Dola i niedola/Część I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dola i niedola |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Przyszedł nareszcie przyśpieszony pragnieniem, zwlekany jakimś strachem, dzień wyjazdu p. Krzysztofa z Brzozowéj Wólki... chwila w ich życiu uroczysta.
Od czasu jak się państwo Krzysztofowstwo pobrali, nigdy jeszcze na hazardy tak dalekiéj podróży nie ważył się on, nigdy od téj słomianéj strzechy, co tuliła jego szczęście, nie odbiegł tak daleko... Odziany do drogi, siedział już p. Krzysztof smutny na jednéj ławce, na drugiéj poczciwy Baltazar, który coraz to nowe dyspozycye odbierał i dobrze je sobie notował; ze drzwi co chwila wybiegała zapłakana Anna z nowym jakimś węzełkiem do bryczki, która stała wyładowana przed gankiem, ale jeszcze nie zaprzężona... Za każdym razem przechodząc tuliła się do piersi mężowskiej, a p. Krzysztof w milczeniu wąsa pokręcał, a wąs siwy nie był suchy... A ileż to zaleceń ostrożności! ile coraz nowych przestróg kupiło się w téj ostatniéj chwili!
Nareszcie parobczak Jędruś wybrany na woźnicę, któremu dosyć smakowało, że miał z panem do Warszawy aż jechać, wywiódł ze stajni parę ubranych koni i począł je powoli zaprzęgać z pomocą bosego chłopaka, który mu mocno zazdrościł i wzdychał. Jędruś miał też wyładowane kieszenie tysiącem węzełków, bo jako człek nieprzywykły do dalekiéj drogi, pozabierał wszystko, co mu najniepotrzebniejsze być mogło, zapomniawszy o konieczném.
Gospodarz patrzał na przygotowania suchém okiem. Teraz, gdy się zbliżyła godzina, stawała mu na myśli coraz dobitniéj cała trudność zadania. Jak tu sobie dać rady z tymi ludźmi innego świata, może z samym Królem Jegomością? zkąd wziąć słowa dla nich zrozumiałe? jak do nich przemówić? jak wreszcie znaleźć się z synem?...
Łamał sobie głowę, aby odgadnąć, co go tam czekało.
Tysiące drobnych zawad nasuwały się na myśl natrętnie, ani ich było odepchnąć.
A w domu! ta biedna Anna, tyle drobnych rzeczy, na które zwykł był od rana do wieczoru czujném okiem sam patrzeć! P. Baltazar dobry człek ani słowa, ale czy on przy swych pieśniach i myśliwstwie zechce tak ślęczeć nad gospodarstwem, które było do dozoru przywykłe?... A nuż wszystko wyjdzie z karbów.
Ale to była fraszka, cura posterior, jak się wyrażał pan Krzysztof: główna, co Anna pocznie usychając z niecierpliwości i niepokoju?
Jędruś się oczywiście śpieszył; ostatnie chwile leciały jaskółczemi skrzydłami; słońce podnosiło się ku górze, a ten kąt, który potrzeba było opuścić, w barwach ciepłego spokojnego jesiennego poranka tyle miał uroku!
O! wybrałbo się dzień smutku na przekorę: jednym z tych dni wesołych, jasnych, cichych, w których człowiek dziwi się naturze, że gra nie do jego pieśni, że mu się przedrzeźnia swém weselem... W dali stały lasy złote i purpurowe, gdzie niegdzie przetykane zielenią, tak śliczne, tak jeszcze wonne jak na wiosnę od rosy porannéj. Pola już ruń zbóż okrywała, i szedł z nich zapach świeżéj orki, tak miły dla wieśniaka. Reszta ptactwa pozostałego w domu, zwija się złudzona tém ciepłem i pogodą, jakby drugą wiosnę poczuła; począwszy od gadatliwych wróbli w strzesze, aż do srok i kaczek — pełno było wrzasku w powietrzu. Z dala po nad ruczaje i błota wznosił się jeszcze sinawy opar poranka jesieni, przejrzystszemi osłony tulący dalekie horyzonty; chmurki sinawe kołysały się po nad ziemią powolnym wiatrem rzucane, dziwne przybierając kształty: to gęstniejąc, to roztapiając się w powietrzu, to jak dym lekki żeglując ku górze...
We dworku tak czegoś było ślicznie i miło... a gaj po za nim szumiał cicho tak tęskną pożegnania pieśnią!...
Widząc konie zaprzężone, czeladź cała wyszła do drzwi, do okien, na progi, aby pana choć oczyma pożegnać. U wrót w dali stała nie śmiejąc się jeszcze przybliżyć część wiejskiéj gromadki, bo i ona trwożyła się odjazdem starego pana... Wszystka ludność dworu i część wiejskiéj zalegała dziedziniec.
Z odkrytą głową stary Hordiej, wójt wiejski i starszyzna gromady, powołany przez pana zbliżył się nareszcie niosąc czapkę w ręku, i życzył mu kłaniając się nizko, szczęśliwéj podróży i prędkiego powrotu.
— Mój stary — rzekł wstając pan Krzysztof i zdejmując czapkę przed gromadą — zostawiam na gospodarce pana brata, on mię tu wam zastąpi; ale na ręce wasze zwierzam wszystko. Pilnujcie mojego jak swego, wszakci to tyle wasze co moje. Nigdym się przecię podzielić z wami nie wahał ani chlebem, który Bóg daje, ani bydełkiem, które się wychowa, ani groszem, co go wasza praca przysporzy...
— Bądźcie panisko spokojny, odparł Hordiej: już my tu nie zaśpimy. Jeszcze jak wy tu sami pilnujecie, no! to tam człek człekiem, czasem się co i prześlepi; ale gdy was nie ma, a jedziecie z tą wiarą w nas, że my tu pilnować powinni, no... toć i sumienie, i miłość każe nie dospać a zrobić co Bóg przykazał... Już ja to na moją głowę biorę...
Stary aż się rozczulił. Podano wódkę i przepił p. Krzysztof po dawnemu do gromady. Pożegnali się serdecznie, a ludek odszedł powoli i stanął znowu u bramy, chcąc jeszcze pana oczyma przeprowadzić i pokłonić mu się gdy wyruszy.
Pożegnanie z Anną chciał skryć przed oczyma ludzi p. Krzysztof: ciężkie bo to dlań było przejście. Gdy wszedł do dworku i zastał ją klęczącą przed Chrystusem, rozpromienioną taką strzelistą modlitwą, że go z razu nie zobaczyła i nie posłyszała, — dwa strumienie łez już zaschłych na bladéj widać było twarzy.
P. Krzysztof nic nie rzekłszy, pokląkł obok niéj i modlił się podniósłszy ręce do góry, a dokończywszy modlitwy, rzekł:
— Stań się Panie wola Twoja!
A gdy Anna ruszyła się ku niemu, wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.
— Bądź mi zdrowa a módl się, rzekł; jakkolwiek powrócę sam czy z nim, przygotuj się na oboje, i przyjmiéj starego twego sercem twém starém... Anulku.
Ucałowawszy ją, postawił na ziemi...
— Duszyczko moja, rzekł: nie wychodź, ja siadam i jadę, niech ludzie nie liczą łez naszych... Do widzenia! dobréj bądź myśli!
To rzekłszy i nabrawszy odwagi, nasunął czapkę na głowę i wyszedł; pocałował Baltazara w milczeniu, wciskając mu kilka talarów do ręki, pożegnał ludzi i wskoczył do bryczki.
— Jędruś! z kopyta! zawołał.
Konie aż poskoczyły, i bryczka się lekko zerwała z przed ganku. W téj chwili właśnie Anna nie mogąc wytrzymać, wyszła z krzyżem i relikwiami, aby niemi jeszcze pożegnać odjeżdżającego.
P. Krzysztof machnął tylko ręką na znak pożegnania.
— Jędruś! a żywo z kopyta! powtórzył.
Trzema dzielnemi chwycona mierzynami, bryczka toczyła się żywo po piasku, a tuman kurzu, którym wiatr plątał po drodze, zakrył ją oczom patrzących...