Dola i niedola/Część II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Każdemu się trafiało w życiu, po kilkudziesięciu latach rozstania, spotkać znowu twarz sobie znajomą dawniéj, i znaleźć ją zmienioną ze świeżego kwiatka wiośnianego na stary grzyb jesienny.
Jakże tam dziwnie na niéj wypisało się życie! Jak ją poorały ciężary, które po niéj przeszły! Cóż się to stało z temi oczyma, co tak jasno w świat patrzały! z tego czoła, tak gładkiego jak niezapisana jeszcze tablica marmurowa, z tych ust świeżych jak dojrzały owoc, który się roztworzył na słońcu, z téj całości tak świeżéj, harmonijnéj, pełnéj!... Ruina mchami porosła, w któréj każda ściana innemi patrzy cegłami.
Rzadko kto jest tak wyciosany od razu, że się prawie nie zmienia; po większéj części dłużéj zachowują się ludzie zimni, krócéj trwają ci, co się szarpią z sobą walką wewnętrzną.
Najdziwniejszym ze skutków starości jest, że człowiek jak stara kłoda dębowa, na któréj pleśnie, mchy, grzyby i porosty wychodzą nie wiedzieć zkąd — pokrywa się także mnóztwem wyrastających dziwnie plam, znamion, brodawek, które młodość umiała pochłonąć i pokryć, a starość wypycha, zolbrzymia, uwydatnia.
W młodości były to znamiona piękności, ziarna wdzięku; na starość są to nasiona zniszczenia, oszpecające dziwacznie. Znajdziesz takie stare twarze, na których ta wegetacya jesienna buja z dziwną siłą. Brwi rozrastają się krzaczysto, uszy pokrywa mech bujny, zewsząd wytryskują brodawki, nareszcie guzy, i to oblicze, które miało charakter jakiś będąc świeże, ginie pod warstwą pasorzytów.
Z uczuciem, które rodzi ta przykra metamorfoza człowieka, patrzała Julia siedząc w małéj izdebce, na starego w szaréj kapocie jegomości, trzęsącego się, zgrzybiałego, a nieśmiejącego usiąść przed nią jeszcze.
Nie było smutniejszéj ruiny nad tego starca.
Wyłysiała jego głowa, ledwie puszkiem białym pokryta, zwieszona była na piersi; gdy chciał spojrzeć, nie mogąc jéj podnieść, dziwnie musiał wykręcać; od tego wysiłku skurczona, zdawała się ledwie trzymać na karku pofałdowanym, po którym sine i wyprężone występowały żyły. Cała też twarz od choroby i wieku dziwnie była przekształcona, zczerniała, rozpuchła. Brwi na niéj ciemne, zrosłe w pośrodku zarostem zdziczałym, przykro odbijały przy gładkiéj czaszce; na policzkach rosły krzaki na kępinach różnego koloru... Dodawszy dosyć długie wąsy, obwisły podbródek, lica obrzmiałe i osunięte, wargę dolną nieprzymykającą się już jak zepsuty kuferek — można mieć niejakie wyobrażenie téj zdezelowanéj twarzy starca. Postać cała nie była od niéj wdzięczniejsza: plecy przygarbione, nogi obwinięte grubo i opuchłe, ręce nabrzmiałe, czerwone, trzęsące się i widocznie bezwładne.
— O mój Boże, cóż się to z wami stało! mój kochany cześniku! wołała Julia. Chory jesteś? czemużeś się nie radził doktorów, nie dał wiedzieć o sobie?
Ten, którego dawniéj znała Julia zdrowym i młodym, pan cześnik, równie ciężko mówił jak stał o swéj sile; słowa z ust jego wychodziły poprzedzane bełkotaniem, niewyraźne, jakby je co wewnątrz zatrzymywało. Naówczas oczy i tak wypukłe otwierał jeszcze bardziéj z wysilenia, głowa zaczynała się trząść mocniéj, ręce dygotały i nogi nawet zdawały się chcieć pracować na wydobycie głosu, który nareszcie odzywał się stłumiony, niewyraźny i nierówny. Cześnik nie mówił, ale wybuchał: wyrazy to się rzucały szybko, to jakby grzęzły w gardle, i dopiero gdy się tam coś odetknęło, wychodziły jak płyn wzburzony z butelki nagle otworzonéj. Rozmowa z tym biednym była dla niego i dla słuchacza męczarnią.
— Ale siadajże cześniku, nie możesz stać: proszę cię, siądź — odezwała się Julia nalegając.
Za chorym starcem stał wyrostek lat dziesięciu. Obejrzał się cześnik, bo bez jego pomocy ani wstać, ani usiąśćby nie potrafił; dał mu znak, ażeby go posadził, i z pomocą tą padł w wielki swój fotel wyduszony i otłuszczony kilkoletniém siedzeniem. Ten mały ruch już go zmęczył, zakaszlał się, zadychał, łzy mu z oczu pobiegły, musiał się otrzeć. Dał potém znak chłopcu, aby odszedł, co też tamten jak najprędzéj spełnił, rad, że się choć na chwilę na swobodę wyrwie.
— Jakże mi też pana żal! mówiła Julia.
— Ale ja — rzekł uderzając ręką po krawędzi krzesła cześnik — nie jestem tak chory, siły czuję, i gdyby nie te nożyska przeklęte, jeszczebym poszedł tańcować.
Julia się uśmiechnęła.
— Tatar, który mnie leczy, powiada, że na przyszłą wiosnę, gdy mi zada zioła pewne, to wszystko ze mnie wynijdzie przez łaźnię — a Bóg miłosierny.
Jak wszyscy chorzy, cześnik wierzył już w końcu w baby, w zamówienia, w Tatarów i ich sekreta, w rozmaite sposoby tajemnicze, w leki owczarzy i w przyszłą, od lat dziesięciu, wiosnę.
Izba, w któréj się ta scena odbywała, zdradzała najdolegliwsze ubóztwo: była brudna, ciasna, ciemna, istna komnata szpitalna, w któréj i łoże niedaleko, i kominek pełny garnuszków z ziółkami i flaszek z lekarstwy, i wszystko było na podoręczu, czego stary niedołęga potrzebować może. Przez jedno okno wązkie wpadało do niéj światło szare, odbite od murów podwórka, do którego nigdy słońce nie zaglądało. Fizyognomia tego kątka była ponura, powietrze w nim zamknięte, przesiąkłe stęchlizną, do któréj łączyły się zapachy różnych medykamentów tatarskich i niedawno wyniesionego jadła. Julia przywykła do lżejszéj atmosfery wonnych salonów, z ciężkością oddychała w lazaretowéj; ale udawała wesołość i swobodę, chcąc starca rozkołysać, choć nieustannie chustką ocierała twarz, aby nie omdleć z tego zaduchu.
Cześnik, był to stary sługa domu, z którego niegdyś wyszła na świat piękna, dziś straszna pani Krystyna. Zwano go niegdyś cześnikowiczem, potém na późniejsze lata cześnikiem jakimś. Marszałkował przy dworze jéj rodziców, wieszał się potém przy kasztelaństwie O..., naostatek gdy go słabość złamała, schronił się do miasta i dożywował dni swoich w tym kącie nędznym, w nadziei wynalezienia baby lub Tatara, któregoby recepta nareszcie go uleczyła. Cześnik spędził żywot dosyć burzliwie. Za młodu bijąc się po różnych świata kątach, gdzie tylko bić się było można, potém dworując z szablą zawsze gotową przy magnatach, sejmikując pod ich sztandarami; a że owo życie pracowite nie folgowało człowiekowi, który i chłód, i głód, i razy, i strawę, i napoje różne musiał znosić bez szemrania, z tego wszystkiego wywiązała się w końcu owa choroba, która była wprost podagrą, rozposażoną gdzie tylko umieścić się mogła, a niedobijającą może dla tego, że jéj siły rozdzielone były na ręce, na nogi, po kolanach i stawach, i nie miała jeszcze czasu wziąć się do szlachetniejszych organów.
Byłać tam winna temu i dola owa szlachecka, co gdy raz człeka w służbę rzuciła taką, miotała nim bez litości; ale był winien i człowiek może, który jéj okiełznać nie umiał. Cześnik miał jedną srogą wadę: był skąpy straszliwie, był kutwą, a choć nie miał, ani żony, ani dzieci, ani nawet bliższych krewnych, dla którychby zbierał tak uparcie, wiązał się do grosza z zapalczywością wzrastającą z laty. Przeszło to już prawie w manię, żył może siłą téj passyi, która go przykuwała do stojącego w głowach, wszrubowanego w podłogę, okutego kuferka, od którego klucze na piersiach nosił.
Udawał nadzwyczaj ubogiego, choć nikt dobrze nie wiedział co tam było w jego szkatule zamczystéj, która się nigdy w dzień nie otwierała. Gdy kto sobie z niéj pozwolił zażartować, gniewał się i dąsał, zżymał, utrzymując, że tam chowa tylko ważne papiery familijne, że wszystek majątek przepadł mu na świstkach, rozpożyczony ludziom i tak jak stracony. W istocie cześnik nikomu grosza nie dał, miał znaczniejszy kapitał dawniéj ulokowany jeden u Prota Potockiego, drugi u Sapiehów, a procent opłacany w obrączkowych czerwonych złotych, nocami dołączał do gotówki leżącéj w skrzyni.
We dnie przez ostrożność nigdy nie otwierał swego skarbca, ale późno w noc, gdy chłopca odprawił, drzwi pozaryglowywał, okiennice pozamykał i dobrze się upewnił, że go nikt ani podpatrzyć, ani podsłuchać nie może, mimo trzęsących się rąk, przysiadał się do kuferka, odmykał wieko i napawał się likiem tego, co przez życie uciułał. Począł był w istocie od kilku talarów wyniesionych w węzełku z rodzicielskiego domu; każdy grosz dla niego przedstawiał jego znoje, ofiary, głody, przebyte biedy, przestękane dni; było to życie zmienione na pieniądze, i może dla tego one się stały tak cenne.
— Dla czegóż cześnik nie sprowadzisz sobie doktora? spytała Julia.
— Co to... co to... tam doktory! odparł stary. Czy poradzą czy nie, a wyduszą z człowieka grosz ostatni. Ot i tak ledwie jest już z czego żyć... Wszyscy zawodzą, bankrutują, krwawica idzie z dymem.
— Ale jabym ci mojego przysłała lekarza, toby cię nic nie kosztowało — odparła kobieta.
— I! nie! nie! te doktory to szarlatany... Dziękuję mojéj dobrodziejce, niechaj już tak przekawęczę do wiosny. Tatar byle zioła uzbierał, pomoże mi pewnie; ale one rzadko gdzie się znajdują, i daleko po nie w góry jeździć potrzeba... Zioła to najskuteczniejsza rzecz: sam Pan Bóg je preparuje dla człowieka!
— I będziesz zdrów, dodała Julia przypochlebiając mu się: widać jeszcze, że jesteś silny.
— Pewnie, że jestem silny, rzekł cześnik; cała bieda w tych nogach. Jakby mi je odzyskać, jeszcze wszystko będzie dobrze.
— Z kimże się tu widujecie ze starych znajomych? spytała po chwili kobieta.
— A! z nikim! z nikim! nie chcę ich znać! odkaszlnął stary: to wszystko wydrwigrosze, a człek ubogi i niezabawny. Nie przyjdą oni do mnie darmo; czasem na maryasza kto z dawnych przydybie, ale to rzadko! A ktoby tam do starego niedołęgi chciał się wlec! Ja dalibóg słów znaleźć nie mogę na wyrażenie mojéj wdzięczności, że JWPani byłaś tak łaskawa... czyżem ja się mógł tego szczęścia spodziewać!
— Byłabym wcześniéj, ale Pamela dopiero pozawczoraj was odszukała, mój cześniku... Ot i wiecie z czém przychodzę i co myślę wam proponować?
— A cóż droga pani moja? zawołał rozczulony starzec.
— Ty tu pewnie najmujesz to mieszkanie i płacisz je drogo?
— A! drą mnie bez litości! toż to sto złotych na kwartał!
— Jabym ci dała i lepsze, i jaśniejsze, i zdrowsze darmo u siebie; jest ich tam dosyć próżnych, miałbyś u nas stół bez kosztu i lepszą usługę.
— Bóg zapłać! moja ty dobrodziejko — zawołał składając trzęsące się ręce cześnik — o! Bóg zapłać! Ale bo to wynosić się z temi mojemi rupieciami...
— E! toby ci się do tego dopomogło.
— O! złote wy macie serce, Bóg niech wam nagrodzi. Było mi u was tak dobrze, że człek nie zapomni do końca życia, nie tak jak u Krystyny, od któréj człek salwując życie uciekać musiał.
Julia snadź wiedziała, jak się cześnik rozstał z rodziną jéj współzawodniczki, rachować musiała na to, i podchwyciła zaraz:
— Nigdyście mi też nie rozpowiedzieli, jak to było?
Stary okrutnie trząść się zaczął; widać było, że chciał na raz wszystko z siebie wyrzucić, a sił mu tém więcéj brakło, im bardziéj się śpieszył. Zdusiło go przypomnienie gniewu i żalu, obudzonego przykrém wspomnieniem.
— Długa to historya — rzekł — a nie ciekawa.
— Wiecie też co mnie uczynili? spytała Julia.
— Nie, coś mi tam gadano — odparł stary — alem ja tego nie zrozumiał.
— Wystawże sobie cześniku... westchnęła kobieta — ja przed tobą nic ukrywać nie będę, tyś stary przyjaciel naszego domu... My z kasztelanem wzięliśmy ubogie chłopię jego imienia, raźne i zdatne, na wychowanie; mieliśmy zamiar, nie mając dzieci, przybrać go późniéj za syna; wychowywaliśmy go w Paryżu oboje, a ja szczególniéj przywiązałam się do tego młodego człowieka, jako do dzieła rąk moich. Będąc w Paryżu, oddałam go na opiekę Krzysi, żył jeszcze naówczas jéj mąż. Wystaw sobie, że zbałamuciła mi chłopca, oderwała go od nas i — poszła za niego.
— Ah! a! — stęknął cześnik — kasztelanowo dobrodziejko, znacie ją lepiéj odemnie, com ją dzieckiem na rękach huśtał... Piękne to było jak aniołek, a wyrosło na istnego dyabła.
— Wszystko to jeszcze nic, com powiedziała — dodała wzdychając Julia — słuchajcie do końca. Poszła za niego, zrobiła go orderowym, starostą, a wczoraj, czy pozawczoraj kupiła dla niego jakieś kasztelaństwo; ale ten nieszczęśliwy człowiek, słaby, delikatny, jest znękany i uciśnięty, jest biedniejszy od żebraka. Ona nim pomiata, łaje i trzyma w okrutnéj niewoli.
— A! moja mocia dobrodziejko! — wybuchnął cześnik, który patrzał oczyma okrutnie wyszczerzonemi na kasztelanową, sapał i słuchał jéj opowiadania z ciekawością wielką — jeśli też mężczyzna kołki sobie na głowie strugać daje, co on wart?
— Tak to ci się zdaje, pochwyciła Julia. Człek od dzieciństwa rozpieszczony przezemnie, sam na świecie, cóż ma począć z tym szatanem?
— A no, porzucić czarownicę — zawołał cześnik — porzucić.
— Nie, jeszcze tego zrobić nie może, odparła Julia; ale ująćby ją w kluby powinien czémś i poskromić.
Tu kasztelanowa przysunęła się z krzesłem bliżéj, prawie do ucha starca.
— A! pomóż mi mój cześniku — szepnęła — my we dwoje uratować go możemy: pozwól mi mówić.
Cześnik się straszliwie przeląkł.
— Ale, na miłego Boga! — krzyknął — co ja? ja nic nie mogę, stary nieszczęśliwy niedołęga!
— Słuchaj — rzekła kasztelanowa — ja wiem wszystko, ze mną powinieneś być otwartym. Byłeś świadkiem wielu spraw i rzeczy, wiem że XX. prześladowali cię i ścigali za jakieś pochwycone dowody ich domowéj sromoty. Gdybyś ty te dowody miał jeszcze!
Cześnik dziwnie przerażony, cały pobladł, słowa wymówić nie mógł, ale rękami trzęsąc i miotając się gwałtownie, protestował przeciwko domysłowi.
— Przecz czy nie przecz... ja wiem co wiem dodała kasztelanowa. Prześladowania od nich nie masz się co lękać, bo ja cię biorę w opiekę... Nikt wiedzieć o tém nie będzie co mi zwierzysz, bo nie użyję tego, aby ich zniesławić, ale dam człowiekowi w ręce oręż do obrony... Mnie to nie jest potrzebne do zaczepki, ale dla ocalenia. Zresztą — dorzuciła zręcznie — tyś ubogi, ja to wiem, tyś bardzo ubogi... (to przypuszczenie nader staremu pochlebiało); ja za ten oręż dam ci co zechcesz.
Oczy cześnika straszne, żabie, zaczerwienione zawsze, nabiegły krwią jeszcze bardziéj; skraje jego nabrzmiałych, powywracanych powiek czerwieńsze jeszcze się stały; począł głową kiwać i trząść się cały. Milczał chwilę.
— O! o! rzekł w końcu — to oniby mię zabili.
— Oni ci nic zrobić nie mogą — szybko zawołała Julia — te dowody familijnych sromot i występku Krystyny... ty jeden masz... prawda?
— Ale nie! nie! nie! bronił się cześnik.
— Oni ci je przecię odebrać chcieli gwałtem, grozili życiu twemu... Mówią i głoszą, żeś im to chciał za pewną summę ustąpić.
— Ale już nie mam... nic! nic!... rzekł starzec ponuro.
— Jak to? cożeś z tém uczynił? wszakże zerwali potém układy, nastraszywszy cię, prawda? Papiery zostały przy tobie; czuli, że ich nie użyjesz? Dzisiaj nic nieważne, bez niebezpieczeństwa możesz sobie na starość kawałek chleba zapewnić, a spełnisz jeszcze dobry uczynek. Uratujesz poczciwego człowieka. Mogę ci dać na piśmie i poprzysiądz, że nigdy z tego użytku publicznego nie uczynimy.
Nikt tak zręcznie kusić nie umie jak kobieta, gdy gwałtownie czego zapragnie.
Wiedziała Julia jak trafić do starca, i zachodziła ze wszystkich jego słabych stron. Dawała mu zręczność pomszczenia się na ludziach, do których czuł nienawiść; dawała pieniądze, zysk, bezpieczeństwo wszelkie... Znać było na twarzy cześnika, że mimo obawy, która go przejmowała na samo wspomnienie wypadków omal nie opłaconych życiem, chciwość powoli nim owładywała. Zatrzymał w myśli słowa kasztelanowéj:
— Dam ci co chcesz!
I rozmyślał.
— Wiesz cześniku, — dodała Julia — nie ma ofiary, którejbym nie uczyniła dla ulżenia losu temu wychowańcowi naszemu. Myśmy bezdzietni, o grosz mi nie chodzi; tyś niemajętny... mógłbyś sobie dobry fundusik pozyskać na starość. Chciéj mi tylko dopomódz, myśl! myśl!
— Ale kiedy nie mam nic! nie mam nic!... rzekł broniąc się jaszcze stary, który głos spuścił i oczy schował.
— A! to szkoda! zawołała Julia z uśmiechem: bo dla zdobycia mu niezależności, dałabym co tylko mogę. Tu wcale nie idzie o zawstydzenie jéj, bo ona jest jego żoną, wstyd spadłby w części na niego, owszem zachowalibyśmy najgłębszą tajemnicę; ale gdyby on miał w ręku dowody jéj przeszłego życia, jéj winy, onaby musiała przed nim uledz, zrzec się panowania, poddać, nie znęcałaby się nad nieszczęśliwym.
Cześnik słuchał zadumany. Julia czuła, że wpływa powoli na zmianę jego przekonania, na zamieszenie obawy, i dorzuciła jeszcze:
— Cześniku! myśl — nic nie ważysz.
— Ale ja, ja! — rzekł powoli — o małom raz już życiem nie przypłacił, że mi się to do rąk dostało. Znasz moja dobrodziejko tych ludzi, dla których nic świętego nie ma: oni gotowi...
— Będziesz u mnie, cóż oni ci zrobią?
Cześnik dumał.
— Mów, ile chcesz, a uczyń tę ofiarę dla mnie! błagała kasztelanowa.
— Ale ja nic nie mam, nic nie wiem — bełkotał znowu stary coraz ciszéj, miotając się w krześle z widocznym niepokojem człowieka, którego panująca namiętność poruszona została.
— Słuchaj cześniku, dodała Julia: za wiadomość szczegółową o tym wypadku, który ty znasz najlepiéj, o którym tylko głuche chodziły wieści, za jakikolwiek dowód przeciw niéj, ofiaruję ci tysiąc dukatów natychmiast, gotowych, brzęczących, daję ci pomieszczenie, stałe wygody, obronę, doktora mojego, lekarstwa. Nikt wiedzieć nie może i nie będzie, od kogo wychowaniec mój dostał papiery i szczegóły tego wypadku. Daję ci słowo i uroczyste zaręczenie, że téj broni nie użyjemy publicznie ani przeciwko niéj, ani przeciw jéj rodzinie.
Cześnik stękał, trząsł jeszcze głową, ale myślał głęboko. Zakaszlał się mocno, otarł wysiłkiem załzawione oczy, i odepchnął ręką cisnącą się pokusę.
— Tysiąc dukatów dla ubogiego człeka, piękny to grosz — rzekł jakby sam do siebie, — ale cóż kiedy ich nie mam jak zarobić!
— Tysiąc dukatów, cześniku, gotówką, nie na papierku... dodała kasztelanowa znowu. Jeszczebym ci dobrała takich obrączkowych, jakich w życiu nie widziałeś, co nie znały rąk i nożyczek, ani zielonego sukna, ani flaszki.
Cześnik aż się uśmiechnął, podniósł znowu oczy wytrzeszczone i krwawe.
— A zkąd teraz takich niewiniątek wziąć? rzekł wzdychając.
— Wprost z mennicy lub banku hollenderskiego, dodała kasztelanowa powoli.
— Wprost z Hollandyi! hm! — powtórzył stary. — I są takie dukaty poczciwe? — spytał z uśmiechem.
— Ja je mam.
Pokusa była straszliwa.
— Ale cóż — dodał po chwili — kiedy ja nic nie mam!
— Mogłabym jeszcze przypuścić z biedy — odparła Julia uśmiechając się — że nie masz w ręku dowodów na poparcie historyi Krystyny, choć o tém wątpię bardzo. Uwierzyć zaś, że nic nie wiesz, niepodobna mi. Przypomnij sobie, żeś mi sam powiedział, iż jedno słowo twoje mogłoby ją zgubić. Ale my wcale gubić jéj nie chcemy, nie myślimy; chcemy tylko ratować z ich szpon nieszczęśliwego człowieka, którego los litości jest godzien. Ta kobieta wyrwawszy go mnie, znęca się, gnębi, gniecie, tryumfuje. Idzie tylko o to, aby ją uczynić pokorniejszą.
Cześnik już nie odpowiadał, że nic nie wie: dumał.
— Ale to potrzeba — rzekł z wolna i cicho — potrzeba wielkiego starania i czasu, nim się takich tysiąc dukatów zbierze.
Nadzieja wstąpiła w serce Julii; starzec miękł widocznie.
— Ale ja je mam, całe... wszystkie! odezwała się żywo. Mąż mój pożyczył w hollenderskim banku summę dosyć znaczną; ja z niéj dla zabawki wybrałam sobie tysiąc takich cudownych dukatów.
— Co to za grosz miły! rzekł zakaszlując się stary; co to za śliczny grosz!
Oczy cześnika coraz bardziéj czerwieniały, obracał niemi straszliwie, a że były niepomiernie wypukłe, miały kształt oczu ropuch, i osadzone były w powiekach czerwonych, miejscami obwisłych i krwawych, przeto wejrzenie jego nabierało tak straszliwego wyrazu, gdy strzelał z pod czarnych nawieszonych krzaczystych brwi, że Julii słabo się robiło, ile razy je na nią obrócił.
— A! a! rzekł w końcu cześnik — może ja sobie co... powoli jakoś przypomnę; ale to nie dla tego, uchowaj Boże, abym za jakimś zarobkiem gonił... tylko gorąca chęć usłużenia JWPani... jedynie... choć jeszcze sam nie wiem... a istotnie mało co pamiętam, i tak mi się w głowie pomieszało.
— Wszakżeś te papiery, o które oni cię ścigali, zachował, dodała Julia; wszak choć wymogli na tobie zeznanie, żeś je zniszczył, masz je pewnie ukryte.
Cześnik zamilkł jak ściana, odwrócił się z trudnością ku drzwiom, spojrzał na nie, i nic nie odpowiedział, dając do zrozumienia, iż podsłuchywać ich mogą.
— Niechże też JWPani — rzekł — z łaski swéj i dobrotliwości przyszle trochę malinowego syropu, choćby małą flaszeczkę, bo Tatar mój powiada, że nie ma zbawienniejszéj rzeczy na moje cierpienie nad wodę z syropem, a tu po tych cukierniach nic się nie dokupić... i fałszują wszystko... czystego nie ma nic.
— Jutro albo ci go przywiozę sama, albo przyszlę przez Pamelę.
Stary dał znak kasztelanowéj, ażeby się zbliżyła, i rzekł:
— Każcie jutro warty postawić za drzwiami, — a potém dodał: — i dajcie mi tam izdebinę u siebie, moja dobrodziejko.
— Zabieram cię zaraz — rzekła uszczęśliwiona kasztelanowa — przyszlę jutro jeżeli chcesz, i zaraz cię przewiozą do nas.
Cześnik uderzył się po głowie.
— Zapłacono z góry moja dobrodziejko! — zawołał! — jeszcze miesiąc do kwartału, trzydzieści złotych marnie przepadnie. Gdyby czas, możeby się udało komu odstąpić, choćby się parę złotych straciło.
— Już ja ci każę wyszukać kontrahenta, który powróci te trzydzieści złotych. Wyniesiesz się zaraz do mnie.
Cześnik trząsł głową uradowany.
— A jak się będę wynosił — dodał żywo — żeby też ta moja mizerya nie zwracała uwagi, moja dobrodziejko. Gdybyś była łaskawa szkatułkę sama kazała wziąć do karety, i żeby jaki wierny człek wynosił, bo to tam te papierzyska...
Mrugnął na kasztelanową, która się domyśliła, że w owéj szkatułce mogły być tajemnicze dowody sprawy zatartéj, teraz jéj do ratunku i zemsty tak potrzebne.
— Bądź spokojny, rzekła skwapliwie: jutro się ułoży wszystko.
Pożegnawszy go, Julia wyniosła się co rychléj z izdebki. Cześnik wstał cudem o swéj sile, aby ją uczcić przyzwoitym respektem, ale się trzymał krzesła, bo mu się ze znużenia, wzruszenia i wysiłku nogi gorzéj trzęsły niż kiedy.
Uśmiechem żegnała go piękna pani; wybiegła z mieszkania, i pełną piersią odetchnęła, wydobywszy się z téj atmosfery zgniłéj, w któréj ledwie wytrzymać już mogła.
Cześnik upadł na fotel i zadumał się, zadumał... przyjścia nawet swego chłopaka napowrot nie usłyszał, a gdy wyrostek począł sprzątając coś stukać, zadrgał ze strachu, tak był przejęty wypadkiem, który go spotkał.
Dawno zapomniane dzieje przyszły mu na myśl, nić ich snuła się w lata młodsze, dobywając treści życia, na którego mogile wiele już ziemi zsypały lata, wiele bujnych chwastów porosło. Stare te wspomnienia spoczywały od lat długich prawie zapomniane, a uczucia, które budziły, zgasły też przytłumione obawą o życie i cierpieniem. Teraz wszystko to na raz występowało znowu żywe, starzec miotał się w walce z przykremi pamiątkami przeszłych dni, do których wrócić było potrzeba, aby je sprzedać... rzucając znowu na szalę teraźniejszości.
Wszystko, co mu opowiadała Julia, powtarzało się w głowie: ważył, dumał, myślał czy jéj uwierzyć można, czy bezpiecznie może podnieść ów kamień grobowy, którym przywalona była tajemnica.
Z historyi owéj świat mało lub nic nie wiedział, zatarły ślady jéj lata, późniejsze życie zamazało resztki. Starsi ludzie coś szeptali o młodości Krystyny z oburzeniem i szyderstwem; ale winy tego rodzaju w ogóle znajdowały zbyt łatwe przebaczenie. Grzechami młodości chrzczono zwykle miłostki płoche, których naówczas nikt nie brał za złe, bo wszyscy prawie przechodzili przez nie w tym świecie niemającym serca i zastępującym je zmysłami.
Nazajutrz z całą możliwą ostrożnością odbyła się installacya dawnego domownika kasztelaństwa do ich pałacu, a że Julia sama szczególną nad starcem chciała mieć pieczę, postawiono go na dole od dziedzińca, w pokoiku, do którego ona łatwo znijść mogła. Ludzie wychwalali, pod niebiosa wynosząc jéj anielskie serce, jéj miłosierdzie dla starego chorobą złamanego człowieka, którego gdzieś ginącego z biedy odszukała. Szkatułka cześnika pojechała z Julią, i bardzo wierne ręce wniosły ją i postawiły przy nowém łożu chorego.
Cześnik wszakże był niespokojny, że jakoś ciężką się wydawała.
— To stare żelaziwo — rzekł do służącego, pokaszlując.
Przenosiny nie przeszły bez kłopotu, bo człowiek taki jak cześnik niełatwo się rusza. Skąpstwo tysiące rodziło w nim niepokojów; obawiał się, aby najmniejszy szczątek po nim nie został, nie zginął; zabierać kazał flaszki od lekarstw, chciałby był niemal zabrać śmieci z izby w obawie, aby się tam w nie coś mogącego mieć jakąś wartość nie wmieszało. Przed rokiem zatoczył się był trzygroszniak nowy, gdy płacił komuś, pod sprzęty; szukano go przez dwa tygodnie i nie znaleziono. Wychodząc teraz z mieszkania, cześnik na nowo kazał po uprzątnieniu szukać jeszcze tego trzygroszniaka, i niepokoił się, aż mu Julia kazała inny podrzucić... Rozpatrując się w nim, dostrzegł wszakże, iż był innego stempla i roku; ztąd nowy niepokój i zgryzoty, że trzygroszniaki tak po ziemi się walały... Szukano jeszcze.
Mała to była próbka biedy, jaką z nim miano; ale nareszcie wszystko aż do potłuczonych butelek przewiozło się, ustawiło, i wyrostek ucieszony przemianą, dowodził, że tu im daleko lepiéj będzie. Julia przyszła obejrzeć, przysłała mu syropu malinowego, życzyła dobréj nocy, i tego wieczoru nie wyciągała go już na opowiadanie, bo starzec istotnie był zmęczony niezmiernie.
Dobicie sprawy zostawiono na jutro.
Uprzedziła sługi kasztelanowa, że stary ma pisać testament, iż mu chce dopomódz... Przykazała, aby nikt nie śmiał wchodzić, i zamknęła się z nim na godzin parę.
Nie wiadomo było nikomu, jak się to długie posiedzenie zakończyło; słychać tylko było drżący głos starca, to podnoszący się, to słabnący, potém otwieranie szkatułki, szelest przebieranych papierów, wykrzyki kasztelanowéj i znowu szepty ciche.
Nareszcie Julia wyszła, mając na twarzy wypieczone plamy czerwone, zmęczona, poruszona, niosąc w rogu szalu jakiś zwitek papierów, który, wróciwszy do sypialnego pokoju, starannie w skrzyneczkę angielską, opatrzoną zamkiem sztucznym, a niegdy listy pewne zawierającą, zachowała. Chodziła potém długo po pokoju samotna, siadała, wstawała, wstrząsała się, płakała, nakoniec uklękła, co się jéj rzadko trafiało, do modlitwy, i twarz ukrywszy w dłonie, godzinę tak może spędziła na dziwnéj jakiéjś zadumie.
Wieczorem nie przyjmowała nikogo, ale Pameli poleciła, aby zwykłą drogą tajemną dała bardzo ostrożnie znać panu Adamowi, iż nazajutrz go czeka u siebie.
O naznaczonéj godzinie przybył Adam; drzwi były dla innych gości zamknięte; uprzedzono go zawczasu, aby przybył pieszo; wpuszczono do gabinetu... i tu znowu parę godzin trwała cicha rozmowa.
Wyszedł z niéj kasztelan z dziwnym na twarzy wyrazem; postał w progu, oddychając świeżém powietrzem, a po chwili powrócił jeszcze do Julii, do któréj drzwi zapukawszy, zastał ją znowu przy klęczniku we łzach na modlitwie.
— Przebacz — rzekł wchodząc powtórnie — alem jeszcze tak niepewny co mam począć. Po tém, czegom się dowiedział, lękam się téj kobiety jeszcze mocniéj; ona gotowa jest na wszystko. Mów, radź, co mam robić!
Julia popatrzała na niego, zbliżyła się i smutnie zwiesiła głowę.
— Żywy grzechu życia mojego — rzekła — jakże mi żal, że cię młodość twa nie nauczyła męztwa, nie uzbroiła w siłę! Dałam ci oręż, od ciebie zależy jak go użyjesz... Cóż ja wiem? Masz w ręku straszliwą broń, nie chwytaj jéj dopóki cię ostateczność do tego nie zmusi, używaj jéj ostrożnie, nie wyczerpuj od razu. Półsłowami samemi bronić się możesz długo, nie wyrzekając ostatecznego.
— A jeśli się ona domyśli, i uczyni to ze mną, co z innymi próbowała? spytał Adam trwożnie.
— Jesteś mężczyzną! zawołała Julia. Ja lękam się o ciebie i modlę, ty powinieneś czuwać nad sobą. Będziesz mógł na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa odsunąć się groźny. Cóż więcéj, Adamie, poradzić ci mogę? Otrząśniéj się z niedołężności — bądź sobą!
— A! nigdym sobą nie był i siebie nie miał! odparł z westchnieniem kasztelan. Dla tego gdy mi pierwsze, śmielsze przychodzi stawić kroki, drżę i waham się.
Julia spojrzała na niego z politowaniem, przyszła, pocałowała go w czoło, głowę wsparła na jego piersi i zapłakała. Adam odszedł milczący. Na twarzy jego widać było srogą niepewność, tysiące uczuć zmieszanych, natłok myśli i wrażeń nie dawał mu oprzytomnieć, szedł nie wiedząc dokąd idzie, nie słyszał co się działo wkoło, stawał, śpieszył, oglądał się znajdując nie tam, gdzie być sądził... opuściła go pamięć... Tak dowlókł się nareszcie do rogu domu, przy którym stały jego konie; ale musiał wyszukiwać furmana i lokajów, którzy się rozpierzchli. Woźnica pił z innymi, lokaje grali w halbecwelbe zapamiętale. Był już wieczór, deszcz kropił drobny i niebo zasunęło się całe chmurą ołowianą.
Smutno jakoś było na świecie, a tchnąć ciężko. Miasto poczynało się oświecać powoli, ulice ożywiały jakby śpiesząc dożyć, dorobić resztek dziennéj pracy przed nocnym spoczynkiem. Tu i owdzie z przymkniętych drzwi szynkowni słychać było muzykę prostą, cymbały, skrzypki lub pomrukującą basetlę. Kasztelan spędziwszy nareszcie ludzi, którzy go zwykle nie nazbyt słuchali, miał już wsiadać do karety, gdy poczuł, że go ktoś schwycił za rękaw i przytrzymał.
Był to znowu Maluta, otulony płaszczem, niechcący się dać poznać przed ludźmi pana Adama. Stał on tu pod ścianą od godziny, czekając na przyjaciela; dopiero teraz go postrzegł, i pochwycił właśnie, gdy ten już się zabierał odjeżdżać.
— Cyt — rzekł — słówko, pilne, kochany kasztelanie. Nie wsiadaj jeszcze, odpraw ludzi, powiedz im, że tu jeszcze chwilę zabawić musisz.
— Cóż znowu? dla czego?
— Mam cię z sobą wziąć w pewne miejsce; nie powiem dokąd, ale jechać ze mną musisz.
Kasztelan zawsze miękki, skinął na ludzi, radych z tego postanowienia, bo mogli do rozpoczętéj gry powrócić, a sam wszedł do ciemnych sieni z Malutą.
— Już dalibóg nie wiem, dla czego to czynię — rzekł ściskając go p. Floryan — dalibóg sam siebie nie poznaję, ale tak kocham drogiego kasztelana, tak go szanuję! a ta waryatka taką ma moc nademną...
— Kto?
— Ale ta — szepnął cicho — Leonina.
P. Adam, któremu inne myśli wcale ciążyły na głowie, obruszył się prawie zniecierpliwiony.
— A! cóż mi tam do niéj! daj mi z nią pokój!
— Przecięż choćby ją zobaczyć warto z blizka! rzekł Maluta. Nie jest to grzech śmiertelny, a dziś to się składa jak nigdy.
— Co się składa?
— Wyjdziemy ztąd drugiemi drzwiami, albo i temi samemi, jeżeli ludzie odeszli, siądziemy do powozu, jedziemy. Zastaniemy ją samą w domu. Chcesz kasztelanie jechać czy nie?
— Dokąd?
— Do Leoniny, — jedziesz czy nie?
Adam zniecierpliwiony, znękany, milczał; ale troska, którą niósł z sobą, pchnęła go do użycia jakiéjś rozrywki, i odezwał się machinalnie:
— No, to jedziemy!
Maluta poskoczył pierwszy, ciągnąc go za połę, wrzucił do stojącego opodal powozu, szepnął coś woźnicy i pojechali na ulicę Długą. Tu stanęli przed dosyć oświeconą kamienicą.
Pusto jednak było przed nią, i jeśli się w niéj spodziewano gości, jeszcze przybyć nie musieli. W sieniach, do których naprzód weszli, panowała erebowa noc; dopiero na wschodach znaleźli światełko dymiącéj się lampki, która bezpieczniéj ku górze wdrapać się dozwoliła. Maluta zadzwonił u drzwi, a po chwili strojna dzieweczka, może dwunastoletnia, otworzyła je uśmiechając się. Weszli w jakąś atmosferę ciepłą, przejętą woniami. Nie można się było omylić, odgadując w niéj kobietę.
Maluta z palcem na ustach stąpał cichutko i przeprowadzał pana Adama. Przeszli parę pokojów pustych, niezbyt wytwornie przybranych; w trzecim świeciło się jaśniéj, a z za draperyj we drzwiach widać było dwie postacie niewieście i słychać brząkanie na klawikordzie, któremu smętny głos towarzyszył jakąś piosenką zdrzemaną.
Po dźwięku poznał kasztelan głos Leoniny. Tam wśród blasku salonu, wśród muzyki, woni, wrzawy, brzmiał on całą siłą młodości, lał się jak potok z gór wiosenny; tu ukryty, smętny, brzęczał dziwnym urokiem jakimś rzewnym i łzawym. Kasztelan wstrzymał się w progu i wsłuchał się w to nócenie jakby gazami osłonionego głosu.
Ale z pośrodka pokoju postrzeżono przybywających, i kobieta siedząca naprzeciw drzwi przy stoliku, wstała zbliżając się na palcach ku nim. Była to druga Włoszka, którą przezwano Beatrix Cenci, z powodu wielkiego podobieństwa do znanego portretu; śliczne stworzenie, któremu nic nie brakło oprócz... duszy.
Porcelanowa ta piękność zawracała głowy wszystkim, co ją widzieli z daleka; ale kto się do niéj zbliżył, kto ją ze snu jéj i dziecinnego trzpiotalstwa usiłował rozbudzić, odchodził rozczarowany. Cacko to nie miało nic w piersi i nic w główce, prócz smutnéj czczości. Beatrix śpiewała w teatrze, latali za nią ludzie, szaleli za nią z kolei i zrażali się tak prędko, że biedne dziewczę bardzo było życiem strudzone i znudzone. Ale że z tego wszystkiego zawsze wynikała dosyć jeszcze wygodna dla niéj dola, a ona ani się troszczyć o jutro, ani czuć teraźniejszości mocno nie umiała, poziewała więc tylko nieboga i ruszała ramionami.
Zobaczywszy przybyłych, Beatrix położyła palec na ustach uśmiechniętych, różowych i skłaniając główkę przed kasztelanem, dała mu znak, aby wszedł ostrożnie. Maluta chodził zawsze jak kot cicho, nie trzeba go było przestrzegać. Leonina tak była zajęta swą piosenką, że nic nie posłyszała; usiedli zaraz przy drzwiach.
Piękne dziewczę w białéj sukience marzyło przy klawikordzie; rączki jéj stąpały delikatnie po klawiszach, ostrożnie, jakby własnego snu przerwać się bały, a usta nóciły jakieś wspomnienie młodości. Z pośrodka mniéj wyraźnych westchnień występowało czasami amor mio, sospiri, dolente poveretto... a ostatni wyraz powtarzał się ciągłą zwrotką. Wszyscy uważnie słuchali... lecz powoli dumanie zwyciężyło muzykę, struny instrumentu drgać przestały, usta snuć tę przędzę cieniuchną.
Bravo! bravo! — odezwał się nagle i głośno Maluta.
Leonina zerwała się z krzykiem przestraszona, odwróciła i postrzegła kasztelana, który patrząc na nią, bił w dłonie... Cofnęła się, ujęła za klawikord, ale pomieszanie trwało krótką chwilę. Roześmiała się i zbliżyła do gościa, pytając go, czy umie po włosku? Szczęściem dla p. Adama, wyuczono go w Paryżu tyle tego języka, ile opera i świat wymagały. Nie rozumiał Danta, ale mógł się rozmówić z ładną dziewczyną! Język ten uchodził zawsze za jeden z najmilszych w świecie, tak nim słodko mówi się o uczuciu! tak dobrze śpiewa i szepce!
Jak gdyby go znała od wieków Leonina, poczęła rozmowę sadząc kasztelana przy sobie. Maluta skorzystał z chwili swobodnéj i zbliżył się do Beatryczy, która gotowa była słuchać kogo bądź, byle jéj mówił co wesołego.
Z blizka Leonina była piękniejszą jeszcze może niż w oddaleniu; oczy jéj strzelały piorunami, po twarzy chodziło uczucie nie osłaniając się. Jakby od dawna spragniona była widzieć tego, którego miała przed sobą, wlepiła w niego wejrzenie rozpłomienione z naiwnością dziecka, gdyż przypuścić nie godziło się przy tych rysach zalotności bezwstydnéj. Ujęła go za rękę, jakby przy sobie przytrzymywała, poczęła śmiać się i szczebiotać.
Pan Adam tak miał ciężki kamień na piersi, że ta pieszczota nie zrobiła na nim żadnego prawie wrażenia; doznał tylko przykrego uczucia, nie mogąc choćby uśmiechem odpłacić jéj tego serdecznego, jakiegoś sympatycznego pociągu, jaki mu okazywała.
— Wieszże — rzekła — dla czegoś mi się podobał?
— Nie wiem czy się podobam nawet! odpowiedział uśmiechając się pan Adam.
— O! bardzo nawet! ale czemu? Miałam tam za górami, w kraju laurów i winnic... kogoś, co mnie pierwszy kochał, gdym nie była ani ładną, ani tak ubraną, anim tak śpiewać umiała... On był bardzo do ciebie podobny.
— O! był niezawodnie piękniejszy! rzekł pan Adam.
— Tak, był piękniejszy, bo mnie kochał — odparła Włoszka puszczając rękę — kochał mnie bardzo; ale jego już nie ma na świecie... Matka Bozka przyjęła jego duszę czystą i oddała ją Chrystusowi.
Milcząca długo się w niego wpatrywała.
— O! bardzo, bardzo podobny! — rzekła cicho — ale tamten był ogorzały i czarny, tyś biały i smutny... Carlo się uśmiechał, ty jakbyś chciał płakać. Cóż ci to? ciężko ci idzie życie?
Adam westchnął mimowolnie, ale się zmusił do uśmiechu.
— Wiesz — rzekł — że śmiech i płacz nie przychodzą po naszéj woli. Spadają z nieba jak słońce i burza.
E vero! e vero! czasem czuję — rzekła Leonina — jak mi deszcz spada na duszę, zimny, jesienny... jak mi na serce słońce zaświeci...
Zadumała się.
Maluta z dala spoglądał, szepcząc na ucho kasztelanowi, odskoczywszy od Beatryczy:
— A cóż? nie bóztwoż to ta piękność?
Ale pan Adam pozostał zimny. Leonina też więcéj na niego patrzeć chciała niż mówić do niego i zbliżać ku niemu.
Prosili jéj, żeby śpiewała.
— O! dziś ja śpiewać nie mogę — powiedziała — chyba którą z tych moich starych wiejskich piosnek, a tych wy nie zrozumiecie.
— Śpiewaj jednak... rzekła druga.
— Dobrze, ale niech on tu usiądzie naprzeciw mnie, w cieniu. Zdawać mi się będzie, że to cień Carla mnie nawiedził, że żyję znowu w tym naszym innym, cieplejszym kraju, nie pod tém niebem szarém i zamgloném... wśród snujących się dymów.
Kasztelan usłuchał, Leonina usiadła, powiodła rękami po klawikordzie, szukając sobie tonu do piosenki, i zanóciła jedną z piosnek neapolitańskich, które na Santa Lucie rozlegają się wieczorami. Śpiewając wciąż patrzała na niego, a pieśń rozpoczęta głośniéj, powoli marła, cichła, oddalała się, ulatywała, kończąc się jakimś niewyraźnym szmerem.
Leonina krzyknęła i rozpłakała się... zerwała się z krzesła i pobiegła płacząc do drugiego pokoju. Beatrix przestraszona wyleciała za nią. Wróciła jednak wkrótce nadąsana, przepraszając za przyjaciółkę, która się uczuła chorą i musiała spocząć.
Pan Adam zrozumiał, że powinien odejść. Siedział tu przedstawiając jakąś marę przeszłości dosyć kwaśny, choć Włoszka mu się podobała; nie był rad nawet, że do jego Antinousowskiéj figury jakiś nieboszczyk śmiał być tak bardzo podobnym. Maluta zmieszany był również tą tak dziwnie zakończoną sceną. Beatrix pożegnała ich ziewając, i rzuciła się na krzesło przeglądając się w zwierciedle.
Zeszli milczący, Maluta nie śmiał pytać.
— Mieliśmy po co kręcić karki! rzekł pan Adam: dziewczyna ma ćwieki w głowie.
— A jednak! to najpierwsza piękność w stolicy.
— Smutna, rozpłakana.
— O! o! osuszyłbyś pan te łzy, gdybyś chciał.
— Wątpię.
— Ja, nie. Miłość różne miewa początki — rzekł Maluta, — dobrze kiedy się łzami inauguruje.
— Ale koniec zawsze ma jeden! zawołał kasztelan — to sęk... a powinnaby trwać i być bez końca.
Rozeszli się ziewając i niekontenci z siebie. Maluta odstąpił już był parę kroków, lecz zawrócił jeszcze do pana Adama.
— A! jeszcze słowo... rzekł: pozwól mi pan uczynić sobie jedną uwagę, zapewne zbyteczną, ale z głęboko dla niego przejętego serca pochodzącą. Nie wiem czy pan znasz obyczaje tego świata... do którego tylko przez ciekawość kiedy niekiedy zaglądasz. Jest to wprawdzie drobnostka...
— Mów otwarcie, bez przedmowy.
— Gdy mi wolno było zrobić małą uwagę.
— Wolno i rób.
— Otoż powiem, że gdy się wygra półtora tysiąca dukatów, należy dla formy przynajmniéj stanąć do rewanszu.
— Sądzisz WPan? rzekł pan Adam — a jeżeli wygram znowu?
— Przecięż to do nieskończoności nie obowiązuje; ale po pierwszéj i dosyć znacznéj wygranéj, mnie się zdaje...
— Może masz słuszność, rzekł z wolna kasztelan.
Nie chciał wyznać, że się żony obawia.
— Wstąpmy na chwileczkę do komandora, dziś u niego grają... Ja pana zawiozę, postawisz cokolwiek... a przegrawszy parę set dukatów, będziesz mógł odjechać.
Stali w ulicy, pan Adam tarł czoło, wreszcie rzekł zbierając się na męztwo:
— No, więc jedziemy na kwadrans, nie jest jeszcze zbyt późno.
Maluta zdawał się bardzo uradowany, poskoczył sam przodem drzwiczki powozu otworzyć, kazał jechać żywo; nie spostrzegli się, gdy stanęli przed mieszkaniem komandora. Tym razem nie było tu tak tłumno, nie wszystkie salony oświecone, całe życie skupiało się w białéj sali przy zielonych stolikach; grano zajadle, już trzeci dzień nie wstając prawie.
Komandor przy głównym stoliku sam trzymał bank, i powitawszy gościa tylko skinieniem głowy, zajęty grą, zostawił go własnemu przemysłowi.
Wiemy jak namiętnie grano naówczas! Ta passya gry jak we wszystkich namiętnych chwilach, szarpanych, niepewnych, w których życie ze swych granic normalnych wychodzi, pochłaniała niemal wszystkich, była powszechną. Za stolikiem komandora siedzieli ludzie, którychby się tu nikt nie spodziewał, nawet kilku duchownych, lub przynajmniéj noszących suknię tego stanu. Nie brakło także wysokich urzędników i wielkich imion. Gra była ogromna, wytężała na siebie uwagę wszystkich; sławny ówczesny zapaśnik, co się codziennie z losem ucierał, starosta miał na karcie piętnaście tysięcy czerwonych złotych — summę daleko naówczas znaczniejszą niżeli się dzisiaj wydaje... Odważnie puszczał ją na trzydzieści, a blada twarz jego ani drgnęła, uśmiechał się dosyć obojętnie.
Jakkolwiek przywykli do jego zuchwalstwa w grze, widzowie i bankier w milczeniu trwożném zdawali się chcieć go odwieść od tak ryzykownéj stawki. Starosta przeszedł był wprzódy sześć razy, siódmego szczęścia trudno się było spodziewać.
Komandor chłodny, położył karty na stole, przycisnął je złotą tabakierką i zupełnie się do szeptów i narad nie mieszał... trzymał ile chciano. Starosta, któremu ze wszech stron szeptano, aby zszedł ze stawki, namyślał się, ale w twarzy jego znać było, że może mniéj przywiązywał wagi do téj kupy złota, niż do wrażenia, jakie mu walka z losem robiła. Był to co się zowie beau joueur, na którego twarzy nigdy straty ani zyski nie robiły widocznéj zmiany. Nie szło mu właściwie o pieniądze: one były dla niego tylko narzędziem do otrzymania tego elektrycznego wstrząśnienia, które zamarłą naturę jego poruszało. Los był dla niego jakby tajemniczym przeciwnikiem, którego starał się zwyciężyć.
— Nie pojmuję was, odezwał się powoli starosta: wszyscy jesteście starzy gracze, a nie rozumiecie tego, że gdy idzie, to się powinno ze szczęścia, z weny korzystać; gdy nie idzie, naówczas tylko stchórzyć się godzi. To raz, powtóre, powiedz mi ot pan — spytał zwracając się do Adama, który stał milczący z innymi za jego krzesłem — co pan mi radzisz?
— Ja się na grze nie znam, odparł kasztelan — ale... bądź co bądź, cenię odwagę, i jeśli pozwolicie, przystawiam na tę kartę mój grosz wdowi: dwieście czerwonych złotych.
Na nietrafnie użyte wyrażenie „grosz wdowi,“ przypominające, że pan Adam ożenił się z bogatą wdową, kilka ust się uśmiechnęło.
— Zatém idzie! zawołał starosta rzucając karty: ciągniéj komandorze.
Gospodarz może odrobineczkę zbielał, zdjął powoli tabakierkę, ujął karty i pomału począł odsłaniać.
Stawka była na damie, z tego powodu żartowano dokoła.
Souvent femme varie, bien fol qui s’y fie! rzekł ktoś przypominając Franciszka I-go.
— Mnie żywe często zwodziły — odparł starosta, — o to mniejsza; ale malowane dopisują. A tobie kasztelanie? — dodał jakby od niechcenia.
Pytaniu temu znowu, znana historya młodości i ożenienia pana Adama tak dziwne dawała znaczenie, że po twarzach rozbiegały się jeszcze raz źle tajone ironiczne uśmiechy.
— O! mnie — odparł rumieniąc się zagadnięty — bywało różnie!
Wyrzekł to cały gorejąc od wstydu, czując, że byłby starostę zdusił, gdyby mógł, bo widział, że zapytanie rzucone było nie bez zamiaru ukłócia.
Zawrzało mu w piersi z upokorzenia.
W téj chwili prawie dama — wygrała. Komandor uśmiechając się pokłonił przed starostą, wskazując mu kupę dukatów... Szczęśliwy gracz poziewnął.
Panu Adamowi podsunięto dwieście dukatów, którychby był wolał nie wygrać, bo usłyszał po za sobą szept:
— Ten zawsze z babami szczęśliwy!
— A no! jeśli tak — zawołał — to jeszcze czterysta na damę!
— Dobrze, a ja do twoich kasztelanie dokładam wszystko co wygrałem. Tak wierzę w twoje szczęście do dam — rozśmiał się starosta.
— O! tego już nie trzymam! rzekł komandor.
— Czego? moich trzydziestu dwóch tysięcy? Wstydź się, to nie po rycersku! a przecię jesteś komandorem maltańskim, i zląkłeś się 64 tysięcy dukatów!
— Nie, ale się lękam damy, z nałogu, z tradycyi, i dla tego, że przeciw wam idę — zaczął gospodarz.
Żarciki szły dokoła, jakby grano o fraszkę... Starosta cofnął trzydzieści, ale postawił pięć tysięcy. Nastąpiła cisza długa; po kilku passach dama wygrała.
— Cóż u licha! rzekł pan Adam — już nie rozumiem co to znaczy?
— To znaczy, odpowiedział starosta: że kto w karty szczęśliwy... a no! przyznaj się, coś ci się w serdecznych stosunkach musiało niefortunnego przytrafić?
— Chyba przytrafi, bo dotąd i stosunków tego rodzaju mi braknie.
— Idźmy raz jeszcze na damę!
— Na ostatnią.
— Damy są wszystkie pierwsze — nie ma ostatnich.
Komandor ciągnął kwaśno, stawki drobne przybiegały ze stron wszystkich. Ostatnia dama uparła się i wygrała. Gra się na tém skończyła.
Scena ta, któréj główne tylko oznaczyliśmy rysy, trwała dosyć długo; zaraz potém kasztelan wymknął się pośpieszając do domu. Maluta podwiózł go do oczekujących na niego na słocie koni, ale tu pojazdu nie znaleźli. Od kogoś w ulicy dowiedzieli się, że rumaki pana Adama spłoszone pochodniami jakiegoś przejeżdżającego państwa, poniosły powóz i potłukły w kawałki. A że woźnica i lokaje siedzieli w szynkowni, ledwie marszałkowscy złapali rozhukane konie na Nowym Świecie, z resztkami karety, która się potrzaskana rozleciała. Stało się to już przed parą godzin. Kasztelan wziął dorożkę i pociągnął do domu trochę niespokojny.
Było już dobrze po północy, czekał na niego jednak w bramie kamerdyner, i w imieniu Jaśnie Pani prosił na górę. Prośba znaczyła tyle co rozkaz. Pan Adam poszedł na wschody z przykrém wrażeniem swojego poddaństwa.
Historya téj kobiety, która zwała się jego żoną, świeżo mu opowiedziana, musiała być wielce dramatyczna, gdyż na twarzy kasztelana malował się jakby przestrach, ale zarazem silniejsze niż wprzód postanowienie.
Zawahał się, namyślił mając drzwi otworzyć, wszedł nareszcie dosyć śmiało. Krystyna chodziła po salonie, świeżo zapewne powróciwszy z miasta. Miała na sobie czarną aksamitną suknię ze złotemi sznurami i ozdobami, z głowy zdjęła już była dyadem, warkocz splątała w węzeł niedbale, na twarzy jéj bladéj malowało się silne jakieś uczucie.
Pan Adam zbladł także zbliżając się do niéj, i uczuł dreszcz przechodzący po ciele. Pierwszy raz wydała mu się tragicznie straszną. I była taką: brew jéj namarszczona, usta zaciśnięte, oczy jaśniejące dziko, zdradzały wewnętrzną jakąś burzę.
— A! witam! zawołała zwracając się ku niemu w postaci królowéj — witam! tak późno?
— W téj chwili powracam, rzekł Adam.
— Zkądże to? jeśli mi wiedzieć wolno?
— A! z miasta.
— Domyślam się, że nie ze wsi. A więcéj zapewne nie powinnam wiedzieć?
— Czyż zawsze z każdego mam się spowiadać kroku? odparł kasztelan.
— Nie, na dziś obejdę się bez rapportu, bo wiem gdzie byłeś. Najprzód...
Spojrzała na niego groźno, ale stał śmielszy widocznie niż wprzódy, i to ją nieco zmieszało.
— A! więc najprzód, gdzie byłem? proszę! — rzekł — przypomni mi to samemu!
— Co? zapytała kobieta marszcząc brwi.
— Słucham z pokorą.
— Najprzód! no, byłeś u Julii, długo, bardzo długo. Rozmowa snadź musiała się wydać zajmującą? Nie prawdaż?
— Tak, kładliśmy pasyans z kasztelanem.
— Nieprawda: kasztelan był u ex-podkomorzego.
Pan Adam ruszył ramionami; złapano go na niezręczném kłamstwie.
Et l’ on revient toujours! uśmiechnęła się Krystyna. Mniejsza o to, nie czynię jéj tego honoru, żebym o nią była nawet zazdrosną. Przypatrz się tylko: ma siwe włosy, jak ja! — dodała śmiejąc się — bo z łaski twéj i ja już siwieję! To ci miłą może uczynić nadzieję rychlejszego pogrzebu i owdowienia; ale się nie łudź, nie umrę, żyć będę, abyś cierpiał.
Kasztelan patrzał w zwierciadło obojętnie.
— Od Julii pojechałeś z p. Floryanem do Beatryczy, u któréj była Leonina: prawda? Którąż z nich pan wybrałeś sobie dla zabawki?
— Dotąd żadnéj, rzekł Adam.
— To dotąd jest wyborne — wyborne!
Krystyna zaczęła się śmiać dziko.
— Wyborne; ale zdaje mi się — odparł mąż — że jeśli w domu wiecznie spotykać mnie będą wymówki tylko, żale, gniewy i sceny podobne, naturalnie pokoju, odpoczynku, wytchnienia szukać będę musiał choćby u jakiéj Leoniny.
— A! to już tak! już tak jesteśmy z sobą! zaryczała trzęsąc się Krystyna — tak! ty, ty mi to śmiesz mówić!
Kasztelan zamilkł ruszając ramionami.
— Na uwieńczenie tak dobrze użytego dnia — dodała żona — poszedłeś grać w karty do komandora.
— Chciałem mu oddać wygraną, rzekł spokojnie Adam: przyzwoitość kazała.
— Gra cię bawi?
— Niebardzo.
— Ale to raz przecię skończyć się musi! zawołała Krystyna; dla tegom cię przywołała tutaj. Ja nie zniosę takiego życia, nie chcę, nie pozwalam... Wiesz WPan com mu mówiła niedawno.
— Wiem, rzekł kasztelan posępnie — pamiętam, ale dziwię się, że pani, co masz tak łatwe sumienie dla siebie, tak troskliwa jesteś o cudze.
Krystyny oczy strzeliły ogniem jak piorunem. Blada pobladła jeszcze, zaczęła się trząść i wyjąkała niewyraźnie:
— Proszę jaśniéj mówić.
— Jeżeli sobie zaczniemy robić wymówki, to zadaleko zajść możemy, odparł Adam.
— Idźmy jak najdaléj, śmieléj rzekła żona: chcę wiedzieć, jak też to nas daleko zaprowadzić może? dokąd?
— A gdyby przyprowadziło aż do młodości, aż do lat zatartych, zapomnianych... do...?
Kasztelanowa przerwała mu głośnym śmiechem:
— A! rozumiem — rzekła — do niedorzecznych potwarzy.
— Są w istocie wypadki, dodał ożywiając się kasztelan — które się aż nieprawdopodobnemi potwarzami wydają, tak są poczwarne.
To mówiąc spojrzał na nią. Krystyna zatrzęsła się, zmieniła głos, i postępując ku niemu, zapytała:
— Adamie! co to jest?
Chciała go ująć za rękę, cofnął się przerażony.
— To jest — odparł — że powinnaś być dla drugich pobłażającą, sama wiele potrzebując pobłażania.
Zdobywszy się na odwagę wypowiedzenia tych wyrazów, chciał się cofnąć, ale Krystyna zapierając mu drzwi, wyjść nie pozwoliła.
— Na tych dwuznacznych półsłowach — rzekła gwałtownie — nie może się skończyć między nami. Widzę, że ktoś, nie wiem, nie chcę się domyślać, posiał między nami ziarno niezgody, które wyrosnąć może na straszliwą ostateczność dla obojga. Trzeba to złe wytępić od razu. Mów mi zaraz, za co ja mam żądać przebaczenia? za co?
Pan Adam wcale nie miał zamiaru zajść od razu tak daleko, zmieszał się, wyczerpał już odwagę całą, a nie miał zręczności w użyciu tego co mu zostało powierzone. Stał znowu złamany i niepewny. Oko żony śledziło każdy ruch jego, dobywało z niego co miał w głębi duszy; znać było, że badała niespokojna, pragnąc dośledzić, jak dalece był wtajemniczony.
— Mów — powtórzyła — nie wiesz jakiéj ostateczności dopuścić się mogę; mów, co mi świat i ty macie przebaczyć? Chcę wiedzieć, chcę słyszeć; nie wyjdziesz ztąd, dopóki mi się do ostatka nie wyspowiadasz.
— Dla czego chcesz to koniecznie słyszeć z ust moich? nie pojmuję — odparł Adam — obojgu nam to przyjemności nie zrobi... Ja — rzekł stanowczo — wiem wszystko.
Kobieta rozśmiała się znowu śmiechem suchym, przerażającym, na którego odgłos najśmielszy zadrżećby musiał... Śmiech ten rozległ się po pustym salonie jak szatańska ironia.
— Patrzcie! — zawołała — on wie wszystko! wszystko! A! raczże mi to przypomnieć, jam z połowę zapomniała!
— Ustabym skalał — krzyknął Adam, i szybko rzucił się do drzwi, unikając dalszego tłómaczenia, gdy Krystyna jak wściekła porwała go oburącz za suknię.
— Nie pójdziesz! rzekła. Mówisz, że wiesz moją tajemnicę? O! tém gorzéj dla ciebie! Zdawało ci się może, iż broń przeciwko mnie nabyłeś... ja się nie lękam potwarzy! To, co ty wiesz, mogą wiedzieć wszyscy... ale gdzież na to dowody? gdzie dowody?
— Dowody — odparł pan Adam powoli cedząc po słowie — dowody są w moich ręku... To, co zginęło, czego poszukiwano, co zapomniano wreszcie, sądząc, że nie istnieje... jest w moich ręku — u mnie...
Krystyna zacisnęła usta, ale milczała.
— Nie jestem tak nieroztropny — dodał — abym tu, gdzie nie jestem pewien: ani zamka, ani schronienia, ani ludzi, trzymał tak drogi skarb. Złożyłem go pod dobrą strażą... nie wydrzesz mi go.
Na te słowa Krystyna puściła jego suknię, twarz jéj się zmieniła, zapłonęła, padła na ziemię płacząc... Tarzała się po podłodze, rękami bijąc o nią, bijąc głową o posadzkę.
— Stój! — zawołała — stój! w twoich oczach jam grzesznica, jam występna... winnam! masz dowody... przyznaję, wszystko zda się świadczyć przeciwko mnie. Ale przystałoż tobie, któremu podałam rękę i wyciągnęłam z kałuży, rzucać mi w oczy tą haniebną, a tak dobrze usnutą potwarzą? Tobie? Czegożem chciała od ciebie? twojego własnego szczęścia; od czegoż chroniłam cię? od zguby! Szalona! szukałam przywiązania i cnoty, gdzie nic czystego pozostać nie mogło... Sądziszże, iż czysta i niespotwarzona szukałabym w tobie męża, że nie znalazłabym stu ponętniejszych, coby mi się taniéj sprzedali, gdyby na głowie méj nie ciążyło to brzemię złości ludzkiéj, to piętno występku... ta pamięć dni strasznych! O! dobrzem ukarana!...
Mości panie — dodała — po téj rozmowie nic między nami wspólnego już być nie może. WPan masz, jak powiadasz, jakieś dowody moich występków? A więc jak wszystko twoje są na sprzedaż? Cóż za ten towar? Kupuję...
— Nie są do zbycia — rzekł głucho, dławiąc się pan Adam.
— Jak to! czegożbyś ty nie sprzedał? zawołała — cześć żony, własną, siebie, sumienie; frymarczysz wszystkiém. Alem jeszcze dosyć bogata, by ci się opłacić... Nie wahaj się, nabywca dobry... namyśl się, nie będę się targowała, płacę gotówką.
A gdy on stał jak wkuty i milczący, dodała:
— Idź precz z moich oczu! precz! precz!
Przerażony kasztelan cofnął się powoli ku drzwiom. Krystyna padła na kanapę, nie mówiąc słowa... Ścisnęła dłońmi czoło, zapłakała, a po chwili w milczeniu, słaniając się, powlekła ku sypialni.
Zwycięzca w walce podobniejszy do zwyciężonego wyszedł chwiejąc się i jakby upojony. W duszy własnéj nie widział jeszcze jasno, czy cieszyć się miał, czy obawiać? Przyszłość stała chmurą nieodgadnioną; czuł tylko, że zbyt szybko postąpił i doszedł do ostateczności, która się cofnąć nie dozwalała. Przepłynął Rubikon.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.