasy, gdy mordować po drogach i miastach wolno było bezkarnie?
To rzekłszy, zatrzymała się chwilę.
— Za pozwoleniem JWPani — rzekł Serduszko — nie trzeba rzeczy brać gorąco, ale z flegmą... z flegmą. Jeszcze się nic nie stało... Szlachta może się rewizyi dekretu domagać... a my możemy starać się o jego spełnienie; mocniejsi jesteśmy od niéj, bo stoimy na prawnym gruncie i wszystko mamy za sobą.
— Ale przemoc?
— A hałasowali mocno? spytał Serduszko.
— Zdaje się — odparła kasztelanowa — lecą tłumnie.
— To dobrze, szepnął prawnik: wykrzyczą się, wyhałasują i po jednemu cicho do domów popowracają. Potrzeba tylko wytrzymać ich, wolno rzecz prowadzić, znudzić, ręczę, że skorci ich do duszyczek powrocić, a my naówczas swojego dokonamy... Juściż rok w Brześciu nie będą stali na straży, a my możemy czekać... wypatrzyć chwilę. Oni rachują na natychmiastową robotę, przeszkodziliby jéj gdyby zaraz do tego przyszło, zwleczemy et videbimus serduszko.
Pogłaskał się po twarzy jakby się za swój rozumek pieścił pan Platon, a Matyasz odchrząknął i dodał:
— Dobrze mówi, jak mego Pana Boga kocham! poczekać; przyczém i influencyi użyć nie zawadzi na szlachtę i ubocznych, bo i ci nie są do pogardzenia. Jednych czarką, drugich polowaniem, innych muzyką i groszem można ściągnąć z placu, niejednego odpędzić strachem... a gdy się oczyści z téj hałastry, dobrać dnia... i wykona się co święta sprawiedliwość każe... jak mego Pana Boga kocham!
— Dobrze radzi Herkules — rzekł Platon śmiejąc się — głowa nie dla proporcyi... Nie od rzeczy będzie użyć wszelkich środków ku odciągnięciu. Nadewszystko zaś powoli, z flegmą... nie śpiesząc... To nam da czas brachium justitiae, vulgo mistrza sprowadzić... Potém gdy się dzionek upatrzy, niech się winowajca wyspowiada i idzie rachunek oddać Panu Bogu za swe zbrodnie.
— A zatém — odparła Krystyna — zwlecze się to znowu nie wiedzieć jak długo, i ja będę musiała w niepewności pozostawać. A nuż w Warszawie poskoczą do króla o glejt i wyjednają!...
— WPani Dobrodziejka — rzekł Platon, — wiedzieć o tém powinnaś przynajmniéj na dwadzieścia cztery godziny wprzódy, to się egzekucya przyśpieszy, aby glejt przybył jak łyżka po obiedzie. Zresztą — dodał prawnik — znając naturę ludzką, można śmiało ręczyć, że nad parę dni owo oblężenie szlacheckie nie przeciągnie się. Ogłodzeni, wytraciwszy się z grosza, zatęsknią do domu, do dobrodziejek swych, do gospodarstwa... i pojadą.
Kasztelanowa nic nie odpowiedziała.
— Ja summo mane jadę do Brześcia — rzekł pan Platon — aby tam kierować całą sprawą. Pan Matyasz zostanie tu na wszelki przypadek, straż trzymając... boć o wszystkiém i o bezpieczeństwie pani myśleć nam należy. Kilku szlachty z Herkulesem nie zawadzi. W Brześciu mamy Żeleźnickiego... i resztę...
Na tém skończyła się narada, a kasztelanowa dopełniła ją myślami, które snuła do późnéj nocy.
Wieść o porwaniu i przewiezieniu Adama O.... do Brześcia poprzedziła w miasteczku jego przybycie. Tłumy mieszczan, Żydów i obywateli okolicznych czekały już u bram klasztoru Dominikańskiego na przybycie więźnia, ale przewidując tę ciekawość, zatrzymali się przewodnicy do mroku, i gdy już ciżba się rozchodzić poczęła, bryczka pędzona żywo wpadła w otwarte wrota na dziedziniec klasztorny, który natychmiast zamknięto. Jermaszka, który postanowił nie odstępować pana swego do ostatniéj chwili, wcisnął się do wozu i z nim przyjechał na miejsce. Nie śmiano go odpędzać, a raz będąc przy kasztelanie, jużby się był bez użycia gwałtu nie dał od niego oderwać. Czekał także pan Baltazar na przyjazd synowca, zetknąwszy się wprzódy z przeorem Dominikanów i kilku osobami, na całą sprawę tę nieszczęśliwą mieć wpływ mogącemi. Przeorem był naówczas O. Hyacynt, który głosami zgodnemi mnichów wybierany już był od lat dwudziestu, i urząd ten piastował z wielką powagą i zadowoleniem konwentu. Znany w okolicy ze swéj uprzejmości, łagodności i dobrego humoru, ulubiony szlachcie i magnatom, w pożyciu łatwy, wymowny, O. Hyacynt umiał i klasztor utrzymać porządnie, i funduszami zarządzać z ekonomiką, i nie narazić się nikomu. Tém to właśnie celował on, że nikogo nie odepchnął, wszystkiego wysłuchał cierpliwie, każdą rzecz zrozumiał, a równie z małymi jak z wielkimi poradzić sobie zawsze tak potrafił, że go dobrém okiem widzieli. Gdy czego uczynić nie mógł, przynajmniéj odmowę osłodził, i wyściskał tego, którego z niczém odprawić musiał. I tym razem nieprzyjemnie mu było bardzo, że klasztor jego za wieżę dla bannity obrano, ale zadraźnić się z możną rodziną fundatorów nie było sposobu. Wiedział ksiądz przeor, że ta powolność narazi go szlachcie i będzie powodem do hałasów na klasztor, ale się spodziewał burzę zażegnać łagodnością i znanemi sobie sposoby. Et haec facienda et alia non omittenda, było to ulubione jego przysłowie i prawidło postępowania.
Izba w wieżyczce narożnéj, przeznaczona dla więźnia, z dawna była opuszczona; ale dała się wprędce urządzić i uczynić mieszkalną, boć dla takiego smutnego gościa niewiele wymagano. Była to komnatka dość smutna, z jednemi tylko drzwiami od klasztornego korytarza, okrągła, z okienkiem wysoko umieszczoném i wązkiém a kraciastém. Na piętrze w odpowiedniéj nad nią izdebce mieścił się skład sprzętów zapaśnych i różnych rupieci; w dolnéj niegdyś zamykano więźniów klasztornych za przekroczenia reguły, w wypadkach pomieszania i t. p. Od dawna wszakże nie była zajęta, i zrzucano w niéj różne zapasy śpiżarniane. Oczyszczono ją jako tako, wymyto podłogę popaczoną, wniesiono stół, stołek, łóżko, dzban, misę, drzwi były zamczyste, otwór jedyny o cztery łokcie nad ziemią, wychodził na podwórze klasztorne, wprawdzie od muru niedaleko, ale nie na zewnątrz. Dawniéj drugie drzwiczki z baszty wiodły do innego korytarza, ale te były zamurowane i zatynkowane, tak, że z izby się ich nawet domyślić nie było można. Postawiwszy jedną straż w podwórzu u okna, drugą przy drzwiach w sieni, o więźnia można być było bezpiecznym zupełnie. Ksiądz przeor znajdował, że schronienie to za smutne było, za surowe nawet dla skazanego na śmierć szlachcica; ci wszakże, co je wybrali, uznali je za odpowiednie celowi. Łagodząc ich zbytnią w tym względzie ścisłość, O. Hyacynt postarał się o to, aby był wilk syty i koza cała — o przyczynienie wygód więźniowi. Obić kazał tę ścianę właśnie, która miała niegdyś drzwi w sobie na inną sień wychodzące, kilimkiem, niestety! używanym nieraz do przybierania katafalków w kościele; na łóżko dał materac i posłanie wygodne; wniósł nawet komódkę starą z jednéj celi zabraną, aby cokolwiek tę pustkę podobniejszą do mieszkalnéj komnaty uczynić.
Ale pomimo tego izba w baszcie miała fizyognomię posępną, a mała ilość światła, jaką cedziło okienko, zwiększała smutne wrażenie, które czyniła.
Gdy pana Adama tu przywieziono i wprowadzono, Jermaszka aż do drzwi mu towarzyszył. Myślał z razu dać się z nim zamknąć, ale pomiarkował zaraz, iż korzystniéj dla niego być mogło zostać na zewnątrz, a dokołatać się tylko pozwolenia wchodzenia i wychodzenia do celi, co zresztą odmówioném mu bez zbytniego okrucieństwa być nie mogło. Chciał pozawierać stosunki w klasztorze, obejrzeć miejscowość, i gdyby się tylko na czasie zyskało, szukać środków wydobycia pana z więzienia. P. Adam tak był z gnębiony w téj chwili swą niedolą, iż sam o sobie myśleć nie czuł się zdolnym; biernie poddawał się temu, co z nim czynić chciano, nie stawiąc oporu, milcząc i okazując jawnie zupełny na duchu upadek. Jermaszka, jakkolwiek i na nim znać było także ucisk i przerażenie, zachował całą przytomność umysłu, i nie stracił zupełnie nadziei.
W godzinę po przyjeździe pana Adama, przeor ks. Hyacynt sądząc, że obowiązkiem jest klasztoru, gdy dał komnatę na więzienie, przynajmniéj los nieszczęśliwego osłodzić, poszedł zaraz sam domagać się, aby go wpuszczono do nowego gościa. Nie czyniono z tém wiele trudności; wiedzieli wszyscy, że byle nie dać uciec więźniowi, srożyć się nad nim nie ma obowiązku, a myśl ta, że lada dzień miał być stracony, litość dla niego obudzała.
Poszedł więc Ojciec przeor, i drzwi otworzył z przywitaniem zwykłém:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Znalazł pana Adama rozciągnionego na łożu, prawie nieprzytomnego. Przystąpił bliżéj, a że serce miał dobre i z powołania jako duchowny pocieszać umiał, ujął za rękę więźnia, wpatrując się w jego twarz z ciekawością i zajęciem. Zdziwił się wielce, gdy zamiast srogiego oblicza mordercy ujrzał bladego, białego, delikatnego, pięknych rysów, zmienionych tylko cierpieniem, mężczyznę. Serce mu się ścisnęło, widząc go tak młodym, tak grobu blizkim. Wiedział bowiem dobrze ks. Hyacynt co prześladowanie możnych gotowało panu Adamowi.
— Nie traćcie-no ducha, a westchniéjcie do Boga, rzekł powoli. Deus mirabilis, fortuna variabilis: jeszcze-ć pono rzeczy nie tak stoją, aby rozpaczać przyszło.
— A mogąż być gorzéj? spytał głosem słabym pan Adam.
— Mówię wam — dodał przeor — módlcie się, a nie traćcie ducha. Póki w człeku jeszcze życie, póty nadzieja. Widzę, żeście osłabieni na ciele — rzekł po chwili O. Hyacynt, — pewnoście ani jedli, ani pili. Możeby ubogi nasz klasztor mógł wam czém służyć? Posilić się potrzeba... szklanka wina, kawał mięsa nie zawadzi. Podnieście-no się, podnieście.
— Dziękuję, odparł nie wstając pan Adam.
— A ja przecięż zadysponuję, aby wam co podano — rzekł przeor, — i powiem wam co mi na sercu najbardziéj leży, abyście się na klasztor nie gniewali, że z niego wam więzienie uczyniono. My ubogie mnichy nie możemy się oprzeć tym, z których łaski żyjemy; ale kto wie... Deus scit, czy nie na lepsze to wyjdzie WMości, panie kasztelanie, że was indziéj nie osadzono... Mnichy też i dla was wszelkiéj pomocy nie odmówią...
Tu odchrząknął znacząco.
— Na co się to wszystko mi przyda — rzekł kasztelan — kiedy tuż, tuż śmierć za pasem, a czasu pomyśleć o sobie nie mam!
— Macie czas, macie czas! odezwał się żywo przeor, pochylając ku niemu. Nie ma jeszcze nic... musicie tu posiedzieć dni kilka, nim oni swe krwawe zamiary do końca doprowadzić potrafią... Myślcie jeno o sobie, myślcie...
Pokrzepiony nieco pan Adam, podniósł się z posłania, a przeor go krzyżem świętym przeżegnał, popatrzał długo, długo, i pożegnał.
— Przyszlę wam co na pokrzepienie... a wy się tu rozglądniéjcie dobrze i czasu nie traćcie... nie traćcie.
To rzekłszy, poczciwy księżyna przystąpił do ściany, która była obita kobierczykiem, i dodał:
— A to tędy WMości na łóżko wiać może, bo to tu niegdyś były drzwi, lekko zamurowane, przypominam sobie, wychodzące na drugi korytarz, i w drugie podwórze od kościoła... Możeby wam przestawić? hę?
— Ale nie — rzekł kasztelan, uderzony temi słowy, — bardzo dziękuję... Ojcze przeorze, o jedno was prosić będę tylko, przyszléjcie tu poczciwego sługę, który mi z domu towarzyszy...
— A jak się on sługa wabi? spytał ksiądz.
— Zowie się Jermaszka, niewielkiego pozoru, ale wielkiéj cnoty człowiek.
— Dobrze! dobrze! rzekł przeor wychodząc chyżo, z uśmiechem na ustach.
Pan Adam orzeźwiał nieco... Wkrótce też i Jermaszko wszedł, niosąc na tacy drewnianéj butelkę wina, przekąski i parę świec woskowych, bo wieczór nadchodził. Pachołek, któremu strzedz drzwi przykazano, aby więzień nie umknął, popatrzał dobrze w twarz Jermaszce, ale mu przeszkody do wnijścia nie czynił. Wyglądał na klasztornego posługacza.
Poczciwy sługa nie tak też miał przygnębione i spłakane oblicze jako gdy tu przybył, bo zaledwie wyszedł, pochwycili go braciszkowie i księża starsi do refektarza, napoili i nakarmili; a że wypadek niesłychany wszystkich ciekawił, a prześladowanie oburzało, wleli w niego jakąś otuchę.
Jermaszka czuł, że w klasztorze mnogich mają przyjaciół, i byle na czasie dało się zyskać, pomoc gotową i serdeczną. Jak przeor panu Adamowi, tak O. kanafarz szepnął mu, że drzwi lekko zamurowane na niestrzeżony korytarz wiodące, pokryto kobiercem umyślnie, aby tamtędy więźniowi ucieczkę ułatwić.
— Ino czasu nie traćcie! rzekł stary księżyna. Kasztelan, byle się na korytarz dostał, pójdzie sobie w świat jako zechce, nikt mu drogi nie zastąpi, a O. klucznik wrota choć o północy otworzy.
Oburzenie było tak wielkie w klasztorze, iż młotka i żelaznego drążka dostarczono Jermaszce, który je za cholewy włożył, i tak wyprawiono go do baszty. Dla tego wszedł z promieniejącą twarzą do pana kasztelana i z wielką w sercu pociechą, a pierwszém wejrzeniem padł zaraz na ową ścianę okrytą kobiercem, przy któréj łóżko stało.
— Aby nam do ranka czasu dali — rzekł cicho — to się z ich szpon wydobędziemy; ale chwili tracić nie trzeba.
Jakby naumyślnie klucz nawet od środka izby był zostawiony, aby straż tam zaglądać nie mogła. Zresztą kks. Dominikanie nie zapomnieli i o niéj, przyniosłszy dla pachołków podostatkiem wódki i piwa. Uraczyli się też wartownicy zaraz z wieczoru, i obaj prosili o garść słomy, aby spocząć sobie nieco mogli.
Gdy się to działo w klasztorze, szlachta zdążała do Brześcia; ale drogi złe i późna pora nie dały prędzéj pośpieszyć, aż koło północy. Zaraz u wrot miasta wzięli języka, że więzień żyw, że mistrza z Lublina lub Warszawy oczekują dotąd, ale go pono jeszcze nie ma... a nie wiedziano kiedy może przybyć. Szły więc rzeczy pomyślniéj niż się spodziewano. Przyjezdni naradziwszy się, pojechali do miasta, ustanowiwszy swe straże do koła klasztoru, aby gmach mieć na oku. Tymczasem choć późno już było, pan starosta Hański zadzwonił do furty, żądając widzieć się z O. przeorem. Klasztor był jeszcze nieuśpiony, bo i regułę i obyczaj zwykły przerwał ten wypadek, który niejedno czoło potem oblewał. O. Hyacynt przechadzał się zadumany po swéj celi, wzdychając ciężko, gdy mu oznajmiono o przybyciu starosty.
— Jest tedy — rzekł smutnie — pewnie z wymówkami, ale cośmy winni!
Kazał prosić. Na wszelki wypadek stała butelka wina i dwa kieliszki na stoliku. Przeor się spodziewał najścia.
Starosta wszedł kłaniając się do ziemi, ale ponury, kwaśny, i gdy O. Hyacynt zbliżał się ku niemu z wielkim pośpiechem i otwartemi rękami, cofnął się nieco krokiem, ręce także roztworzył, ale w tył je rzuciwszy.
— Do nóg upadam — rzekł — do nóg upadam księdza przeora!... Cóż to się u was dzieje? Z klasztoru, schronienia pobożności i spokoju, zrobiono carcer, wieżę, turmę... a Ojcowie pozwoliliście?
— Aniśmy pozwolili, ani zabronić mogli... Stój starosto — odparł przeor kładąc palec na ustach — nie potępiaj sprawy, nie wysłuchawszy.
— Fakt, nie ja was potępiam. Więźnia osadzono w klasztorze, służycie Ojcowie prywacie możnych... O hańbo! o wstydzie!
— Jezu, Maryo! starosto, czekaj, czekaj... i jeszcze raz mówię: czekaj a nie zabijaj! rozśmiał się przeor. Powiedz mi najprzód, czy lepiejby było, gdyby go osadzono... (tu się obejrzał...) Słyszałeś jegomość historyę o szczupaku?
— Co znów! o jakim szczupaku! krzyknął starosta.
— E! to stara, ale ciekawa dykteryjka... Dostał się szczupak do dziurawego kosza i narzekał... a tymczasem zapomniał się obejrzeć, że mu do rzeki było niedaleko... hm! hm! Mości starosto... czy lepiejby było, gdyby szczupaka do nowego a całego kosza wsadzono?
— Juściż to klasztorowi niemiło, niemiło — rzekł — że go uczyniono turmą; ale cóż począć, gdy te niegdyś niepogwałcone schronienia dziś lada kto najeżdża i po swojemu zażywa do ziemskich potrzeb! Przyjedzie sejmik, odbywacie go w klasztorze; dajecie ucztę, pożyczamy refektarza; najdzie wojsko, pakują go do nas, choćby mnichów powyrzucać miano... aż do tego przyszło, że i winowajców nam sadzą. Samiście to nauczyli drugich tego nieposzanowania miejsc, które jak na pustyni przytuliska ascetów powinny być przez wszystkich respektowane.
Starosta stał, słuchał, wąsa kręcił, nareszcie siadł milczący, a przeor nic nie mówiąc, lampkę mu z winem podsunął.
— Wiecie, że szlachta z pod Kodnia wszystka tu ze mną przybyła za kasztelanem, i nie dopuści prepotencyi magnackiéj... Całe obozowisko mieć będziemy pod klasztorem, księże przeorze, i straże wedle murów.
— Ani mnie to dziwi, ani frasuje... odezwał się O. Hyacynt. Jakbym to ja sam niegdyś szlachcicem nie był i fantazyi szlacheckiéj we krwi nie miał, póki mi jéj suknia Ojca naszego Dominika Świętego nie odjęła i Psem Bożym nie uczyniła... A no — dodał — i psy też szczekają, gdy się gwałty dzieją...
Tu nalał lampkę staroście i ciszéj szepnął:
— Jeżeli ma rozum kasztelan, jeszcze dzisiejszéj nocy może się przewietrzyć. Jest ich tam dwóch... i chyba głupiby byli, gdyby sobie rady nie dali.
Starosta musnął czuprynę.
— Powiedzcie panom braciom, że OO. Dominikanie nie są przecię takimi sługusami magnatów, a nieprzyjaciołmi szlachty, jak się im zdaje.
Wstąpił tedy duch w starostę i orzeźwiał.
— A no, teraz tylko cierpliwie czekać, rzekł pan Hański.
— I konia mu lub bryczkę przygotować, dodał O. Hyacynt.
Wtém gdy tak rozmawiają, nowy stukot do drzwi, i wparł się do celi jeden z pomocników kasztelanowéj, kolega dobry pana Platona, pan Burczak, sługa familii, któremu w samym Brześciu powierzona była straż pana Adama i całe owo dzieło nieprawości.
Pan Burczak uchodził za bardzo chytrego i przebiegłego człowieka, miał minę lisią, ale nie był wielkiéj głowy, a serca był małego i bojaźliwy bardzo.
Człowiek co nad papierami życie trawi, nigdy zbytniéj odwagi mieć nie może, bo ta praca i wycieńcza, i do zbytku przemyślnym czyni na wszelkie wypadki, a kto się zbytnie ogląda, do korda nie rwie się bardzo.
Grzeczny też był pan Burczak jak mało ludzi. Znał go starosta z daleka, a ks. przeor bardzo dobrze, ale go nie lubił, bo z chytrymi przestawać nie umiał i podstępu się zawsze obawiał.
Spojrzawszy na niego, zmienił nagle ton rozmowy O. Hyacynt, i dodał jakby kończąc poczęte:
— Panie starosto dobrodzieju, nie gniewajcie się i nie srożcie, klasztor nic nie winien, wezwała go władza świecka, musiał być posłuszny... Nie nam mnichom wojować z nią.
— Niechże będzie pochwalony... przerwał Burczak. Ja tu starosty szukam.
— Mnie? a do mnie co waść masz za sprawę? rzekł groźno pan Hański.
— Żadnéj sprawy, ale uskarżać się myślę.
— Cożeśmy to waści uczynili?
— Mnie nic, ale imieniem pana wojewody i podwojewodziego przychodzę...
— A im co? spytał starosta.
— Przecięż ichmość najazd czynicie na miasto?
— Albo to nam już przyjechać tu niewolno? rzekł pan Hański.
— Na co tu udawać, że się nie rozumiemy! zawołał pan Burczak. Szlachta za swoim tu przyleciała, aby się stawić między sprawiedliwością a winowajcą. Pełne ulice przyjezdnych, klasztor obstąpiony dokoła. Cóż, myślicie siłą go odbijać? To i podwojewodziemu stanie na obronę...
— Któż to waści powiedział — przerwał starosta — po cośmy tu przybyli, i co czynić mamy? Czyńcie swoje... a my swoje.
— Jakby — dokończył Burczak — miał się tu stać jakowyś gwałt czy co?
— Ja nic nie wiem, i o niczém z waćpanem mówić nie będę, rzekł starosta.
Burczak zniżył nieco tonu.
— Cóż to się tutaj stało lub dziać ma tak znowu wielkiego a niesłychanego? rzekł powoli, popijając wino, które mu ksiądz podał. Schwytano bannitę, który się nawet ukrywać nie raczył, tak bezkarności był pewien: czy to go już, myślicie, zaraz egzekwować będziemy?.. chcę mówić, będą? Przecięż może protestować i appellować; są akta, są sędziowie, jest forma prawna... a kto wam ich broni? Uroiło się szlachcie widać, że go tu zaraz zetną...
— Nie mówcie nic! odparł starosta: wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, i co się święci. Posłano do Warszawy i Lublina po mistrza.
— Jako żywo, fałsze to są! zakrzyknął Burczak.
— A no, to już i mówić nie ma o czém, skoro fałsze... rzekł starosta, i podniósł się z siedzenia żegnając przeora; ale mu prawnik drogę zaszedł.
— Panie starosto — rzekł — zmitygujcie szlachtę, proszę. Sprawy tu nie ma prawie, a burda niepotrzebna.
— Dajże mi acan pokój! Gdzie burda? i co my tu z sobą rozprawiać będziemy? Każdy swoje mosanie: my burdy, a wy prawa pilnujcie.
I rozgniewany trzasnął drzwiami i wyszedł.
— O źle! — rzekł głaskając czuprynę Burczak, który spoglądał na przeora, nie mogąc nic w twarzy jego ostygłéj nagle wyczytać. — Głupio się do rzeczy wzięto, mówiłem to. Mogąc mieć ptaszka w ręku kiedyby się żądało, nietrzeba było go łapać, pókiby mistrza nie było, topora wyostrzonego i przygotowanego kloca. Nimby się szlachta opamiętała, jużby mu byli makówkę ucięli i kwita: appellujcie do Pana Boga... A teraz drzéjże się tu z panami bracią!.. Baba po babsku niecierpliwie do rzeczy się wzięła, nic nie zrobi, a na nas będzie wina cała!
Westchnął. Przeor wina dolał.
— Mój panie mecenasie — szepnął — co ci to tam tak bardzo gorąco za cudzą zemstą gardłować? co ci z tego? A na sumieniu krew, to zawsze plama.
— Jam go nie sądził, ani go ścinać będę, odparł Burczak; ale panom służąc, to się zawsze powalać w końcu przyjdzie, i guza złapać, i gniewu ich się dorobić. Na człowieku się krupi.
Smutnie spuścił głowę.
— I nie dotrzymują co obiecali! dodał cicho.
— Widzieliście ojcze więźnia?
— Tylko z dala... rzekł przeor.
— Piękny mężczyzna? młody? hę?
— I piękny, i młody... ale co mu już dziś z tego! westchnął ksiądz.
— Szlachta się bierze za nim mocno, gotowa i do naszych grzbietów się dobrać — dodał Burczak. — Ja z nią do czynienia mieć nie lubię. Ludziska gwałtowne i zapalczywe nad miarę, a gdy im raz co w czuprynie zaswędzi, ani z nimi gadać! w szable dzwonią, i to u nich ultima ratio... Gdyby chcieli poargumentować...
Dopił lampki wina, i wysunął się po cichu, mocno zadumany.
W koło klasztoru w istocie w uliczkach przechadzali się niecierpliwie przybyli, upatrując sobie miejsc na nocleg i straż; a przybycie ich wielkiego narobiło niepokoju między adherentami kasztelanowéj.
Nie wiedziano jeszcze co ona tam postanowi. Dopiero około północy przybył posłaniec od Platona, oznajmujący, że i on sam o brzasku nadjedzie. Tymczasem noc sobie po cichu płynęła. Przed gospodą Abrahama, gdzie się zbierali ludzie kasztelanowéj, czekał już na prawnika Burczak, ale z miną posępną i stroskaną.
— A co? zawołał wysiadając z kałamaszki mecenas. Co się tu u was święci?
— Nie najlepiéj! rzekł Burczak. Szlachty najechała kupa, i hałas robią straszny; na księży nasiedli, że z klasztoru więzienie zrobili; straże rozstawili dokoła, odgrażają się.
Mecenas ramionami ruszył.
— Dać się im wygadać — rzekł — nic lepszego: im głośniéj krzyczą, tém mniéj zrobią; mamy swoje plany. Mistrza nie ma?
— Nie, nie ma dotąd, i szlachta bodaj czy nie czatuje na niego po drogach.
— Tak dalece?... no! no!
Dniało już, gdy się ta rozmowa toczyła.
— Idźcie waszmość do miasta w kilku, a choćby w kilkunastu; potrzeba nie zważając na irrytacyę panów braci, zbliżyć się do nich i porozumieć, uczęstować, odciągnąć, to się to powoli rozlezie. Strachu nie ma... bądźcie asaństwo dobréj myśli.
Gdy tak ludzie pani kasztelanowéj na rozum biorą, my wrócić musimy do więzienia, gdzie poczciwy Jermaszka dał się na noc zamknąć z kasztelanem... Jak skoro uciszyło się w korytarzu, i podpojony tęgim miodem dominikańskim strażnik pod ścianą zachrapał, Jermaszka sam podniósł kobierzec osłaniający mur, podważył cegłę i począł wyjmować po jednéj, odkrywając drzwi, po za któremi była swoboda i ocalenie. Z cegłami łatwo sobie począć było, gdyż je nieledwie tynk zewnętrzny trzymał tylko, a w środku prawie na sucho kładzione, dały się ruszyć za pierwszém dotknięciem; ale owe drzwi grube okazały się na zamek zaparte dawno, i trzeba je było albo łupać, lub szczerbić około ryglów, by się niemi wydobyć. Kasztelan patrzał zdrętwiały na tę całą robotę, wcale do niéj ręki nie przykładając. Jermaszka sam, spocony i zmęczony, wszystko wziął na siebie. Choć pośpieszał o ile mógł, nie potrafił wszakże zmuszony po cichu rady sobie dawać, tak rychło wyłupać zamka, jak sobie życzył. Dobrych godzin kilka trwał ten kłopot. Nareszcie otworzyły się wrzeciądze.... Jermaszka przymknął je chwilowo, wysunął się z pod kobierca, i pobiegł do pana drzemiącego na krześle.
— Paniczu! zawołał, po dawnemu go zowiąc: chodźcie, oto już wszystko gotowe! Osłońcie się moją opończą... i ruszajcie.
Pan Adam popatrzał na niego, jakby nie słyszał.
— A gdzie? po co i na co będę uciekał? rzekł powoli. Albo mi to życie miłe! Gdzie się schronię, kędyby mnie zemsta téj kobiety nie ścigała? Co pocznę? Lepiéj już raz ginąć, niżeli wlec takie życie!.. Daj mi pokój poczciwy sługo, niech łeb zetną i krwią się nasycą!...
Jermaszce aż włosy kołem stanęły na głowie. Czas był krótki, śpieszyć się należało, a kasztelan obojętny ani myślał się ruszyć.
— Na miłego Boga! panie! zawołał klękając przed nim: czy się to godzi samemu się gubić? czy się to godzi? Na cienie ojca i matki zaklinam pana, uchodź! uchodź!... Uczynisz z sobą co zechcesz, ale życie potrzeba ocalić.
Nierychło kasztelan dał się namówić na to, by wdział opończę sługi, i dziurą w murze wyszedł w korytarz. Rozpowiedział mu dobrze Jermaszka jak ma iść i kędy, aby do szlachty trafił, i gdzie go Baltazar z drugimi oczekiwać będzie; chciał bowiem sam pozostać w więzieniu, ażeby dłużéj straże zwodzić i nie dać popłochu, aby za nim nie goniono.
Jakoś przecię odżył nieco pan Adam, ścisnął dłoń sługi, i orzeźwiony wysunął się w korytarz. Nie miał jednak dosyć energii i pragnienia życia, aby się bardzo w ucieczce troskać o jéj powodzenie; powlókł się prawie obojętnie... Jermaszka tymczasem co rychléj drzwi na nowo umocował, cegły jako tako pozakładał, z butelki wina się napił, bo się straszliwie umęczył pracą, i legł w łóżko kasztelana, uśmiechając się sam do siebie. Mimo niepokoju o pana, gdy po półgodzinném wyczekiwaniu i nastawianiu ucha żaden hałas nie zwiastował nic złowrogiego, Jermaszka oczy przymrużył i kamiennym snem usnął.
Kasztelan wyszedł powoli, i byłby może nie bardzo dał sobie rady w korytarzach, gdyby go w ciemności ręka jakaś, widocznie przyjazna, za dłoń ująwszy nie doprowadziła do zewnętrznej furty, i nie wypuściła na wolność. Tuż za murami klasztoru widać było jeszcze nieuśpioną koczującą szlachtę; ostrzeżony widać Baltazar, wartował w téj kupce z oczyma na furtę zwróconemi, a dostrzegłszy wychodzącego, pośpieszył ku niemu, i obaczywszy choć w ciemności synowca, ujął go w uścisk serdeczny.
Ledwie się on i panowie bracia potrafili powstrzymać od okrzyku radości i hałaśliwych objawów tryumfu; ale ostrożność kazała jak najdłużéj ukrywać ucieczkę, dopókiby kasztelan nie był bezpieczny.
Poszli natychmiast z panem Adamem do najbliższéj stajni, kędy stały konie przybyłych; dobrano najlepszą czwórkę szkap, które już były obrok zjadły, a dla zgubienia poszlak, postanowiono w chwili odjazdu pana Adama we cztery strony miasteczka wyprawić cztery jednakowe wózki w przeciwnych kierunkach. Tymczasem dano kasztelanowi polewki winnéj, ażeby się posilił, i naradzać się zaczęto, gdzie go tymczasowo ukryć. Właśnie konie zakładano do wózków, gdy się rozmowa toczyła, któréj pan Adam słuchał bez uczucia i nie mieszając się do niéj wiele, dawał z sobą robić co chciano, jakby już własnéj woli wcale nie miał.
Szlachta przez szpiegów doszła była, że o parę mil ukrywa się sama kasztelanowa, i poszeptywano o tém, gdy pan Adam wstał nagle z krzesła.
— Panowie a bracia najmilsi! rzekł nagle z determinacyą: pozwólcie mi też słowo rzec. Nie miałem dotąd siły ani pomyśleć o sobie, ani wam podziękować za pomoc, ani oznaczyć sam co z sobą pocznę.... Wiem już z kim teraz trzymać, i co robić, wiem na kogo w nieszczęściu rachować mogę. Zrywam z przeszłością na wieki, alebym chciał...
Tu się zaciął.
— A no! cobyś jeszcze chciał? spytał Baltazar.
— Héj! rzekł Adam: chciałbym zrobić niespodziankę téj córce kata, i plunąć jéj w oczy. Gdybyśmy pojechali kupką orężną... a żebyście mi pozwolili z nią się rozmówić i zawstydzić bezwstydnicę!
Na to żądanie z razu długie odpowiedziało milczenie.
— Rozwścieklisz ją tylko waść! odparł Baltazar po chwili. Mało satysfakcyi, a wielkie niebezpieczeństwo. Gdybyśmy uzbroiwszy się jak najlepiéj w dziesięciu lub dwunastu ruszyli, jeszcze tam gotowi spędzić wioskę całą i nas pojmać. Na co leźć w paszczę bestyi? Dajmy pokój!
— Ej! stryju, chciałoby mi się jéj podziękować za dobrą kwaterę u kks. Dominikanów, rzekł nalegając kasztelan. Przyjedziemy i nikt nie będzie wiedział co za jedni? Ona tam teraz raz w raz ma do czynienia ze szlachtą swoją z powodu mojego uwięzienia; pomyślą żeśmy jéj adherenci, a nim się kto dowie we dworze cośmy za jedni, będziemy daleko, bo się z jejmością długo bawić nie myślę.
Szlachcie trochę zmęczonéj nie bardzo ta wyprawa była na rękę, ale kasztelan rzekł nalegając:
— Panowie a bracia, byliście mi istotnie bracią i dobroczyńcami, życie moje salwując w krytycznéj chwili. Dajcież mi z onego życia, które z łaski waszéj mam, korzystać, i choć raz skosztować tryumfu, a upokorzyć tę harpię krwi chciwą. Należy się to jeśli nie mnie, to jéj od losu, aby taką chwilę w życiu miała.
Już mu się oprzeć nie mogli więcéj. Posiodłano konie, gdyż wozem jechać nie zdało się bezpiecznie. Wybrało się ich piętnastu z szablami i krócicami na paskach, i natychmiast wyruszyli.
Tymczasem w miasteczku i klasztorze tajemnica ucieczki dobrze była zachowana, ale szlachta między sobą poszeptawszy, że się już nie ma czego obawiać o kasztelana, powoli przededniem poschodziła z posterunków dokoła klasztoru; i gdy p. Platon z Burczakiem poczęli zabiegać, aby ją pościągać do zajezdnych domów a złagodzić, tak im to łatwo przyszło, aż się sami zdziwili.
— Jam bo waszmości mówił — rzekł Platon cicho do towarzysza — ja braci szlachtę znam: zapalne to jest, ale nie trwa długo ten ogień słomiany, buchnie i zgaśnie zaraz. Nie trzeba mi nad dwa razy dwadzieścia cztery godziny, aby ich złamać i powoli do domów poodprawiać. A mądry ten będzie, kto drugi raz ich zgromadzi!
W klasztorze było cichuteńko. Jermaszka zmęczony spał wypiwszy wino; poszlak ucieczki nie zostało. Straż zmieniła się u drzwi, a więzień chrapał tak, aż w korytarzu się rozlegało.
— Ktoby to rzekł — mówiła sobie straż — że śmierć ma pod nosem? Tak się wysypia, jakby snu wiekuistego nie spodziewał się prędko.
Ks. przeor z rana śniadanie bardzo starannie i widocznie przygotowywał, ale czekano aż wstanie ze snu kasztelan... Około południa wyszedł z celi sam Jermaszka przecierając oczy, pośpieszył do refektarza po śniadanie, zabrał je z sobą i pociągnął do baszty.... Ks. przeor spytał go, jak się ma więzień?
— Niczego — odparł sługa — ono to i nieźle, ale ono się to zmęczyło i prosi, żeby dziś spokój dano i nie odwiedzano.
W godzinę potém taca, na któréj było śniadanie, wyszła pusta z baszty. Jermaszka powrócił nazad, a resztę dnia straż słyszała świstanie i podśpiewywanie, dziwując się wielkiéj rezygnacyi skazanego na śmierć człowieka... Gdy pana Platona to doszło, że tak był wesół, rozśmiał się chytrze.
— Musi wiedzieć, że mu na odsiecz przybyli i tém się cieszy — rzekł; — ale zobaczymy czy mu to pomoże.
W istocie bardzo tryumfowali zausznicy kasztelanowéj, bo im się nad spodziewanie szlachtę rozproszyć udało. Ledwie kilku z niéj pozostało w mieście, reszta po znajomych w sąsiedztwo i do domów się powysuwała powoli.
— A co? nie mówiłem — spytał mecenas Burczaka — że to ogień słomiany? Co było hałasu wczoraj! a dziś gdyby przybył mistrz, jużby go można prowadzić pod pręgierz i nie byłoby czterech szabel na drodze.... Jutro będziemy panami placu... pojutrze przyjedzie kat, a za dwa dni rano do dnia sprawiedliwości się stanie zadość, i słuszna obraza kasztelanowéj będzie pomszczona! Ot jak to się rzeczy robią — dodał, zacierając ręce...
Kasztelanowa pisała listy do Warszawy do swoich, gdy w dziedzińcu tętent powstał, a pacholątko na usługach będące wbiegło, oznajmując, że jacyś panowie z Brześcia przybyli, i domagają się widzenia z nią w bardzo pilnéj sprawie. Sądziła jejmość, że Burczak z czém przyjechał; nie dziwiła się czeredzie, bo wiedziała o szlachcie, i myślała, że w tak licznym poczcie dla bezpieczeństwa od niéj puścić się musiał.... Szczęściem dla przybyłych, Matyasz i załoga dla obrony kasztelanowéj zostawiona, poszła ze dniem spać na siano do odryny, i całego tego hałasu nie słyszała, a w ten sposób bójki i wrzawy się uszło.
Zaledwie pacholątko z dozwoleniem wnijścia otworzyło drzwi do pokoju kasztelanowéj, gdy zakapturzony mężczyzna stanął w progu, podwoje za sobą zamknął, i powoli twarz odsłonił.
Krystyna stała milcząca, w zaniedbanym wielce stroju, oczekując nowin — i oczy ciekawe zwróciła na przybysza. Nagle zadrżała, i stanęła jak wryta, poznając męża.
— Milczeć! rzekł groźnie pan Adam: jeśli mi piśniesz żmijo, to ci w łeb wypalę natychmiast.
I dobył krócicę z pod płaszcza.
Struchlała kobieta; bladość śmiertelna pokryła jéj lica. Nie mogła przemówić słowa, usta jéj dygotały, czoło oblewało się potem; była z razu pewna, że po jéj życie przyszedł mściwy człowiek.
Pan Adam patrzał, i nasycał się jéj przerażeniem. Była to pierwsza chwila zwycięztwa dla niego, rozkosz upajająca, jakiéj nie kosztował w życiu.
Wytrzymawszy tak kilka minut, pan Adam odezwał się wreszcie:
— Spodziewałaś się może, że ci twoi słudzy głowę moją przyniosą! Toć przychodzę jeszcze sam żywy, pokłonić ci się kobieto, i plunąć w twarz, jakeś zasłużyła, pomocnico kata.
Obelga ocuciła kobietę: wyprostowała się, spojrzała śmieléj.
— Chciałam cię zabić — rzekła — zabijże mnie, ale się nie pastw... Cóż cię wstrzymuje? Tak... byłabym ci wzięła życie, masz prawo mi je odebrać, wszakże nie uciekam... Bierz je... ale się ze swojém pocieszysz niedługo. Nie zapominaj, że po za mną jest rodzina moja, co cię ścigać, prześladować i mścić się będzie nad tobą.
— Albo myślisz — zawołał kasztelan — że się ja téj śmierci, którąś mi zgotowała, obawiam? że dbam o życie? że mi co w niém pozostało jeszcze? Zabiłaś wprzódy niż mnie, nadzieje moje i wiarę... Nie stoję o głowę, bom ją dawno na klocu położył... i dzisiaj nie ratowałbym jéj ucieczką, gdyby mnie do tego prawie nie zmuszono.... Owszem, wolałbym był, żeby krew ta spadła na ciebie, żebyś w niéj i z nią chodziła do śmierci, obluzgana jak kat i z imieniem kata.
— Czegoż chcesz? spytała dumnie kobieta.
— Nic.... tylko ci plunąć wzgardą w to oblicze hyeny, rzekł kasztelan; a potém.... a potém — dodał — zostawić cię na pastwę twemu sumieniu i własnéj słabości!...
— Słabości?! śmiejąc się, odpowiedziała kobieta: wiedz, że ja dziś jeszcze, w téj chwili, silniejszą jestem niż ty.... Zabić mnie nie będziesz śmiał, mścić się nie potrafisz.... Skoro wyjedziesz za ten próg, znowu wpadniesz w ręce moje, a ja ścigać cię nie przestanę, i zemsty nie porzucę.... Wiesz więc co cię czeka...
Odwróciła się do niego tyłem z pogardą. P. Adam podniósł pistolet.... wymierzył.... Widziała ten ruch w zwierciedle, ale nie drgnęła. On spuścił rękę i zatrzymał się.
— Światby mnie rozgrzeszył, gdybym ci tę pierś, w któréj nie było serca, roztrzaskał, rzekł powoli... Ale nie... nie chcę... zostawię ci życie zatrute... Bóg mnie pomści... Pójdę... skryć się od zemsty potrafię, a ty marnie przepadniesz w pogardzie i pośmiewisku u ludzi...
Odwrócił się, by odejść, gdy kasztelanowa w drugich drzwiach dostrzegła między uchylonemi podwojami twarz ciekawą pacholątka zwabionego hałasem, który w izbie posłyszało. Skierowała się milcząca ku krzesłu, jakby osłabła, szukała sobie miejsca, by spocząć, ale jéj na myśl przyszedł Matyasz i jego towarzysze... i usty uczyniła znak chłopcu, który natychmiast zniknął. Była pewna, że Herkules w kilku rębaczy, których miał z sobą, podoła garstce najezdników; postanowiła zwlec nieco w nadziei, że Adama pochwycą.
— Słuchaj! rzekła do stojącego w progu: umknąłeś śmierci... podpisz rozwód i uchodź z kraju; życie ci daruję i ścigać nie będę, a na drogę dam... No? co ci zapłacić?
Pan Adam podniósł znowu pistolet i zmierzył; nie drgnęła, uśmiechnęła się tylko.
— Nie zabijesz mnie — rzekła — wiesz, że toby ci bezkarnie nie uszło. Nie strasz mnie, bo się nie boję. Mów, czego chcesz? Przyszedłeś jak zbójca, obedrzéjże, to ci przystało.
Adam się wstrząsnął, i byłby może popełnił zbrodnię, bo krew w nim zakipiała, gdyby w téj chwili hałas na dziedzińcu nie odwrócił jego uwagi. Kasztelanowa porwała się domyślając Matyasza; ale próżno szukała sposobu powstrzymania męża, który z pogardą odwrócił się od niéj, i powrócił śpiesznie do swoich. Ciągnął go Baltazar co żywiéj, gdyż obudzony Matyasz z rębaczami i czeladź dworska już garstkę szlachty siedzącą na koniach obstępowali, wyzywając na rękę... Nie pora było się potykać; co żywiéj dosiedli koni, które w pogotowiu stały, i powoli zaczęli wyjeżdżać z dziedzińca. Widząc ich uchodzących, Matyasz jął nacierać, świsnęło parę wystrzałów, które nikogo nie raniły, a cała czereda wydobyła się szczęśliwie, nim potrafiono wrota zatrzasnąć, i dostawszy się w pole, wolnym kłusem pojechała na gościniec. Tu już ich dogonić było nie podobna; kule od dworu świstały w powietrzu, ale nie dosięgały nikogo. Szlachta jakby na szyderstwo, kłaniała się czapkami stojącym we wrotach. Z okna otwartego widać było Krystynę z rozpuszczonym włosem, gniewną, wyrzucającą swoim obrońcom niezdarność i opieszałość.
— O! już sobie pani dobrodziejka mów co chcesz, jam tu nic nie winien! zawołał Matyasz. Dyabełby się ich mógł spodziewać! A czemu mi JPani nie powiedziałaś, że go w pajęczynie zamknięto, nie w murach, i że ma tu przyjść na „dzień dobry!“ Bylibyśmy porządną uczynili zasadzkę, i do nogi ich wytłukli... Trudnoż było taką niespodziankę odgadnąć!
Scena ta mściwą kobietę obeszła mocniéj, niż z razu jéj saméj się zdawało. Zostać tak zwyciężoną z naigrawaniem, z pogardą, przechodziło siły cierpliwości... poczęła od gniewu, skończyła na płaczu. Złajawszy szlachtę, która zaraz rozgniewana rozproszyła się przeklinając, kazała kasztelanowa konie zaprzęgać, aby do domu rychło powracać; ale nim tłómoki spakowano, dostała spazmów, boleści dziwnych, konwulsyj. Chciała biedz pieszo za Adamem, aby mu oczy wydrzeć, rzucała się, łajała, rozpędziła, co koło niéj było i legła bezsilna na łoże. Tymczasem Platon Serduszko, wszystko, jak mu się zdało, w najlepszy sposób urządziwszy w Brześciu, gdzie o ucieczce ukrywanéj nikt jeszcze nie wiedział, z dobrą miną powrócił do kasztelanowéj, zacierając ręce... Bryczka jego zatoczyła się przed dwór, gdy Krystyna właśnie z płaczu i desperacyi położyła się była, w gorączce, szląc po doktora... O tém, co tu zaszło, mecenas nie wiedział wcale, i wszedłszy do pokoju uśmiechnięty, kłaniał się wesoło, gdy słowa mu na ustach zamarły na widok pani, podobniejszéj do furyi piekielnéj niż do kobiety.
Nie wiedząc o niczém, nie mógł wpaść na żaden domysł.
— Cóż się tu stało? zapytał.
— Stary niedołęgo, precz mi z oczu! krzyczała kobieta. Wszyscyście zdrajcy, przekupieni... podli; daliście mu ujść, dozwoliliście mu pastwić się nademną; ale ja się na was wszystkich pomszczę! ja was zetrę na miazgę i proch... ja...
Usta jéj okryły się pianą i wpadła w śmiech serdeczny przerażający. Platon struchlał. Sądził, że oszalała. Był pewien, że więźnia zostawił w Brześciu, widział jak od niego wynoszono śniadanie spożyte... najmniejszego śladu ucieczki nie było nigdzie. Dopiero nadchodzący sam jeden już w odzieży podróżnéj Matyasz opowiedział mu co tu się przytrafiło; prawnik załamał ręce i pobladł.
— Mnichy nas zdradzili — rzekł — ani chybi! Do niéj nie ma już co gadać, baba oszalała ze złości; pono trzeba się wynosić. Ale o wynagrodzenie trudów, ba i obelg, swojego czasu upomnieć się potrafimy... tylko się jéj trzeba dać wysapać. Sama ona tę sprawę będzie musiała zacierać.
Jeszcze w Brześciu Jermaszka dochowywał tajemnicy i zjadł obiad za kasztelana, gdy pod wieczór gwar powstał w klasztorze... Nadjechał Platon, pobiegł do starosty, zbiegli się wszyscy do baszty strzeżonéj pilnie, aby się przekonać co się i jak z więźniem stało.
U drzwi pachołek ze starą rusznicą chodził bardzo pilnie... wewnątrz na łożu zastali Jermaszkę, który nogi na poręcz założywszy spał... Rozbudzono go w sposób niegrzeczny... śladu kasztelana nie było.
— Co ty tu robisz? — ofuknął podstarości sługę — gdzie delikwent?
— Albo ja wiem! rzekł Jermaszka. Od rana na niego czekam... wszakże go straż wzięła i powiodła do sądu?
— Kiedy? jak?
— W nocy!... dodał sługus, udając głuptaska.
Popatrzali mu w oczy, ale choć Jermaszka nie był zaiste dowcipny, i miał minę stworzoną na udawanie głupoty prostakowatéj, gdy chciał jeszcze z nią się popisać, to go najpodejrzliwszy z ludzi nie posądził o kroplę chytrości. Zaczęto go dopytywać, — on tymczasem jadł chleb, odpowiadając trzy po trzy, żuł, głową obracał, włosy targał... widząc go więc całkiem obałamuconym na umyśle, dali mu pokój. Spytał ich jeszcze, ciągnąc za rękawy z kolei, czy może sobie iść? a dostawszy odpowiedź, żeby do licha ruszał, zabrał manatki i wysunął się tak w duszy szczęśliwy i spokojny, że mu się aż z tego szczęścia płakać chciało.
Po doznanych wrażeniach, kasztelan potrzebował spoczynku. Uwieźli go też przyjaciele w zgoła nieznaną okolicę i tam u znajomych na ustroni, zostawili, dając mu inne nazwisko i tytuł, pewni, iż go tam szukać nie będą.
Gorzéj było z Krystyną, którą gniew, upokorzenie, zajadłość o mało na razie nie udusiły. Posłano po lekarza do Kodnia, a tymczasem użyto wszelkich środków kobiecych na pohamowanie rozdraźnienia. Po gwałtownym wybuchu, wpadła ona w rodzaj gorączkowego snu niespokojnego, potém w osłabienie, w którém ją doktor znalazł; ale oprócz drobnych ostrożności i łagodzących napojów nic przepisać nie mógł. Trzeba było zostawić czasowi resztę.
Nadbiegli krewni, którym dano znać śpiesznie o słabości, przywieziono tylu lekarzy, ilu ich być powinno przy łożu znakomitéj osoby, która ma ducha wyzionąć. Żaden z nich jednak nie mógł ani rozpoznać rodzaju choroby, aby ją uklassyfikować, ani domyślić się coby na nią czynić wypadało... Większość utrzymywała, że wywiązała się gorączka tyfoidalna, oczekiwano przesilenia, ale zamiast niego przyszło ostateczne przesilenie życia... śmierć.
Krystyna umierała bezprzytomna, w gniewie i namiętności dzikiéj, z pianą na ustach, rzucając się i usiłując jakby walczyć przeciwko przeznaczeniu, które ją ze świata pokonaną, upokorzoną ściągało przed czasem...
Pomimo tego, na wspaniałym pogrzebie, dwie mowy przez najpierwszych kaznodziejów wyrzeczone sławiły jéj wielkie cnoty i rozum statysty, a publiczność, która nieboszczki nie znała, rozeszła się z przekonaniem, że kraj poniósł stratę nieodżałowaną w jéj osobie. O spadek po Krystynie rodzina miała spór żwawy bardzo, który się przecię szczęśliwie zgodą i podziałem majętności dał ukończyć; został był bowiem w zapomnieniu nieodwołany testament uczyniony w chwili jakiejś serdecznego uczucia dla kasztelana, który większą część dóbr jemu przekazywał. Ta wola ostatnia, mimo zmian zaszłych w stosunkach małżeńskich i prywatnych niweczących ją układów, była prawomocną, co gorsza w akta wniesioną i do obalenia trudną. Potrzeba było prowadzić proces skandaliczny, pamięci nieboszczki uwłaczający, aby obalić to rozporządzanie; sam jednak kasztelan, jak się zaraz dowiemy, troskę tę zdjął z głowy familii, gotowéj już nawet na wystąpienie z krzywdzącą sprawą po trybunałach, byłe dóbr z rąk nie puścić. Spadkobiercy budowali wspaniały grobowiec dla kasztelanowéj z łacińskim regestrem jéj cnot, ale woleli tym cnotom przez proces zaprzeczyć, niż majątku się wyrzec.
Naiwniejsi z nich tłómaczyli się, że to była pamiątka ich rodu, któréj pozbyć się nie godziło. Na ten raz wszakże nie groziło tak wielkie, jak sądzili, niebezpieczeństwo.
Pan Baltazar odwiózłszy na wieś i ukrywszy synowca, sam w towarzystwie Kaspra i kilku przyjaciół udał się do Brześcia, wezwał prawników, i poczyniono natychmiast kroki o przesądzenie na nowo sprawy kasztelana o zabójstwo Francuza. Nie byłoby to poszło tak łatwo, gdyby nie słabość Krystyny, która właśnie na ten czas przypadła; można więc było najprzód glejt otrzymać dla bannity, potém zająć się rewizyą procesu. Nim to nastąpiło, kasztelanowa umarła i testament zapomniany na jaw wyszedł. Nie chciał z niego korzystać wcale pan Adam, a prawnik, któremu cała robota powierzona była, ułożył się w ten sposób, że rodzina w zamian za rezygnacyę spadku, obowiązała się dekret ferowany skassować, a nowym zupełnie z zarzutu rozmyślnego morderstwa kasztelana oczyścić. Był tedy wilk syty i koza cała.
Sam prawie nie wiedział pan Adam, jak go przywieziono do nieznanego mu szlacheckiego dworu, i rozebrawszy położono na łóżko, aby spoczął... Po doznanych wrażeniach, przebytych wypadkach, zajrzawszy w oczy śmierci, czuł się złamanym i pognębionym... Przyszłości żadnéj nie widział przed sobą; życie nie miało dla niego ani celu, ani smaku. To za czém się uganiał dawniéj, dziś wydawało się niedostępném; nowe pragnienia zrodzić się w sercu nie miały czasu: poddał się więc machinalnie temu co z nim czynić chciano, bez myśli, bez uczucia, wrąc tylko jeszcze resztkami niedogorzałéj zemsty, która jak burza uchodząca niekiedy piorunem dalekim spokój odrętwienia mieszała... Niedobrze się nawet rozpatrzył gdzie był, i gdy go niemego ze znużenia, rozebrano i kazano mu spoczywać, legł z razu nie mogąc usnąć, w jakimś półśnie gorączkowym, który się wkrótce zmienił w głębokie letargiczne uśpienie.
Nie zbudził się z niego, aż nazajutrz rano, i gdy oczy otworzył, z początku trudno mu było zebrać myśli i rozeznać gdzie się znajduje. Musiał z kolei przypominać sobie wypadki przeszłe, aż nareszcie zrozumiał, iż gdzieś w bezpieczném znajduje się ukryciu. Czasu wszakże upłynionego rozrachować nie mógł, i nie zdawał sobie sprawy, czy dzień był jeszcze ten sam, którego tu przybył, czy noc go już od niego dzieliła. W pokoju było ciemno prawie, okiennice zawarte; przez wykrojone tylko w jednéj z nich serce wpadał promień szeroki światła, w którego jasności tysiące różnorodnych pyłków igrały. Rozeznał poźniéj izbę całą porządną, wiejską, skromnie, ale staréj zamożności sprzętami zastawioną. Widocznie była to gościnna komnata dla przybyłych dostojniejszych przeznaczona, łoże z kotarą, daléj szafy staroświeckie misternie wyrabiane, para kufrów gdańskich z błyszczącém okuciem, stół dywanem okryty, kilka starych obrazów na ścianach. Chociaż powierzchowności domu, do którego był zawieziony, już sobie nie przypominał, mógł się domyślać po nieco wypaczonych ścianach drewnianych, dobrze zachowanego, ale już nie dzisiejszego budynku. Na pułapie gruby tram wychylony nieco miał wyrznięty rok, na który padające światło dawało rozeznać datę 1694 i napis:
Nad łożem wisiał Chrystus rękami obiema otwierający ranę boku swego, jakby ją ludziom ukazywał; obraz ten mimowolnie przypomniał kasztelanowi Wólkę Brzozową, rodziców, przeszłość i wszystko stracone... Cofnął się myślą, aż do chwili w któréj tak płocho porzucił ich, aby gnać za marą jakiegoś szczęścia, składającego się z urojonych blasków. Zdało mu się na chwilę, że całe pasmo ciężkich wspomnień jest snem, że stoi jeszcze u fórty kościoła w Białéj, i uciec chce na widok tego powozu, przywożącego mu zamiast szczęścia, upokorzenie i zgryzoty. Przesuwały się z kolei przed jego oczyma wszystkie przygody lat młodości, a żadna z nich nie zagoiła ran zadanych, żadna nie przyszła z balsamem pociechy. Targały tylko i szarpały piersi. Gdy śladem przeszłości dobiegł, aż do tych chwil ostatnich i groźby śmierci zawieszonéj nad swą głową, westchnął ciężko, i zdziwił się mocno, usłyszawszy po za sobą w stronie drzwi odpowiadające jego westchnieniu, drugie acz mniéj głośne i wyraźne. Porwał się z łoża, i podnosząc się spojrzał w ciemności, w których nierychło rozeznał twarz uśmiechniętą poczciwego Jermaszki. Zobaczywszy pana, który się był podniósł, sługa przystąpił na palcach i począł go po rękach i po nogach całować, z taką radością, z takiém uczuciem, że i kasztelanowi zasklepione otwarło się serce. Pocałował go w głowę, szepnął cicho:
— Tobiem winien swobodę... niech ci Bóg szczęściem płaci... Czém ja ci zawdzięczę?
— Bylebyś ono panisko moje był sam szczęśliwy, to już mnie patrząc na cię będzie dosyć, bylebyśmy do Wólki powrócić mogli i spoczywać nie obawiając się niczego, mnie tam niewiele potrzeba.
— Późno to już? spytał kasztelan.
— A no, około południa ma się, odparł Jermaszka.
— Ani wiem gdzie jesteśmy, dodał pan Adam.
— W przyjacielskim pokrewnym domu, u pana wojskiego Szeremy.
— Nie znam go.
— Tak, wy go nie znacie, ależ to babce jegomościnéj krewny, niby dziad jegomości wypada... stary, zacny człowiek, innego czasu. Zobaczy go pan i pokocha... Mnie on przypomina nieboszczyka. Wszyscy go szanują, domator, ale mówią, że taki rozumny i stateczny człek jak rzadko. Dosyć też spojrzeć na niego, aby szanować, taki to człek wspaniały.
Tak rozmawiając, Jermaszka przemknął nieco okno, popchnął okiennicę, i światło jasnego poranku letniego wpadło nagle do pokoju, rozświecając wszystkie jego kątki. Izba wydała się zaraz inaczéj niż w półmroku, weseléj i miléj. Z niéj jednéj można było się domyślać domu, w którym pokój niezamącony mieszkał.
— Jakże to tu cicho a dobrze! rzekł kasztelan ubierając się co żywo.
— I bezpiecznie jak u Boga za piecem, dodał sługa. Tu już nieprzyjaciele nie zwietrzą pana, i spocząć sobie możemy, póki lepsze dla nas nie nastaną czasy, co rychło nastąpić musi, bo tam już Baltazar i Kasper i drudzy około tego zawzięcie chodzą.
Ubrawszy kasztelana, który w zwierciedle weneckiém przejrzawszy się, ledwie sam się mógł poznać, tak był blady i mizerny, Jermaszka pobiegł po kawę. Ledwie ją przyniósł, gdy w sąsiednim pokoju powolne kroki i stukanie laską po podłodze słyszeć się dało. Kasztelan łacno domyślił się gospodarza. On-ci to w istocie pokazał się wkrótce we drzwiach otwartych, a był starzec wielce poważny. Nie owego wieku człowiek, innych czasów pamiątka i świadectwo. Wojski urodził się w tym roku, gdy Jan III na tron wstępował, miał z górą lat sto, czemu drudzy nie wierzyli, a jeszcze ani słuchu, ani wzroku, ani sił umysłu nie stracił. Postać to była jakby z obrazu zdjęta, mąż do stalowéj zbroi, ogromny, barczysty, choć wychudły, kośćmi wszakże olbrzymio wyglądający.
Wisiała na nich skóra pomarszczona jak pergamin połamany i wyżółkły, ale z oczu siwych, wielkich, zbielałych, jeszcze tryskało życie... Brodę miał białą jak śnieg, długą do pasa, głowę łysą, pokrytą czapeczką czarną, na sobie ubranie letnie płócienne, podpasane rzemieniem ze sprzążką stalową i różańcem. W dłoni potężnéj i krzepkiéj niósł kosztur gruby, którym się podpierał, bo mu już nogi były posłuszeństwo wypowiedziały i suwał niemi nieco. Na długiéj szyi chwiała się nieco głowa śpiczasta z twarzą owalną, łagodnego, ale poważnego zarazem wyrazu. Nad oczyma siwe brwi duże; na wardze górnéj wąs gruby, zawiesisty. Ludziom wypieszczonym owego wieku ten starzec wydać się mógł jakby widmem z grobu powstałem.
Wojski w progu otwarłszy drzwi zastanowił się nieco, popatrzał, potém podszedł parę kroków ku kasztelanowi, który na jego spotkanie pośpieszył.
— Witajże mi mój wnuku! — rzekł — choć w nieszczęśliwych okolicznościach do domu mojego zbiegły, dobrze, że cię stare oczy zobaczą, a stare ręce pobłogosławią. Dawno już nikogo ani z bliższéj, ani z dalszéj nie oglądam rodziny, żyję z nieboszczykami więcéj niż z żywymi, którzy już mnie, ani ja ich nie bardzo rozumiem. Ha! ha! nie dzisiejszegom też wieku...
Jermaszka podstawił krzesło, na którém starzec usiadł.
— Pij waszeć i jedz, rzekł do kasztelana: wy teraz ludzi niemateryalnych udając, napojem i jadłem gardzicie: ale to fałszywa nauka, mości panie. Mens sana in corpore sano... trzeba jeść nie do zbytku, ale tyle, aby mieć siły. A waszeć pono dużo spoczynku potrzebujesz i odżywienia. Rad jestem, żeś tu przytulił się do starego, u którego możesz siedzieć bezpiecznie i przeszłość wydychać. Nikt tu nie zajrzy do mnie, oprócz tych, za których ręczyć mogę, że nie zdradzą. Oprócz mnie też, i biednéj mojéj sierotki Madzi, przy któréj panna Katarzyna, nikogo więcéj w domu. Z mężczyzn jam tu sam jak stary dąb na pogorzeliskach leśnych, osmalony, stoję póki się burzy nie podoba przyjść i wywrócić. Dużom przeżył, a dla serca aż nadto: żonę, syna, córkę... ze wszystkich mi tylko jedna została Madzia, ostatnia latorośl zielona, która i mnie odmładza swoją świeżością. Zobaczysz asindziéj to smętne gospodarstwo starca, gdy zechcesz, bo cię nudzić nie będziemy: możesz czynić co ci się podoba, a uważać się nie jak w krewnym domu, ale jakby u siebie. Zapragniesz samotności, nikt ci jéj nie zmąci; zechcesz gaduły starego, będziesz go miał, bo mnie i sen nie bierze, i roboty żadnéj, więcem szczęśliwy gdy kogo ułapię.
Mówił tak, a kasztelan wpatrując się weń, podziwiał tę krzepką starość i cudowną powagę starca, w którym jeszcze przy niéj więcéj było ognia niż w wielu ówczesnéj młodzieży. Starzec przemówiwszy, a nie rozpytując natrętnie, powstał, ujął swój kij i skierował się ku drzwiom.
— Ale, ale! dodał: u nas za godzinę obiad, możebyś przyszedł jeść z nami, to ci tu oznajmią. Życzę cię mieć razem, a po staremu powiem, że człek samotnie jak zwierzę jeść nie powinien. Nie darmo się zawsze ludzie do pożywania darów bożych w kupkę u ogniska zbierali: tak ono przystojniéj, lepiéj i zdrowiéj. Przyjdzieszże do nas?
Kasztelan przystał na to, a wojski wysunął się do swoich pokojów powoli. Pan Adam został z myślami. Ani się spostrzegł potém, jak zadzwoniono do obiadu, i Jermaszka mu oznajmił, że do stołu podają.
Przy izbie, w któréj mieszkał pan Adam, była obszerna sala, która może niegdyś służyła na przyjęcie liczniejszych gości, cała zawieszona antenatów wizerunkami; daléj był pokój zaciszniejszy, do którego się schodziło parę wschodów, bo ta część domu starsza jeszcze była od owéj, w któréj kasztelana pomieszczono. Sala i pokój zwały się nawet przybudówką.
Była to komnata dla gości, przybrana w sprzęt nieco wytworniejszy, kilka obrazów zczerniałych i trochę kwiatów; za nią teraźniejszy pokój jadalny widać było... stół nakryty... miejsce dla starca krzesłem wygodniejszém oznaczone.
Za drugiemi drzwiami otwartemi w pokoju sypialnym wojskiego, kręciło się kilka osób... Tam aż poszedł kasztelan... i w progu zdziwiła go uroczéj piękności dziewczynka młodziuchna, w towarzystwie podżyłéj osoby, krzątająca się około staruszka. Właśnie mu z uśmiechem podawała jego kosztur, gdy kasztelan się ukazał.
— Ot patrz aść, jak to ten trzpiot, panna Magdalena... a ma niby lat już szesnaście, choć takie z niéj dziecko... prezentuje się panu... żartując sobie ze starego dziadunia... Ślicznie! ślicznie! co to ludzie pomyślą, widząc cię bawiącą się z podporą mojego niedołęztwa, z kijem?.. Dawaj-no acanna mój dziadowski kosztur, dawaj, bo bez niego nie wstanę.
Madzia postrzegłszy wchodzącego kasztelana, o mało nie upuściła kija z rąk; zapłoniła się strasznie, zaśmiała i uciekła do kącika.
— Ponieważ już — rzekł wojski — ten trzpiot się zaprezentował z całém swém trzpiotowstwem od razu, dopełnię ceremoniału przedstawiając WPana pannie Katarzynie Smolskiéj, naszéj kuzynce i dobrodziejce, która oto tego wisusa dziewczynę tak źle wychowała... Ale ona temu nie winna, bo to się już na łotrzyka urodziło.
— Ale dziaduniu! szepnęła rumieniąc się jasnowłosa.
— Tak! tak! chciałabyś się acanna przed nieznajomym krewnym zamaskować i udać coś poczciwego; ale to nie uda się... nie uda: od razu wie już co z ciebie za rybka.
Panna Smolska, poważna do zbytku, sztywna, sucha, żółta, straszna jak długo kwaśniejąca w panieńskim stanie osoba... dygnęła kasztelanowi; dzieciak zarumieniony zbliżył się także, a wojski ująwszy kij, poprowadził do stołu, przed którym stał już Ojciec Anioł Bernardyn, kapelan domowy. Nastąpiła benedykcya stołu, i wszyscy usiedli. Wojski w swojém krześle, przy nim po prawej panna Katarzyna, po lewéj pan Adam, przy pannie Smolskiéj Madzia, przy kasztelanie ksiądz, naostatek ekonom zamaszysty, siwiejący, ale rumiany mężczyzna.
Będąc umieszczony naprzeciw Madzi, kasztelan mógł się wielce wdzięcznemu dziecku przypatrzyć. W istocie, ładna była na podziw, ale tą pięknością wiejską, prostą, wonną, wiosenną, jakiéj pan Adam prawie dotąd w życiu nie spotykał. Była ona dla niego nowością, dzikim kwiatkiem na łące, oblanym rosą poranną i wykwitłym na świeżém powietrzu.
Piękne regularne rysy dziewczęcia oblewał wyraz niewinnego wesela, który się nie spotyka w miastach nawet na twarzach czternastoletnich panienek, już bogatych w doświadczenie, już osmutniałych i pobladłych, bez świeżości i krasy. Madzia wprawdzie przy swych latach szesnastu była na umyśle dojrzałą i rozwiniętą, ale nie kosztem serca i uczucia, które w niéj jeszcze pozostało nietknięte. Umysłowi nawet jéj ta młodocianość i naiwność nadawała pewną cechę oryginalną, wielce ujmującą. Ukryta w tym kątku wiejskim, przywykła do dziadunia i swéj panny Katarzyny, nie znając świata i form jego, resztę też ludzi nawykła tak uważać i tak się z nimi obchodzić, jak z rodziną.
Na kasztelanie to biało-różowe zjawisko uczyniło wrażenie dziwne, jakby nieprawdopodobna sielanka poety; patrzał na nią zdumiony... Wkrótce jednak poważniejsze a smutniejsze myśli odciągnęły go od tego widoku, przenoszącego w świat dla niego nieznany, przypominającego mu jeszcze lata szkolne i te dziewczątka, które naówczas spotykał z uśmiechem na ustach na ulicach miasteczka. Począł przypominać sobie, ile przebył? co nad nim ciężyło? i rany serca otwarły się na nowo. Obiad przeszedł w milczeniu, które tylko gawęda wojskiego z Bernardynem przerywała. Mówili o tysiącu rzeczy obojętnych, powszednich, które sobie tysiąc razy może w różny sposób powtórzyli, a które dla nich zawsze były zajmujące.
Madzia jak w tęczę wlepione miała oczy w kasztelana... Doleciały do niéj dziwne wieści o tym człowieku, podsłuchała szepty o nim staruszka i panny Smolskiéj, i patrzała nań z jakimś strachem, ale razem z zajęciem wielkiém. Po obiedzie dziaduś się zdrzemnął, a kasztelan cicho odszedł do swego pokoju... Wieczorem przyszedł na wieczerzę... ale choć dziewczę przypatrywało mu się... ani on do niéj, ani ona do niego przybliżyć się nie śmiała.
Spokój wiejski wkrótce wzburzoną ukołysał duszę... Kasztelan uczuł się prawie szczęśliwym wśród téj ciszy; długie dni spędzał na myślach o życiu własném, a wreszcie wziął się do książek, których cała szafa stała w jego pokoju. Księgi to były po większéj części stare polskie i łacińskie, do jakich on nigdy w życiu nie zaglądał, z rodzaju tych, które za Stanisława Augusta wyrzucano z bibliotek modnych dla opróżnienia miejsca na Encyklopedyę i romanse francuzkie, a które dziś na wagę złota się opłacają. Nie smakował w nich kasztelan, ale nuda zmusiła go zapoznawać się z niemi i poważniéj myśleć czytając.
Tak przeszedł czas aż do chwili, w któréj mu doniesiono, że pani Krystyna zmarła, i że testament jéj czynił go części majątku pozostałego dziedzicem. Ani na chwilę nie zawahał się pan Adam z odrzuceniem tego daru, zgodził się tylko, aby w zamian za niego familia postarała się o nowe przesądzenie jego sprawy i odwołanie wyroku wiszącego nad jego głową. Rodzina ofiarowała sama przez pewną dość znaczną summę dodatkową, niby wartość dóbr, które przy sobie zatrzymać pragnęła, ale kasztelan podziękował, zapewniając, że nic od nich nie przyjmie.
Tak odzyskawszy wolność, pan Adam, gdy już mógł opuścić dom wojskiego, pozostał w nim jednakże na dłużéj. Panna Smolska uśmiechając się czyniła uwagę, że spogląda bardzo na Madziunię. Chociaż był wdowcem i różne o nim wieści chodziły, a panienka mogła się młodszego męża i kawalera spodziewać, jakoś na to nie zbyt niechętnie poglądano. Wojski milczał, gdy go o to zręcznie zaczepiała panna Smolska, tymczasem człowieka badał. Nie wiem na jakich podstawach oparł swój sąd o nim; lecz jednego ranka, gdy panna Katarzyna, siadłszy blizko przy fotelu staruszka, szepnęła mu w ucho:
— Mój mości dobrodzieju, niech-no pan dobrze się przypatrzy, on i téj dziewczyninie powoli głowę zawraca! Widzę jak Bóg miły, że ona z niego oczu nie spuszcza; pobladła, a dopytuje tylko kiedy myśli odjeżdżać? Nie zarzucę ja panu kasztelanowi, żeby się o bałamucenie starał, ale czasem od takich ludzi i spojrzenie niebezpieczne...
— Co to asindźka nazywasz: takich ludzi? ozwał się po chwili wojski surowo. Kasztelan miał młodość burzliwą, no tak, ale na mężów i gospodarzy często ludzie, co różne i ciężkie koleje przeszli, są najlepsi: garnki to wygotowane, od pierwszego ukropu nie pękną. Nie jest też tak stary, sam wiek właściwy do małżeństwa. Był trochę płochym, ale w oczach się zsiada. Patrz tylko asindźka z dnia na dzień, co dzień inny: pokazał się szlachetnie z sukcesorami swéj nieboszczki żony.
— Ale wdowiec mój mości dobrodzieju... a to dzieweczka.
— Dalipan to przesąd, moja dobrodziejko — rzekł wojski, — i gdybym się nie obawiał jéj zarumienić — dodał — powiedziałbym, że wszyscy kawalerowie, co się żenią, są nieraz po dwa i trzy razy wdowcami, choć wy o tém nie wiecie, i świat udaje, że nie wie. Zresztą — dorzucił stary — ani temu przeszkadzać, ani do tego nakłaniać nie należy; stanie się jeżeli taka wola boża, lub się nie stanie. My możemy ignorować, i powinniśmy udawać, że się nic nie wie. Co się tycze Madzi, jeżeli to tylko fantazya dziecinna, to po wyjeździe kasztelana... zapomni. Śpij asindźka spokojnie.
Po kilku dniach kasztelan serdecznie podziękowawszy za przytułek, wyjechał do Wólki Brzozowéj, gdzie go przeprowadził przybyły po niego pan Baltazar, a szlachta z całego sąsiedztwa zgromadziła się na przyjęcie. Pomimo tak mnogiego towarzystwa, smutny to był wjazd do téj pustki pełnéj dotkliwych, bolesnych wspomnień; a gdy p. Adam wszedł do pokoju, w którym wisiał Chrystus, łzy mu pod powiekami zabłysły. Za niego i za siebie wesół był Jermaszka, który jak utrzymują, dnia tego w dziedzińcu z kuchcikiem obertasa dwa razy się okręcił. Stary przyjaciel domu Dyogenes Kapustyński przybył tu także ze skrzypką, uśmiechnięty poważnie, ale mimo tego z tęsknotą na czole, którą je wspomnienia powlekły.
Dzień to był dla Wólki zaprawdę uroczysty i pamiętny, ta installacya nowego dziedzica, niedawno ztąd wiedzionego na śmierć, teraz spokojnie zajmującego starą dziadowską siedzibę. Kasztelan w czasie całego dnia dziwnie był smutny, rozpłakał się do łez dziękując krewnym i przyjaciołom, którzy go ocalili, poczém nalał kieliszek i poleciwszy przywołać Jermaszkę, odezwał się w te słowa:
— Panowie a bracia, pozwólcie, abym oddawszy wam wdzięczność i cześć należną, wypił za zdrowie przyjaciela, który mnie nie odstąpił w nieszczęściu, który mi był bratem gdym brata nie miał, radą gdym został bez rady, dobroczyńcą, co dla mnie narażał się, cierpiał i któremum winien tyle co i wam... Sprawiedliwa rzecz...
— Sprawiedliwa i poczciwa! ozwali się wszyscy.
Kasztelan podszedł do Jermaszki, ucałował go i uściskał, i do stołu na szarym końcu posadził. Nie potrzebuję mówić, że Jermaszka się upłakał, padł mu do nóg, a z miejsca wkrótce wstawszy, poszedł stać za krzesłem swojego drogiego pana.
Przemawiał od kielicha i Kapustyński z długą perorą, i pan Baltazar, i starosta hański, a jak to u nas nieraz bywało, ba i dziś się dzieje, poszły kielichy kołem jedne po drugich aż do białego dnia.
Pozostawszy sam kasztelan, po tygodniu smutnych rekollekcyj, które tylko Jermaszka i Baltazar nieco ożywiali, puścił się za Bug do pana wojskiego, gdzie go z wielką przyjęto radością.
— Szanowny ojcze, jeśli mi cię tak nazywać wolno — odezwał się p. Adam do niego — pragnąłbym mieć twe zdanie i radę do dalszego pokierowania się na świecie. W Wólce, gdzie tyle wspomnień bolesnych mieszka ze mną, pozostać mi trudno.
Starzec zwrócił ku niemu oczy.
— Hm! ozwał się — wszakże siedzimy na grobach, to dola człowieka.
— Życie też — mówił daléj p. Adam — nie w smak mi, nie wiem co począć z sobą. Zda mi się, że kto jak ja nieszczęśliwie sobie poczynał, kierując się własną wolą, ten się jéj wyrzecby powinien. Umyśliłem wstąpić do klasztoru.
Wojski uczynił taką minę, jakby go to dotknęło niezmiernie.
— Co asindziéj mi prawisz, panie kasztelanie? — rzekł — co? co? Do klasztoru!.. Waćpan?
— Ale dla czegożby nie? rzekł p. Adam. Wiadomo, że z takich to rozbitków złożone są monastery, i zawsze były schronieniem rannych na duszy.
— Ono to tak! ono to tak! zawołał wojski stukając koszturem — ale... ale... nim się zakapturzy, potrzeba się dobrze z siłami rozrachować.
— Jam się też rozmyślił, rozważył i zbadałem serce moje: nigdzie mi lepiéj być nie może.
— Ba! a ja myślałem — rzekł wojski — iż się asindziéj ożenisz?...
— Nie, odezwał się kasztelan: nie chcę niewinnéj kobiety czynić współuczestniczką resztek życia, czucia, zgryzot moich, smutku... Onaby poświęcić się mogła, ale byłaby nieszczęśliwa ze mną.
— Kto to asindziejowi powiedział?
— Sumienie, panie wojski! sumienie.
— Chcesz WPan rady méj — przerwał starzec — prawda? a posłuchasz jej?
— Posłucham.
— Otoż ci powiadam: rok masz czekać jeszcze, jeździć, patrzeć, z ludźmi żyć, — a po roku, gdy ci się spodoba klauzura i tonsura... a no! niech się stanie wola boża, ja ci nic nie powiem.
Kasztelan przyzwolił na to milczeniem.
Chociaż część życia pana Adama O..., któréj dotykamy teraz, jest nieco bliższa naszych czasów, braknie nam jednak dokładniejszych o niéj wiadomości. Opowiadania, na których się opieramy, nagle przerywają się, stają wątpliwe, nawet sprzeczne z sobą.
Po mnogich latach widzimy Wólkę Brzozową w posiadaniu innéj linii rodziny O... trzyma ją bratanek pana Adama, syn starszy pana Kaspra. O kasztelanie ani słychu. Tymczasem z dosyć pewnych źródeł wiemy, że się ożenił z panną Magdaleną; ale jak wskazują metryki kościelne, żona mu bardzo prędko, bo w rok po ślubie zmarła; a w Berezie u Kartuzów wkrótce potém zjawił się nowicyusz, którego po cichu w okolicy wymieniano jako dawnego dygnitarza i kasztelana. Nie ma więc wątpliwości prawie, że to być musiał pan Adam, który w stracie młodéj żony widząc palec boży, wybrał najsurowszą regułę zakonną, aby za grzechy młodości odpokutować. Niedostatek szczegółów nie dozwala nam nic więcéj o dalszych losach rodziny powiedzieć. Z podań, które na ruinach Berezy Kartuzkiéj jeszcze przed niedawnemi laty obiegały, wiemy, że ojciec Romuald w późnéj umarł starości, i że obok domku, w którym spędził lata ostatnie, żył także drugi zakonnik jednocześnie z nim przybyły, towarzysz doli jego i niedoli. Domyślamy się w nim poczciwego Jermaszki. Grobowce obu zielskiem dziś i chwastami porosły; w okolicy wszakże krążą dotąd opowiadania dziwne o losach O. Romualda i Brata Brunona, z których tę powieść skleciliśmy.