Dola i niedola/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Wólce Brzozowéj cicho było i spokojnie, nic nie zwiastowało strasznego ciosu, który miał w serce poczciwéj pary uderzyć. Dnia tego pan Krzysztof siał w polu i cały ranek spędził przy siewcach, przypatrując się dobrze wyrobionéj roli i wróżbom pomyślnym przyszłości. Anna krzątała około lnu, który był pięknie zarodził i z którego sobie obiecywała wiele. Nad dworem świeciło słońce pogodne, niebo lazurowe, a z komina jego słupem szarym unosił się dym po nad wierzchołki drzew.
Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy pan Krzysztof, który drugi raz poszedł zobaczyć, jak tam mu ludzie zabronowali, o kiju powoli wracał do domu. W ganku czekała na niego Anna na jednéj ławce, a na drugiéj świeżo przybyły, w długich butach juchtowych, torbie borsuczéj pan Baltazar, który przyniósł na niedzielę szaraka upolowanego na ściernisku.
Pana Krzysztofa już widać było pomiędzy wioseczką a dworem i poznała go żona po białéj czapce, jak się z wolna modląc posuwał ku domowi... Wtém w wioszczynie tak blizko położonéj, że każdy z niéj odgłos dochodził, w tejże chwili dało się słyszeć nie zwykłe psów szczekanie, ujadanie, i pośród uroczystéj ciszy wieczoru turkot wózka.
Pan Krzysztof, który wiedział dobrze, iż na żaden wóz wieśniaczy psy nie ujadały nigdy, i że o téj porze nikt obcy nie mógł tu zabłądzić, chyba ktoś umyślnie jechał do dworu, — zatrzymał się, stanął i przyczekiwał.
— Pewnie któryś z królików moich — rzekł w duchu; przyłożył rękę do czoła i postrzegł wózek mały, a w nim poznał też zaraz Plewkę z Białéj, bo i konie jego znajome były w sąsiedztwie z maści, gdyż jeden był bułany, drugi siwy.
Serce mu uderzyło niepokojem, gdy po chwili i Zamszyca kapuzę rozeznał, a wózek przystanął i powoli pedagog zlazł z niego.
— W imię Ojca i Syna — rzekł w duchu — ani chybi: złego coś... Zamszycby darmo nie przyjechał.... Niechże się dzieje wola Twoja, o Panie! ale mnie nie karz zbyt srodze... Dziecko chore... przypadek jakiś...
Z miny zafrasowanéj starego, który wahając się przystępował do pana Krzysztofa, jeszcze mocniéj przekonał się stolnikowicz, że go jakaś próba czekała. Zebrał siły:
— No, mów — odezwał się nie witając — co się stało? Nie przybieraj się... czuję już coś złego... nie dawaj mi goryczy po odrobinie: rzuć mi ją całą jak Bóg zesłał.
Zamszyc stanął milczący i powoli zaczął z za kapoty dobywać list Adama. Pan Krzysztof nic nie rozumiejąc, pochwycił papier, wlepił weń oczy, i drżący począł czytać powoli. Przebiegł list raz, drugi i trzeci, i nie odgadł jeszcze co się stało.
— Ale cóż się stało z Adasiem!
— Panie, jak Bóg żywy, jam nic nie winien! Pilnowałem go jak źrenicy w oku, ale to gwałt i napaść, raptus, spisek; chwycili go w biały dzień mimo mego oporu: porwali, uwieźli...
— Któż? co? jak?
— A ci kasztelaństwo O...
Stary wpatrzył się w list, schował go do kieszeni, namarszczył brwi i rzekł surowo do Zamszyca:
— Jeżeli mi o tém słowo piśniesz przed matką, to cię na miazgę utłukę! Milczeć mi... na osobności pomówimy o tém. We dworze powiesz Wpan, że jadąc do Łomaz, wstąpiłeś do nas z ukłonem od syna; ani słowa więcéj. Powiesz, że Adaś zdrów, że się dobrze uczy: rozumiesz?
— Rozumiem, panie, rozumiem.
— I minę zrób mi wesołą!
— Postaram się, panie... radbym...
— Przecież mi kobiety zabić nie chcesz? — zawołał pan Krzysztof. Na wyraz jego oblicza Zamszyc struchlał: było straszne, groźne i wielką odbitą od niego boleścią. Stali właśnie przed wiejskim omszonym krzyżem. Stolnikowicz zdjął czapkę białą, przykląkł na jedno kolano. Uderzył się w piersi, wzniósł oczy do nieba i z głębi serca jęknął boleśnie:
— Panie, niechże Ci moje cierpienie miłą będzie ofiarą Abrahamową; użycz mi siły do zniesienia boleści. A wola Twoja niech się stanie, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen.
Podniósł się nieco uspokojony.
— Niechże waścina furka idzie za nami, a my nim dojdziemy do dworu, opowiesz mi Wpan szczegółowo i bez przesady jak się to stało. A nie kłam, bo nie przebaczę sercu ojcowskiemu zadanego ciosu; chcę wiedzieć prawdę — samą tylko prawdę.
Zamszyc z drobnostkowością człowieka, który nie umie rozeznać szczegółów ważniejszych od nieznaczących, rozpoczął historyę całą. Pan Krzysztof słowem jéj nie przerwał. Byli u fórtki dziedzińca, gdy się opowiadanie skończyło, a naprzeciw nich wyszła Anna i Baltazar, ciekawi jakiego to gościa stary z sobą prowadzi.
— Terazże milcz mi lub kłam, zawołał p. Krzysztof. Jeśli się czegokolwiek domyśli, biada tobie... Zabiłeś mię, nie zabijajże mi kobiety... Ja to jeszcze przeniosę... onaby mi umarła... milczeć.
— A to kochany nasz Zamszyc! — zawołała wesoło, ale razem niespokojnie Anna, poznając go — to wiadomość od Adasia?
— Jechał do Łomaz ze swojemi interesami — przerwał żywo Krzysztof — wstąpił do nas, aby nam dać wiadomość o dziecku. Adaś nie pisał, ale zdrów i uczy się dobrze...
Jak się masz Baltazarze? dodał postrzegłszy dopiero stryjecznego, — jak się masz?
— Mam się jak stary grzyb zawiędły; ot widzę, żem choć raz w dobrą godzinę przyjechał, bo mi się najczęściéj zdarza, i mam to do siebie, że zawsze prawie biedę jaką przywiozę... Choć ten raz zmieniła się natura.
Pan Krzysztof miał siły tyle, że się uśmiechnął.
— A jakże tam nasz Adaś? mów panie Zamszyc, zawołała Anna.
Zamszyc jąkał się, ale kłamał, bo go wzrok przeszywający ojca podbudzał; stary Krzysztof pomagał mu też jak mógł.
Wieczór przeszedł trybem bardzo zwyczajnym, a choć gospodarz i goście silili się na dobre humory, Anna dostrzegła na twarzy męża wyryty wyraz głębokiego, niepohamowanego smutku, i przypisała go rozbudzonemu wspomnieniu syna, o którego zawsze zbytecznie troszczył się pan Krzysztof. Pomimo największego wysiłku, nie mógł on zadać gwałtu rysom twarzy i wydać się bardzo ożywionym. Chciał to zrobić, aby usunąć podejrzenia; ale do fałszu brał się koślawo i niezgrabnie, widać w nim było przymus wielki. Nikt też nadeń mniéj do kłamania nie był zdatny.
Za to Baltazar, jak człowiek, któremu polowanie dobrze poszło, a wódka i wieczerza po niém smakowały, był wesół jak nigdy; opowiadał dykteryjki, zarywał aż niekiedy na piosenki, chcąc koniecznie rozruszać pana brata, ale mu się to nie udawało.
Zamszyc z wielkim zawsze będący respektem dla państwa Krzysztofowstwa, przerażony wypadkiem, zagrożony, aby się nie wygadał, zrywał się też do dobrego humoru jak dropie do latania, zmuszony zaraz milknąć, bo mu wątku nie stawało. Jedzenie, choć głodnemu, do gardła nie szło; na karb tylko wielkiego szacunku można było ten dziwny stan jego ducha zaliczyć. Siedział w końcu stołu i miał postać człowieka wziętego na tortury. Groźne spojrzenie gospodarza, starające się go utrzymać pogodnym, jeszcze gorzéj nieboraka mieszało. Brał łyżkę zamiast widelca, krajać chciał mięso chlebem, łapał się, mieszał, tak, że gdy od stołu wstawano, gospodyni szepnęła mężowi:
— Coś mi ten Zamszyc dziwnie pomieszany. Weźno go ty na spytki: może się co Adasiowi stało? Wygląda tak, jakby coś w sobie dusił...
— Ale co ci się śni! — odparł mąż — jużem ja go dobrze wymacerował nimeśmy tu pieszo doszli. Adasiowi nic. Zamszyc sam ma swoje kłopoty domowe.... Ktoś mu tam zawinił i w porę nie wypłacił... Boję się, żeby dziecko na tém nie cierpiało, bo coś bardzo piszczy na niedostatek.
— Możeby mu czém pomódz z domu? — rzekła frasobliwie gospodyni.
— E, poczekaj-no z tém; przyjdzie na to pora: nie trzeba się śpieszyć.
Po wieczerzy, odprawiwszy żonę do alkierza, pan Krzysztof skinął na Zamszyca i Baltazara, aby z nim wyszli; a że noc była ciepła i miesięczna, poszli niby odetchnąć ku wiosce i krzyżowi. Była to zwykła w Wólce Brzozowéj przechadzka, bo w inną stronę niż tu i do lasku po za dworem, nie było nawet ścieżki.
Choć mu już Zamszyc wprzód całą rozpowiedział sprawę, choć i list Adasia coś też mówił, Krzysztof potrzebował szerzéj o tém pomówić i zlać z serca ten ukrop, który je parzył. Baltazar nie był mężem do rady, ale zawsze jako stryjeczny brat i dusza poczciwa, zbytecznym przy rozmowie być nie mógł.
Gdy dobry kawał ode dworu odeszli, a pan Krzysztof obejrzał się, że ich nikt z dworskich podsłuchywać nie może, ujął silnie za rękę brata myśliwca i dopiero mówić począł, tchnąwszy piersią wprzód, jakby z niéj chciał wielkie brzemię zrzucić.
— Czy wiecie panie bracie, co mi ten człowiek przywiózł? rzekł powoli — i dla czegom u wieczerzy sposobiąc się do wesela, jak czajka z za morza czoła rozchmurzyć nie mógł? O! większego ciosu w życiu mém nie było, chyba gdym nieboszczyka rodzica mego do grobu składał.
— Boże wielki! cóż się stało? chyba co Adasiowi przytrafiło się? Postrzegłem to dobrze u wieczerzy mimo waszych wysiłków, że coś było za pasem.
— Rzecz nie do wiary: jeszcze mi się zdaje, że to sen — zawołał pan Krzysztof. — Wystaw sobie, Adaś bez pozwolenia rodzicielskiego... z kasztelaństwem O...mi do Warszawy odjechał. Dobry i on, i ci, co go tak sobie wzięli! Jak to! dziecko rodzicom! to gwałt, to przemoc, to wzgarda wszelkiego prawa. Że bogaci i bezdzietni, myślą, iż mi łaskę czynią, dziecko biorąc i sposobiąc, aby progi pańskie i kąty wycierało, a czoło też wytarło! Wielcy mi dobrodzieje! a toć chleb mój razowy pod własnym dachem, na swoim zagonie, stokroć zdrowszy od pańskich marcepanów... Widziane to rzeczy! Chcą mi z syna paniątko uczynić... Toć nie łaska, ale ostatnia zguba!
I unosił się tak pan Krzysztof, a Baltazar wąsa pokręcał dziwując się.
— Ale jakże się to stało? spytał.
— Jak to było? — odparł szybko Zamszyc, który ciągle czuł potrzebę uniewinniania się: — jak? toć człek siako tako patrzy, mogę powiedzieć, jak oka w głowie powierzonych dzieci; ale na pospolite niebezpieczeństwa są środki w ludzkiéj mocy, a na te ekstraordynaryjne wypadki, których nikt nie przewidzi, człowiek nic wymyślić nie może: spada to jak piorun. Któżby to mógł był przeczuć nawet, że mi dziecko skradną w biały boży dzień, jak Boga kocham, siako tako! — zawołał Zamszyc bijąc się w piersi. — Już jeślim winien, tom szelma.
— Gadacie, gadacie, a ja do téj chwili nic nie rozumiem! — przerwał niecierpliwie Baltazar, który pomimo doznanego wrażenia nie zapomniał korzystać ze świeżego powietrza i krótką swą poleską fajeczkę bakunem nakładał, a wziąwszy ją w zęby, począł ognia krzesać.
— List od tego smarkacza — zawołał mnąc papier w kieszeni pan Krzysztof — sam nie wiedział co pisał; jak w gorączce, donosi nam, żegnając mnie i matkę, że jedzie z kasztelaństwem do Warszawy, że oni się chcą podjąć jego wychowania! Rozumiesz panie bracie... kwita z ojca i matki! Że mnie starego bez bolu i żalu odjechał tak i rzucił, a! Bóg miłościw, temu się jeszcze nie tak dziwię — dodał Krzysztof; — między ojcem a synem mniéj jest węzłów serdecznych. Ależ tę biedną, tę matkę, która go tak kochała, że kamieńby się przecię jéj miłości ulitował, dla ludzi, których raz pierwszy w życiu zobaczył, porzucić? to niepojęte!
Milczeli chwilę, pan Krzysztof westchnął.
— W rany Chrystusowe potrzeba to złożyć na ofiarę, dodał. Toć nic jeszcze, to nic: pojadę ja sam po niego, odbiorę dziecko... ale dosyć dni kilkunastu, by trucizna miękkości zakradła się w serce, by się popsuł na całe życie... Gdy ten oddech zatruty sybarytyzmu wionie na człowieka, to jak zaraza morowa: z niéj się nie wychodzi bez uszczerbku na zdrowiu... I cóż ja mieć mam za nadzieję w dziecku, które już nie ma serca w latach, w których się go miewa za wiele?... A to moje jedyne!
Załamał ręce. Schwycił go pan Baltazar za prawicę.
— Czekaj bracie, nie rozpaczaj; czyż dziecinna płochość, któréj chłopiec już może żałuje, tak cię ma srodze obchodzić, lub tak wiele znaczyć nierozwaga?
— Znaczy wiele, rzekł surowo Krzysztof; znaczy wiele... Kto w tym wieku nie ma serca, już mu ono nie wyrośnie: nie! Nie mam syna, ale dla matki odebrać go potrzeba, aby biedna kobieta we łzach się nie roztopiła... Jam już na wieki sierota.
— Niechże pan stolnikowicz, siako tako, nie desperuje, zawołał Zamszyc. Chłopię to jeszcze małe odmienić się może... nazbyt miękkie to...
— A zkądże téj miękkości nabrał? zkąd to kwiatkiem wyrosło, gdy ja kłosa pełnego z niego się spodziewałem? przerwał ojciec. Bóg pokarał; nie cieszcie mnie: o mnie starego tu nie chodzi. Nie będzie komu wylać się umierając, zostawić myśli i woli ostatniéj; ale Bogu niech będzie chwała i fiat voluntas Tua... Mnie już dziś o tę moją drogą Annę tylko idzie... Gdy się dowie — a! nie mogę pomyśleć... Kobieta biedna może życiem przypłacić; a jéj życie to i moje razem... Zostanie sierotą i zginie zostawiony sobie.
— E! słuchaj-no panie bracie — rzekł Baltazar — z czarnemi myślami precz, jak mówi piosenka: one rozum zamącą. Chłopca odebrać, a dać go w rygor ścisły, to się jeszcze jak skóra wyprawi, choćby na surowiec, ale go dobrze kręcić... A nam też ludzi potrzeba z surowcu, bo nasz świat nadto się safianowy coś robi: nie będzie z czego wkrótce uszyć pasa, gdy przyjdzie chwila ciągnąć. Co prawda, to prawda!
Zamszyc głową, usty i rękami potwierdzał co kto mówił, byle nań nie krzyczano; pokorny był i zbiedzony nad wyraz.
— Tu nie ma co długo rozmyślać... rzekł pan Krzysztof: ja z tobą jutro pojadę do braci... Choć to moja sprawa, ale i rodziny razem; potrzeba coś obmyślić.., i do Warszawy co tchu. Ale jaki ja znajdę powód wyjazdu, aby mnie żona nie podejrzewała? a jak tu znowu obwarować, aby pod moją niebytność ktoś jéj nie szepnął o synu. Cała okolica lub już wie, lub wkrótce o naszym wstydzie i utrapieniu wiedzieć będzie.
— E! to fracha! — rzekł Baltazar — brat pojedziesz niby dla jakiéj sprawy sądowéj, a ja tu siędę w Wólce dla pilności około gospodarstwa, i troskliwie strzedz będę Anny, twojego dobra i spokoju: zawierzyć mi możesz.
Krzysztof się zadumał. Zamszyc cicho szeptał:
— A czemużby nie? bardzo dobrzeby tak było.
— Ale po co ja, którym od niepamiętnych czasów w stolicy nie był, do niéj pojadę? jak też przystroić tę podróż, aby się powodu jéj moje biedactwo nie domyśliło? jak? jak?
— A toć proces, sprawa familijna... co chcecie... choćby sukcessya...
— Na ubogich nic nie spada, rzekł pan Krzysztof, machając ręką; to do wiary niepodobne wcale.
— O powód się nie frasuj: jutro pojedziemy do braci, tam przecię coś obmyślimy. Nie może być, by się nie znalazło! Bogu się oddaj i bądź dobréj myśli. Adasia im z gardła wydrzemy, tym dzieciokradcom.., Albo — ciszéj rzekł poczciwy Baltazar, puszczając wielki kłąb dymu — gdybyś ty mnie chciał tę sprawę powierzyć, jabym sobie poradził; odebrałbym pewnie zgubę, ale odebrawszy, takichbym mu na pamiątkę trzydzieści odlewanych...
Pan Krzysztof potrząsnął głową.
— No! jeśli boicie się mnie — rzekł Baltazar — com już tylko na lisy i borsuki się przydał, weźcie Kaspra lub Melchiora, każdy z nich się poselstwa podejmie i wyręczy pana brata.
Krzysztof, któremu po cichu łzy z oczu płynęły, milczał. Wtém nagle pochwycił się oburącz za głowę. Przyszło mu na myśl, że mieszczanin, który wiózł Zamszyca, pewnie o historyi wiedzieć musiał; mógł ją w czeladniéj izbie rozpowiedzieć, zkąd łatwo jéj było dojść do żony. Błyskawicą przeszło mu to przez głowę, i szybko zawrócił do dworu.
— Nie bez tego, żeby woźnica nie rozgadał się z waszecią w drodze: wydadzą mi wszystko i kobietę zabiją.
Zamszyc pobladł i zdrętwiał; na myśl mu to nie przyszło, a w istocie z Plewką dużo się nagadali.
Więc jak powoli szli, tak żywo zaczęli powracać nazad do dworu, i wprost wbiegli na folwark, gdzie właśnie czeladź zasiadła była wieczerzać u stołu, a mieszczanin bialski wchodził, pochwaliwszy Chrystusa, pokarm z nią podzielić. Pan Baltazar w porę nadbiegł, aby go uchwycić za poły i wyciągnąć za drzwi z takim impetem, że Plewka nie wiedząc o co idzie, zbladły ze strachu, myślał z razu, że go śmierć czeka, że konie, które były popętane puścił na paszę, w szkodę gdzie wlazły... lub że się coś stało niepojętego a groźnego. Złożywszy ręce, stał przerażony czekając wyroku. Ocknął się dopiero, gdy mu p. Baltazar, odwiodłszy go na stronę, szepnął:
— Mosanie, tu sprawa gardłowa. Chcesz-li cały być, milcz przed sługami o przypadku, który ci Zamszyc opowiadał: rozumiecie? Nie gadaliście o tém z nikim?
— Chodziłem koło konisków, to się tam coś z parobczakiem gwarzyło, ale on tego pewnie nie zrozumiał...
— No! milczcież...
— To się potrafi, choćby też milczeć, rzekł spokojnie mieszczanin; jak się rzecze słowo, to się dotrzyma.
Baltazar choć niebogaty, ostatnią pono złotówkę chciał dać na piwo woźnicy, aby go ująć; ale Plewka nie przyjął, pokiwał głową i zaręczył, że za pierwszy impet, z jakim został za drzwi wytrącony, urazy wcale nie ma.
— Bo to widzicie — dorzucił Baltazar, ściskając go za rękę — i wy też pewnie dzieci macie, i wy ich matkę kochacie... a to jedynak u rodziców... dla tegom się do was wziął tak gwałtownie.
— Ja się o to wcale nie gniewam — odparł mieszczanin, — choć mi też, prawdę rzekłszy, w karku trzasło, gdyś mnie jegomość z izby wyciągał.
Tak się tedy ujęło postrachu jednego. Zamszycowi posłano w izdebce przy oficynie, i przykazano wynosić się jak dzień, aby go matka nie badała. Baltazar obowiązał się stróżować nad przybyszami, a do takich spraw, gdzie czujności potrzeba, stary wojak był jedyny.
Pan Krzysztof, wedle swojego obyczaju, poszedł się modlić przed obrazem Chrystusa: pilno mu było do tego wizerunku, na którego oblicze w złém i dobrém nawykł był patrzeć, szukając w niém pociechy... Nie mógł się wszakże i tu pośpieszyć, aby go i ten pośpiech nie zdradził: żona czekała nań w progu, chcąc szerzéj o syna rozpytać. Pocałował ją w czoło i kilku łagodnemi słowy odprawił, oznajmując zarazem, że Baltazar przybył (była to rzecz umówiona) prosić go nazajutrz na radę familijną do brata Melchiora.
— A toć jutro dosiewki pszenicy! odezwała się Anna.
— No, to już tam karbowego i Jermaszkę postawimy, rzekł pan Krzysztof. U nas pszenica nie to co gdzieindziéj: korzec wczoraj, korzec dzisiaj, niewielkiéj wagi rzecz, aby na placek i bułkę było kupować nie potrzebowano... A tam sprawa jakaś ważna Melchiorowa z sąsiadem i braci z sobą, potrzeba im usłużyć...
Anna nic nie odpowiedziała, ale gdy mąż z domu miał jechać, zawsze jéj było tęskno i odeszła smutna.
Dopiero obejrzawszy się, że już jéj nie ma, z rozkrzyżowanemi rękami padł na kolana przed Chrystusem p. Krzysztof.
Błoga to była wiara, co ojców naszych swą piersią wiecznie pełną żywiła, pomiędzy nimi a niebem stanowiąc węzeł nierozerwany. Z nią człowiek nigdy się nie czuł samotnym, nigdy sierotą nie pozostał na świecie, zawsze nad nim była ręka boża, był opiekunem Chrystus Zbawiciel, była orędowniczką Marya... Panu Krzysztofowi łzy nagle polały się z oczu jak z chmury deszcz nawalny, gdy pokląkłszy, wymówił pierwsze słowa modlitwy.
— Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste zmiłuj się nad nami!
I wpatrzył się w obraz i skamieniał. Chrystus z niego zdawał się nań patrzeć, przypominając mu, że i on cierpiał, że i on bolał, że tylko wielkie cierpienie jest jedyną rzeczywistością życia naszego, a wszystko reszta snem duszącym i zmorą, która przemija z porankiem.
— Stań się wola Twoja! — dokończył stary powstając — uczynię com powinien, ale za cóż mnie czynisz sierotą! Z tego syna już się nie doczekam pociechy... Cożem zawinił? za co mnie karzesz Boże mój? zkąd na tę jasną główkę dziecięcą spadło to pragnienie innego życia, gdy w tém mógł być tak szczęśliwy?
I zamilkł zamyślony, mrucząc po cichu:
— Stań się wola Twoja!
Jejmość czekała nań w progu, ale nie postrzegła łez świeżo wylanych, aż pod wieczornym pocałunkiem.
Była z razu niepewna, sądziła, że rosa wieczorna zwilżyła mu twarz; wszakże niepokój nią owładnął i zawołała z rozrzewnieniem:
— O! panie mój! czyś ty nie płakał?
P. Krzysztof kłamać nie umiał.
— A! płakałem — rzekł — ale to tak, z pełności serca mi przyszło, jak to się trafia, gdy z tego żywota wejrzy człowiek i westchnie do lepszego! Cóż dziwnego, że mi łzy popłynęły przy modlitwie przed Chrystusem ukrzyżowanym?
Żona popatrzała nań: dobył z głębi jakiś uśmiech kłamany; kochał ją do tyla, że potrafił się uspokoić, aby jéj przed czasem nie przyczyniać zmartwienia... Anna wejrzawszy nań, odeszła całkiem prawie uspokojona.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.