Dola i niedola/Część I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Adam był w szkołach w Białéj u niejakiego Zamszyca, który od pewnego czasu utrzymywać zaczął studentów. Była to niegdyś professya jak inne, często z miłością i poświęceniem pełniona, częściéj jeszcze wychodząca na prostą spekulacyę, jakby przekarmienie bydła na stajni. Ubodzy ludziska podejmowali się żywić, opierać, trochę dozorować dzieci, i rachowali, aby coś na tém zarobić, a przynajmniéj swoją rodzinę przekarmić i grosik jakiś oszczędzić.
JMP. Zamczyc, u którego postawiono Adama nie był ani lepszy, ani gorszy od innych swych współtowarzyszów. Rodzice dawali za chłopca z korrepetycyami, opraniem i strawą, kilkaset złotych i kilkanaście korcy ordynaryi w naturze, jak to podówczas było we zwyczaju. Szła tam na tę edukacyę i mąka, i krupy, i masło, i ser, i słonina, a że gotówka była rzadka, pieniędzy co najmniéj.
Zamszyc spolaczały Niemiec, który już po niemiecku był zapomniał, bo się w Polsce urodził, wychował i nazwisko swe Samschütz na pół krajowe przerobić usiłował, był już człowiekiem niemłodym; niegdyś dworak, nie nadto uczony, pedagogiem a raczéj spekulantem na chłopcach stał się od niedawna, gdyż wprzódy różnych chlebów próbował, a żadnego jakoś najeść się nie mógł. Ostatnim razem był zawiadowcą ogrodu i pomarańczarni u Sapiehów w Kodniu; ale tu pokłóciwszy się z marszałkiem dworu, który do jego appartamentu chciał się wtrącać, poszedł na niezawisły chleb, młodzież zamiast płonek hodować. Szło mu w istocie nie tyle o to, aby się chłopcy uczyli, ile żeby z nimi jak najmniéj miał biedy, a z nich jak najwięcéj korzyści. Karmił ich wedle kontraktu, ale spekulował na wszystkiém; zresztą na obroty młodzieży, byle władze szkolne o nie się nie upominały, nie zbyt troskliwém patrzał okiem.
Młody Adaś nie był utrzymywany nazbyt ostro; przytém jakoś mimo swojego ubóztwa imponował imieniem i postawą Zamszycowi, który się go trochę lękał, choć się do tego nie przyznawał i nadrabiał miną. Życie chłopca szło dosyć swobodnie, a nauki tyle w nim było tylko, co z musu nauczyciele wcisnęli. Folgowano Adasiowi, widząc, że na uczonego nie wyjdzie, a tyle co szlachcicowi potrzeba, umieć będzie, bo ma pojęcie łatwe, a ochoty niewiele. Zamszyc go unikał, czując, że go chłopak nie lubi, przedrwiwa i drugich na niego podburza... Nie śmiał go zbytnią łagodnością ośmielać, ani surowością draźnić; najczęściéj nahałasowawszy się z daleka, umykał nie czekając ostatka.
Jednego pięknego poranka jesieni — a było to święto jakieś kościelne i lekcye wakowały — Adam wybiegł z towarzyszami bawić się na cmentarz: było to najbliższe miejsce do grania w piłkę i biegania w zawody. Cieniste stare lipy wabiły tu często Adama z kilku młodszymi współuczniami. Lubił tu rozpowiadać towarzyszom o śnionéj przyszłości, o wielkich swych losach. Gawędy te ponętne jak bajki, ubierał w barwy świetne, a chłopcy słuchali ich z otwartemi ustami, dziwiąc się zkąd się to wszystko u niego bierze. Niekiedy też dawał się i on pochwycić młodości, szalał razem z drugimi, ale się im starał przodkować. Grano w piłkę około muru i dzwonnicy, zaglądano do stojącéj w rogu cmentarza kostnicy, któréj tajemnicze głębie pełne przyborów pogrzebowych, przerażały i nęciły. Tego dnia Adam był w wielkim zapale, i młodszym od siebie dzieciakom spowiadał się wesoło ze swych zuchwałych planów przyszłości: widział się dygnitarzem, ministrem u boku króla... okrytym dostojeństwy i orderami...
Była to godzina nabożeństwa, ale zajrzawszy ledwie do kościoła, chłopak wyprowadził po cichu towarzyszów ku lipom i furtce od ulicy. Przypatrywali się ztąd ruchowi ulicznemu i zaczepiali przechodniów, sami się kryjąc potém w głąb cmentarza, w razie pogoni mając ujście przez dzwonnicę na tylną uliczkę.
Właśnie stali w bramce, wygrzewając się w ciepłém jeszcze słońcu jesienném, gdy naprzeciw nich zatrzymała się ogromna ładowna landara podróżna, sześciu końmi zaprzężona.
Chociaż przez miasteczko ciągnęły bardzo często różne pańskie karawany i chłopcy się nieraz z niemi spotykali, zawsze ci przybysze z innego świata budzili w nich niepomierną ciekawość.
Cała kupka studentów wybiegła cisnąc się do furtki, aby przyjezdnych zobaczyć.
W istocie było to niepospolite zjawisko, wspaniałe zarazem i pociesznie wyglądające. Powóz był wielki, ciężki, zabłocony, na którym z pod skrzepłéj warstwy gęstego błota wyglądały bronzy i ozdoby wytworne. Drzwiczki same zajmował prawie całe, malowany herb wielkich rozmiarów, rozpościerający się na gronostajowym płaszczu, z hrabiowską u góry koroną. Bystre oko Adama postrzegło zaraz na wierzchu rodzinny Topór... i serce mu uderzyło gwałtownie. Z tyłu, po bokach, od przodu, poprzyczepiane i powiązane były tłomoki, skrzynki, pudełka, a ze środka wyglądał także obfity pakunek, mnóztwo rzeczy... parę twarzy niewieścich. W téj arce Noego siedziały, jak widać same kobiety.
Za nią szedł zaraz drugi powóz mało co mniejszy, równie ciężko obładowany, w którym dwóch mężczyzn siedziało. Szedł jeszcze i trzeci w końcu, rodzaj podróżnego furgona ze służbą płci obojéj, dosyć wesołą, razem z ładownym wozem kuchennym, któremu towarzyszyli konno dwaj kozacy dworscy w liberyi granatowéj z karmazynem, w czapkach o zwiesistych wierzchach i z pistoletami w olstrach siodeł.
Cała ta kalwakata miała pozór pański a wspaniały. Zaledwie się zatrzymała, natychmiast ciekawy tłum uliczny zbierać się koło niéj i otaczać ją począł... Nie wiedzieć zkąd całe żebractwo miasteczka, kulawy Żydek, bez ręki chłopak, ślepy dziaduś i kobieta na wózku, obstąpili przybyłych.
Z drugiego powozu rzucono kilka groszaków, a kozacy grzecznie, ale stanowczo zabrali się do oczyszczenia placu.
Z pierwszéj landary wyjrzała blada twarz kobieca, bardzo pięknych, nieco zmęczonych rysów, dość jeszcze młoda. Na widok jéj szybko z drugiego powozu wysiadł mężczyzna, którego wieku trudno było odgadnąć, upudrowany, czerwony, dosyć brzydki, w podróżnych sukniach zapylonych, o lasce: zbliżył się z wolna ziewając do drzwiczek landary.
Mon cher, — odezwała się do niego kobieta — każcie się dowiedzieć w kościele, czy nie mogłabym być na mszy? Możebyśmy się tu wstrzymali na pół godziny dla wytchnienia? Bardzo się czuję jakoś znużona tą nocną jazdą... Te szkaradne podlaskie drogi... te grobelki bez końca...
— Niechże idzie Tyrakowski — odparł mężczyzna, i kiwnął ręką na stojącego nieopodal niepoczesnego dworaka, któremu wskazał kościół. — Jeżeli chcesz mon ange — dodał powoli — to niech się tu kozacy o jaką gospodę rozwiedzą, i nim ty mszy wysłuchasz, wszystko do śniadania przygotują.
— A! bardzoby to było dobrze odpowiedziała kobieta: une excellente idée...
W chwili gdy te słowa z westchnieniem na pół do ziewania spazmatycznego podobném domawiała piękna pani, stojący w furtce piękny, uśmiechający się Adaś wpadł jéj w oczy.
Rozparł on swych towarzyszów i wysunął się naprzód, aby być widzianym.
— A! patrzże kasztelanie — zawołała kobieta wskazując na niego — cóż to za śliczny chłopak! un cherubino d’amore...
Adaś czy się domyślił, czy przeczuł, że o nim była mowa, pokraśniał cały, a ta krew wytryskująca mu na twarz, jeszcze go uczyniła śliczniejszym.
Mężczyzna czerwony odwrócił się, popatrzał, i rzekł dosyć obojętnie po francuzku:
— Istotnie, piękny chłopiec... bardzo piękny chłopak; musi to być szlacheckie dziecko.
Podróżna pani, wychyliwszy się z powozu, topiła w nim swe czarne oczy; a Adaś odpowiadał jéj wzrokiem tak śmiałym, że się prawie w końcu uczuła zmieszaną. Ta cicha, krótka rozmowa wejrzeń, między niezbyt już młodą niewiastą a wyrostkiem, wymowniejsza była dla obojga niż się zdawało. Mówili sobie wyraźnie: ona, że go znajduje prześlicznym; on że mu się wydaje cudownie, uroczo piękną.
W istocie była też to niepospolitéj urody kobieta, piękność gasnąca, ale jeszcze dziwnie ponętna, twarzyczka Psychy trzydziestoletniéj: oczy czarne głęboko osadzone z długiemi rzęsami jedwabnemi, nosek orli maleńki z różowemi nozdrzami jakby arabskiego rumaka, usta drobne koralowe, w górę nieco podniesione... Ale policzki te zbladły i straciły świeżość, były niemal żółte, a przy tych oczach, jak rysy na murze, który ma popękać, widniały już miskroskopowe marszczków zarody. Wyraz całego oblicza już nie jaśniał ogniem wesela i miłości, był smutny, zwątpiały, znużony; długa już przeszłość burzliwa patrzała z czoła chmurnego.
Z dala jeszcze prześliczna, z blizka miała w sobie coś trupiego; resztki ognia biły się w niéj z jakąś niemocą duszy, zwątpienie pasowało się z życiem wyczerpaném, a pragnącém się czegoś uchwycić jeszcze, aby swój byt przedłużyć. Lata ubiegłe tak już dotkliwie widoczne na jéj twarzy, nie nadały jéj żadnéj powagi i rezygnacyi; pozostałość lat ubiegłych: dziecinna niecierpliwość, rozpragnienie trzpiotowate, znużenie i nienasycona żądza nowości, ożywiały ją dziwnym niewesołym blaskiem. Był to jakby promyk słońca wiosennego na zwiędłych liściach jesieni. Widocznie chciała być jeszcze młodą, młodą zawsze, choćby kosztem największym, zrzeczenia się dostojności, jaką wiek nadaje.
Dla takiego chłopaka jak Adam, ta pieszczona twarzyczka wielkiéj pani, cała otulona w koronki i jedwabie, cała przesiąkła miękkością i zbytkiem, musiała się wydać dziwnie ponętną i uroczą. Najwspanialsza a zdrowa i spokojem tchnąca piękność, nie byłaby na chorobliwie roznamiętnionym marzeniami chłopaku uczyniła takiego jak ten zwiędły kwiatek wrażenia. Dodajmy, że wyraz tego oblicza smutnéj ruiny, był rozpaczliwie wyzywający i namiętny, że czarne te oczy, do których spłynął cały ogień dawnego życia, zdawały się gorzeć namiętnością nienasyconą a chciwą. Pod strzałami tych wejrzeń wlepionych w niego, Adam stał nieustraszony, uśmiechnięty, szczęśliwy; miłość własna jego była połechtana, a serce biło w piersi jakiémś po raz pierwszy w życiu rozbudzoném pragnieniem.
Piękna pani zdawała się nie módz nasycić widokiem ładnego chłopaka, — i gdy pan Tyrakowski pobiegł do kościoła zadysponować, aby Pan Bóg był gotów na rozkazy hrabiny, a sam hrabia ziewając, stał na uboczu ze złotą tabakierką w ręku, zamyślony i zmęczony, Hrabina wciąż wychylona przyglądała się Adamowi, Adaś hrabinie. Obok niéj w powozie, oprócz psa bonończyka, zdrzemanego na wygodnych poduszkach, siedziała sucha, długa, mocno ospowata panna lat dojrzałych, która po nad głową pani kasztelanowéj przypatrując się także młodemu chłopcu, złośliwie zagryzała usta. Hrabina chwyciła ją żywo za rękę i odezwała się po chwili:
— Ale spojrzże Pamelo, jak ten chłopiec jest śliczny!
— Patrzę i dziwię się, zkąd się mógł wziąć w tym kraju — odpowiedziała po francuzku zapytana. — Pani go dobrze nazwała cherubinkiem.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, piękna pani, wychyliwszy się bardziéj jeszcze, białą, prześliczną rączką, z któréj wprzódy, może naumyślnie zdjęła rękawiczkę, aby ją i bogate pierścienie, w które paluszki przybrane były, pokazać, skinęła na Adasia.
Zdaje się, że chłopiec czekał tylko tego i spodziewał się; nie wahając się, natychmiast zszedł parę stopni, zbliżając się śmiało do powozu. Czerwony, drzemiący kasztelan patrzał na to z obojętnością człowieka przywykłego do fantazyj żony, ale z pewnym niesmakiem.
Adaś przystąpił do samych drzwiczek, z których się hrabina nieco uchyliła w głąb; twarze ich zbliżyły się: ona mu, przy swéj alabastrowéj przezroczystéj białości wydała się nadziemsko piękną; on jéj, z tą rumianą, świeżą, ożywioną główką, cudnie urodziwym. Prawie drżącym głosem zapytała go hrabina:
— Kto pan jesteś?
— Jestem Adam O....
— Jak? O....?
— Tak. Toporczyk O... — odparł z dumą, głośno swe nazwisko wymawiając chłopiec.
— Mężu! mon cher! — zakrzyknęła hrabina żywo — zbliżże się; ale to cud prawdziwy! wszak to jest O....
— A! a! O.... to być może! — odparł zimno kasztelan: — są w tych stronach ubodzy O.... Z jakichże Wpan jesteś?
— Ojciec mój ma imię Krzysztof, dziad był Paweł stolnik podlaski; rodzice moi mieszkają w swojéj wiosce, niedaleko ztąd, w Wólce Brzozowéj.
— Tak! — szepnął zażywając tabaki kasztelan, który wciąż patrzał w inną stronę — wiem! ubodzy O.... znam.... Stolnikowicz zacny mówią człowiek... Ojciec! tak! dziad Paweł! no! tak! O.... Jak to zaraz w twarzy krew znać!
— A wiecież kto my jesteśmy? — zapytała z uśmiechem chłopaka piękna pani.
— Nie wiem — rzekł Adaś — ale z herbu na powozie domyślam się, że państwo jesteście z tego samego rodu... bo ot, Topór na drzwiczkach...
— Jaki roztropny i przytomny! słyszałaś Pamelo? — zawołała coraz się ożywiając hrabina do milczącéj towarzyszki — jak mu z oczu bystrość patrzy!
Na te słowa nadszedł właśnie powracający z kościoła Tyrakowski, donosząc, że ksiądz wikary oczekuje rozkazu, aby wyjść ze mszą św., gdyż właśnie rozpocząć się miała wotywa. Służący nadbiegł otworzyć drzwiczki, a pani poprawiając swój strój zmięty podróżą, wysiadła z powozu, po cichu szepnąwszy do Adasia, na którego z ukosa spojrzała:
— Zaczekajże tu, mój chłopcze, albo z nami idź na mszę świętą, to się potém bliżéj poznamy... i dowiesz się lepiéj kto jesteśmy.
Adaś byłby i tak nie odszedł, bo mu wciąż coś do ucha szeptało, że stanowcza dla jego życia nadeszła godzina; teraz tém bardziéj pozostał, i za hrabiną i hrabią poglądającym gdzieś wysoko po drzewach, posunął się ku kościołowi.
Teraz, gdy całą tę postać niewieścią objął okiem ciekawém, wydała mu się jeszcze piękniejszą... Była słuszna, kibić miała giętką, a ruchy rozpieszczonego kotka; wszystko w niéj zdradzało kobietę zmiękłą od rozkoszy, wychuchaną w zbytkach, typ, który dla wyrostków jest zawsze najponętniejszy. Adaś nie mógł się napatrzyć jak szła, jak na ławce usiadła, jak ślicznie wyglądała, podniosłszy głowę ku ołtarzowi, nie wiem, czy do Boga się modląc, czy dla ludzi. W istocie w tym półcieniu starego kościoła, wydała się nad wyraz piękną, a zamiast się modlić, przybierała z kolei wszystkie swe najpokuśniejsze postawy i wdzięczyła się jak na balu.
Dla czego chciała być koniecznie na mszy, tak mało mając ochoty do modlitwy? trudno to wytłómaczyć. Była po swojemu niezmiernie pobożna. Wiek XVIII cały był w takich anomaliach niezrozumiałych dla niego samego. Najswobodniejszego życia kobiety, zwłaszcza pod ostatki swych szałów, oddawały się fanatycznéj pobożności, sądząc, że Panu Bogu zapłacą za grzechy, służąc temu, co się im podobało nazywać Jego sprawą. W ten sposób nowy gasnącemu życiu nadawały interes. Inne dla pokrycia aż nadto jawnych błędów, stawały się wielce pobożne i dla kościoła szczodre; inne wreszcie godziły jakoś dewocyę i zalotność, jednéj i drugiéj oddając się na przemiany. Hrabina należała do ostatnich, i nie mijając żadnego balu, tysiącami płochych miłostek przerzucając, pościła surowo piątki, Suche dni, a mszy gdy tylko mogła, słuchała codziennie.
W jednéj skrzyneczce jechały przy niéj listy adonisów, w drugiéj różańce i książki pobożne, poświęcane pamiątki i relikwiarze. Nie koniecznie się nawet potrzebowała modlić, ale powierzchownie spełniała jak najściśléj formy wszystkich religijnych obrzędów.
Kasztelan także po swojemu mszy słuchał, zażywając tabakę i mrucząc pod nosem niekiedy coś nakształt obojętnéj, przerywanéj modlitwy. Reszta dworu, oprócz Pameli, była istotnie pobożna, a Pamela obwinąwszy się w czarną narzutkę, z zaciętemi ustami i przymrużonemi oczyma, poglądała szydersko po skromnym kościołku; zdawało się jéj zapewne, że w tak ubogiém schronieniu Pan Bóg mieszkać nie może.
Wotywa śpiewana z pewnym występem w głosie i ruchach przez Jmks. wikarego, który się po trosze rad popisywał z wdzięcznemi ruchy i przyjemną intonacyą, trwała dosyć długo. Adaś, który stał po za ławkami niecierpliwy i drżący, czekał tylko jéj końca, z mocném postanowieniem skorzystania ze zręczności i wyskoczenia na świat przez otwierające mu się drzwiczki.
Tymczasem w gospodzie na rynku, w najparadniejszym domu, którego gospodarz chwalił się, że u niego zawsze nocowywała księżna W... a mścisławska i książę Kazimierz, a nawet pan Mierzejewski i generał Kurdwanowski, służba przygotowywała śniadanie, czekoladę dla państwa i panny Pameli, bigos dla dworu. Wykadzono izbę bursztynem i łupinami od jabłek, gospodarz przywdział odświętne szaty atłasowe, i w nowych pantoflach z chustką od nosa paradną, ze srebrną tabakierką za pasem, oczekiwał swych gości na progu.
Po ucałowaniu patyny, którą ksiądz wikary umiał podawać nadzwyczaj zręcznie i delikatnie, ruszyli się państwo i dwór z kościoła, a Adaś za nimi, bojąc się, aby o nim nie zapomniano. Ale hrabina także go oczyma szukała, i skinąwszy nań, szepnęła uśmiechając się:
— Chodźże Wpan z nami.
Kasztelan tylko nań popatrzał wielkiemi wołowemi oczyma swemi, pomruczał coś, potém zaczął poglądać w chmury i milczał ruszając językiem w zamkniętych ustach, co nie bardzo dobry humor zwykło było oznaczać.
Piękna pani była mocno zamyślona. Idąc pieszo do gospody, zbliżyła się do męża i ujęła go pod rękę nieśmiało.
— Wiesz mon cher, jaka mi myśl przychodzi z powodu tego chłopaka?... Gdybyśmy go wzięli na wychowanie? Dla ciebie byłoby to, nie wątpię, miłe zajęcie... z oczu mu patrzy żywa intelligencya... Nie mamy dotąd dzieci... jest zawsze jakimś tam twoim krewnym. Byłoby ci przyjemnie pchnąć go w świat, co przy naszych stosunkach bardzo łatwo... Zresztą, gdyby się chłopiec nie udał, zawsze go możemy oddać rodzicom.
— Hm! — kiwając głową rzekł kasztelan ciągle roztargniony, patrząc w drugą stronę na bijące się dwa koguty na śmiecisku, — no tak... ale rodzice jego?
— O! ci się pewnie o powierzenie nam dziecka targować nie będą...
— Tak... przypuściwszy... alećby ro kosztowało...
— Co to dla nas znaczy, mon cher? tyle i tak tracimy! Jabym to wzięła na siebie — dodała cicho, — chłopak pewnoby na siebie oczy zwrócił, miałbyś honor z tego dobrego uczynku i przyjemność własną...
— Ha! ha! to sobie próbuj! to sobie próbuj — rzekł czerwony jegomość, rzucając ręką jakby dla pozbycia się żony — ja się nigdy nie sprzeciwiam... Sama się już tém chyba zajmiesz, bo ja, jak widzisz, czasu nie mam.
— Zobaczysz, jak nim pokierujemy! Ty mi poradzisz! — żywo podchwyciła pani — zobaczysz zrobimy z niego lalkę... że nam jéj pozazdroszczą.
Kasztelan począł tylko językiem w ustach kręcić i oczyma szukać przedmiotu jakiego daleko; niedostrzeżony uśmieszek przebiegł mu po wargach.
— A jeżeli go przyzwyczaimy do zbytkowniejszego życia, a potém będziemy musieli porzucić?... — rzekł cicho.
— O! niepotrzeba bo zawczasu stawiać tak strasznych problemów! Zobaczysz, wykierujemy go na człowieka, bylebyś mi dopomógł!
Kasztelan kiwnął głową przyzwalając.
Dosyć uradowana z rozmowy, hrabina rzuciła okiem na Adasia, który szedł z tyłu czerwony, zawstydzony, niespokojny, ale zarazem dumny, że z tak wielkiém państwem kroczył przez miasteczko, a współuczniowie, których tłum ciekawy napełniał ulicę, widzieli go w ich orszaku.
Tak doszli do gospody, a hrabina skinęła na niego, aby do przygotowanego dla nich pokoju szedł razem z nimi. Kasztelan kazał sobie dać osobną izdebkę, aby się trochę przebrać i odpocząć; pozostała tylko Pamela, ale odsunęła się i usiadła w oknie, aby pani nie być na zawadzie.
Podano czekoladę w srebrnych imbrykach na złocistych blatach, ciastka wydobyto z podróżnych zapasów, wodę we flaszkach kryształowych, i cały wytworny przyrząd śniadania, wedle obyczaju pańskiego. Nie zważano wcale, że państwo byli w drodze: musieli wszędzie mieć to, co zwykle miewali w domu, i być zawsze jak u siebie.
Kasztelanowa zrzuciła pokrywające ją dulietki i chustki, poszła do zwierciadła poprawić włosy, otarła się jakąś wodą otrzeźwiającą, i odświeżona jakby cudem, odwróciła się ku młodemu chłopakowi z uśmiechem niegodziwie czarującym. Wprawna we wszystkie zalotności obroty, w strategię niewieścią, wiedziała dobrze, jak biedne, niewinne dziecię wsi potrafi opanować i przyciągnąć.
Siadła przy stoliku, nadając postawie wdzięk jakiejś młodości sztucznéj, odrzuciła rękawy sukni i białe utoczone rączki dobyła z nich na podziw chłopcu, który jako żywy nigdy o podobnych nawet nie marzył.
Ręce pracowitych ludzi, są to narzędzia codziennego trudu... Najpierwéj one u nich starzeją i tracą kształty, o których zachowaniu nikt nawet nie myśli; u próżnujących sybarytów, białe dłonie są pielęgnowaną wędką na oczy i serca: ręka nabiera u nich fizyognomii, mówi, ma charakter, należy do wykwintnéj gry żywota. Hrabina miała ręce nieporównanych kształtów, i mogła się pochlubić niemi tam nawet, gdzie z wielu o lepszą walczyć jéj przychodziło. Wprawdzie straciły już one były nieco świeżości i zarysów posągowych, ale dla Adasia były jeszcze zjawiskiem idealném, jakby objawem natury nieznanéj mu nowego rodzaju, wyższego jakiegoś gatunku człowieka. Wlepił w nie oczy osłupiały.
— Zbliżże się i usiądź tu! tu! naprzeciw mnie... — odezwała się kasztelanowa, wskazując krzesełko — odpowiesz mi szczerze na to o co cię pytać będę. Ile was jest rodzeństwa?
— Jestem jedynakiem u rodziców! — odezwał się Adam.
Odpowiedź ta widocznie zmieszała kasztelanową. Nie miała ona żadnego wyobrażenia o przywiązaniu rodziców do dzieci: sama straciła ojca i matkę wprzódy nim dorosła, Bóg jéj nie dał potomstwa; przypominała sobie tylko z głuchéj tradycyi, że czasem rodzice mocno przywiązują się do dzieci, a szczególniéj gdy mają jedno tylko. To ją zaniepokoiło nieco.
— I rodzice bardzo zapewne Wpana kochają? — dodała.
Adaś nie wiedział co odpowiedzieć, pomyślał i instynktem jakimś rzekł cicho:
— Czy ja wiem?
Odpowiedź ta pełna była niepoczciwego znaczenia.
Il est adorable de naiveté! — odezwała się pani do Pameli, która wciąż z wielką uwagą przypatrywała się ulicy.
— A Waćpan kochasz też mocno rodziców? — dodała piękna pani.
— Ja? ja? — wybąknął chłopak — ale jakże... wszakżem powinien ich kochać?
Ta druga odpowiedź była na pozór dziecinna, w istocie chytra i zdradziecka. Adaś nie śmiał się przyznać do miłości dla rodziców, bo się lękał, aby to nie przeszkodziło kasztelanowéj pomyśleć o jego przyszłości, którą już przeczuwał i zgadywał. Słówko, to małe w istocie, kryło w sobie zbrodnię; cały w niém przyszły malował się człowiek, gotowy uczucie i obowiązki dla samolubnych widoków poświęcić.
— A chciałżebyś od rodziców i ze swych stron rodzinnych się oddalić? — mówiła daléj, patrząc mu w oczy kobieta.
— Ja? — spytał mieszając się Adam.
— Myślałeś kiedy, co poczniesz z sobą?
— O! nieraz.
— Czegożeś pragnął?
— Dostać się do stolicy... i wyjść na człowieka — dodał żywo chłopak, — tego jednego zawszem pragnął.
— No! to ci się może ziścić — rzekła hrabina — odjedź z nami, my ci dopomożemy... Podobasz się nam Waćpan; zdaj swój los w ręce nasze: nie pożałujesz tego. Mój mąż, który nosi toż samo co wy nazwisko, chętnie zaproteguje imiennika.
— Ale czy rodzice pozwolą? spytał Adam pocichu.
— A! więc Wpan chcesz... potrzebujesz się pytać o pozwolenie rodziców? wyrwało się z ust kasztelanowéj.
Pytanie to również było charakterystyczne jak odpowiedź Adama: zawierało w sobie jakby zaparcie władzy rodzicielskiéj, jakby podmuch do samowoli i nieposłuszeństwa; mówiło mu wyraźnie: Nie potrzebujesz rodziców, możesz zerwać z nimi...
— Ja, doprawdy nie wiem; zdawało mi się... odparł chłopak.
Kasztelanowéj lekki rumieniec wystąpił na twarz; wstała i przeszła się po pokoju, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Wszakże się im krzywda nie stanie — zaczęła po namyśle, — gdy Wpan pojedziesz z nami, i że go na wychowanie weźmiemy. Mógłbyć Wpan do nich z pożegnaniem napisać... późniéj możesz sam przyjechać; a dziś nastręcza się mu zręczność, która się późniéj może nie trafi.
— Jak pani każe...
— Idź Wpan a śpiesznie, idź, napisz... Zabieraj swoje rzeczy, bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy... A jeśli z nami nie pojedziesz, późniéj... trudno nam będzie przysłać... Ale wprzód trzeba podziękować kasztelanowi: chodź Wpan, ja do niego zaprowadzę.
To mówiąc kasztelanowa zbliżyła się z uśmiechem do chłopaka, i głaszcząc go pod brodę, szepnęła pocichu:
— Nie pożałujesz tego... ja ci za matkę służyć będę; ale trzeba kochać mię trochę... nie prawdaż?
Adaś pochwycił jéj rękę, i niesynowski wcale złożył na niéj pocałunek. Hrabina zaczerwieniła się, nie wiem z radości czy zdziwienia, że tak dobrze zrozumiana została, i wyprzedzając go, poszła do pokoju męża, który miał nieszczęśliwy defekt, że namiętnie lubił ciągnąć pasyans; i korzystając z chwili, już był karty rozłożył na stoliku. Siedział nad nim posępny, zajęty, zamyślony, z namarszczoném czołem, okazując fizyognomią i postawą, jak ważną był sprawą zajęty. Hrabina w progu zakąsiła usta; nie spodziewała się, że przerwie to zatrudnienie, w czasie którego kasztelan zwykle bywał draźliwy, domyślając się, że ludzie na wielkości jego pracy poznać się nie umieją i szydzić z niéj gotowi. Ale cofnąć się nie było już podobna.
— Przyprowadzam ci jeńca — rzekła słodząc natrętne wnijście uśmiechem... — Pan Adam O... jedzie z nami do Warszawy, i przychodzi ci podziękować za szlachetną myśl twoją zajęcia się jego wychowaniem... Pocałuj go w rękę, ale ostrożnie, żebyś kart nie pomieszał, szepnęła popychając chłopaka.
Kasztelan odwrócił się gniewny prawie, ale go rozbroiła pokora Adasia...
— A no! no! bardzo się cieszę, że mu użyteczni być możemy... Więc dobrze... zawsze to nasza krew... niech jedzie...
I oczy napowrót wlepił w karty z całém zajęciem człowieka, który do głupstwa niezmierną przywiązuje wagę.
— A teraz idź Wpan, gotuj się do drogi, i zostawże piękny list do rodziców.. Tylko proszę nie marudzić, bo już się bryki pakują — rzekła hrabina.
— Za chwilę małą będę z powrotem — zawołał Adaś, otworzył drzwi i zniknął jak błyskawica.
Hrabina nie przerywając mężowi w zajęciu, które całe jego siły umysłowe wypotrzebowywało, po cichu wróciła do pierwszego pokoju i zbliżyła się do Pameli, swéj przyjaciołki i powiernicy.
N’est ce pas qu’il est adorable?
Ospowata panna spojrzała trochę szydersko na hrabinę.
— O! niezawodnie — szepnęła — ale pani wiele sobie na głowę bierze kłopotu; to dziecko, które uczyć będzie potrzeba chodzić, mówić i myśleć... A któż wie jakiego charakteru? dodała ciszéj.
— Ale to nasz krewny... to O...
— Jak to! nosi wasze imię?
— I jest niezawodnie naszym krewnym choć ubogim... Zobaczysz, zrobimy z niego znakomitego człowieka. Wystaw sobie Pamelo, gdy go ubiorę, gdy go wystylizujemy, jakie podziwienie, ile zazdrości obudzi! Ale to Adonis... a cudowny tą swoją wiejską prostotą... Głowa mi się pali! Nie prawdaż? jestem śmieszna?
I po chwili dodała trzpiotowato prawie:
— Ty Bonończyka weźmiesz na kolana, ja go posadzę przy sobie w landarze; przez całą drogę do Warszawy będziemy go uczyły, rozmawiały... O! nie uwierzysz, jak prześliczne mam projekta... Pamelo! jestem szczęśliwa; od dawna nie czułam takiego życia w sobie: zdaje mi się, że rzucam całun i z grobu powstaję, że wiosna w około... żem młoda... że mi skowronki śpiewają nadzieją.
Pamela smutnie spojrzała na nią, a w oczach biednéj kobiety łzy się zakręciły, załamała ręce... spuściła oczy.
— Bądź co bądź — rzekła — bądź co bądź... byle żyć jeszcze!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.