Dola i niedola/Część II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to działo u kasztelanowéj, p. Adam wezwany karteczką przesłaną mu przez Julię, pośpieszył wieczorem do niéj... Była sama, spłakana, drżąca, przelękła; od rana czuła jakieś dziwne dreszcze, senność, ból gardła, symptomata słabości nieznanéj, którą przypisywała wzruszeniu. Doktor wezwany wśród dnia, nie mógł się dobadać co to było; ale widząc gorączkę, przepisał spoczynek i środki ochładzające. Julia czując się potrzebną, mimo coraz zwiększającego się cierpienia, upornie trzymała się nie chcąc położyć w łóżko... Wśród dnia sam nawet kasztelan, porzuciwszy na chwilę pasyans, przybiegł się o jéj zdrowie dowiedzieć; ale to były odwiedziny urzędowe, ceremonialne, chłodne. Stary popatrzał na żonę nie widząc jéj, oczyma roztargnionemi, spytał co ją boli, poradził jéj swojego doktora, zaręczył nie wiedzieć na mocy czego, że z tego nic złego wyniknąć nie może, i wyszedł ziewając... Spełnił obowiązek: żona się zawsze dowiadywała o jego zdrowie, gdy cierpiał; potrzeba było tąż samą grzeczności monetą jéj odpłacić.
Gdy pan Adam przestąpił próg pokoju, uderzyła go zmiana twarzy Julii, rozgorączkowanie jéj, czerwoność, głos ochrypły i niepokój malujący się w oczach zaognionych.
— Jestem jakoś chora... odezwała się, siadając z dala. Chciałam cię widzieć koniecznie; jakieś przeczucie, obawa odejmuje mi siły; sama nie wiem dla czego przerażam się tem niezdrowiem... O! nie idzie mi o życie, dawno mi ono cięży; ale potrzebuję żyć, aby walczyć z tą kobietą...
Adam wziął ją za rękę chcąc pocałować, ona mu ją wyrwała.
— Któż wie — rzekła — może to co zaraźliwego: nie dotykaj mnie, nie zbliżaj się do mnie...
I pochwyciła się za głowę, w któréj coraz większy ból czuła.
— Widziałam się z nią, rzekła: nie ma co spodziewać się od niéj przebaczenia i zgody; trzeba stanąć do nierównéj walki, staniemy. Wyznałam jej, żem sama tylko winna: nic to nie pomogło, ona pragnie zemsty... Należałoby może, abyś się z jéj oczu na jakiś czas usunął; ten gniew się uśmierzy wiele się rzeczy zapomina... Jedź za granicę... unikniemy zemsty... Wrócisz, gdy inne uczucie w jéj piersi ten szał zastąpi...
— Ale dokądże się udam? spytał kasztelan.
— Nie wiem, jedź dokąd chcesz, choćby na wieś... za granicę, gdziekolwiek... gdzie zamarzysz. Trzeba uciekać. Ani ty, ani ja, ani my wszyscy razem nie podołamy téj kobiecie. To furya zemsty...
Mówiła to Julia przerywanym głosem, chwytając za skronie, przerażona gwałtownie wzrastającém cierpieniem. Adam się także przestraszył: ostatnią opiekę, jaką miał, mógł utracić. Nie tyle miłość co obawa przybliżyła go do niéj; z wyrazem boleści przyszedł a twarz jéj mimo cierpienia rozpromieniała... Ten ruch troskliwy, serdeczny przypomniał jéj szczęśliwsze chwile, złudził ją wyrazem przywiązania; objęła go za szyję i zaczęła płakać i jęczeć.
— Uciekaj! zawołała: uciekaj, schroń się przed tą kobietą, zostaw mnie samą jéj na pastwę. Ja czuję, że Bóg za grzechy wymaga ofiary, że śmierć moja jest blizka w chwili, gdy dla ciebie najbardziejbym żyć chciała, drogi mój. Gdy umrę, niech w twéj pamięci zostanie dla mnie choć szczupłe miejsce. Daruj mi swój los nieszczęśliwy, przebacz winy moje. Oderwałam cię od spokoju i szczęścia, uprowadziłam w ten świat zgnilizny i zepsucia, strułam ci życie... Winnam... przebacz! a pamiętaj o mnie! Gdybyś ty wiedział, jak to serce, które wkrótce może bić przestanie, kochało ciebie, jak je ta miłość występna, szalona oczyściła, jakie chwile szczęścia prześniłam przy tobie! O! jak mi ciężko będzie porzucić świat i ciebie, teraz...
Tu oddech się jéj zatrzymał, a rozpłomieniona twarz zalana łzami w mgnieniu oka zapałała jakby odrodzoną młodością. Stała się idealnie piękną... Adam upadł przed nią na kolana, a choć nie był czułym wcale, i on zapłakał pochwycony jéj cierpieniem.
Julia zadzwoniła żywo.
— Doktora! doktora! zawołała do kamerdynera, który się we drzwiach pokazał. Niech natychmiast jadą po doktora... czuję się gorzéj...
Widać było jak rozpaczliwie czepiała się życia, którego strata napełniała ją obawą. Chodziła po pokoju, biorąc na przemiany to wodę zimną, to krople, to różne napoje, jakie znalazła pod ręką, przeglądając się w zwierciadłach, przykładając dłoń do serca, które biło coraz gwałtowniéj.
— Nie, ja nie mogę umrzeć! wołała; ja żyć muszę, póki ciebie nie ocalę, dopóki nie odpokutuję... póki o los twój jestem niespokojna...
— Idź! idź! ja się muszę położyć, siły mię opuszczają, gorączka się wzmaga, powrócisz późniéj... Chciałabym widzieć cię jeszcze... co mówię?... ja jutro muszę być zdrowa!
— Pozwolisz mi zaczekać na doktora?
— Nie, idź do domu, myśl o sobie, dam ci znać... zostaw mnie samą.
Adam odszedł powoli, a ona długo jeszcze patrzała za nim złożywszy ręce jak do modlitwy... Zaledwie drzwi się zamknęły ostatnie i szelest kroków jego ucichł, siły ją opuściły, pochyliła głowę, a szum w niéj zwiastował, że choroba przemożona na chwilę, znowu odzyskiwała przewagę... W skroniach biły pulsa jakby krew je przerwać i wytrysnąć z nich miała, gorączka ukropem oblewała twarz i piersi, ręce i nogi stygły... W oczach latały czarne i jasne płaty, jakby powietrze napełniło się przebiegającemi je istotami niewyraźnych kształtów; myśl nareszcie nieowładnięta już wolą, wybiegła na manowce, szalejąc w świecie marzeń nieujęta.
Gdy doktor wszedł, hrabina już prawie była bezprzytomna. Na chwilę tylko poznawszy go, chwyciła za rękę i krzyknęła:
— Wszak mnie uratujesz?
Lekarz stary odpowiedział coś niewyraźnie i począł badać stan jéj, wcale mu dotąd niezrozumiały.
Po chwili jednak tajemnica téj dziwnéj choroby się odkryła rzutem oka na ręce, które jakieś czerwone poczęły okrywać wyrzuty zaskórne... Łatwo w nich było poznać ospę, która się objawiła z niesłychaną gwałtownością.
Panowała ona naówczas w Warszawie, napadając zarówno starszych jak dzieci; w późniejszych tylko latach nierównie była do przebycia trudniejsza... Nie bez trwogi upewnił się lekarz o rodzaju choroby, ale zamilczał o niéj przed hrabiną, kazał tylko położyć się w łóżko, uspokoić, zalecił spokój, ciepło i cierpliwość.
W sieniach czekał nań Adam, niecierpliwie chcąc się dowiedzieć o chorobie hrabiny.
— Co to jest? spytał niespokojnie.
Stary lekarz z pod brwi zwisłych rzucił nań wzrokiem surowym.
— Nie wiem, rzekł; zdaje się to być ospa, z któréj jeżeli wyjdzie, za co ręczyć niepodobna, twarz przynajmniéj nosić będzie straszne ślady... Byłby cud, gdyby ocalała... a na cuda nie zwykliśmy rachować.
— Ospa? powtórzył zdziwiony kasztelan.
— Tak jest, ale o tém mówić nie potrzeba: może się mylę jeszcze... Czekajmy do jutra; zostawić ją trzeba w spokoju.
— Ale ospa w tych latach bywa niebezpieczna? spytał Adam.
— Bywa śmiertelna — potwierdził powoli doktor z obojętnością właściwą powołaniu, zażywając tabaki, — bywa śmiertelna...
Adam pobladł; palec boży zdawał się wypiętnowany w téj nagłéj chorobie.
W chwili gdy gorączka Julii przenosiła ją w światy fantazyi i marzeń, w salonie Krystyny, hrabia de St.-Géron opowiadał zgromadzonym gościom o Francyi, o stanie umysłów, o symptomatach ducha wieku, jednając sobie oklaski i uwielbienia, któremi kasztelanowa rosła i dumniała.
Nazajutrz miał tyle zaprosin natrętnych, że przy najlepszéj chęci połowie ich podołaćby nie mógł. Świetna jutrzenka powodzenia zdawała się rokować mu w Polsce losy, których we własnym kraju nigdy się nie mógł spodziewać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.