Dola i niedola/Część II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Widzenie się z żoną nowo kreowanego kasztelana było jedną z tych scen, które na wielkim świecie nie są wcale rzadkością. Ona była tryumfująca, więc łagodniejsza; on powstrzymujący się, pomieszany, upokorzony i chłodny.
— Spodziewam się, żeś zadowolony, — rzekła Krystyna, kładąc mu rękę na ramieniu poufale. Nie będę się przechwalała ile mnie to kosztowało, nie mówię już pieniędzy, ale zachodów, kłopotu, starania... Mieliśmy trzech współzawodników zamożnych i dość znaczących, ze trzech stron zaparte drogi; czwarta niedostrzeżona stała otworem dla mnie, i tą się wśliznęłam... Cher Adam pamiętać powinien zawsze co napisano na dukacie, a co mi niegdyś wytłómaczył pewny rozumny professor: „Zgodą się idzie daleko, wojna niszczy i rozprzęga.“ Nie wymagam wiele, ale bronię cię od fałszywych przyjaciół i nieochybnéj zguby.
Małżeństwo pogodziło się pozornie. Krzysia tyle była kobietą i tyle miała doświadczenia, że uśmiechu męża nie wzięła za bardzo dobrą monetę; ale spodziewała się, że go ukołysze powoli, że strach, jakiego doznał, powstrzyma go od rzucenia się w życie swobodniejsze, którego wpływów się obawiała. Jedną rzecz byłaby może tolerowała dla przyszłości: większe zbliżenie się do świata i ludzi; ale młodość Adama, niedoświadczenie, niewyburzone namiętności, raczéj wstrzymane niż okiełznane, czyniły i to niebezpieczném.
I ona też miała niepokój w duszy: bo utrzymanie młodego męża w takich klubach, niepospolitém było zadaniem, wymagało z jéj strony nieustannego czuwania.
Na pokoje nowego kasztelaństwa zjechał się zaraz cały świat winszować im dostojeństwa; karety następowały jedne po drugich, komplementa kwaśne, cukrowe, mdłe, stęchłe, szyderskie, przełykać było potrzeba, choć większa ich część była bardzo niesmaczna i dławiła. Kasztelan nowy czuł mimowoli, że winszując mu godności, którą otrzymał, uśmiechano się z niego po cichu, że zwrócone nań tym wypadkiem oczy tłumu, dobywały z głębi zapomnienia wszystkie prawdy i plotki o jego przeszłości, młodości, pochodzeniu i t. p.
Zapomniane nieco wracały teraz z przyrostem i dodatkami świeżemi.
Między innymi gośćmi była i Julia. Adam się jéj widzieć nie spodziewał: zdumiał się przekonywając, ile miała mocy nad sobą; wiedział ile cierpiała, jak musiała być niespokojna, jakie w duszy nosiła piekło, a jednak przygnana formami świata, przybyła z pogodną twarzą, uśmiechnięta, prawie wesoła, udając zobojętniałą i znudzoną. Nikt w świecie z jéj powierzchowności nie mógłby się był domyślić, że drżała od stop do głowy, jakby rzucając się w otchłań piekielną. Była tak panią siebie, tak pewną! Z Krystyną uściskały się jak dwie siostry najczuléj się kochające: im draźliwsze były ich stosunki, tém żywiéj obie podwajały względem siebie grzeczność i oznaki przywiązania. Julia wszakże zabawiła tylko chwilkę, a gdy ją do wschodów odprowadzał Adam, wskazując kwiaty i udając rozmowę o kwiatach, szepnęła mu ostrożnie:
— Jutro, wieczorem, mam coś do powiedzenia. Jestem na drodze zdobycia tych środków, o których wspominałam — znajdę oręż przeciw niéj.
Potém zwróciła się jeszcze, przyjazném skinieniem głowy żegnając Krzysię — i wyjechała.
— A! jakże się strasznie zestarzała! odezwał się chór niewieści po jéj zniknięciu, przez pochlebstwo dla gospodyni. Ale to nie do uwierzenia! W roku przeszłym była jeszcze lub przynajmniéj wydawała się tak świeżą; a teraz co za zmarszczki! jakie czoło poorane! co za żółtość, zmęczenie! Biedna kobieta! musi cierpieć!
— Ale jeszcze prześliczna! przerwała te okrzyki gospodyni.
— A! ponętna — odezwał się ktoś starszy — wydaje mi się tak jak dobra młodziuchna aktorka przymuszona grać rolę staruszki... Z pod téj przybranéj fizyognomii wygląda życie i namiętność.
— Któż tam teraz panującym? cicho spytała pani podczaszyna tryumfującéj Krystyny.
— Tajemnica niezbadana! Jeżeli nie pułkownik, to książę... obaj stoją od dawna w szeregach wielbicieli, więc na któregoś koléj przyjść musiała. Książę jest młodszy jeszcze i zakochany widać w ruinach... il est antiquaire; pułkownik niedowidzi... Ale cicho! nie godzi się obgadywać: ja ją, mimo to wszystko, tak serdecznie kocham!
Na tém skończyła się rozmowa.
Pan Adam przez dzień cały był w odmęcie. Jeździł dziękować królowi, który popatrzawszy nań jakoś z ukosa, szydersko nieco, prawie z politowaniem, wybąknął jakąś grzecznostkę zwyczajną; potém sam roznosił prezenta i różne opłaty, przyjmował winszujących, musiał dziękować i odpowiadać na listy. Wracając do domu z jednéj z tych wycieczek, spotkał Malutę, który powóz jego w ulicy zatrzymał.
— Ja jeszcze kochanemu kasztelanowi nie powinszowałem — rzekł z rozczuleniem — a Bóg widzi, otworzyć proszę serce moje, jak jest przejęte! To tylko podnóżek do czegoś większego, wart jesteś więcéj! Ale nie mógłbym parę słów pomówić? rzecz magni momenti!
— Panie Floryanie siadaj, pojedziemy w aleje; powiem ci późniéj, dla czego cię z sobą do domu zabrać nie mogę... Zabieraj się ze mną do powozu! a żywo!
— Mnie nic tłómaczyć niepotrzeba — zawołał Maluta po cichu — to się wie. Pani się na mnie gniewa, miałem tego dowody, obawia się o kasztelana. Ale to zwykłe dzieje żon zazdrosnych, póki się nie ostrzelają: zważać na to niepotrzeba zbytnio. Co innego mam kochanemu kasztelanowi powiedzieć, że bodaj... bodaj czy nie dwa na raz szczęścia go spotkały.
— Dwa! cóż drugiego?
Maluta się rozśmiał.
— Jeżeli — dodał — szczęściem to nazwać się godzi. Trzeba wiedzieć — rzekł ciszéj — że ja jestem u komandora tak jak domowy, i w najlepszych stosunkach z tą bestyjką Leoniną: ona się w panu kasztelanie formalnie kocha.
— Co znowu pleciesz! Raz mnie widziała z daleka! rzekł śmiejąc się kasztelan.
— Ale nie plotę! Dziewczyna habet, jak to mówili Rzymianie: już ja to wiem, oczarowałeś ją.
— Już nie wiem jak.
— Niemal mi się przyznała; dopytywała o szczegóły.
— Raz-em ją w życiu widział bliżéj.
— Ale ona pana dziesięć razy: wie wszystko, śledzi, goni — oszalała doprawdy.
Adam dziwnie potrząsł głową; łechtało to miłość własną, ale serce było zastygłe.
— A! daj mi tam pokój! odparł — czyż ona mi w głowie?
— A przypatrywałeś się jéj pan?
— Mało, ale bardzo ładna! śpiew czarujący...
— Co to ładna! — podchwycił Maluta — mało powiedzieć, dyabeł nie dziewczyna. Głos, coby umarłego z grobu wywołał; wdzięki, jak żyję nie widziałem podobnych; rączka dziecięca, noga niepostrzeżona.
— Gdzieżeś się tak w niéj rozpatrzył?
— Codzień ją prawie widuję.
— A komandor przecię musi być zazdrosny.
— O! bynajmniéj: kocha jéj głos, zresztą — to człowiek rozumny!
Adam westchnął. Był ubogi, wiedział dobrze, iż takie Leoniny nie mogą kochać darmo, że rozpieszczone, nawykłe do zbytku, nie rozumieją innéj miłości prócz oprawnéj w złoto. Pozór dostatku, jakim był otoczony kasztelan, łudził Włoszkę; lecz pan Adam nie czuł się na siłach walczenia o lepszą z Tepperami i komandorem.
— Nie żartuj sobie, rzekł powoli do p. Floryana: śliczna ona jest, ale to drogie cacko, nie dla mnie.
Perche? spytał Maluta.
— Zastanowiwszy się, sam sobie odpowiesz — dodał kasztelan.
— Zastanowiłem się i odpowiedzi wynaleźć nie umiem... Ale zresztą to się sobie tak gadało; jak chcecie. Miałem obowiązek ostrzedz drogiego kasztelana, bo to gratka niepospolita. Drudzyby to niewiem jaką ofiarą chcieli opłacić, a wam samo się rzuca w objęcia.
Nowinka ta mimo pozornie małéj wagi, uczyniła pana Adama niespokojnym, i po rozstaniu z Malutą, choć starał się Leoninę wybić sobie z głowy, ciągle o niéj myślał, nie mogąc pozbyć się natrętnego jéj obrazu. Był to dla niego podwójnie zakazany owoc, a przez to stokroć ponętniejszy.
Nazajutrz wieczorem potrzeba było pójść do Julii. Kasztelan wymyślił jakąś wizytę w domu obojętnym, wymknął się ztamtąd konie zostawując przed bramą, i pobiegł kryjomo do hrabiny. Musiał tego nędznego użyć środka, aby nie być wyśledzonym.
Julia czekała nań w swoim gabinecie, znowu smutna, bo sama, ze zwieszoną głową; była ubrana w szal, miała kapelusz, konie jéj stały gotowe w bramie — wyjeżdżała.
— Na dziś — rzekła — mam ci tylko jedno słowo powiedzieć: bądź dobréj nadziei, jestem na drodze wielkiéj i ważnéj zdobyczy, która ci spokój i swobodę zabezpieczyć może, da ci ją w ręce upokorzoną i drżącą. Na teraz więcéj powiedzieć nie mogę; jadę — muszę — dam ci znać gdy się uda; jeśli mi się nie powiedzie, zamilczę. Ale nadzieje mam wielkie.
— Nie śmiem o nic pytać, rzekł Adam zaciekawiony.
— Nie mogę mówić, nic, nic! zawołała Julia. Nie wiem, nie powiem, proszę mnie nie badać, ale bądź dobréj nadziei panie kasztelanie...
A cóż? dodała po chwili: po swéj nominacyi poznałeś przecię tę kobietę!
Adam nic nie odpowiedział, westchnął tylko.
— Zręczna! rzekła Julia — ale są równie zręczni i drudzy. Koniec końców, nie wszystko się zawsze udaje... Do widzenia...
Podała mu rękę wzdychając, ale widocznie weselsza.
— I kochaj mnie choć troszeczkę — szepnęła — gdy ci na to odrobina serca zostanie.
Adam wyszedł, a tuż za nim kareta hrabiny potoczyła się po bruku, i za bramą Krakowską znikła gdzieś w ciemnych uliczkach Starego Miasta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.