Dola i niedola/Część I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz, gdy się go najmniéj spodziewano, Dyogenes o południu powrócił ze skrzypką... Trafił już na uspokojone twarze i umysły, co go wielce uradowało. Gdzie był, nie mówił, ale powrócił chmurniejszy, z czołem dosyć posępném, i szepnął Baltazarowi po obiedzie, aby z nim wyszedł na przechadzkę.
— Wiesz, poruczniku, gdziem to ja był wczoraj? — szepnął mu do ucha.
— A no? w lesie — rzekł Baltazar.
— Gdzie zaś! O dwie mile ztąd mieszka dawny dworzanin i faworyt tych O...., co to wam dziecko ukradli; pomyślałem sobie, że się coś przecię od niego dowiem o nich bliższego. Znałem go dobrze, bo choć niedawno odstał od nich, ale się go dawniéj po świecie spotykało. Z wielkiego zucha i zawadyi, mój miły Boże! co się to teraz zrobiło! ledwie nogami suwa! Na dożywociu, w kącie, dogorywa ów dawny elegant... myśląc o ziółkach i kleiku... O mój Boże! jakże się zdziwił, gdy mnie zobaczył! ale ja więcéj, przypatrzywszy się niedołędze, a przymierzywszy go w myśli do tego, któregom znał dawniéj. Wystawcież sobie — mówił daléj Dyogenes, — stary ów mój przyjaciel.. ów Zwinkowski, — a może go i znacie lub przynajmniéj o nim słyszeliście?
— Nie — odparł Baltazar.
— Był to niegdyś faworyt pana i pani kasztelanowéj, jedyne oko w ich głowie, filut, kawał dworaka, gładki i choć go przyłóż do rany. Póki sił stawało, posługiwali się nim, kochali, pieścili, obiecywali mu złote góry; Zwinkowski też żył cale sobie nie żałując, a o jutrze niewiele myśląc... Tymczasem licho, które nie śpi, poczęło mu w kościach łamać; stare grzechy dopominały się o skruchę... Gdy zaniemógł, gdy mu się kręcić było ciężko, a minę i rezon stracił, powoli się go pozbywać zaczęto, a owe złote góry i wielkie fawory zmieniły się w dość liche dożywocie. Dworak ów, który tak głowę górą nosił, co mu się zdawało, że bez niego kroku stąpić nie potrafią, nazajutrz przez kogoś młodszego i ruchawszego został zmieniony i rzucono go za drzwi jak sprzęt niepotrzebny. Ale mu to posłużyło do opamiętania. Gdym go teraz zobaczył nie poznałem z razu. Brodę do pasa zapuścił, o kuli się włóczy, zabrukał się, stetryczał, a znabożniał okrutnie. Miłość jego dla panów wielkich, co mu ją tak odwdzięczyli okrutnie, zmieniła się w nienawiść. Nie może im darować tego, że się bez niego tak łatwo obejść potrafili.
— Dowiedziałżeś się pan co o nich?
Nie było mi trudno dobyć z niego com chciał, bo z żalu człek prawi, i co jest, i czego może nie było, a zna ich dobrze, bo lat dwadzieścia przeżył na ich dworze. Otoż dla czegom wczoraj tak nagle wyruszył ze skrzypką, i dla czego dzisiaj powracam, i dla czego pochmurniałem, dodał Dyogenes. Źle się święci!
— Cóż znowu? zapytał Baltazar.
— Jam to wczoraj nieco inaczéj rozumiał — mówił Dyogenes powoli — ale będzieszże ty język za zębami trzymał?
— A no! toż się rozumie.
— Otóż powiem ci, że Krzysztof ma racyę się niepokoić: trzeba chłopca odebrać, bo tam... Sodoma i Gomora.
— Och! och! co zaś?
— A no! któż ich lepiéj zna od kamerdynera i dworaka, który tylnych drzwi pilnował?... Jejmość jak anioł piękna, dotąd nie stara i wcale się jéj zestarzeć nie chce; chora na miłość, co rok to nowe marzeńko, coraz to młodszego wybiera; a nuż jéj djabli podszepną bałamucić to dziecko!
— Pfe! zakrzyknął Baltazar: a toćby była zgroza.
— Alboż to niewidziane rzeczy! Cóż dla takiéj pieszczonéj pani znaczy poświęcić jednego chłopaka, żeby sobie młodość przypomnieć? Sama jejmość żyje tylko schorzałemi pragnieniami; nawykła do dworu i stolicy, patrzy na świat przez swoje serce i namiętności. Sam pan, safanduła, pod pantoflem, byleby mu nie przeszkadzano grać w karty i ciągnąć pasyanse, włóczyć się i ziewać coraz gdzieindziéj, na wszystko pozwoli. Co tam dobrego z takimi ludźmi może się dziecko nauczyć, i po co oni je wzięli? O! o! ma słuszność p. Krzysztof niepokoić się i co prędzéj chcieć dziecię odebrać... Periculum in mora...
Baltazar się wziął za wąs i szarpał go ku dołowi, co zwykł był czynić, gdy go mocno dolegało.
— Szanowny panie — rzekł — widzicie: jam prosty żołnierz, wyście rozumniejsi odemnie; ale pozwólcie sobie przypomnieć, że informacyi téj zasięgaliście od zażalonego człowieka, którego serce boli... Nie najlepsze to źródło, aby się prawdy dowiedzieć.
— Macie słuszność, odparł stary, ale ja też odrachowuję dużo, licząc na to, że ból jak strach ma wielkie oczy. Włosy mi na głowie powstały, gdy gadał stary. I jam też dużo świata widział, ale takich ludzi, coby sobie ze słabości swych cnoty robić chcieli, nie spotykałem za młodszych czasów. Ha! namiętność i krewkość przemogły nieraz, człek upadał, ale się płacząc podnosił i żałował; padł znowu, to się jeszcze dźwigał i czuł, że pobłądził! A tam! tam już nie ma skruchy ani pomiarkowania: upadek wszedł w powszechny porządek, a cnota się stała śmiesznością.
— Nastraszyłeś mnie WPan, zawołał Baltazar; ale już chyba strachu im więcéj nie napędzajmy: co to pomoże, iż się ludziska nagryzą?
— Tak, alem ja wczoraj inaczéj mówił, a dziśbym chciał to naprawić: bo: bądź co bądź, chłopca odebrać potrzeba.
— Ale koniec końców, czegożeś się jegomość dowiedział?
— Zdaje mi się, że nic dodać nie mam, bo wszystko wiesz lub się dorozumieć możesz. Niczego na świecie nie wielbię nad kobietę, ale nikogo nad nią więcéj się nie lękam: gdzie dyabeł nie może tam babę poszle... Są anioły między niemi, żadnéj nie potępiam, żadnéj nie winuję, ale są to często narzędzia siły nieczystéj, a taka kobieta jak kasztelanowa, zestarzała w czułościach, dla takiego dzieciaka jak Adaś... to... może być zguba. Całe życie mu zatruje, gdy się doń zbliży.
Westchnął Dyogenes.
— O! kobiety! — rzekł — kobiety! bez nich żyć niepodobna, a z niemi żyć tak trudno! Gdy człek je przeklina, jeszcze po nich płacze.
— Cyt, idzie stary! szepnął Baltazar.
— Ja mu też muszę coś powiedzieć, dodał Dyogenes, biorąc się do skrzypki — tylko oględniéj... Jegomość milcz... obrócę to po mojemu, już wiem jak...
Stali we wrotach, gdy nadszedł pan Krzysztof. Dyogenes począł nócić, Baltazar mimowoli czy z téj ochoty, jaką zawsze miał do śpiewu, z cicha mu basem wtórował:

Ej tam na górze, stoją rycerze...

P. Krzysztof, któremu w duszy nie było do śpiewu, stanął i słuchał uważnie, gdy Dyogenes po chwili porzuciwszy skrzypki, odezwał się:
— Ja myślę, że jegomość musiałeś znać oboje kasztelaństwo, lub przynajmniéj gdzieś ich spotkał w życiu?
— Ja? odparł p. Krzysztof — nigdy, ledwiem o nich coś zasłyszał. Drogi nasze po świecie były różne, nie mogliśmy się zejść z sobą...
— Ależ to zawsze jakieś tam pokrewieństwo...
— Nie! zawołał Krzysztof — nie! rody nasze od wieków się rozeszły i dawno się siebie zaparły. Oni nas nie uznawają za swoich, my ich uważamy za obcych... Bóg z nimi! bodaj się było i teraz nie kumać...
— E! e! u was tu na jałowém Podlasiu, tego, co ja powiem, niełatwo zrozumieć; ale co się tycze rodów, to się dzieje z ludźmi, nie przymierzając, co ze zbożem. Gdy rola nadto żyzna a ziarno się rzuci, mosanie, niezbyt głęboko, na wiosnę aż miło spojrzeć jak ci to buja; śliczności! rzekłbyś, ogromna na tém nadzieja. Ale poczekaj, poszło wszystko w trawę, w liść wybujało, i nim do żniwa, położyło się i gnije... Otoż tobie bujanie! Tak i z ludźmi, wierzcie mi: na dobrym gruncie bogactw, dostatków, wszystko buja, zwłaszcza gdy orka niegłęboka... a potém polegnie i zgnije... Bodaj czy to nie tak z tymi waszecinymi imiennikami — wybujali... a kto wie? może zgniją.
— O tak! o tak! rzekł nieco rozweselony dobrém porównaniem Krzysztof, leżą i gniją!
— Tak! gniją! dodał raz jeszcze Dyogenes. Ale na zgniliźnie, na gnoju, często coś pożytecznego wyrośnie, gdy przyszłość ziarno zasieje. Znaszże WPan historyę tych, co jegomości syna ukradli?...
— Ale wcale nie... przerwał gospodarz: ledwie wiem, że żyją. Co mnie oni tam dawniéj obchodzili! Byłem pewien, że się nigdy w życiu nie zetkniemy... nieszczęście inaczéj chciało... Coś tam się może słyszało, ale to jedném uchem weszło, a drugiem wyleciało.
— Jam to tam trochę świadomszy tych nieciekawych dziejów — dodał wolno Kapustyński, — tylko że nie ma co powtarzać. Jejmość, Wenus, sławna piękność swojego czasu, i po dziś dzień jeszcze z daleka bardzo się wspaniale prezentuje; kochało się téż w niéj co tylko było przedniejszego w Koronie i Litwie. Przekochała tak sobie życie na erdredenowych wezgłowiach, rozpieszczona pochlebstwy, nigdy surowszych nie nabywszy pojęć o świecie. O jegomości długoby było gadać.
— Ale mów, choćby długo! zawołał p. Krzysztof, — dobrodziejstwo mi uczynisz... Trzeba wiedzieć do kogo się idzie, aby zmiarkować, jakim tam gadać językiem.
— Krótko a węzłowato, dodał Dyogenes: jegomość pantofel... młodość wyhulał za granicami, ożenił się dla tego, aby się pochlubić piękną żoną, i zaraz też dostał krzesło w senacie, bo naówczas pono Ciołek się miał do Wenery. Nie przeszkadzał dobry pan żyć jejmości jak chciała... bo to należało do tonu wielkiego świata, aby sobie wzajem nie zawadzać. Gracz po nocach, we dnie dworak giętki, nigdy też wielkiego nie miał kasztelan znaczenia, ani zajadłych nieprzyjaciół... Dziś obojętny na wszystko prócz kabały, dojada fortuny, nie mając dzieci, i nie troszcząc się co po sobie zostawi. Dom pański, ale na wychowanie dziecięcia możnaby stosowniejsze wybrać miejsce, — rzekł w końcu Dyogenes, — nie taję.
— Tak! widzisz sam! przerwał gorąco Krzysztof — i chcecie, żebym w tym ogniu piekielnym zostawił dziecię nie ratując?...
— Czekaj-no, czekaj, nie rąb i nie strzelaj! ofuknął Kapustyński biorąc go za rękę. Największa część złego już się stała. Dziecko napiło się trucizny, i cierpieć będzie pragnienie przez życie całe; bo (począł brzdąkać w skrzypce i podśpiewywać):

Kto pił z tego kielicha,
Wiecznie warga zasycha.

Héj! héj! wiem i ja coś o tém: i włosiennice, i dyscypliny nie wypędzą z duszy tego szatańskiego jadu. Więc słuchaj, pobożny i prawy człowiecze, coś nie pił nigdy nic krom czystych rozkoszy spokojnéj doli... słuchaj i wierz, bo ci na Ukrzyżowanego przysięgam, mówię prawdę: dziecko już chwyciło zarazy! Odbierzesz je, to ci zeschnie od snów, widziadeł, tęsknoty i żalu... Kto wie, może gdybyś je zostawił, ratunek znalazłby się w saméj truciźnie. Tak! w prawéj duszy rodzi ona nareszcie obrzydzenie, wstręt i zabija się sama własną siłą...
Dyogenes wyrzekłszy to, aby być logicznym z wczorajszém swém twierdzeniem, zabierał się daléj mówić, gdy p. Krzysztof mu przerwał ruszając ramionami:
— Przyznam ci się, że tego argumentowania twojego wcale jakoś nie rozumiem, i nie wierzę w zasadę.
— Bo świata zdradliwego nie znasz — zawołał pocąc się Dyogenes, któremu kłamstwo zawsze szło ciężko. Świat ten... tam dość wnijść, spojrzeć; niech cię jego woń obleci, niech ci jego powietrze wciśnie się do piersi, niech ci zagra muzyka onych pieśni Sardanapalowych, próżnobyś się żegnał i zażegnywał: jesteś zgubiony. Rozumowanie, groza nie pomogą, ale czasem rodzi się wstręt z nadużycia, które prędko przychodzi, rodzi się tęsknica do natury, do prostoty, do prawdy, do cnoty, do spokoju i człowiek wówczas jest uleczony, a dobrze uleczony, bo sam pragnie lekarstwa...
— Może to wszystko być, przerwał pan Krzysztof zimno, — ale się na takie cuda spuszczać nie godzi, i czekać aż złe wyrodzi dobro, bo to genealogia nie prosta...
— Czekajże, aż mnie zrozumiesz, rzekł Kapustyński. Będziesz miał w samém dziecku najlepszy znak tego, co ci zostaje do czynienia... Jeżeli ono rzuci ci się w objęcia z tęsknotą do was, z miłością wielką, a powie ochotnie: „Powracam!“ o! niech wraca, przytulcie je, zabierzcie... Będzie to uczta jak na przyjęcie syna marnotrawnego... Lecz jeśli chłopiec ze łzami opuszczać będzie te progi wyszlifowane, jeśli odwróci się ku nim, a tęskno westchnie do świetnych szat które zrzucić będzie musiał: — nie bierzże go ojcze! bo zabijesz może na ciele, a pewnie na duszy. Syn powróci, ale ci uschnie jako roślina w ciemnicy, albo wyrwie ci się może drugi raz na gorsze jeszcze swobody i zginie bezpowrotnie. O tak! Bóg łaskaw i są cuda...
— O źleż jest z nami — westchnął ojciec składając ręce — gdy aż cudu prosić potrzeba... A któż z nas u Boga na cud zasłużył?
— Wy! wy! podchwycił Dyogenes, ściskając i całując w ramię starego. Jam nigdy nie był pochlebcą; wiecie, że mnie zowią werydykiem, a nienawidzą jak wszystkich niedyskretnych paplów; a ja ci mówię z duszy: wyście na cud zasłużyli!
P. Krzysztofowi łza z oczu pociekła, ale nic nie odpowiedział. Dopiero po długiém milczeniu rzekł:
— Wiecie: uderza mnie to coście natchniony może powiedzieli. Macie słuszność: jeśli mi ręce wyciągnie, niech powraca; jeżeli zwróci się ku nim, wola boża!
Tu łzy mówić mu nie dały, i nie dokończył stary.
Dyogenes odwrócony w drugą stronę, brzdąkał po skrzypcach, ale posądzić go było można, iż łza zbiegła marszczkami jego twarzy, bo coś rękawem ocierał, a p. Baltazar także patrzał gdzieś w inną stronę kręcąc wąsa, i wszyscy trzéj poszli już milczący powoli ku dworowi, gdzie w ganku na nich czekała Anna, uśmiechnięta smutnie, blada, biedna, a oczyma szukająca swego pana i męża, na którego licu myśl chciała odgadnąć. Drżała miotana dwoistém uczuciem: pragnąć i odzyskać dziecię, i ofiarą zaparcia się go świetną mu przyszłość okupić. Macierzyńskie jéj serce gotowe było stłumić w sobie miłość, zataić ją, byle Adaś był szczęśliwy, byle mógł się wynieść wysoko.
O biedne sny ludzkie o szczęściu! gdzież one go czasem szukają!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.