Dola i niedola/Część I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Adaś jak piorun wpadł na stancyę właśnie w chwili, gdy stary Zamszyc z usty otwartemi, z okularami zarzuconemi na czoło, stojąc w pośrodku izby, słuchał razem sześciu opowiadających mu chłopaków o wycieczce O... do gospody z jakąś wielką i piękną panią i strasznie poważnym magnatem.
— Otóż i dezerter! — zawołał pedagog surowo — gdzieżeś to asan był?
— Ja! byłem u moich krewnych państwa kasztelaństwa O...
— Bez pozwolenia! siako tako! (było to przysłowie, którego Zamszyc tak niepowściągliwie używał, że go przezwano tém imieniem).
— Tak jest, i bez niczyjego pozwolenia jadę z nimi zaraz do Warszawy, bo mnie z sobą biorą: tylko kilka słów do rodziców napiszę.
— Jak to! co to! nie pytając pana stolnikowicza — przerwał zdumiony tém zuchwalstwem Zamszyc — co to... siako tako... aspan sobie myślisz... co to to tam być?
— Ot tak jak mówię: zabieram manatki i kłaniam się Waćpanu, szczęśliwy, że stęchłéj jego kaszy ze świecą łojową jeść już nie będę.
Zamszyc struchlał, wyrzut ostatni jak sztyletem przebił mu piersi. Młodzieniec śmiał mówić o tém, co było największą tajemnicą domu: było to świętokradztwo! Okalająca ich młodzież zawsze gotowa stanąć w oppozycyi przeciw pedagogowi, uszczęśliwiona wypowiedzianą prawdą o kaszy i świecy, poczęła się uśmiechać, biorąc stronę Adama, który jak burza chwytał swe rzeczy, rozrzucał, pakował.
— Co to to ma być? — powtórzył Zamszyc bełkocąc i tupiąc nogą — jawny bunt przeciw prawnéj władzy, siako tako! na to ja nie pozwolę!
— Idźże Wpan do pana kasztelana i spytaj go, odparł zimno Adaś; ja z Wpanem rozprawiać nie mam czasu, bo na mnie i tak czekają, a jeszcze do rodziców napisać muszę.
I maleńki swój tłomoczek spiąwszy wprędce, chłopiec pochwycił arkusz papieru, siadając bez namysłu do pisania. Nic go to nie mieszało, że młodzież ciekawa otaczała stolik i zaglądała mu w list, który gorączkowo kreślił.
Pedagog skamieniały stał z założonemi rękami blady; zdawało mu się, że marzy, a usta drżące powtarzały:
— Stęchła kasza ze świecą łojową! Świętokradztwo! siako tako! bunt! wyraźny bunt! Ale to tak być nie może — dodał — ale ba! ja asana tak nie puszczę na cztery wiatry, kiedy mi zostałeś siako tako przez rodziców oddany i mojej opiece powierzony... Ze świecą łojową! Zobaczymy! Stęchłą kaszę!
— Zobaczymy! — rzekł nie odrywając się od pisania Adaś.
— Ja za Wpanem pójdę...
— A no! proszę, i owszem.
— A nie, to do księdza rektora dam znać.
— Daj znać, i owszem...
— Przecięż za pół roku siako tako odebrałem ordynaryę i zapłatę.
— To ją sobie zatrzymasz...
Adaś naprędce dokończywszy listu, bez zastanowienia rzucił go na stół, skłonił się towarzyszom broni i stołu, uśmiechnął zwycięzko, i jak motyl wylatujący z wiążącéj go gąsiennicznéj powłoki, wyskoczył niosąc swój tłomoczek na ulicę. Zamszyc nie zrzucając okularów z czoła, ledwie porwawszy dla przyzwoitości czapkę, pobiegł za zbiegiem w tropy. Ale że cała ta scena już nieco opóźniła Adasia, ekwipaże kasztelaństwa stały przed gospodą i zdawały się tylko oczekiwać na przybywającego. Czerwony kasztelan siedział już w swym koczu z Tyrakowskim, a z landary wyglądała piękna główka hrabiny, szukająca niespokojnemi oczyma; biała ręka dawała mu znaki, by co najprędzéj przybywał, bo kasztelan, któremu przerwano pasyans, mocno się na zwłokę niecierpliwił. Adaś oddał tłomoczek kozakowi, który naprzeciw niemu podbiegł, a sam, zręcznie i chyżo jak uciekający od pogoni złoczyńca, rzucił się na wskazane mu miejsce. Zamszyc, który śpieszył upomnieć się o zbiega, ledwie nadążył do drzwiczek, gdy się te już zamknęły; zdjął czapkę mając rozpocząć mowę: gdy wtém konie ruszyły, a dawny wychowaniec szyderskim go tylko pożegnał ukłonem.
Nie dając się tak łatwo zbyć, pedagog podbiegł lekkim kłusem do kasztelana ze zdjętą kapuzą, a czerwony pan ze zdjętéj pokornie czapki wnosząc, że prosi o jałmużnę, rzucił mu naprędce złotówkę... W téj chwili cała kalwakata, z ogromnym łoskotem, klaskaniem z biczów, krzykiem pocztylionów, śmiechem czeladzi a admiracyą otaczającego ludu, wyruszyła tryumfalnie przebiegając ulice małego miasteczka, które bez łzy, bez westchnienia, suchém okiem, rozpaloném nadziejami, pożegnał uśmiechając się Adaś.
Pocztylioni dla popisu raźnie puścili konie z miejsca, i tuman kurzu tylko świadczył o znikłém zjawisku.
— Ciekawa rzecz! co ja teraz ze stolnikowiczem pocznę! zawołał Zamszyc skłopotany. — Ten chłopiec zawsze mnie niepokoił... i wyśniła mi się bieda. A niechże go... razem z tymi co go porwali... siako tako, sto tysięcy dyabłów!... Śmiał mi powiedzieć... ze świecą łojową? Znaleźliż kiedy knota? znaleźli knota? Powiedzcie mi! Nigdy! nigdy! to nikczemnik...
Mrucząc tak i pięścią odgrażając się niewiadomo komu, powracał teraz do swojego domku zafrasowany staruszek, mając jeszcze do przebycia szyderskie z siebie urąganie uczniów, przyklaskujących ucieczce Adama.
Im więcéj o tém myślał, tém go cała ta historya dziwniéj mieszała. Wypadek był tak niezwyczajny, tak osobliwszy, że i ratunku nań potrzeba było szukać w środkach niezwykłych. Zamszyc dotąd żył zamknięty w ciasném kółku bardzo pospolitych zdarzeń, nie wychodzących nigdy z pewnych umiarkowanych proporcyj. Stłuczenie szyby, zbicie garnuszka, już go dosyć martwiło, gdy ich na kim poszukiwać nie miał; cóż dopiero ucieczka studenta w biały dzień, nieprawdopodobna, gorsząca! Tarł czoło, sądząc, że mu się to przyśniło, i nie doszedłszy do domu, ciągle z odkrytą głową, bo nie miał dosyć przytomności, by włożyć czapkę, zawrócił się do rektora akademii.
Rektorem naówczas był Jmks. Hermolaus Kessler, Szlązak, człek głęboko uczony, surowy i poważny, który szkołę i wszystko co do niéj należało w wielkim trzymał rygorze. Sławny był z tego, że nietylko szacunek powszechny, ale i postrach w około siebie rozsiewał; obawiali się go wszyscy, a powagę dostojności swéj piastował, jak gdyby akademii saméj, nie zaś skromnej jéj córy był naczelnikiem. Zamszyc widywał go w dni uroczyste z dala, rzadko, i truchlał na myśl, że mu się do niego zbliżyć przyjdzie, tak ta postać wyniosła doktora świętéj teologii i obojga praw, z za okularów złocistych spoglądająca na poziomy świat z pogardą, wydawała mu się straszną.
Przystęp też do księdza Kesslera dla ludzi pospolitych nie był łatwy. Mały, kulawy pedel i kalafaktor zarazem strzegł dniem i nocą drzwi, których progu nikt ze śmiertelnych nieupoważniony przejść nie mógł.
Pedel ów, przezwany z powodu ułomności swéj przez studentów kuternogą, dawał się ująć parą groszy, gdy szło o audyencyę; ale wziąwszy je i wyjednawszy posłuchanie, pod nosem professorów nawet klął i łajał, czując się w obowiązku naśladowania pryncypała i nieubłaganéj jego surowości.
Zamszyc tak był przejęty nadzwyczajnym wypadkiem, że wpadł nierozważnie na górę i uderzył się aż o kuternogę, śpiesząc zadyszany do Illustrissima... Wtém mu stróż gniewny drogę zaparł.
— Oho! zawołał — a dokądże to tak?
— Do księdza rektora.
— A tak! do księdza rektora! jak do karczmy! Co to Wpan nie wiesz porządku? Illustrissimus pracuje.
— Ale nadzwyczajny wypadek.
— No! to co?
— Naści trzy grosze na tabakę! siako tako! — zawołał zdesperowany Zamszyc, oddając nierozważnie złotówkę kasztelana, która mu w czapkę wpadła. Na miłość bożą, puszczaj mnie.
— Tak!... ale nie! popytam się; stój Wpan... nie można: tu na wszystko jest forma... trzysta dyabłów! — krzyknął kuternoga — ja zaraz powrócę...
— Dam jeszcze drugie tyle, a prędzéj, człowiecze.
— O! to coś jest! — szepnął sobie pedel — pośpieszając do drzwi, które za sobą zamknął.
Po chwili gorączkowego oczekiwania, otwarły się one i wpuszczono drżącego pedagoga, który miął czapkę w ręku z niecierpliwości. Na progu drugiéj izby spotkał stojącego ks. rektora z rękami w tył założonemi, z głową do góry podniesioną, z żołądkiem mocno na przód wydanym.
Z tyłu, jakby dla dopełnienia skulpturalnéj postaci, wlokła się wspaniale po ziemi długo i swobodnie, z pewném zaniedbaniem majestatyczném puszczona chustka od nosa. Rektor spojrzał na poziomą istotę, i chrząknął tylko, jakby oznajmiając, że słucha.
— Jaśnie wielmożny... illustrissime, księże rektorze dobrodzieju — wyjąkał śpiesząc się i bełkotając Zamszyc — stała się okropność!
Głosu mu zabrakło, vox faucibus haesit, ale rektor nie stracił swéj zimnéj, urzędowéj, obojętnéj fizyognomii.
— No, cóż tam się takiego stało? — zapytał.
— Syn pana stolnikowicza O... z Wólki Brzozowéj, Adam, w biały dzień uszedł z miasta, zabrany gwałtem, raptus, confiscatus, przez niewiadomych jakichś państwa, z ogromnym dworem i taborem przejeżdżających.
— Co? co? a jakżeś Wpan na to mógł pozwolić?
— Ale ja biegłem, goniłem, krzyczałem, protestowałem.
— Dla czegoż nie została wezwana ku obronie prawa władza szkolna?
— Bo to się stało siako tako, jakby w okamgnieniu; młodzież wychodziła ze mszy świętéj stolnikowicza syn spotkał się z tém państwem u fórty, i zagrabiono go jure caduco. Ja w pogoń za nim poszedłszy, ledwiem nadążył, gdy go kozacy (amplifikacya) pochwyciwszy do powozu wtrącili, i w cwał zaraz uciekać poczęto...
— Jak to! porwano gwałtem?
— Nie! illustrissime, chłopiec przewrotny, nakarmił mnie obelgami i zostawił list do rodziców.
Rektor stał dziwnie potrząsając głową, wlepił oczy w drżącego pedagoga, i wyciągnąwszy poważnie rękę ku niemu, rękę, od któréj wlokła się owa chustka ogromna, rzekł głosem Jupitera ferującego wyrok na śmiertelnika:
— Idź mi Wpan z oczu... precz!
Zamszyc, który przyszedł po radę, nie śmiał już ani źrenic podnieść, ani ust otworzyć; posunął się natychmiast ku progowi, słysząc za sobą grzmiący, mściwy głos ks. rektora:
— Wołać mi tu natychmiast ks. prefekta!
Usłyszawszy rozkaz, pedel jak piłka stoczył się natychmiast po schodach, korzystając ze swéj kulawizny ku misternemu przeskakiwaniu stopni, a biegł tak chyżo, iż o mało samego ks. prefekta idącego naprzeciw nie obalił. Nim sromotnie wygnany Zamszyc zszedł na dół, już ks. prefekt śpieszył do rektora.
Ks. prefekt był małą, suchą ruchawą figurką, człeczkiem z żywego srebra; w twarzy miał tysiące najrozmaitszych grymasów; pełno nerwowych ruchów w ramionach, w plecach, w nogach, w rękach. Nawet gdy stał spokojnie, ciągle nim coś targało i miotało. Studenci wcale się go nie obawiali, choć usiłował być groźnym; surowość jego uśmierzało roztargnienie, tak olbrzymie, że często rozgniewawszy się najmocniéj, w największéj passyi zapytywał naiwnie:
— Czegożem to ja się tak rozgniewał? hę? słyszycie?
Impetyk był, ale człek zresztą wcale niezły: groził i łajał straszliwie; nim do wykonania groźb przyszło, miękł i zapominał gniewu.
— Księże prefekcie, ratuj nieszczęśliwego siako tako! całując go w rękę zawołał Zamszyc. A toż to mi ten Adam O...czuk drapnął.
— Ha? co? tak? wiem! a tak! a nie pilnowałeś, a latali, a tego co się zowie! Otoż owoce... jak sobie kto się wyśpi, tak pościele (ks. prefekt często tak z pośpiechu wyrażenia przekręcał); a teraz woza do koza.. tego... zobaczycie. O! surowości potrzeba! przykładu! nie darujemy! Puszczaj mnie Wpan, bo ks. rektor czeka!
— Ojcze! ratuj nieszczęśliwego ojca familii!
— Nigdy! zbrodnia się stała! szkoła za nic! powaga zwierzchności zdeptana et sic porro, co to jest? chcecie pobłażania i wspólnictwa... tego... nigdy! Surowości potrzeba! surowości, wielkiéj i bezlitośnéj surowości... idę do ks. rektora...
— Ale cożem ja winien?
— Co? a któż? Wpan sam i jedynie! Chłopiec powierzony był jego opiece... z przed oczu niknie jak biały dzień w kamforze... to zgroza... Idę do ks. rektora.
Zamszyc ustąpił smutny, a prefekt poleciał machając rękami, nogami, głową, ruszając oczyma, nosem i gębą.
Zszedłszy na dół, podumał trochę stary, z wielkiéj rozpaczy wstąpiła weń jakaś odwaga, i nałożywszy czapkę na głowę, poszedł już nie do domu, ale do znajomego sobie mieszczanina Plewki.
Plewka miał mały dworek na téj saméj ulicy, a znany był z tego, że czasem znajomym konie najmował. Zamszyc nie namyślając się, zgodził go zaraz z wozem do Wólki Brzozowéj, i kazał mu téj chwili po siebie przyjeżdżać. Milcząc potém wrócił do domu, zdał nadzór młodzieży korrepetytorowi, pod najstraszniejszym rygorem wzbraniając pozostałym nosa wytknąć na podwórko, jak gdyby wszyscy pouciekać mieli, i schwyciwszy list Adama do kieszeni, narzuciwszy okrycie, niezwłocznie wyruszył w drogę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.