Dola i niedola/Część I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zaborzów był osadą znacznie ludniejszą i większą od Wólki Brzozowéj, posuniętą ku większemu gościńcowi; życia a ruchu więcéj w nim też nieco dostrzedz było można. Kiedy niekiedy wóz i bryka przetoczyły się drogą, ale nie było gwarno, i często dni całe dzieci się wiejskie na środku gościńca bawić mogły, a nic im nie przeszkadzało stawiać budynków z piasku i kamyków.
Dwa też dwory w jednéj wiosce trochę ją ożywiały. W jednym jéj końcu stało bardzo stare i nizkie domostwo pana Kaspra, po staroświecku okolone lipami, olchami, całe w cieniach i liściach, tak, że tylko z dala para białych kominów na tle zieleni oznajmowała, że tam dwór stoi. A był drewniany, obszerny, ale w ziemię zaklęsły, od czego dach i tak wysoki, jeszcze go wyższym wydawał. Dokoła bociany sobie były obrały mieszkanie w téj gęstwinie, tak, że nie znalazłeś prawie drzewa, któreby nie miało swego gniazda; nie było prawie dachu, na któryby się ich parę nie umieściło. Przywiązywano do tego u nas zawsze jakąś ideę błogosławieństwa i pomyślności, tak, że zrzucać ich nikt nie śmiał, i gospodarzyły sobie jak w domu po ogrodach i dziedzińcach. Było tam może nieco z ich powodu szkody na podwórku, bo łakomsze a mniéj sumienne porywały się i na drób niedorosły, ale więcéj pociechy i wesela z tych poważnych skrzydlatych przyjaciół. Bo gdy bywało, pierwszy bocian przyleci zbrukany i wychudły z dalekiéj wędrówki, a zaklekocze na drzewie obnażoném z liści, to już na pewno wiosna, nowe lato się rozpoczyna, i wszystko co żywe wybiega ze dworu, i z oficyn, i z folwarku, witając go jak starego przyjaciela; a gdy gromadzić się poczną do odlotu, i siądą na łąkach, gdyby wojsko, to znowu smutek i pożegnanie tęskne. Puste gniazda, jak izby po odjeździe gości, nienaruszone stoją do przyszłéj wiosny, a jeśli które wiatr przypadkiem obali, kładą zaraz na jego miejsce stare koło, lub trochę gałęzi, by za powrotem gospodarz miał zapomogę, i nie poszedł sobie szukać służby gdzieindziéj.
Chłopcom nieraz przez ciekawość chciało się dostać do jaj bocianich, i podpatrzyć co też one tam robią? jak sobie gospodarzą w swéj chacie? ale pod najsroższą karą było to zakazane, i ledwie wisus bez czci i sumienia mógł się takiego występku dopuścić. Nie jedno okulawiałe stare bocianisko zamieszkiwało przy kuchni na łaskawym chlebie, obrukane, szare, smutne, bo go już bracia nie przyjmowali, bo ten dworak ludzi obcym już się stawał swobodnym mieszkańcom gniazd okolicznych.
Bociany zaborzowskie żerowały we dnie po swojemu po sąsiednich błotach i lasach, a było po nich zaraz można poznać co się na niebie święci; bo kiedy bocian chodzi po błocie, pewno posucha, a gdy żab szuka w polu i na wzgórzach, niezawodnie plucha za pasem. I nie ta jedna była z nich korzyść, boćby żaby i węże, i inne wszelkie plugawstwo zagęściło się bardzo w takich dołach i wilgociach, gdyby ich nie ścigały i nie prześladowały stróże bociany pilnujące dokoła dworu.
Bywało, gdy rano wiosenną porą wyjrzysz w dziedziniec, kiedy się tylko na brzask bierze, a ludzie po ogrodach i podwórzu jeszcze się nie kręcą, gotoweś był powiedzieć, że po nich objęły gospodarstwo bociany, tak sobie chodzą swobodnie i po domu i pod domem, i po ścieżkach ogrodu, i gdzie im się podoba. A gdy człowiek nadejdzie, nie zrywają się przestraszone, ale podnoszą się powoli ciężkiemi skrzydły, niby ustępując mu przez uszanowanie, nie podkurczywszy nóg nawet, i zaraz o kilka kroków znowu siadają, dybiąc daléj na żer i oczyszczanie zakątków.
Jak oni z ludźmi, tak ludzie z niemi dziwnie też byli oswojeni; często nawet dwór pana Kaspra zwano dla odróżnienia od drugiego „bocianim dworem“, i śmiano się z téj przyjaźni dla długonogich ptaków.
Tyleż prawie co gniazd bocianich było tam dzieci. Poczciwe żonisko pana Kaspra od pierwszego roku po wyjściu za mąż, chwili nie miało od nich spokoju: jedno po drugiém następowało tak szybko, że czasem po dwie mamki bywało we dworze. Pan Kasper był to człeczek krzepki, pracowity, niewiele troszczący się o jutro, pełen wiary w Opatrzność, spełniający swe obowiązki z przekonaniem, że Pan Bóg także o swoich względem niego nie zapomni; ufny w to, iż kogo stworzy, tego nie umorzy, a byle gęba, chleb się znajdzie. Gdy się do czego wziął, to do zdechu i do upadłego się nad tém uznajał; dla tego często nawet zapadał, bo już wówczas na zdrowie swe nie patrzał i cale o sobie zapominał. Żona jego, poczciwe kobiecisko, nie próżnowała także, bo i gospodarstwo, i dzieciska, i liczny sztab niewieści miała na swéj głowie. Wiecznie tam w tym dworze czegoś brakło, końce się nie schodziły, ale się żyło zawsze po bożemu, i sąsiad zawsze znalazł chleb gościnny, a na dobry uczynek choć z pod serca dobywano. Zdawało się, że istotnie pod bocianiemi gniazdami musiało być błogosławieństwo boże, bo na nie ci ludzie zasługiwali.
Kasper zdrów, opalony, głośno mówiący zawsze, nawet gdy najciszéj mówić wypadało, bo do tego przywykł przy robociznie, wesół acz zakłopotany, nie zbyt głęboko zastanawiający się nad czynem, ale do roboty prędki i serdeczny, był jakby naumyślnie postawioną przy Melchiorze postacią, dla tego, by oba wydawali się wyraziściéj.
Melchior żonaty także, miał drugi dwór na przeciwległym końcu wioski, ale nowiusieńki, przyparty do choinki dla trochy cienia, wcale czysty i porządny, ale tam było jak na wszelakiéj nowinie czegoś smutno, pusto i tęskno. Nigdy jeszcze żaden bocian nie zagnieździł się tam nawet na dachu, choć dużo ich rozlatywało się szukając sobie kątów, bo się tam było namnożyło ich ogromnie przy tak troskliwéj nad niemi opiece. Wolały po wsi i chatach się rozkwaterować, niż u Melchiora prosić o gospodę.
Żółte jeszcze budynki tego dworu, który we wsi zwano Nowym, albo dworem pod Choiną, z dala wyglądały, opasane wysokiemi parkanami, jakby ostróg jaki. Nikomu też tam i na myśl nie przyszło, żeby było pięknie, ale żeby zamczysto i bezpiecznie.
Nie jest to uprzedzenie, co człeka jakoś odpycha, gdy ujrzy mieszkanie ludzkie bez zieleni, bez kwiatka, bez starania o jakiś wdzięk i przystojną powierzchowność. Przed czyją chatą choćby malwa i nogietek nie kwitną na pociechę oczom, na osłodę duszy, — bądźcie pewni, że tam ktoś mieszka, kogo świat boży nie cieszy, co siedzi sam w sobie, i sobie się tylko raduje... Taki był dwór Melchiora, do którego gość rzadki zaglądał, bo go też kwaśno tu przyjmowano.
Państwo Melchiorowstwo dzieci nie mieli, choć ona sama pragnęła bardzo mieć jednego tylko syna, warując to sobie, żeby nie więcéj. Żywa, gadatliwa, obrotna, wcale jeszcze przystojna jejmość, nienawidziła bocianiego dworu, dzieci pod temi gniazdami wychowanych, szwagra, bratowéj i całéj rodziny. Z mężem obchodziła się jak z ekonomem, którego potrzeba trzymać ostro; nie darmo ją też brat Baltazar przezywał Herodem. Kobieta niewielkiego uczucia, nieosobliwszéj głowy, ale z energią straszną, zagarnęła wszystko pod siebie i królowała jak chciała; po cichu nawet utrzymywano, że w wielkich i ważnych wypadkach, przemawiała do męża dębowym kijem, i umiała go nawracać na drogę obowiązków argumentami długie po sobie zostawiającemi ślady.
Nieszczęśliwy też to był człowiek ten pan Melchior gdyż zdawał się wcale na swój smutny los nie zasługiwać, ale miał to do siebie, że wszystko robił nie w porę. Miał i serca odrobinę, i rozsądek, i trochę woli, i coś tam dowcipu, ale ich nigdy nie mógł pokazać, przez jakąś przesadzoną bojaźliwość i niepewność siebie. Zawsze albo za wcześnie, lub za późno porywał się do rzeczy.
Kochał, gdy nie było kogo; gniewał się, gdy pora i powód do gniewu minęły; myśli dobre przychodziły mu po niewczasie, ochota do pracy po harapie, a domyślność, gdy już tajemnicy dla nikogo nie czyniono z rzeczy... Nie szczęściło mu się też osobiście w szczególny sposób, tak, że nigdy nic nie zrobił na korzyść swoją, wszystko i zawsze na kłopot i biedę. Znękany tém uczuciem, że czegoś więcéj wart był na świecie, niż to czém był w istocie, zawojowany przez żonę, dźwigał kaganiec jak mruczący niedźwiadek... Jejmość rządziła się jak szara gęś, a Melchior z wpadłemi oczyma, kaszlący, smutny, przybity, zdawał się tylko dożywać dni ciężkich, jak się to czasem czeka w przedpokoju wielkiego pana, dopóki ciężka ceremonialna urzędowa prezentacya się nie odbędzie.
Taki był ów Zaborzów, do którego nazajutrz na radę familijną pojechali razem p. Krzysztof z p. Baltazarem. Wybrali się tak do dnia, póki jeszcze Anna spała, że gdy stanęli przed gankiem w bocianim dworze, zaledwie tam byli powstawali, a brat Kasper dopiero się na koń zbierał za siewaczami jechać.
Ale pan Krzysztof był tu rzadkim gościem, i zobaczywszy go o téj godzinie, Kasper konia kazał odprowadzić, szepnął, by go kto inny przy siewie zastąpił, a sam z serdecznością wielką pobiegł naprzeciw stryjecznemu i rodzonemu.
Poważna twarz pierwszego, pomimo rezygnacyi, która się na niéj malowała, zdradzała, że nie przybył darmo. Potwierdzał to miną wielce zafrasowaną pan Baltazar.
Uściskali się w ganku.
— Otoż to gość! — zawołał ochoczo Kasper. Oto gość drogi! Jak się jejmość dowie dopiero będzie rada!...
— Héj! słuchaj-no bracie, odparł stary: jam tu dziś u was nie gość i nie godowanie mi w głowie, ani się waszém sercem pocieszyć potrafię. Przybyłem do was, do najbliższych krewnych, po dobrą radę, ze skargą serdeczną.... bo mnie wielkie spotkało nieszczęście...
Pan Kasper pobladł i ręce opuścił.
— Na Boga, i cóż wam się stało?
Spojrzał na Baltazara, który tylko wąsa kręcił, ale nic nie mówił.
— Ale cicho! cicho! bo nie chcę, aby o tém świat wiedział, dodał Krzysztof. Nasza to sprawa domowa, odwieczna... daléj się ciągnie co się przed wieki poczęło. Poszléjcie po Melchiora, pójdziemy gdzie do lamusu z wami, by wasze jejmoście nam nie przeszkadzały: mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Héj! zakrzyknął natychmiast Kasper na chłopca, który boso szedł przez dziedziniec, trzymając uzdeczkę w ręku: — jak stoisz, siadaj mi natychmiast na bułaną, i jedź co żywo do dworu pod Choiną, a proś mi pana Melchiora, by się pilno stawił. Powiesz mu tylko, że jest pan brat z Wólki Brzozowéj: rozumiesz?
— A no! rozumiem, jakżeby nie! odparł chłopak: powiem, żeby pan Melchior co tchu siadał na bułaną i ruszał do Wólki Brzozowéj.
— A kroćset dyabłów! zawołał podnosząc już pięść pan Kasper. Oto głupi! czyżem mu nie powiedział wyraźnie, jak łopatą?
Chłopak ze strachu cofnął się na krok, aby nie oberwać, a Baltazar potrząsł głową:
— To się na nic nie zdało, przez posły wilk nie tyje: dawaj mi bułaną, sam oklep pojadę.
Na poparcie rozkazu dostało się chłopcu w kark; potoczył się jak piłka.
— No! to i lepiéj — rzekł z westchnieniem Kasper; a mybyśmy bracie tymczasem przekąsili może co? czy jak?
— Ja, nie! szepnął Krzysztof: jeśli pójdziemy na to śniadanie do dworu, to mi z oczu wypatrzą moją biedę i rozpaplą... a nie chcę tego właśnie. Każ tam co dać do lamusa, albo gdzie na ustroniu, pójdziemy w kąt... Z biedą człek tuli się w ciemność, jak raniony zwierz, gdy ma zdechnąć.
Tak obradował stary, zapomniawszy o bratowéj, która schwyciwszy przyodziewek na białą spódnicę, już biegła w ganek go witać! Była to mała, tłuściuchna gosposia, gadatliwa, zakłopotana, ale wesoła, ochocza, serdeczna i dosyć powabna, choć nieco już za szeroko się rozrosła.
Zobaczywszy w sieni tego, którego cała rodzina za głowę familii uważała, nie mogła przypuścić, aby jéj nie miało być wolno pobiedz go przywitać i choćby spytać o Annę, z którą się bardzo kochały.
Pan Krzysztof wielce bratową szanował, cenił ją jako matkę, jako gospodynię i żonę; musiał też odpowiedzieć na jéj powitania serdeczne. Ale gdy go poczęła usilnie zapraszać, wygadał się zaraz, że zajechał tylko w interesie po radę do pana brata w pilnéj bardzo sprawie, że muszą pójść radzić na ustępie w lamusie... miłego jéj towarzystwa pozbawić się i t. p.
— Ależ śniadanie! śniadanie! zawołała pani Kasprowa, która, jak wszystkie dobre gospodynie do jadła przywiązywała wielką wagę. — Przecię trzeba co zjeść!
— To nam na górę tam przyszlesz, przerwał Kasper brat ma dużo na głowie, teraz mu nie do gawędy pustéj.
Poczciwa gosposia już miała usta otworzyć, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale mąż dał jéj znak jakiś, i zwróciła się nazad do drzwi posłuszna, uśmiechnięta, a bracia poszli w milczeniu na ów lamus.
Budowa ta stała w rogu dziedzińca, na wysokiém podmurowaniu, bo dołem miała lochy i izbę sklepioną na wypadek ognia; piąterko tylko, na które się wchodziło po przyczepionych z boku wschodkach, było drewniane, z grubych kłód dębowych w zrąb postawione. Oświecało je parę okien obwarowanych kratami, ogrzewał komin szeroki, w którym jednak rzadko kiedy ogień się palił, bo zimą nikt tu nie stawał. W izbie téj czasami tylko zbierało się męzkie towarzystwo w dni świąteczne, lub latem stawali goście poufali. Służyła ona razem na skład uprzęży i rzemieni, siodeł i różnych sprzętów wysłużonych, których jeszcze precz wyrzucać nie chciano. W ogóle nie było to mieszkanie paradne, bo i meble z samych się inwalidów składały. Stół prosty sosnowy, który często do kuchni pożyczano, nosił na sobie ślady skrobania i nożów; mniejszy z zielono-białą warcabnicą olejno niegdyś na nim malowaną, chwiał się na nierównych nogach; proste łóżko ze starym materacem skórzanym, pamiętać musiało parę pokoleń; kilka stołków, zydel, zegar nieidący od dawna, z założonemi na pudło wagami; naostatek ściana jedna obita przepysznym niegdyś, ale w kawałki zszarpanym i białemi nićmi pozczepianym gobelinem, nie bardzo ubierały komnatę. Po nad kominem dużym, niezgrabnym, widocznie przez jakiegoś amatora-mularza stawianym więcéj instynktem niż nauką, zawieszony był wizerunek Ukrzyżowanego, rozpłatany jakimś przypadkiem, zlepiony, pogarbiony, i ledwie na czarném tle kilku świetlejszemi miejscami dający poznać co wyobrażał. Po ścianach na ćwiekach i hakach wisiało tyle rzeczy, że ich tam i policzyć było trudno. Rzemienne wszakże zabytki przemagały, ale między niemi i staréj zbroiczki zardzewiałéj, i koszulki drócianéj można było dopatrzyć.
Gdy tu weszli, Kasper dopiero posadziwszy pana brata na najlepszém krześle, położył rękę na kolanie i cicho zapytał go:
— Ale na miłość bożą! cóż to tam takiego? bo nic nie wiem!
— Z twarzy mojéj jużeś się mógł domyślać największego nieszczęścia... Syna mi ukradziono! porwano! syna! Serce boli — dodał p. Krzysztof rwąc się za piersi, a późniéj topiąc twarz w dłoniach. Czekajmy na Melchiora, bo mi dwa razy jedno powtórzyć ciężko, słów brak w ustach!
Kasper, który swe dzieciaki niezmiernie kochał, pochwycił się też za głowę, i począł tak chodzić po izbie milczący. Tymczasem bratowa sama ze służącą przyniosła śniadanie, jak na ubogi domek szlachecki bardzo obfite. Rozstawiono je i na wielkim stole, i na małym stoliczku, ale go nikt nie tknął.
Jejmość odchodząc, zapytała męża cicho:
— Na miłość bożą, zręcznie się jako dowiedz, czy zostanie z nami na obiedzie, bo u nas postny i bez ryby, na kaszy i polewce, tobym choć posłała po węgorza, czy co?
Kasper zbył ją ręką machnąwszy, jakby chciał powiedzieć:
— Kto tam teraz o obiedzie myśli!... a jejmość ruszając lekko ramionami, odeszła.
I siedzieli tak w milczeniu, a pan Krzysztof podparty na ręku, jeno wzdychał.
Aż po dobréj chwili rozległ się tętent, i powrócił Baltazar na bułanéj tęgo ją spociwszy, wiodąc za sobą gwałtem prawie, mimo krzyku bratowéj porwanego Melchiora, w chałacie narzuconym na kapotę, bladego i mocno poruszonego niedługą, ale zbyt szybką jazdą. Kaszlał też wchodząc na lamus, aż się zachodził.
Przywitali się milczący, i stanęli wszyscy kołem otaczając p. Krzysztofa, oczekując odeń słowa. Krzysztof wstał z krzesła, pochodził długo, aż nareszcie stanąwszy, gdy ochłonął, odezwał się z wypracowaną spokojnością:
— Moja-ć to czysto sprawa i własna bieda, kochani bracia, ale i was ona nieco obchodzić musi. Wiadomo wam dobrze, jakeśmy zawsze stali z pp. O...mi, ubogie ludziska tegoż herbu i imienia. Od wieków się to ciągnie. Zdawało się to kończyć i zapominać, aleć złemu nigdy nie ma końca. Wielkim owym O.... szło od wieków nie w smak, że ich imieniem i pieczęcią gdzieś się tam uboga szlachta podpierała. Nie zachodziliśmy im w drogę, Bóg widzi; żaden z nas nigdy ich o nic nie prosił; tyleśmy winni, żeśmy naszego imienia i rodu dla pańskiéj ich fantazyi zaprzeć się nie chcieli. Kłóło to ichmościów w oczy. Około dwuchset lat temu, oni hrabiowie cudzoziemskiego autoramentu, zapozywali prapradziada naszego o przywłaszczenie klejnotu i rodowodu; był proces, i pokładać musieliśmy z wielką hańbą nasze papiery, jakby ostatni i nowi jacyś ludzie, wywodząc się i próbując szlachectwa. Wygraliśmy przecię, choć z długą włóczęgą po trybunałach, choć nie bez utraty resztki majętności, spokoju i zdrowia szafunku. Antecessor nasz zmarł pono z tego zmartwienia i z téj ohydy, że się musiał jak chłop prosty nowo uszlachcony legitymować. Ale temu prześladowaniu nie było końca; poszło ono na różne sposoby... daléj a daléj, tak, że między nimi a nami, nic dziś wspólnego nie ma. Wiecież co nowego wymyślili, aby mnie znękać? Oto mi pan kasztelan porwał syna z Białéj, niby dla wychowania.... bez méj wiedzy i woli.
— Ale gdzież zaś to może być! — zakrzyknął Melchior.
— A no, to tak jest przecięż, jak wam mówię, odparł Krzysztof. Jechali sobie przez miasteczko, zobaczył chłopaka, i porwali go z sobą do Warszawy, nie pytając nikogo.
— A no! odparł Melchior, — a gdyby się istotnie losem jego zająć mieli?
— Oni! jego losem! krzyknął stary, marszcząc się straszliwie; — albom to ja ich o to prosił? albo mi to dla syna losu potrzeba? czy mi ich wielkość smakuje? czy ich łaski żądałem? albo nie pamiętam ilu nas upokorzeniami karmili! Syn mój szczęśliwszy będzie na swym własnym zagonie, niż pańskie wycierając przedpokoje.
— Toć pewna, dodał Baltazar ruszając ramionami: że gdyby tam były i najlepsze chęci, nie tak się przecięż robi z rodzicami, żeby im dziecko pochwycić wśród drogi... Toćby i żebrak tego nie przepuścił.
— Nie chcę rzeczy widzieć czarniéj niż są, rzekł pan Krzysztof, ale czém ich dwory dzisiaj? Gniazdami zepsucia i zgnilizny... W tę otchłań nie myślę rzucać mojego dziecka, aby zmarniało jak oni. Nie!.. nie!..
— Ale kasztelan bezdzietny! zawołał Melchior.
— Cóż z tego? rzekł Krzysztof. Przyjmie go za syna? wielka łaska! Nie chcę ja dla Adasia ani ich splendorów, ani cudzéj strzechy, ani innego losu nad życie pracowite i poczciwe, ani bogactw, ani tytułów, ani pożyczanego szczęścia. Byliśmy od wieków prostą szlachtą, niemającą nic wspólnego z grafami Imperyi i książętami rakuskiéj fabryki; mnie moja smakuje dola, widzę w niéj zbawienie i błogosławieństwo boże, a w ich uczynku kryminał... spisek, prześladowanie, prepotencyę magnacką... usadzenie się na zgubę naszego rodu i imienia... Nie mogli go inaczéj zgnieść, chcą go pochłonąć.
Bracia milczeli.
— Jadę wprost do króla JMci — dodał Krzysztof — po wymiar sprawiedliwości, ale mi potrzeba dokumentów od całéj rodziny naszéj, żeśmy zawsze jak sięgnąć pamięcią, byli od nich prześladowani... Przecięż król musi mnie wysłuchać...
— Mój kochany panie bracie, przerwał Baltazar: chyba to nie wiecie jakiego my króla mamy! A toć to taki Francuz jak i ci O.... Swój swego zna, kruk krukowi oka nie wykole; na nic się nie zda skarżyć, chyba... żeby się nowego wstydu napić.
— A cóż! mam im go tak zostawić? ofuknął Krzysztof.
— E! e! ja myślę, że oni ci go sami oddadzą, rzekł Melchior. Zobaczą, że się nie udała sztuka.... a jak sądzę, gdy narobisz hałasu, toć powiedzą: „Nie miła księdzu ofiara, idź cielę do domu.“
Była w tém intencya ukłócia p. Krzysztofa, któréj on z wielkiego bolu nie poczuł nawet, i mówił daléj:
— Zawsze mi jednak potrzeba tego dokumentu, który już przygotowałem dziś rano. — Tu dobył papier z za kapoty. — Wyliczyłem w nim wszystkie popełnione względem nas niesprawiedliwości, procesa o spadki przemocą wygrywane po trybunałach, sprawę o imię i honor naszego szlachectwa, procesa o kollacye i prezenty familii naszéj, o wszystko... wszystko... Przeczytajcie i podpiszcie. Oto, czegom od was przyszedł prosić — dokończył pan Krzysztof, rzucając papier na stolik...
— Daléj, rzekł jeszcze, żonę jakkolwiek ukołyszę, Baltazara na straży postawię, aby się nie dowiedziała o niczém, a sam ruszam do Warszawy.
Westchnął p. Krzysztof, otarł pot z czoła i usiadł. Wszyscy trzéj bracia zbili się w kupkę, czytając po cichu podany dokument, który p. Krzysztof spisał na prędce prawie z pamięci, bo mu krzywdy starej rodziny stały na myśli, leżały na sercu, i z papierów o nich wiadomości czerpać nie potrzebował.
Głuche przez chwilę panowało milczenie. Korzystając z niego p. Baltazar, dwa razy napił się starki, na co nikt nie uważał.
— Ha! my ci tu z serca podpiszemy, rzekł wreszcie Kasper: bo tu jednego słowa nie ma, żeby nie była święta prawda; ale na co się to zdało?
— Jużciż ja — odparł Krzysztof — sromoty naszéj darmo na świat wywlekać nie będę, boć to zawsze krew jedna, choć popsuta; ale na wypadek oporu z ich strony, chcę mieć coś, cobym mógł królowi przełożyć.
— O! syna ci i bez tego oddadzą! szepnął Kacper. Ale jakże go u licha wziąć mogli? juściż nie siłą?
— Dziecko! potrzebaż tam było przemocy? Dosyć było jedwabnych ich słówek, wzięło się na łup biedactwo, rzekł ojciec. Ale nim ja tam dojadę, nim go wyrwę z tego piekła, czy nie zasmakuje on w niém? czy napiwszy się raz zbytku, nie zawróci mu się od niego głowa? czy na całe życie nie będzie nieszczęśliwy.... lub... lub...
I nie dokończył pan Krzysztof, bo mu się strumienie łez polały z oczu; usiadł łkając. Bracia przystąpili do niego z pociechą, na którą zdawał się być obojętny: oczy utopił w posadzkę i milczał.
— Podpiszcież, rzekł, — jadę.
— Słowa nie ma, że podpisać trzeba, odezwali się Baltazar i Kasper. Melchior milczał, głową tylko kiwnąwszy na znak, że się nie odłącza; ale ruszał ramionami, bo miał w tym względzie swe teorye, nieco różne od braterskich.
Melchior i żona jego, owa Heród baba, któréj Baltazar tak nienawidził, skąpiąc oboje przekonali się, że bardzo trudno przychodziło dobić się grosza i samemu o własnych siłach dorobić fortunki na szlacheckim zagonie; wzdychając więc powtarzali sobie często, że nie ma to jak pańskiéj klamki się trzymać, że wszystko na świecie daje protekcya i stosunki... a uchowaj Boże narazić się na prześladowanie możnych. Rodzina O.... hrabiów, bogatych i wysoce położonych, choć całkiem im nieznana i nieprzyjazna, często bywała przedmiotem ich rozmów, wzdychali do niéj i protekcyi, jakąby tam pozyskać mogli; pan Melchior marzył o podróży do Warszawy. Szczególniéj sama jejmość wmawiała mężowi, że gdyby umiał i chciał, powinienby tam co od bezdzietnych kasztelaństwa mógł pozyskać. Zgadnąć więc łatwo, jak wystąpienie przeciwko nim ciężkie było dla pana Melchiora.
— Jak to tam pan brat sobie uważasz — odezwał się pokaszlując pan Melchior, — ale gdyby to tak na mnie, jabym wcale z tego historyi żadnéj nie robił. Bogatych imienników, a po trosze może i krewnych, nie narażałbym sobie. Cóż to znowu tak złego, że dziecko biorą na opiekę i chcą je wyprowadzić na człowieka? Chleb pewny, znaczenie w świecie, edukacya. Z ich łaski Adaś, coby jak my całe życie w szaréj kapocie chodził, kto to wie? może kiedyś familii naszéj być protektorem. Co to dla panów trudnego? Dużo nas jest ze szlachty drobnéj i hałasujemy jak się należy, ale co my bez tych żółtobrzuchów zrobimy? zawsze oni przemogą! Darmo się borykać. A zadrzesz się jegomość z nimi znowu, to oni i jegomości i nas zetrą na miazgę... Jabym tego nie czynił, pojechałbym do Warszawy submittować im, poznać, polecić im dziecko, i wróciłbym spokojny o los chłopca. Już mu oni zginąć nie dadzą... A któż to wie? bezdzietni, imię to samo, herb ten sam... Pomiarkujcie-no na chłodno panie Krzysztofie: ja się tam nie mam za rozumnego, jestem sobie prostym hreczkosiejem, ale zdrowy rozsądek tak dyktuje.
— Bracie Melchiorze — rzekł Krzysztof powoli, poglądając po twarzach przytomnych, których wystąpienie Melchiora wprawiło w widoczne zadziwienie i jakąś niepewność, z któréj strony była prawda, — tak się mówi, gdy się myśli tylko o chlebie i o rzeczach powszednich. Ale jest coś droższego nad chleb, majątek i błyskotki tego świata: to swoboda i godność człowiecza. Czyż sądzisz, że w tych łaskach pańskich, dworak i wychowaniec magnatów nie straci uczucia swéj niezawisłości, że mu piękna sukienka zapłaci za wrzody, które duszę jego obsiądą?
Pan Melchior ruszył tylko ramionami.
— Już ja tam z jegomością nie będę się spierał, rzekł powoli pomrukując; ale gorszeż to zepsucie po dworach niż we dworkach?
— Wszędy złe jest, bośmy ludzie, zawołał pan Krzysztof, — tylko jedno drugiemu nierówne: u nas jest ono przypadkiem, tam chlebem powszednim. Ja nie chcę mieć syna panicza, ale w grubéj siermiędze — człowieka.
— To nie ma co i mówić, odparł Melchior: podpiszemy, podpiszemy, tylko się dobrze rozmyślcie.
— Myślałem ja dosyć, i już, zdaje mi się, czego innego nie wymyślę, rzekł Krzysztof, przysuwając papier....
Pierwszy do niego jął się Kasper, po nim Baltazar; aż gdy przyszła koléj na Melchiora, umoczywszy pióro, spojrzał jeszcze na Krzysztofa.
— No? koniecznie? zapytał.
— Nie, niekoniecznie, odparł z dumą chwytając za papier stary; jeżeli się boicie o siebie, Bóg z wami, pójdę i bez waszego podpisu.
— O! cóż znowu! rzekł Melchior trochę urażony: mnie nie tyle idzie o siebie, co o was.
Nastąpiło ciężkie milczenie. Pan Krzysztof trochę drżącą ręką zasypał piaskiem podpisy, i nic nie rzekłszy, schował dokument do kieszeni. Zmieszany pan Melchior, nie dopominał się, skrobał po łysinie, siedział smutny i stękał.
— Ale ja podpiszę, zaczął po chwili poglądając bojaźliwie — na każde zawołanie wasze jestem gotów.
— E! e! kata ty tam podpiszesz! wybuchnął nagle Baltazar. Musiałem przyjechawszy do waści powiedzieć o co idzie, bo to tam żadna tajemnica; jejmość wasza posłyszała i nagroziła ci, żebyś nie śmiał podpisywać: ot cała rzecz... A że pan brat, bez urazy w spódnicy chodzi, a pantoflem głowę nakrywa, ztąd i te ceregiele.
Nie można było przykrzejszéj prawdy powiedzieć w sposób dotkliwszy. Melchior zerwał się cały czerwony...
— Już to nie pierwszy raz — krzyknął Melchior — mówisz mi takie rzeczy, a ja tego znosić nie chcę.... jako żywo! i nie będę. Kiedy mi żona dobrze radzi, dla czegobym nie miał jéj słuchać? a jak trzeba... to się też i ja umiem postawić. To gadanie wasze złośliwe, panie bracie, po ludziach poszło, i wszyscy mnie teraz prześladują... Ja do was mam urazę... mam urazę!
— A jak masz, to co? zapytał Baltazar nakładając fajkę — to co? mów, to co?
— No... to z panem bratem... zrywam.
— A jak zerwiesz, to co? dodał spokojnie myśliwiec.
— I proszę, żebyś więcéj w domu moim nie bywał, i na moich gruntach nie polował... krzyknął coraz bardziéj się perząc Melchior.
— A jak się pozbawię towarzystwa pana brata, pani bratowéj, i polowania w ich dobrach... to co?... spytał jeszcze Baltazar.
— To... jak tam sobie pan brat chcesz... ale ja stanowczo mówię przy świadkach, kwita z przyjaźni!...
— Kwita, więc kwita, odparł zapalając bakun pan Baltazar; ja nic przeciw pokwitowaniu się wszelkiemu nie mam, i szczerze powiedziawszy, nie wiele mnie ono obchodzi.
— Dajcież temu pokój! przerwał zgorszony pan Krzysztof. Na miłość bożą, przystałoż nam, ubogim, dla marnego słowa, co się z gorącości wyrzekło, siać między sobą niezgodę?...
— A już bo też tego gadania było dosyć! krzyknął Melchior — kiedy tak, to tak.
— No? a cóż mi zrobicie, gdy nietylko gadać, ale i śpiewać będę o pantoflu, chodząc mimo waszego dworu? odpowiedział Baltazar.
Melchior zamilkł, ale pobladł i ściął zęby.
— Słuchaj, bracie Melchiorze, dokończył po chwili Baltazar: nie gniewaj się, nie dąsaj, co raz zerwane, tego już związać napowrót nie potrafi żadna moc ludzka; dla mnie nie ma już brata Melchiora, ale jest pan Melchior O....., któremu się prawdę winno jak każdemu innemu człowiekowi. Otoż ci powiem: źle z waścią, panie bracie, źle; gdzie ogon rządzi, tam głowa błądzi: mów ty sobie co chcesz, a jejmość waszecią trzęsie.
Melchior nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę.
— Ja, stary żołnierz, nikomu się nie narzucam, nikogo o nic nie proszę; jak mi tu u was na ojcowiźnie miejsca zabraknie, pójdę za strzelca służyć do jakiego dworu, i ani mi będzie gorzéj, ani lepiéj. Czy wam z tém lżéj będzie... no, to pomiarkujcie.
— Ale panie bracie, co znowu! zawołał Kasper: póki mojego życia, tyś u mnie zawsze bratem i gościem najmilszym.
— No, ja i mówić nie potrzebuję, dodał pan Krzysztof.
Melchior się dąsał.
— Ale bo czegoż miele językiem! zawołał.
— Dalibyście pokój! dorzucił Kasper: — braterska waśń, obraza boża.
— I tém przykrzejsza dla mnie, że się czuję jej przyczyną, rzekł Krzysztof.
— Ale gdzie zaś! rzekł śmiejąc się i siadając w kącie Baltazar: bratu Melchiorowi dawno było żal téj łyżki krupniku, co mi ją tam czasem dać musiał, choć za nią jak mogłem starałem się wypłacić. Dobrze mu się przytrafiło, że jest na co zepchnąć... ot, spokojny być może teraz, że już wrota za mną nie zaskrzypią.
Melchior ze złości cisnął o ziemię czapkę, którą w ręku trzymał.
— Tylkoż już tego dosyć! krzyknął — dosyć.
— Będę sobie gadał ile zechcę, rzekł Baltazar, — a komu słuchać niemiło, niech sobie uszy zatknie.
— Bracie, podchwycił Kasper: w moim domu, proszę cię!
— Z mojéj przyczyny! dodał Krzysztof.
— A no, to znowu inna sprawa! Chcecie? milczę! Gadajmy o czém inném, choćby o żelaznym wilku.
Krzysztof spojrzał na mały, srebrny zegarek, który miał za pasem.
— Pójdę ino pożegnam jejmość, i muszę śpieszyć do domu, zawołał. Pilno mi bardzo: żonę jeszcze do podróży téj, któréj się nie spodziewa, przygotować potrzeba, a potém w drogę... Ty, Baltazarze, jakeś mi przyrzekł, poczciwie będziesz domu strzegł i mojéj Anny... mojéj Anny...
— Żołnierz jestem: jak mnie postawisz na warcie, dopóki mnie nie zluzują, nie odejdę; bądź spokojny — odpowiedział Baltazar.
Melchior, na którego zdawano się nie zważać, już miał odchodzić, ale mu się jakoś kwaśno zrobiło, i miał podjętą czapkę, skukał i kręcił się po izbie. Jak nic, dałby się był przeprosić.
Ale nie znałby Baltazara, ktoby sądził, że on kiedy kogo o przebaczenie i pojednanie prosić będzie. Kasper mu coś szeptał na ucho, on głową potrząsał, fajkę paląc.
Ubogi, stary, ale harda dusza w ciele biedném, Baltazar głowę nawykł nosić do góry, i serce nie nizko; Melchior znał go dobrze i wiedział, że mu z tą w prędkości wyrzuconą kwitą będzie niedogodnie.... Trudno się jednak było zwrócić, i samemu prosić o przejednanie, Baltazarby i tego nie przyjął. Począł się tedy powoli z braćmi żegnać, którzy dosyć się z nim zimno rozstali; dopadł drzwi widocznie nachmurzony, i wyszedł z głową spuszczoną.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, obaj bracia wpadli na Baltazara.
— Moi mili, rzekł żołnierz: albo pamięci nie macie, albo mi krzywdę robicie; a com ja winien?
— Boś mu też zbyt ostro przyciął...
— Prawda w oczy kole.
Krzysztof jął się także do drogi sposobić, ale poszli wprzód jejmość pożegnać, która już była na wszelki wypadek posłała z niewodem do sadzawki po karasie.
We dworze u p. Kaspra nie było wytwornie, ale ludno, gwarno i wesoło: w wielkiéj izbie bawiło się dzieci kilkoro, a obok jejmość jedno kołysała, drugie trzymając na ręku.
— Cóż to? myślicie już jechać? a obiad? spytała frasobliwie. Jam się zmogła przecię na melszpajs dla brata Krzysztofa?
— Zostałbym ja z wami i na suchym chlebie, odparł stary — ale mi pilno do mojéj Anny. Sprawę też mam ciężką na barkach, nie miejcie mi za złe: muszę jechać...
— To choć co ciepłego, zawołała poczciwa gosposia: każę wam kawał mięsa podać.
— A post? nie głodnym już z łaski waszéj! rzekł Krzysztof.
— Co do mnie — odezwał się z za pleców brata Baltazar — titulo podróży z panem bratem, domawiam się o jeden kieliszek wódki z lada jaką przekąską.... choćby mięsną, bo mam dyspensę na całe życie udzieloną przez kapelana półkowego.
Uśmiechnęła się gosposia, na nosie grożąc bratu; ale ten nie zważając na groźbę, wskazał na klucze, i dostawszy czego pragnął, zasposobiony do podróży po długich w ganku pożegnaniach, siadł na wózek z p. Krzysztofem. Ten od Bocianiego dworu do Wólki Brzozowéj wciąż wzdychał, dumał i ani słowa się nie odezwał.
Nie lubiał milczenia pan Baltazar, ale szanował smutek brata i patrzał po polach. Myśliwy, widział na nich, czegoby inne nie dojrzało oko: zajęcze kotliny, tropy lisie, różne wskazówki łowieckie, z których w przyszłych wyprawach swoich obiecywał sobie korzystać.
Około południa dobrali się tak nareszcie do Wólki Brzozowéj, i zdziwił się mocno p. Krzysztof z dala żony upatrujący, gdy ją w ganku zobaczył z mocno zaczerwienionemi oczyma, ale twarzą wesołą i ożywioną. Jemu, co ją tak kochał, nietrudno było na pierwsze wejrzenie odgadnąć, iż oczy te płakać musiały, że Anna miała jakieś zmartwienie. Tknęło go zaraz, że się o synu dowiedzieć mogła, i spojrzeli po sobie niespokojnie z panem Baltazarem; ale pogodny wyraz twarzy i uśmiech, z którym ich powitała, zbił ich z tropu.
— Ale co to jejmości, moja panno? spytał Krzysztof. Oczy masz czerwone?
— Ja? chyba od dymu, bom w piekarni siedziała trochę — odpowiedziała małżonka wspinając się na palce, aby go objąć za szyję i pocałować, — a czegożbym ja płakać mogła?
— Alboż mówiłem, żeś płakała? podchwycił mąż niespokojny.
— Może mi się zdawało? po cichu szepnęła Anna.
— Jam tylko zobaczył oczy... ale...
Uśmiech nowy a serdeczny zupełnie uspokoił męża; ale pan Baltazar zimniejszy, ledwie się z pyłu otrząsnąwszy, pobiegł co żywo do ludzi na folwark, aby lepiéj prawdę zbadać.
Zastał ich w kuchni w podejrzany sposób coś między sobą szepczących.
— Héj, Janek! odezwał się na fornala — chodź ino tu! Kto jejmości powiedział o synu? He?
— Dalibóg, nie ja! zawołał przerażony fornal.
— Otoż masz! chwytając się za głowę, krzyknął Baltazar — mów mi zaraz, kto?
— Ja tylko mówiłem gospodyni, co mi powiedział mieszczanin, a Ustysia pobiegła i zaraz wyśpiewała jejmości...
Nie mówiąc już słowa więcéj, Baltazar smutny powrócił do dworku. W izbie pierwszéj siedzieli oboje przy sobie starzy; ale Anna widocznie kryła przed mężem, że wiedziała o synu, a oczami dała znak tylko bratu, domyśliwszy się powodu jego wycieczki na folwark, żeby jéj nie wydawał.
Baltazar siadł, ale choć stary żołnierz, poczuł ciarki za skórą, tak mu żal było biednéj kobiety. Im bardziéj się w nią wpatrywał, tém mniéj rozumiał spokój i niemal wesele, które na jéj twarzy panowało.
— Ależ gra komedyę! niechże ją! mówił sobie w duchu — już to do tego nie ma jak baby! Święta niewiasta... a patrzajcież jak męża zwodzi, anibyś się domyślił, że jéj serce krwią płacze!
W istocie kobiecina prawie była rozpromieniona, czego już Baltazar pojąć nie mógł; zdawało mu się, że to małżeństwo tak zgodne, jedno mieć musiało uczucie.
Inaczéj na ten raz los zrządził i wiele bolu odjął pani Krzysztofowéj.
Wkrótce po wyjeździe męża, nadbiegła do niéj Ustysia z plotką, w tak straszny sposób wypowiedzianą, że z razu padła od niéj, jak piorunem rażona matka. Ale rzeczy się zaraz wyjaśniły: Ustysia wypowiedziała jacy to wielcy panowie wzięli Adasia, że pojechał w karecie z samą panią, że go pieścili, że list do ojca napisał bardzo piękny i t. p. Biedna matka tak dobrze rozpytywała, tak badała wszystkich pilnie, że z tych słów rozproszonych z opowiadań rozmaitych domyślić się potrafiła zdarzenia. Ale zamiast się niém strapić jak ojciec, uradowała się wielce. Widziała w tém zrządzeniu palec boży, który w rzeczywistość obracał jéj najserdeczniejsze marzenia. Ona w cichości serca tak pragnęła dla swojego dziecka wielkości, blasku, bogactwa, szerszego pola do życia; ona tyle razy śniła właśnie o podobnych dla niego losach; a tu traf jakiś dziwny, jakby Opatrzności rozkazem, zsyłał właśnie tych O...., którzy podejmowali się ukochanego jedynaka postawić na takiém stanowisku, na jakiém matka widzieć go chciała. Najdziwniejszém w tém wszystkiém było matki niewytłómaczone przeczucie losu, jaki spotkał Adasia.
Pani Krzysztofowa często dumając o synu, wyobrażała sobie właśnie scenę podobną téj, jaka przed kilku dniami odbyła się przed kościołkiem w Białéj. Mówiła sobie często: „Gdyby też który z tych bogatych O.... przejeżdżał tamtędy, możeby go piękność dziecka uderzyła, spytałby co to za chłopiec? dowiedziałby się nazwiska, i podjął pokierowania jego losem.“ Anna marząc, była sobie zupełnie taką powieść stworzyła, i bawiła się nią często, pragnąc dla dziecięcia tego, co się jéj szczęściem dla niego zdawało.
Teraz, gdy opis wypadku ją doszedł, tknięta została podobieństwem jego ze swém jasnowidzeniem, upatrzyła w tém wyraźny cud, uradowało się jéj serce, widziała bowiem wszystko dobre dla dziecka, wymodlone przez siebie, wypłakane u Boga: wielkie losy, świetną przyszłość Adasia.
Według niéj, Adaś nie był stworzony do téj wsi i zagona ojcowskiego: jego piękność, żywość, dowcip, pragnienia dziecięce, które tu zaspokojone być nie mogły, kazały czego innego życzyć.
Rozpłakawszy się najprzód łzami gorzkiemi, Anna padła potém na kolana, dziękując Bogu za to zrządzenie cudowne, ale zarazem opanował ją niepokój wielki.
Nieraz mówiła z mężem o przyszłości syna; pojęcia ich w tym względzie zupełnie były różne: ojciec chciał mieć z niego człowieka, ona jakiegoś jasnoskrzydłego bohatera.
Milczała, gdy o tém mówił, ale wzdychała. Wiedząc co p. Krzysztof chciał mieć z niego, nie wątpiła już, iż ten traf, który dla niéj zdawał się tak szczęśliwy, dla niego będzie ciosem okrutnym; czuła, że on syna oddać nie może, że poleci za nim, że go odebrać zechce, bodaj gwałtem.
Szło jéj właśnie o to, by temu zapobiedz; obawiała się nie złéj doli Adasia, którym sam Bóg zdawał się wyraźnie opiekować, ale ojca, mogącego Panu Bogu skrzyżować robotę.
Głowę więc łamała sobie: co począć z mężem, gdy przyjdzie? jak go uspokoić, ukołysać? czy mówić nawet z nim o tém i jak? Czuła, że on ten wypadek przed nią taić będzie. Gdy dwaj bracia powrócili do Wólki, Anna jeszcze nie była pewna, jak ma sobie postąpić? ale wesoło prawie, choć w duszy niespokojna, przyjęła męża, nie dając znać po sobie co się w sercu działo.
Pan Baltazar, który dopytał się już był, iż pani o wszystkiém powiedziano, patrzał na nią ciągle nic nie rozumiejąc, i powtarzał w duchu:
— Ależ gra komedyę baba! Ależ gra! A takie to na pozór trusiątko... Każda z nich jak tylko do fałszu, nada się, gdyby do płodzenia go była stworzona! Oj kobiety! miał słuszność ów Jezuita, gdy mówił: Fe! mina!
I kiwał głową mrucząc pod nosem: „Dobrze to, dobrze, że się człek nie ożenił!“
Oboje Krzysztofowstwo próżną w istocie grali z sobą komedyę: on hamując niepokój, który go dręczył, a szukając powodu do wyrwania się z domu, nie spowiadając się żonie dla czego; ona tłumiąc w sobie chęć stanowczego rozmówienia się, aby nawrócić na swe przekonanie pana i męża... Jako jedyny środek przekonania go, iż w tém jest wola boża, uważała Anna swe przeczucia kilkoletnie, przygody z jéj synem w Białéj, swe pragnienie właśnie tego co się stało; myślała, iż gdy mu opowie szczerze co jasnowidzeniem wyśniła zawczasu, Krzysztof uzna w tém wyższą wolę i przeznaczenie Opatrzności.
Ale do szczeréj rozmowy o tém przyjść nie mogło. P. Krzysztof chodził zadumany, opamiętywał się chwilami, uśmiechał półgębkiem; oboje z ukosa na siebie poglądając nieznacznie, milczeli.
Baltazar to w okna, to na panią bratową poglądał. Annie, policzki paliły się niezwykłym rumieńcem i oczy dziwnie błyszczały: miała gorączkę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.