<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po obiedzie, który przeszedł dosyć smutnie, ożywiany tylko kiedy niekiedy rzuconém słówkiem weselszém Dyogenesa lub Baltazara, siedli wszyscy w pokoju, gdzie wisiał obraz Chrystusów, i gwarząc przebyli czas do wieczoru, na urywanéj, cichéj, posępnéj rozmowie. Zmierzchać poczynało, gdy widząc, że tu już nic do czynienia nie pozostaje, zebrał się Dyogenes do drogi, mimo usilnych zatrzymywań gospodarza; wziął swą skrzypkę pod pachę, a po długich pożegnaniach, przeprowadzony uroczyście przez Baltazara do wrot, wyszedł milczący.
— Ale gdzież pod noc iść myślicie? spytali go na rozstaniu; czy nie lepiéjby wygodnie przenocować, a o brzasku puścić się w drogę?
— A jeśli ja wolę nocą? — rzekł Dyogenes. Księżyc mi świeci, mam z nim dużo do gadania. Noce takie lubię: człek się czuje śmielszy niż we dnie, i dusza swobodniéj rozmawia z Panem Bogiem. Tu, gdybym najdłużéj siedział, nie przekonam pana Krzysztofa ani go pocieszę; niech Bóg czyni co wola Jego: darmobym gębę studził sobie, a jemu serce krwawił.
P. Baltazar popatrzał za nim smutnie. Dyogenes szedł tak wolno i spokojnie, jak gdyby na krótką wybrał się przechadzkę, choć spełna nie wiedział gdzie i jak nocować będzie.
Po odejściu dziwaka, długo jeszcze rozmawiano o nim i jego życiu osobliwszém, aż i p. Baltazar, dawszy dobranoc, odszedł do oficyny, a małżonkowie zostali sami z sobą, i Krzysztof wedle codziennego zwyczaju ukląkł przed obrazem się modlić.
Potrzeba było żonie oznajmić wreszcie o projekcie podróży do Warszawy, a sam nie wiedział, jak do tego przystąpić. Jejmość gospodarzyła w sypialni, gdy wzmocniony i pokrzepiony na duchu modlitwą, wsunął się do niéj powoli p. Krzysztof.
Oboje małżonkowie byli w położeniu bardzo szczególném: on przebolały stratą syna, zmuszony ukrywać łzy, niepokój i strapienie przed żoną, tak, że kilka razy, gdy mu piersi zdusiło, wybiegł na świeże powietrze, aby jęknąć swobodniéj; ona zapłakana a udająca nieświadomość, patrzała mu w oczy i badała tylko, zgadując co się tam w duszy jego działo. Chodzili tak około siebie słowa do siebie rzec nie mogąc; ale przyszedł nareszcie kres temu udawaniu obojga, do którego nie byli przywykli: trzeba było lody przełamać.
Jejmość chodziła, układała, rozrzucała, powoli przybierała się do snu, a coraz spojrzała na blade oblicze męża; nareszcie ze złożonemi jak do modlitwy rękami, powoli, gdy Krzysztof usiadł w krześle, zbliżyła się doń, upadła na kolana przed nim i rozpłakała się.
Łzy jéj wypowiedziały wszystko. Stary pochwycił ją w objęcia po staremu, wziął jak dziecię na ręce tę drobną, biedną istotę, i przycisnął ją do piersi, a w tejże chwili tak gwałtownym jękiem otworzyła się ta pierś, tak buchnął płaczem powstrzymywanym, że zlitowawszy się go, obie ręce na szyję mu zarzuciwszy, żona zawołała tylko:
— Krzysiu mój, nie płacz! o! nie płacz na miłość Boga! Jeśli ty płakać będziesz, ja chyba umrzeć muszę!
— Ty wiesz wszystko!
— A! wiem! wiem od wyjazdu twojego! nie pytaj.
— I taiłaś w sobie, o heroino moja!
— Krzysiu! mieliżeśmy przed ludźmi, przed obcymi tak się rozszlochać oboje, tak się do głębi serca wyspowiadać z ciężkiego bolu?
— O! dziecię ty moje wstydliwe! co i cierpienie ukrywasz dla sromu — rzekł Krzysztof — zkądżeś ty wzięła siły?
— Bóg mi ich użyczył!
Zamilkł. Stał złożywszy swój ciężar na krześle i długo, długo patrzał na nią z uwielbieniem.
— Anusiu moja! rzekł wreszcie — tak! tak! czuję teraz, dla czego mnie Bóg tak srodze karze i dotyka, bom ukochał stworzenie więcéj może niż Stworzyciela samego; przywiązałem się jak żaden jeszcze człowiek; w tobiem widział życie całe i w tém dziecięciu, dla tego, że było twojem, dla tego, że na jego twarzyczce śmiał mi się uśmiech twéj młodości, i za tom ukarany, bałwochwalca!
— Krzysiu — przerwała żona — nie oddawaj się boleści, mężu drogi! Myśl, rachuj, a pomyślawszy, uznasz może, iż Bóg srodze nas próbując, wie co czyni.
— Jak to? cofając się zawołał ojciec — jak to? ty to mówisz matko? ty?
— Krzysiu drogi! a! nikt pewnie nie opłakał i nie opłacze łzami gorętszemi tego dziecięcia; ale Bóg... ale Bóg, ale przeznaczenie...
— Kobieto! ty wierzysz w przeznaczenie?
— W Opatrzność!
— Opatrzność? nie: nie ona to, ale szatan chyba w to się wmieszał. Bóg takiemi drogami do dobrego nie wiedzie; idzie się niemi do zguby.
Anna spuściła główkę zasmucona, i była chwila ciężkiego milczenia.
— Pomyśl tylko, rzekła: to dziecię byłoż stworzone do tego ubogiego gniazda naszego? nie przyszłoż ci nigdy na myśl, że Adaś miał napisane na czole, iż musi pójść wysoko, iż los musi go między ludźmi postawić na świeczniku?
— Dziecko ty moje, przerwał poważnie Krzysztof: jestże szczęście błyszczeć na świeczniku? nie jest-li raczéj męczeństwem dola złocona? Jam się właśnie tego lękał, od tego chciał ustrzedz dziecinę, drżał o to.
— Alboż i tam nie można być miłym Bogu, a pożytecznym ludziom? spytała Anna nieśmiało.
— Tak! wszędzie, bez wątpienia, odpowiedział Krzysztof; ale tam i trudniéj i niebezpieczniéj. Dym szczęścia i kadzideł upaja: nie pragnąć ich należy, ale od nich uciekać. Powiedzże, nie wolałażbyś go widzieć tu, w tym dworku, z poczciwą żoną jak ty, jak ja w szaréj ubranego opończy, ogorzałego od pracy, niż zbladłego od trosk na cudzych pałacach, służką uniżonym pańskich kaprysów, dworakiem? O! myśl ta mi serce rozdziera.
— A, Krzysiu! Adaś nie jest stworzony na pochlebcę i dworaka: on się nie spodli; on się wyniesie wysoko.
— Daj Boże, ale się nie dochodzi wysoko, nie zginając nizko: wiesz co mówi Pismo o uchu igielném?
— A! nie patrz na to tak czarno!
— Jabym się spytać powinien, dla czego ci to wydaje się tak jasném? Nie poznaję ciebie: nie widzę miłości twéj dla dziecięcia.
— Panie mój! mężu drogi! ja ufam Bogu i Jego Opatrzności.
— Ale Bóg dał ludziom rozum i wolę, aby nie szli ślepo na hazard, rzekł Krzysztof. My mamy obowiązki rodzicielskie: ja jako ojciec ratować go muszę.
Twarz Anny pobladła.
— Cóż myślisz czynić? spytała nieśmiało.
— Nie mam ci już co taić, zawołał ojciec: — jadę natychmiast po niego. Jeżeli ci wydziercy nie zechcą mi powrócić dzieciaka mojego, pójdę do króla, król mi je oddać każe. Dobiję się do Poniatowskiego przecię, narobię krzyku: odbiorę go im z gardła.
— Panie mój, posłuchaj jeszcze matki... zaczęła cicho Anna: namyśl się. Wiesz jak kocham to dziecię, wiesz jak jego szczęścia pragnę. Otoż wyznam ci, że od najmłodszych lat jego miałam przeczucie, widzenie prawie tego losu, który go spotkał; sto razy stawało mi przed oczyma to, co się teraz ziściło! Więc Bóg chciał może tego; godziż się sprzeciwiać Jego woli?
P. Krzysztof milczący, surowo spojrzał na nią.
— Bóg ostrzega przeczuciami częściéj o klęskach niż o szczęściu!
— A! namyśl się! namyśl! — mówiła coraz żywiéj Anna — a nuż to dziecię potém na los przez cię złamany, na wydarte mu szczęście płakać i narzekać będzie? Wszak-ci Adaś ma już rozum i nad wiek jest roztropny.
— O! matko, którą miłość zaślepia! — zawołał z goryczą stary: przejrzyj! pochyl się nad tę przepaść i rzuć w nią okiem. Cóż dziecię to o przyszłości swéj wiedzieć może?
— Tyś nigdy nie chciał tego uznać — szepnęła Anna prawie z wymówką, — że on ma roztropność nad wiek; tyś był dlań za surowy, niesprawiedliwy. Przecięż on z własnéj woli pojechał, dobrowolnie?
Krzysztof westchnął tylko.
— Jużciżby oni gwałtu nie użyli, mówiła matka, nie śmieli, nie mogli. On jak ja miał przeczucie przeznaczenia, dla czegożbyśmy inne mu narzucać mieli? Cóż on nauczy się w Białéj? jakie my możemy mu dać wychowanie?
— Takie, któreby starczyło na życie, do którego Bóg w istocie go przeznaczył, dając mu się z ubogich urodzić rodziców.
— Małoż ubogich wznosi się o własnéj sile? Dlaczegożbyśmy naszą dolą jego przyszłość mierzyć mieli? szeptała matka.
— A! zawołał pan Krzysztof: nie pragnąłem nic dla niego nad to, com posiadał; bom nad moje szczęście większego na ziemi nie widział. Ot taki kąt cichy, ot takich serc dwoje jak nasze, i taka miłość do siwego włosa, czyż nie dosyć? Cóż da lepszego świat, oblekając w sajety i atłasy? Moja droga! tyś nie wyjrzała tam i nie wiesz co się kryje w tych złocistych pałacach. Tam nie ma Boga, tam milczy sumienie, ztamtąd i świat i ludzie wydają się inaczéj; tam wszystko co nie białe i nie pieszczone, nie jest już człowiekiem; tam w postaciach aniołów śmieje się szatan zwycięzca. Tyś przeżyła wiek nie zbliżywszy się do tych mamideł, i dobrze ci z twoją niewinnością, bo ci się świat lepszym wydaje; jam go trochę więcéj najrzał i brzydzić się nim nauczył. Tam fałsz, tam kłamstwo, tam samolubstwo, tam pycha i rozpusta królują: tam zguba. Jeżeli z tego ognia próbierczego wynijdzie czystym człowiek, o! to wielki! ale iluż ocalonych? a zgubionych tysiące!
— Ale Adaś wyniósł z domu...
— O! ten węzełek cnoty — przerwał Krzysztof — wyniesie jak ubogie człeczę, co idzie na służbę do dworu, i rzuci go w kąt, przywdziewając liberyę nową.
— Mój panie — odezwała się po chwili Anna, widząc rozgorączkowanie męża i smutnie łamiąc ręce, — ja nic nie mówię, proszę tylko i błagam ciebie: pomyśl, nie wyrywaj się gwałtownie, nie obrażaj ich. Oni dla Adasia tyle mogą: wiesz, że są bezdzietni, może dla imienia przybiorą go za syna, oddadzą mu majątek.
— A! na Boga! tego właśnie nie chcę! na myśl samą się wzdrygam! rzekł surowo pan Krzysztof. — Wiem czém to okupić potrzeba. Będzie się późniéj wstydził ubogich rodziców, będzie się pysznił swą wielkością jak dziecko szczęścia, wzbije się w dumę i pycha go zgubi. Nie! na czystéj duszy siermięga, tak go wolę!
Wielkim był w istocie p. Krzysztof, wyrzekając te słowa z zapałem poczciwéj duszy; a tak bohatersko jaśniała mu skroń, że zapał podbił wreszcie słabą niewiastę. Anna znowu przed nim uklękła.
— Panie mój! zawołała: czyń jak chcesz. Tyś ojcem, tyś panem jego losu: jam matka, bym cierpiała i kochała, bym była posłuszna. Ale zaklinam cię, znijdź w serce twe, zastanów się, nie porywaj zbyt szybko, abyśmy tego późniéj nie żałowali.
Ta pokora, te złożone ręce i łzy niewiasty, na które słabym był p. Krzysztof, bo ją kochał więcéj może niż dziecię, wzruszyły go do głębi. Przebojem idąc, nie byłaby go zdobyła; zachwiał się widząc ją upadającą przed sobą, przestraszoną, błagającą. Syn znikł mu z oczu.
— Bądź spokojna, rzekł po chwili trąc czoło — bądź spokojna, uczynię sobie gwałt. Jeżeli tam znajdę lepiéj niż się spodziewam, jeżeli dziecko samo zapragnie pozostać, stań się wola boża! Ja żal mój i obawy złożę na ofiarę Ukrzyżowanemu, nie wyrwę go gwałtownie: bądź spokojna!
Anna ścisnęła go za kolana, i znowu on ją podniósł z ziemi silnemi ramiony, i tak wziąwszy usiadł trzymając na ręku w szerokiém krześle, a łzy, bo mówić już nie mógł, toczyły się po bladych jego policzkach.
I milczący, zapłakani, przesiedzieli tak długo w noc, aż zaglądający przez gałęzie bzów księżyc, przypomniał im godzinę spoczynku.
Ręką drżącą wskazał bladą twarz stróża nocy p. Krzysztof.
— Anno moja — rzekł — byłoż życie szczęśliwsze nad nasze pod tą słomianą strzechą, z tą naturą otaczającą nas i otulającą pieszczotliwie? A tam! tam ani ciszy, ani widoku bożego świata nie ma; tam się zapomina w gorączce, że człowiek jest istotą na próbie, tam... a! Boże!... stań się wola Twoja...
Gdy łzami zalaną twarz do poduszki przyłożyła Anna, mimowolnie serce jéj uderzyło.
— O! jestem pewna — rzekła w duszy — że tam Adasia kochać muszą, że tam go ocenić potrafią. Krzysztof mi dał słowo, że go gwałtem nie porwie: więc sny moje ziszczone.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.