Dola i niedola/Część I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rozpoczęły się powoli przygotowania do podróży; a była to rzecz niemała komuś, co całe życie siedział zamknięty, w taką drogę się wybierać aż do stolicy... P. Krzysztof od dawna już, bo od ożenienia swego, nie bywał nigdy daléj od poblizkich miasteczek: Łosic, Kodnia, Białéj, Łomaz, lub na jarmarku we Włodawie. Za wielką wyprawę uważała się przejażdżka na odpust do Chełma... Cóż dopiero gdy się przyszło sposobić do Warszawy, do króla, do tych panów, przed którymi choć skromnie, chciał się wszakże szlachcic pokazać nie ostatnim!
Z razu myślał w szaréj swéj kapocie pójść przed króla i z dumą poczciwego ubóztwa stanąć przed nim; ale i on był człowiekiem! Powoli zachciało się dobyć prapradziadowską demeszkę kutą ozdobnie, jedyny klejnot familijny; potém spinkę bogatą, co może pół Wólki Brzozowéj była warta, bo w niéj siedział szmaragd niemal tak wielki jak pół włoskiego orzecha, zabytek jakiś przedwieczny, bo kamień w oprawie staroświeckiéj ani był nawet szlifowany; późniéj przypomniał się i pas lity, gdzieś z lewandą i pieprzem zapakowany na dno cedrowéj skrzyni, i jakiś lamowy żupan, który do figury p. Krzysztofa doskonale przypadał.
Gdy on tak myśląc, wahając się, wybierał a walczył z sobą, — jejmość z drugiéj strony biegała, głowę łamiąc co przysposobić, aby na niczém w drodze nie zbywało.
Bo to podróż w owe czasy swojemi końmi, z popasami i noclegami, pościelą i kuchnią, niemałą była rzeczą; a te przestrzenie, które dziś przebywamy w kilku godzinach, trzeba było przebywać po dni kilka i kilkanaście.
Baltazar zajął się stajnią, bo konie i wózek do dalekiéj podróży były rzeczą kapitalną. Mocniejsza bryczka trzęsła okrutnie; ta, co lżéj nosiła, osie miała niepewne, a pakunku w niéj nie było gdzie pomieścić. Pierwsza też na trzy konie zdawała się za ciężką, a czterech dla zbytniego kosztu nie chciał brać pan Krzysztof, bo co to czwórkę wyżywić w Warszawie? Do tego trzeba było sprządz konie dobre i wypróbować je wprzódy, a uprząż i postronki opatrzyć, aby się potém w drodze co chwila nie psuły. Naostatek wybór woźnicy niemałą także był rzeczą, bo ten razem być musiał furmanem, sługą, stróżem i po trosze przyjacielem.
Napraszał się totumfacki ów Jermaszka, który wszystko umiał, a miłością dla państwa przechodził innych; ale pan Krzysztof ani mu dał mówić o tém, chcąc przy nim dwór zostawić. Z dwóch woźniców z powołania, jeden woził wprawdzie doskonale i był przytomny, ale pił jak gąbka, a upiwszy się bywał zawadyaką: trudno go było pilnować przy tylu karczmach po trakcie. Drugi poczciwy i trzeźwy, oleju miał za mało, do miasta trudno się z nim było pokazać, boby go obrał do koszuli kto chciał. Była mowa o dodaniu osobnego chłopca do posługi, ale p. Krzysztof ani dał sobie mówić o tém.
— Co to ja wielki pan, żebym miał z sobą dwór wozić cały? zawołał. Byle było komu konie opatrzyć a tłomok znieść, czy ja sam sobie nie potrafię usłużyć?
Długo zasiedziawszy się w domu, zawsze tysiące takich trudności, gdy przyjdzie się ruszyć; najmniejsza rzecz naówczas ogromnie wielką się robi. A tu troskliwość jejmości pomnaża jeszcze turbacyi i wymyśla potrzeb tysiące: jakże się tu oprzeć téj czułości? jak znowu poradzić, aby to wszystko zabrać, czémby chciano obładować, począwszy od bigosu, do kropel i balsamów?
Tarł dobrze czoło p. Krzysztof, ale to zakłopotanie przyszło mu w porę, bo nie dawała sercu zbytnie się z żalem pasować. Każde prawie ludzkie strapienie przymnażając roboty, wiedzie z sobą za rękę lekarstwo — roztargnienie mimowolne; zmusza do oderwania się od nużących myśli. Pan Krzysztof mniéj czuł cierpienie, bo więcéj pracować był zmuszony.
Nie był stary bez grosza w domu, ale gdy przyszło obrachować, ile go wziąć? ciężko musiał głowy nałamać. Któż wie co stolica kosztować może? co droga przyniesie? a nuż choroba? a przypadek? a pańscy lokaje? a królewska dwornia? a podarki? Jejmość była za tém, aby wziąć jak najwięcéj; on chciałby był jak najmniéj. Sam ówczesny sposób wożenia pieniędzy w brzęczącéj monecie niemało przyczyniał kłopotu. Złoto brało się jeszcze w trzosik na siebie, ale srebro ciężkie, talary trzeba było kłaść do tłomoka i czuwać dobrze nad niemi. A złodzieje po gościńcach? a rozboje nocne? a filuci warszawscy? Przechodziło to wszystko i po głowach i w rozprawach między państwem. Pan Baltazar ad hoc przytaczał różne swe przygody, słyszane dykteryjki, przykłady różnych awantur, nie zawsze je dobrze dobierając w dodawaniu męztwa, więcéj na zrodzenie niepokoju.
Jejmość chciała dać cały arsenał na obronę, ale znowu nie wypadało się nazbyt uzbrajać, aby się nie wydało, że grosz jakiś się wiezie. Spływały tak na różnych sporach dni wyjazdu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.