<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy tak wszyscy siedzą pochmurzeni, rozdraźnieni, jakby w oczekiwaniu jednego słowa, które ma im usta otworzyć, — w dziedzińcu zrobił się hałas wielki... Najprzód wszystkie psy od strony wioski słyszeć się dały, potém dworskie zaczęły ujadać kolejno, starsze, młodsze, aż do szczeniąt, powybiegały do bramy z zakomórków, i ustawiwszy się zastępem, szczekały i wyły, krzyczały i skomlały najdziwniejszemi głosami.
Niekiedy na chwilę ustawał ten hałas, to znów zrywał się jeszcze głośniéj i zapalczywiéj. Było to raczéj naszczekiwanie niespokojne niż zajadłe, zwyczajne zresztą w Wólce, gdy ktokolwiek obcy, zwłaszcza pieszo przybywał; bo jak ludzie tak psy mało tu były przywykłe do odwiedzin, i nowa postać zawsze wielki sprawiała zamęt. Zarówno z temi domowemi stróżami wybiegała czeladź ze wszystkich kątów, byle choć bryczka kwestarza na dziedziniec się wtoczyła.
Ale tym razem hałasowi się nawet dziwić nie było można: najbardziéj ostrzelane psy i konie miały się prawo nastraszyć, — zjawisko w istocie było niepospolite i dziwaczne.
Środkiem dziedzińca od bramy szedł wielkiego wzrostu, barczysty, czerwonéj, szerokiéj, pogodnéj twarzy, z głową do góry podniesioną, mężczyzna.
Na nogach miał obówie proste wieśniacze, postoły lipowe, sięgające prawie do kolan, zręcznie rzemykami przypasane i niby rzymski koturn naśladujące z daleka. Okrywała go szara z zielonemi sznurkami, krojem świt chłopskich siermięga, dosyć długa, któréj poły, aby mu w drodze nie zawadzały, pozarzucane były w kieszenie i układały się dosyć malowniczo. Na plecach miał czarne biesiagi podróżne, przerzucone przez ramię, czapkę lekką rogatywkę, kij pod pachą, a w ręku trzymał skrzypce, na których przygrywając, wszedł w dziedziniec, nócąc jakąś piosenkę głosem donośnym.
Postawę miał wielce uroczystą, czoło nieco wyłysiałe, jasne i piękne, oczy niebieskie pełne jeszcze młodocianego życia. Z pozoru zdawał się mieć lat pięćdziesiąt kilka, siwiał już nieco, a wąs długi, spuścisty na pół był szpakowaty, pół jasno żółty jeszcze. Szedł z wolna śpiewając i grając, jedną zwrotkę, któréj wyrazy z ganku domu dobrze dosłyszeć było można:

Pokój temu domowi
Niesie pielgrzym ubogi...
Dajcie spocząć gościowi,
Który wita w te progi...
Pokój temu domowi...

Wiersz ten wcale niewyszukany, śpiewany był na nótę prostą, a skrzypce mu wtórowały i wszyscy ludzie z oficyn i folwarku powylatywali patrzeć i słuchać; a choć znać było, że zjawisko to nie pierwszy już raz oglądali, na twarzach ich malowało się dlań mimowolne jakieś poszanowanie. Młodsi biegli psy odganiać, starsi zdjęli kapelusze, kobiety z ciekawością przestraszoną przypatrywały się z daleka. Pan Krzysztof wyjrzał oknem, a Baltazar zawołał:
— Hej! hej! tać to poczciwy nasz Dyogenes Kapustyński... ot w porę się przysunął!
— Tak, to on — dodał stary — ależ dawnośmy go tutaj nie widzieli.
— Chodźmy go przyjąć.
Ruszyli się. Dyogenes ze skrzypką tryumfalnie przeszedłszy podwórze, już stał w ganku, i głos jego basowy, mocny, rozlegał się zawsze jedne powtarzając wyrazy:

Pokój temu domowi!

— I temu kto mówi — odparł wychodząc, z otwartemi rękami, p. Krzysztof.
Dyogenes już skrzypkę był pod pachę wziął, czapkę zdjął i czoło z potu ocierając uśmiechał się do gospodarza. Ścisnęli się, a przybyły odezwał się poważnie:
— A co, bratuniu, kopa lat! kopa lat! Panie Krzysztofie, wędrowało się, wędrowało, aż stare nogi do Wólki jeszcze raz przyniosły.
— Bóg zapłać.
— Oho! i szanowny pan Baltazar, brat w pieśni! rzekł postrzegając go Kapustyński. Jakże ty się masz, stary wygo?
Rzucili się sobie w objęcia.
— Jak się mam? jak widzisz! stary węgorz zawiędły!
— No! no! prosimy do izby — przerwał pan Krzysztof — a kosztur i skrzypkę złóżcie w miejscu bezpieczném.
— Kosztur przywykł stawać w kącie na spoczynek, choćby w sieni, bo to pokorna istota, odezwał się Dyogenes; ale skrzypka, to jejmościanka fertyczna, potrzebuje oka, aby mi jéj kto nie zbałamucił: nie odstępuje mnie ona nigdy. Ledwiebym ją porzucił, jużby jakie niezdatne ręce, ową kochankę Appolinową zbezcześciły plugawém dotknięciem... Ze skrzypką wszędy, nawet do kościoła, i Pan Bóg się za to nie gniewa.
— Więc i ze skrzypką i z koszturem, panie bracie, do wnętrza...
W progu powitała ich uśmiechnięta gosposia, a na jéj widok rozjaśniła się twarz Dyogenesa.
— Witaj mi gwiazdo poranna! zawołał. Jakże to się zaraz jasno a wesoło od twych oczu zrobiło! Jakaż bo świeża a śliczna zawsze jejmość dobrodziejka, jakby jéj lata dotykać nie śmiały!
— O! pochlebca! zaśmiała się Anna zmieszana i zarumieniona: mów to młodym, ale po co się starszym urągasz?
— Ja? pochlebca? jabym się śmiał urągać? odparł żywo całując jéj ręce Kapustyński — toż obelgą płacisz mi pani za dobre słowo! Nigdym nawet kobiecie nie cukrował prawdy; ale jéjmość mi istotnie wyglądasz jak samo szczęście: wszak asińdźka dobrodziejka wiesz to dobrze, żem się w niéj kochał i kocham...
— Słyszycie! rzekł pan Krzysztof — przyznaje się...
— Otoż cała moja cnota, że do tego grzechu przeciwko przykazaniu: „Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego“, szczerze się bijąc w piersi przyznaję. Gdybym był taką Annę znalazł... a! kto wie? i jabym był może wyszedł na porządnego człowieka, nie na takiego osmolonego włóczęgę...
Siedli tedy w izbie przy stole, a Dyogenes złożył przy sobie ostrożnie skrzypce, tchnął piersią szeroko i zatoczył okiem w koło, jakby szukał, czy się tu co nie zmieniło?
— Otoż to mi — rzekł patrząc po ścianach — przykładne domowstwo! Lat tyle... a ćwieczka nie brak i nic nie przybyło; krzesło się nie ruszyło z miejsca, ludzie nie postarzeli... jakbym wyszedł ztąd wczoraj... beati, beati si bona sua norint...
Na te słowa pan Krzysztof westchnął mimowolnie; spojrzał nań bacznie Dyogenes, ale udał, że téj cichéj skargi nie posłyszał.
— Ot — rzekł — i Chrystus Pan wasz cudowny, ot i wianuszki z Bożego Ciała, i palma z Kwietniéj niedzieli, i snopek N. Panny Siewnéj... i toż samo nawet wonne w komnacie powietrze.
Zadumał się jakoś głęboko, głowę na piersi spuściwszy.
— Hej! hej! mówił daléj po chwili: oto są podobno ostatki takich doli szczęśliwych, jakich dawniéj wiele bywało. Świat się mieni, burzy gdyby młode piwo, chce żyć nie w pokoju jak wy, ale we wrzawie odurzającéj: przychodzą takie czasy na ludzi, nie ma na to rady! Za sto lat już takiego dworu nie zobaczą na ziemi naszéj.
I westchnął stary; ale w téj chwili przysiadł się do niego Baltazar, i poczęli szeptać z sobą. Powiedzmy tu słowo o Dyogenesie Kapustyńskim.
Sam on się przezwał Dyogenesem, w istocie imię jego szlacheckie było Kapustyński. Przeszłość jego grubą jakąś okryta była tajemnicą.
Wiedzieli wprawdzie wszyscy: że pan Izydor pochodził z dosyć majętnéj rodziny; że staranne odebrał wychowanie u kks. Pijarów w Warszawie; że późniéj podobno służył wojskowo; że kędyś latał z szabelką po za granicami, niespokojnemu charakterowi szukając przygód pożądanych i nasycenia; że potém powrócił do domu, miał przywdziać mniszy habit i rozpoczął już nowicyat u kks. Kapucynów w Lubartowie, ale prędko mu to w niesmak poszło, zrzucił suknię, zdał stryjecznemu majątek wcale piękny, i począł dobrowolnie jakieś życie tułacze.
Raz w rok zjawiał się on w swoim niegdyś dworze, ze skrzypką i piosenką, zasiadał z bratem do stołu, przypatrywał się bardzo troskliwie gospodarstwu, zaglądał do regestrów, rozpytywał ludzi, bo majętności nie zrzekł się był całkowicie na brata, ale mu ją puścił tylko warunkowo, wymawiając sobie kilkaset złotych na siermięgę, buty i kalafonię. Zrobiwszy dokładny przegląd swojego majątku w Durynie, wyruszył znowu na rok, czasem więcéj, i wiódł takie życie swobodne, nie wiedzieć gdzie się podziewając. Niekiedy po kilka tygodni gościł w jakim dworze, gdy mu się ludzie upodobali; ale pracował, uczył dzieci, gospodarzył, posługiwał w tém i owém, był po swéj woli a na sercu, nie z żadnego musu: to znów znikał z okolicy i z kraju, i nikt nie wiedział gdzie przebywał.
Lubiono go i szanowano powszechnie, bo był w istocie człowiekiem pełnym wielkich przymiotów, których tylko jakaś bujna fantazya wprządz w karby regularnego żywota nie dopuszczała. Grzechem jego było dziwactwo, któremu oprzeć się nie umiał.
W téj prawdziwéj pielgrzymce żywota, wesoły humor nigdy go nie opuszczał; śmiał się niemal ze wszystkiego i ze wszystkich, czasem dla tego może tylko, aby nie płakać. Umiał on poszanować co szacunku było warte, ale nielitościwie chłostał co się oń nie zasłużywszy dopominało.
Z chłopem się tak dobrze rozumiał jak z najuczeńszym człowiekiem, bo się o niego nieustannie ocierał, a w towarzystwie wieśniaczém nie zapomniał wszakże i świata, i nauki, i języków, i młodocianego wychowania, tak, że w każdéj chwili ów chłop naddunajski mógł przybrać łatwo jeśli nie postać, to mowę i obejście najwykwintniejszego salonowca.
Nieraz i rodzina Kapustyńskich, i familia jego matki, bo się rodził z Abdankówny, a wujowie wysoko się ze swém pochodzeniem nosili, wyrzucali mu jego włóczęgę, i żebractwo, i skrzypkę; ale na to jak się im odciął z góry, nikt go już późniéj i zaczepić nie śmiał.
— Wolny-m jest, mówił im: rachunek z tego co czynię Panu Bogu zdam; a że chcę być człowiekiem, to się do stada, które regularnie pastusi o jednéj godzinie na paszę pędzą, poją i zaganiają do chlewa, nie łączę. Komu z tém dobrze... wszak nie bronię! Jestem sobie dziki wół, dziki koń, czy dziki osieł, ale mnie już w jarzmo nikt nie ujmie. Życiu mojemu nikt nic zarzucić nie potrafi; jam szczęśliwy i kwita, a że w koronkach nie chodzę i fryzury nie noszę, to dla tego, żeby się małpy w tych strojach lepiéj wydawały. Dyogenes mi wzorem; omnia mea mecum porto... (ostatni wyraz przekręcał nieco, stosując go do ubrania). Nic mi od was nie trzeba; rozumu możebym jeszcze mógł ichmościom pożyczyć, a bez nauk od nich obejdę się wyśmienicie... Ruszajcie wy na pokostowane posadzki, a ja do lasu, do Boga, do ptasząt, do drzew i gdzie mi serce poda... z pieśnią i sumieniem czystém. Imieniu krzywdy nie robię; patrzcie tylko, abyście go sami nie opaskudzili, i bywajcie zdrowi! Co daj Boże — Amen!
Tak zwykle odprawiał natrętów: zamilkli też wszyscy wkrótce, i zostawili Dyogenesa, vulgo zwanego Kapustyńskiego, przy jego oryginalności. Rodzina matki wszakże wzdychała po cichu, dając do zrozumienia, że mu piątéj klepki brakło. Dochodziło to do niego, śmiał się mrucząc:
— A im czterech!
W szlacheckich dworach bardzo miłym gościem był Dyogenes, ale go się też obawiano niepomału dla strasznéj prawdomówności; miał bowiem zwyczaj zjawiać się prawie zawsze po jakimś wypadku, i bez miłosierdzia dawać nauki. Gniewał się kto czy nie, to mu było wszystko jedno; napaści się nie obawiał, bo siłę miał olbrzymią, i raz dąbczaka wykręciwszy nade drogą, młyńcem się broniąc, sześciu ludzi, którzy nań naszli, sińcami uczęstowawszy, rozproszył. Na słowo miał zawsze dwie odpowiedzi, a z chychotania się urągał; więc gdy mu się zdało rzeczą użyteczną powiedzieć verba veritatis, ciął je od ucha... a wiadomo jaka to czasem gorzka potrawa ta prawda, tak święta i piękna, gdy ją inni jedzą, a tak przykra, gdy nam ją podają.
Miał wszakże biedny Dyogenes jedną słabość, jak wszyscy ludzie: — dla kobiet wszystkich bez wyjątku był bez miary pobłażający. Zdawało się jakby w nich się kochał z kolei, gdyż każda dla niego miała jakiś przymiot, jakąś zaletę, zasługę i cnotę... Rozkaz kobiety był dla niego świętym, spełniał go z wielką gorliwością i rozkoszą.
Dla niego i matrona staruszka, i czternastoletni wyrostek zarówno miały urok, klękał przed jedną i drugą, a niekiedy słowo, ruch, wejrzenie niewiasty wprawiało go to w szał gorączkowy, to w smutek milczący, to do łez go rozczulało, choć było wesołe.
Z niepojętych dla drugich przyczyn, rażony tak czémś dla innych niezrozumiałém, porywał się wśród rozmowy od stołu, bladł, wybiegał i uciekał, jakby go jakieś niezwyciężone ścigały wspomnienia. Dawało to rodzinie tém lepszy powód do pomawiania go o obłąkanie, choć w istocie była to tylko słabość serca, nieumiejącego oprzeć się pamięci dawniéj doznanych wrażeń.
— Cóż moi kochani państwo? ozwał się głośno po chwili: co u was tam słychać? Obsieliście się już? tak, czy nie? z siewem jak z ożenieniem: ani się nadto śpieszyć, ani zbytnie opóźniać potrzeba.
— Już się też u nas kończy... odparł p. Krzysztof.
— A w stodółce pełno, dodał gość, — brogi widziałem, czuby do góry... No! chwalić Boga, wszystko dobrze i po myśli, ptasiego mleka tylko brak... A w lesie panie Baltazarze co ze zwierzyną? jak tam stoją kuropatwie sprawy? co słychać z zającami? czy wilcy bardzo sobie pozwalają? czy jest nadzieja skórek lisich, gdy się ci ichmość w zimową barwę ubiorą?
— Och! och! — przerwał gospodarz: u nas domatorów nic się nowego nie dowiesz; mybyśmy pytać powinni, co nam ze świata przynosisz?
— Ze świata? spytał Dyogenes; a wiecież ichmość co jest moim światem? Mój świat to cisza puszczy, to uroczysty spokój pól, to mruczenie rzek i szum wiatru, to cmentarnych dzwonów granie na wieczny spoczynek, lub dalekie echo pieśni weselnéj... Z tego, co wy światem zowiecie, ja nic nie wiem. I po co mi wiedzieć? I co się ma dziać na tym świecie, co byłoby nowe i osobliwe? Na palcach znam wszystkie kombinacye możliwe tego żywota ziemskiego: rodzą się, kochają, nienawidzą, zdradzają, zabijają, kłamią, żenią się, rozwodzą, umierają; nic nowego pod słońcem, tylko że to, co wczoraj było tu, dziś jest tam, jutro będzie gdzieindziéj. Proch i nicestwo!!!
— Zkądże teraz idziecie?
— Ja? a zkądżebym szedł? odparł Dyogenes; z lasu, mój dobrodzieju, z lasu! Macie oczy ku patrzaniu, a nie widzicie może, iż las dwa razy do roku jest wcale inaczéj piękny: na wiosnę, gdy się do życia rozpęka i wonieje jak młodość, gdy się zieleni jak nadzieja, gdy brzozy rozpuszczą na wiatr warkocze, a deszcz je ciepły opłókuje miłośnie, a sosny zielonemi pęki strzelają... to pierwsza lasu piękność, ale widok to dla młodych nie dla nas; — w jesieni dopiero las mój! jak ja go kocham!... jest czém oczy nabawić a serce nakarmić. Drzewa jakby nie z tego świata... malowane, żółte, czerwone, fioletowe, pomarańczowe, bronzowe, mienią się, a co zawionie wiatr, to gra liść spadający dumkę śmierci i tęsknoty... Och! och! aż się jéj wtórować pragnie, gdyby się znalazły słowa.
Otoż siedziałem w lesie słuchając deszczu liści jak spadał i śpiewał, a grałem też sobie ową piosnkę, którą zna pan Baltazar.

Tęskno, tęskno, nie wiem czego
Bije serce, łzy mi biegą;
A téj złotéj-
Bym tęsknoty
I łzy, co się z oczu leje,
Nie zamienił na nadzieję!

I wziął Dyogenes skrzypkę od niechcenia, i począł przy niéj śpiewać z cicha, a tak rzewnie, tak od serca, że aż Baltazarowi łza spadła na wąs siwy. Było w tém coś dumki rusińskiéj rozwianéj, rozmglonéj, która jak chmurka na niebie czasem jedną stroną świeci niby gwiazda roztopiona, drugą obłoczkiem dymnym rozpływa się w eterach, coś krakowskiéj pieśni, co sama z siebie szydzić przywykła, niby się wstydząc, że ma serce, coś rodziméj poezyi wioski i schorzałego smutku dworów.
Prześpiewał kilka strof, i jak rozpoczął po cichu, tak prawie niedosłyszanym skończył szmerem.
Gdy podniósł głowę i spojrzał po słuchaczach Dyogenes, spostrzegł, że Anna znikła; poszła była widać przysposobić coś do stołu. Wstał żywo i zbliżył się do p. Krzysztofa.
— Nie ma, widzę, waszéj kobieciny, rzekł: więc wam powiem otwarcie, żem do was przyszedł z Białéj umyślnie, bom się o waszéj przygodzie dowiedział. Idę z doborem słów i pociechą do starego przyjaciela; może z jaką nieudolną radą... co myślicie? powiedzcie.
P. Krzysztofowi nagle łzy zakręciły się w oczach; syknął, aby milczał Dyogenes, i pośpieszył obejrzeć drzwi, aby żona przypadkiem nie dosłyszała rozmowy.
— Poszła na folwark, przerwał Baltazar wskazując na okno; mówcie śmiało, ja będę stróżował.
— Cóż wy na to mówicie? spytał Krzysztof.
— Co ja? ale czekaj... z chorym i zbolałym potrzeba ostrożnie — rzekł Dyogenes, — a co wy?
— Ja? zabito mnie — odparł ojciec, — jedynemu dziecku dali się napić trucizny! Jestże wyraz, coby boleść moją mógł tłómaczyć! — Ale zwróciwszy się ku obrazowi Chrystusa, nagle zamilkł. — W rany Twe Panie! — rzekł.
— Dobrześ powiedział! na to łza ani gniew nie pomoże, zawołał Dyogenes. — Słuchaj ojcze! — daruj, że cię tak zowię, ale mam zwyczaj starych tém starém imieniem pełném poszanowania nazywać, — słuchaj ojcze, nie wierzę ja w fatalność, ale jak Bóg da, że kto się urodzi do czego, nie minie go dola... Widywałem ja wasze dziecko: pańska była dziecina! to darmo! Gdybyś go przebrał w siermięgę, jeszczeby z niego patrzał królewicz. Poszedł nieborak gdzie go wołały losy: żelazo za magnesem.
— Alboż to nie nasze dziecię? nie ubogi syn dworku?
— Ba! ba! są tajemnice we krwi, których nikt nie zbada! We dwieście lat ozwie się jakaś kropla, która spała w żyłach pokoleń przez wieki... Wieszże ty człowiecze, co w tobie krąży? syn to twój, czy twoich prapradziadów? Bóg tam wie, w którą tam praprababkę czy prapradziada się wyrodził! Na to nie ma rady!
P. Krzysztof ruszył ramionami.
— Co mi to mówicie! jest synem moim; pójdę i odbiorę go.
— A no, jedź; a no, bierz, rzekł Dyogenes; to naturalna. Tylko patrz dobrze, czy ci się to na co przyda.
Ojciec potrząsł głową smutnie.
— Mamże zostać sierotą? — zawołał.
— A jeśli komu przeznaczone sieroctwo? zapytał Dyogenes. — Patrz na Chrystusa! patrz na Chrystusa! Jużci syn twój nie jest twém dzieckiem, kiedy was z dobréj woli porzucił; jużci go srogością nie przywiążesz do gniazda, grozą go nie odmienicie; nie wyjmiecie mu z duszy tego pragnienia innego życia, które z sobą przyniósł.
— Na Boga Ukrzyżowanego, nie mówcież mi tego zawołał Krzysztof. A toćby mi go już opłakiwać tylko trzeba. Ty człowiecze swobody i lasów, możeszże nie użalać się nad dziecięciem, popchniętém w ten świat, gdzie Pana Boga nie ma?
— O! o! jest On wszędzie, jest i tam, ale siedzi za parawanem, rzekł Dyogenes. — Sroga to szkoła, jamci ją także przeszedł; ale szkoła! Wychodzą i z niéj ludzie, choć ginie dużo jak wszędzie.
P. Krzysztof spuścił głowę.
— Co ma być, stanie się — zawołał; — a ja obowiązków ojca dopełnić muszę.
— Jejmość powraca! krzyknął od okna pan Baltazar.
— A no, cicho, bo ona jeszcze o niczém nie wie.
Dyogenes schylił się do skrzypki i zanócił coś niewyraźnie; milczeli posępni. W tém jejmość zwróciła się od gmachu na folwark, a rozmowa poczęła się znowu.
— Słuchaj stary — rzekł Krzysztof: — mało ludzi mnie pojmie, ale ty zrozumiesz może lepiéj niż inni. Czy bogactwo stanowi szczęście i przeznaczenie człowieka? czy mu się trzeba koniecznie piąć jak chmielowi na tyczkę? czy ma pragnąć wiele i mieć wiele? Mnie się widzi inaczéj i świat i dola nasza. Żyjemy tu wierząc w inne życie, w lepsze, w nieśmiertelne: to świat próby, arena, wśród któréj gotujemy się na losy inne. Co mi przyjdzie z tego, że mnie w cynowéj pochowają trumnie, gdy pod atłasem serce zgniłe pójdzie do niéj? Im większy świat, im szersze horyzonty, tém ciężéj podołać zawodowi, tém więcéj pokus, tém sroższe męczarnie, tém większe duszę oblegają niepewności. Więc w cichym kącie przepopasać życie na zagonie pod lip cieniem, nie lepiejże, nie święciéj? powiedz? Na co mi dla syna wielka dola, kiedy z maleńką prędzéj zostanie uczciwym? kiedy na szczyt wylazłszy, i o Panu Bogu i o sobie człek łatwiéj zapomina? Otoż dla czego nie śmieje mi się ta protekcya pańska dla syna, i świetne przyobiecane mu losy, ale mi wstręt czynią i obawę... Pomyślcież-no jeszcze i zastanówcie się, gdybym ja ubogi porwał tak pańskie dziecko? Sądziliby mnie jako złoczyńcę, raptora, jak publicznego gwałtownika. Ale że oni mi go uwieźli w pozłocistéj karecie, więc to jeszcze łaska! Nie oburzająceż to zuchwalstwo złota? nie upokarzającaż to dobroczynność, o którąm ich nie prosił?
— Słowa nie masz, odparł Dyogenes: panowie myślą, że gdy ku nam rękę wyciągną choćby dla porwania żony lub dziecięcia, to jeszcze wielką łaskę nam i honor czynią. Winien, kto się na tém szczęściu nie pozna! Ale stój, panie Krzysztofie, dopóty dobrze; cóż, kiedy w téj sprawie twoje dziecko podobno tyle winno co i oni; jakże ono mogło dobrowolnie odbiedz rodziców dla obcych, dla mamideł dostatku?
— Dziecko!... zawołał p. Krzysztof gwałtownie; ale wyrzekłszy to słowo nagle opuścił głowę. A! tak! rzekł głosem zmienionym — choć mi się serce krwawi, powiem wam spokojnie: dziecko to nie cieszyło mnie nigdy, — obawiałem się o nie i modliłem, — w duszę jego zakradł się niepokój od kolebki.
— Tak! tak! ja wam mówię, dodał Dyogenes, kropla krwi prapradziaduniów magnatów.
— Jedynak — rzekł ciągnąc daléj Krzysztof, — pieściła macierz, a może i ojciec kiedy do piersi przycisnął chłopaka, że nadto poczuł bicie serca.
— Koniec końców — przerwał Kapustyński — jawna rzecz, że poszedł za skłonnością. Wiecież co? nie ma co walczyć: różnemi drogi idzie człowiek; niech on swoją, którą mu instynkt wskazał, rusza.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na to! zakrzyknął ojciec. Ja go odebrać muszę, i przełamię tę naturę, oddam go..!
— Ho! ho! a dokąd? spytał gość.
— Do wojska.
— Szkołę wybrałeś gorszą od dworu! zawołał Dyogenes. Już lepiéj wsadź go do Kapucynów, to mu spać nie dadzą i głodem zamorzą buntowniczego ducha.
— Ha! to go przy sobie trzymać będę — zawołał ojciec.
— Nie lepsze i to: sobie przyczynisz boleści, a jemu okazyi do grzechu, bo się z nim nie zrozumiecie nigdy. Mówię wam; niech leci, niech leci; wy się módlcie.
— Jejmość idzie! z czatów od okna rzekł p. Baltazar: baczność!
— Cicho.
Zamilkli. Dyogenes znowu jął brzdąkać w skrzypce i nócić.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.