Dola i niedola/Część II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pokoju choréj wszystkie firanki były zapuszczone; cisza i ciemność otaczały ją. Wśród tego głuchego milczenia, straszniejsze jeszcze były wyrywające się z ust jéj niekiedy wyrazy, gorączkowe wspomnienia przeszłości, to wesołe, to smutne, to rzewne, to rozpaczliwe, modlitwy i uśmiechy, miłosne szepty i płacze.
Ta przędza różnobarwna wyobraźni na czarnym wątku grobowego milczenia, tém jaskrawiéj odbijała; przytomny lekarz domowy, mąż siedzący z dala w kątku z chustą zlaną wonnościami, bo się lękał zarazić, pan Adam i Pamela rozpłakana, nie mogli słuchać bez bolu tych ostatnich oznak dogasającego życia, z których łatwo było odgadnąć mnogie cierpienia przeszłości, udręczenia, i walki, i błyski utraconego szczęścia.
Stary lekarz wsparty na lasce, miał postać chmurną zrozpaczonego bezsilnością swoją człowieka; poruszał ramionami, myślał, jak gdyby szukał jeszcze w głowie jakiejś rady, gdzie w istocie nie było żadnéj: natura tylko zwyciężyć mogła samą siebie, Bóg jeden uratować chorą.
— Czy nie odzyska na chwilę przytomności? pytała po cichu Pamela — posłalibyśmy po księdza?
— Nie wiem, odparł doktor; bardzo wątpię. Dalszy bieg choroby przewidzieć się nie daje; lękam się uderzenia na mózg. Potrzeba czekać cierpliwie, sztuka jest tu bezsilna.
Mąż, zawsze z chustką na ustach i nosie, oddalił się na palcach, zlany potem z przestrachu o siebie; reszta pozostała u łoża. Chora wołała napoju; obawiano się go jéj podać, przynoszono ciepły i oszczędnie. Gorączka zdawała się wzmagać.
Po kilku wesołych, dzikich śmiechach, które jak piorun rozległy się i urwały krzykiem boleści, nastąpiło długie milczenie: chora zdawała się usypiać. Widocznie następowało jakieś przesilenie, którego końca przewidywać nie było można. Wszyscy pozostali na miejscach nieruchomi, tylko lekarz wysunął się do innych pacyentów, zapowiadając powrot rychły, a w razie pilnéj potrzeby wskazując, gdzie go szukać miano.
Był wieczór, w dali po kościołach biły dzwony powoli, grobowe dzwony na pacierze za umarłych; w pokoju panowała ciemność i snu ciężkiego oddech tylko jakby ostatniemi pulsami życia oznaczał chód powolny czasu. Godziny wlekły się żółwim krokiem leniwe; do północy, dla czuwających przy łożu boleści zdawało się, że wiek cały upłynął. Ilekroć w walce ze śmiercią bije się człowiek, a towarzysze i świadkowie jego doli czekają zwycięztwa lub klęski ostatniéj, — czas zdaje się naumyślnie w pochodzie nieubłaganym wstrzymywać, minuty przeistaczają się na lata.
Od zmierzchu do północy, dla Adama, wśród tego milczenia i ciemności przewlekła się jakby wieczność tęsknych myśli. Ciężkie westchnienie przerwało wreszcie tę nieskończoną ciszę, i głos słaby, zmieniony, zabrzmiał powolnie:
— Gdzie ja jestem?
Przebudzona z pół-snu Pamela zbliżyła się, pytając:
— Jak się pani teraz czuje?
— Co się ze mną stało? szepnęła Julia.
— Jesteś pani trochę słaba.
— Jakże to długo trwało? Cała się czuję zbolała, skóra na mnie jakby jedna rana bolesna. Gdzie doktor?
Pytania te zwiastowały przynajmniej powrot do przytomności; ale głos był słaby, ledwie z blizka dosłyszany. Po chwili dodała:
— Nie! nie! po cóż doktora? Czuję, że żyć nie mogę: poproście lepiéj księdza. Kto to jest przy mnie? Nikogo więcéj? nikogo?
— Jestem ja... rzekł Adam z cicha.
— A! ty! o! dobrze, dziękuję ci, zbliż się... ale nie, nie! nie przystępuj: to musi być jakaś straszna zaraźliwa choroba... Pamelo... na chwilkę oddal się, zostaw nas samych, a poszléj po księdza. Mam coś jeszcze powiedzieć. Wszak nie ma tu więcéj nikogo? Czy ciemno, czy ja nic nie widzę?
— Jest ciemno, jesteśmy sami... odpowiedział Adam głosem drżącym.
— A! chciałam cię tylko pożegnać raz jeszcze, prosić, abyś mi przebaczył.
— Nie myślcie o niczém złém... choroba się przesiliła.
— Tak, i śmierć nadchodzi — przerwała Julia, — życie ucieka, gorączka powróci jeszcze i dobije. Korzystać potrzeba z ostatka przytomności, z chwili ostatniéj. Papiery i to, com przygotowała dla ciebie, mój Adamie, weźmiesz ze stoliczka pod oknem. Wszystko jest razem w tém pudełku, które znasz, które ja tak lubiłam. Weźmiéj to zaraz, i pamiętaj o nieszczęśliwéj, co cię bardzo kochała. Bóg chciał może skarać mnie jeszcze na ziemi cierpieniem, abym mniéj miała do odpokutowania na tamtym świecie. Żegnaj mi, żegnaj... ale nie łudź się, uciekaj ztąd, nie walcz z tą kobietą. Ona ci nigdy nie przebaczy, a ja ci w pomoc nie przyjdę, chyba duchem.
Adam zapłakał.
— Nie płacz — rzekła — wierzmy, że co Bóg uczynił, jest dobre. Wspomnij czasem dawne szczęścia chwile... Gdzie on?.. gdzie kasztelan?
— Był tu niedawno, i kazał dać znać, gdy się pani przebudzisz.
— A! nie! nie! dajcie mu spoczywać, cóżbym mu w ostatniéj powiedziała godzinie? chyba wszystkie winy moje. Która? noc czy dzień? przerwała żywo — czy to wczoraj jeszcze czy jutro? A ksiądz? ksiądz? czemu nie przychodzi?
Głos podniesiony i pośpiech zdradzały gorączkę powracającą. Prawie w téjże chwili otwarły się drzwi powoli, i wpuszczony przez Pamelę staruszek ksiądz zbliżył się do łoża. Wszyscy ustąpili.
Spowiedź trwała dosyć długo, a gdy razem z Sakramentami wniesiono światło i wzrok przytomnych mógł paść na twarz choréj, okrzyk mimowolny wyrwał się z ust wszystkich: szlachetne jéj rysy zmienione straszliwie przerażały, oblicze było jedną krwawą raną. W gorączce i niepokoju zdarła z siebie skórę zbolałą, piękności jéj nie pozostało śladu, bo rysów nawet rozpoznać nie było można.
Rozkazawszy Adamowi zabrać co dla niego przeznaczyła, chora jeszcze raz głosem cichym odezwała się, aby poproszono kasztelana.
Ruch się zrobił w ciżbie, która otaczając łoże płakała, a po chwili obudzony ze snu, przywlókł się mąż do niéj, zawsze z chustką na ustach, blady, drżący i wylękły. Wejrzenie na żonę tak go przeraziło widokiem skutków choroby, któréj się obawiał dla siebie, że się cofnął prawie nieprzytomny.
— Mój drogi — rzekła zwracając się nieco ku niemu — jeszcze nim umrę, mam cię prosić o przebaczenie win moich. Były one wielkie, były ciężkie: zapomnij, pomódl się za mnie, a zachowaj w sercu trochę litości i przywiązania dla twéj Julii.
Kasztelan, jakkolwiek zimny i obojętny, zapłakał; ale scena ta wprędce przerwana została przez lekarza, który przypomniał, że chora potrzebuje spoczynku. Wszyscy po cichu wysuwać się zaczęli z pokoju, i znowu cisza, i znowu ciemności ogarnęły umierającą.
Pamela i Adam sami tylko jeszcze przy łożu pozostali; lampka nocna w oddalonym kąciku gorejąca, blado rozświecała tę posępną, grobową scenę boleści.
Julia kazała przed sobą postawić krzyż, którego już w zbolałe ręce ująć nie mogła, i szept jéj cichy świadczył, że się modliła... Adam siedział jak wkuty do krzesła, ale o niego nie spytała już więcéj, ani się ku niemu zwróciła.
Po krótkiéj chwili wypoczynku i skupienia ducha, zawołała pić. Żądanie to zdradziło powracającą gorączkę. Z uśmiechem odezwała się do Pameli:
— Nie prawdaż? jaki on piękny? Tak śliczne rysy nie mogą pokrywać złéj duszy i zepsutego serca!
I nie czekając odpowiedzi dodała:
— Pojedziemy do Włoch z nim razem, za Alpy, za Apeniny, daleko, tam aż nad brzeg Sinego morza, do kraju kwiatów i słońca, nad szumiący cicho Adryatyk... Wśród gaju pomarańcz i cytryn, pod cieniem laurów kwitnących siądziemy marzyć i przemarzymy lata aż do starości, — sami, sami... Nie trzeba tylko mówić Krystynie, dokąd się przed nią skryjemy. Przeleciałaby przez Alpy i przez Apeniny, spadłaby na nas jak jastrząb, i serceby nam wyjadła. Pamelo! każże prędzéj zaprzęgać cztery wiatry do białéj chmury... Kasztelan ciągnie pasyans, nie odwróci głowy i nie zobaczy gdy wyjedziemy.
Potém chciała zaśpiewać jakąś dziecinną piosenkę, ale zabrakło głosu w rozranionéj piersi: rozśmiała się i rozpłakała... Potém okrzykiem boleści i zgrozy strasznym rozległ się pokój, zatrzęsło się łoże, chora porwała się jakby chciała uciekać i upadła na pokrwawione poduszki... I było długie milczenie; silny oddech je przerywał czasami, jakby stłumionym płaczem utrudniony. Chciała krzyczeć, nie było siły... rzuciła się jeszcze, i zdrętwiała... Życie płochości, cierpień, nadziei, miłości, skończyło się jedném westchnieniem bolu...
Ani Pamela, ani Adam nie domyślali się jeszcze tego, siedzieli z dala; cisza zdawała się im odpoczynkiem, może nowém i błogosławioném przesileniem choroby... Długich kilka godzin, w ciągu których już ani oddechu, ani głosu dosłyszeć nie było można, upłynęło w niepewności. Nareszcie stara sługa zbliżyła się powoli do łoża, i wiedziona przeczuciem jakiémś, dotknęła ostrożnie zastygłéj już ręki. Krzyknęła... klękła i zaczęła się modlić.
Z drugiéj strony łoża padł na kolana Adam i uderzył czołem o podłogę. W jego duszy nareszcie otwarło się także zamknięte dotąd źródło boleści; poczuł, ile w niéj utracił... Jedyna przychylna mu dusza uleciała, zostawiając go samotnym i bez opieki na szerokim świecie.
Leżał tak jeszcze na ziemi, gdy poczuł, że go ktoś targnął za rękę i głos cichy szepnął mu:
— Chodź pan! chodź...
Był to Jermaszka wierny, który nań czekał w przedpokoju noc całą, a widząc po ruchu w domu, że wszystko już skończone, odważył się wcisnąć, by swego pana wyrwać. Adam nie wiedział sam jak wyszedł osłupiały pod ciężarem bolu i uczucia osamotnienia.
Łzy lały mu się po twarzy, myśl nie mogła spocząć na niczém, leciała niepowstrzymana w przeszłość, szalała, zwijała się jak ptak raniony.
Jermaszka wiódł go pod rękę, chcąc uprowadzić do domu, i przeciskał się przez ciżbę ludzi ku drzwiom wychodowym, gdy nagle nad uchem Adama dał się słyszeć głos rozkazujący:
— Za pozwoleniem, niech-no się pan zatrzyma...
Przedpokój pałacowy w chwili zgonu kasztelanowéj pełen był ludzi, których śmierć zawsze przyciąga. Gwarno w nim było i tłumno: wszystka służba dworu dość liczna, ksiądz, który jeszcze nie miał czasu odejść, kobiety zapłakane, sąsiednich domów mieszkańcy zwabieni ciekawością i pobożnym obowiązkiem modlitwy, gromadzili się tu rozpytując i szepcząc, przypatrując się i ubolewając. Kilka świateł tu i owdzie rozproszonych rzucało blask słaby na tę scenę zamieszania. Słychać było opowiadanie przerywane, szepty, szlochania, westchnienia, nawet uśmiechy tłumione, a niekiedy głośniejsze nieco wyrywały się narracye gadułów i w téj chwili nieumiejących powstrzymać języka... Dziwnie tu odbijała wsparta na kulach, załzawiona, rozpaczająca postać owego podagryka chorego, którego przytuliła Julia... Zwlókł on się z łoża z pomocą chłopca, aby o swém nieszczęściu się dowiedzieć.
Adam prowadzony przez Jermaszkę już miał wyjść z sieni, gdy nad uchem zabrzmiało mu owo:
— Niech-no się pan zatrzyma!
Podniosłszy głowę odrętwiałą, postrzegł kasztelan męża Julii w oddaleniu z chustką przy twarzy, podtrzymywanego przez dwóch kamerdynerów i mającego u boku jakiegoś nieznajomego, o wywiędłéj, kościstéj twarzy, z oczyma świecącemi blaskiem dzikim. Wdowiec wywijał niecierpliwie ręką, którą miał wolną, a na odsłonionym skrawku jego twarzy widać było i gniew i niepokój... Powtarzał za owym chudym towarzyszem swoim szybko i niewyraźnie:
— Niech-no się pan zatrzyma... ale zatrzymajcież go...
Z razu wychodzący już Adam nie mógł sobie tego wytłómaczyć; ale nagle krew mu oblała czoło, gdy przypomniał, że za suknią miał owo pudełko, które umierająca zabrać mu kazała koniecznie i odesłała natychmiast przez Pamelę. Jakiś instynkt ostrzegł go, że tu zapewne idzie nie o niego, ale o to, co mu nieboszczka ofiarowała. Nie wiedział z pewnością co było w pudełku, ale ciężar kazał się domyślać więcéj niż papierów i listów. Tłum świadków, w obec których zatrzymano go jak gdyby uchodzącego, zwiększał jeszcze przykre téj sceny wrażenie. Adam mimowolnie sięgnął do boku, szukając broni, i postrzegł, że jéj nie ma... Głosy, któremi go zatrzymywano, były natarczywe i nieprzyjazne.
— Niechże się pan zatrzyma! wołał suchy jegomość.
— Zatrzymajcie go! dodawał tupiąc kasztelan.
Niepodobna było iść daléj, bo tłum obstąpił ich i cisnął dokoła. Jermaszka osłupiał, nie rozumiał nic, pobladł tylko jak ściana i trząsł się podnosząc pięści.
— Czego chcecie? pan mój chory, prowadzę go do domu, rozstąpcie się! wołał.
— Za pozwoleniem! odpowiedział chudy: nic się twojemu panu nie stanie; słówko tylko powiedzieć mamy.
— Tak jest, słowo tylko, powtórzył kasztelan, gospodarz domu; niech mu pan powie o co chodzi.
— Możebyśmy odeszli na osobność, przebąknął Jermaszko, rzucając wzrokiem po otaczających.
— Co? po co? na co? zawołał wdowiec żywo. Ja się nie potrzebuję kryć z tém co robię; nieboszczka była nieprzytomna, gdy...
— Za pozwoleniem! rzekł przerywając gospodarzowi jego towarzysz: świętéj pamięci nieboszczka miała podobno umierając wręczyć panu kasztelanowi klejnoty domowe i rozmaite familijne precyoza; my się o nie, jako o należące do spadku, upominamy.
Kasztelan oprzytomniał od gniewu...
— Mości panie! zawołał trzęsąc się: nieboszczka, dla któréj mam obowiązki wielkie, przed zgonem zaufanéj swéj przyjaciołce rozkazała mi wręczyć, jak sądzę, papiery, dla mnie przeznaczone. O żadnych precyozach nie wiem, a papiery są moją własnością, i tych nikomu w świecie wydrzeć sobie nie dam...
— Tu nie o żadne papiery idzie! z dziecinną natarczywością, tupiąc nogami, przerwał kasztelan, którego energia nadzwyczajnie wezbrała, — nie o żadne papiery... Bierz sobie asindziéj papiery, ale oddaj moje precyoza... Gdzie jest to pudełko, które mu wręczono? gdzie? gdzie?
— Na Boga! zakrzyknął Adam: za kogoż to mnie pan masz?... Ja od was nic nie chcę... godziż się napastować mnie w ten sposób?
— Wszystko się godzi, gdy idzie o odzyskanie swojéj własności! — zawołał kasztelan — to spadek! to moje! ja sobie też wydrzeć tego nie dopuszczę!...
— Za pozwoleniem! słodziéj dodał chudy jegomość: prosilibyśmy tylko o tę skrzyneczkę; opieczętujemy ją jako depozyt, a arbitrowie polubownie wybrani osądzą komu się ona ma dostać.
— Zgoda na to, rzekł Adam; ale papierów ani arbitrom, ani nikomu do przezierania nie dam...
— Jakto... nie dam? zakrzyczał przyskakując gospodarz.
— Ale pozwól! przerwał nieco go powstrzymując suchy: to się ułoży.
— Nie mam przyjemności znać pana, rzekł Adam; z jakiego tytułu pan tu stajesz?
— Z tytułu umocowanego od rodziny hrabiów O... zawołał suchy, któremu oczy się iskrzyły, z akcentem szyderskim. Moim tytułem najlepszym jest wola przytomnego tu kasztelana, który w swym domu jest panem.
— Ale to przemoc niesłychana! to gwałt!
— Wszak przeciw niemu są trybunały! odparł suchy. Pan możesz pozywać, skarżyć, procesować... nie sprzeciwiamy się...
— Tak! i z grobu tę biedną, zacną niewiastę wyciągać.
— Ha! jeżeli mu się podoba.
— Panie kasztelanie — dodał dotknięty Adam — jeżeli w pudełku, które mam przy sobie, są jakie klejnoty, ja je panu z chęcią oddaję...
— Są! są! naszyjnik brylantowy, spadek po babce, wartujący pół miliona, i wielki soliter familijny, za który poszedł klucz nad Dniestrem...
— Więc wejdźmy do pokoju, zobaczymy... śpiesznie rzekł Adam...
— Co to do pokoju? po co? tupiąc nogami z niecierpliwości i ściskając pięści krzyknął gospodarz, mimo wieku przypominający rozgrymaszone dziecko: daj mi to zaraz co niesiesz... dawaj!
W koło stojąca ciżba słuchała i patrzała; byli tacy, co się uśmiechali. Jermaszka nie puszczał pana, ale załamał ręce i płakał.
— Panie mój! wołał: oddaj im co zechcą, oddaj wszystko. Ludzie patrzą — uciekajmy.
Pan Adam upierał się.
— Siłą chyba wydrzecie mi to, co dla mnie stanowi pamiątkę! zawołał. Nie dam obcym oczom ani obcym rękom robić inwentarza uczuć zmarłéj mojéj opiekunki.
— Niech mi zaraz oddaje! krzyczał kasztelan; wydrzeć mu! Dosyć się ja nacierpiałem, póki żona żyła, od tego jegomości; jeszcze mi będzie klejnoty zabierał! A to co? jeszcze czego!
— Życzę i proszę nie dopuszczać do ostateczności, dodał suchy zimno i stanowczo: jesteśmy przeważnie silniejsi.
Tu i owdzie parskały szyderskie śmiechy w ciżbie naciskającéj się do koła. Pan Adam czuł, że uległszy w oczach wszystkich, da na siebie oręż nieprzyjaciołom, więc uparł się.
— Albo siły użyjecie, przeciw któréj bronić się będę do ostatka, albo odejdziemy gdzieś w przyzwoitsze miejsce dla ukończenia téj sprawy, profanującéj świeżym zgonem uświęcony dom.
— Na rany Chrystusa Pana! odezwał się ksiądz, który dotąd stał z dala: panie kasztelanie, zwłoki obok spoczywają, nie czyńcież skandalu, nie uwłaczajcież pamięci nieboszczki! Nie wiem o co wam idzie, ale się nie godzi!
Gospodarz, który w wielkiém wzruszeniu chustkę od twarzy odjął, zwrócił się nagle, pochwycił za rękaw pana Adama, i sam go pociągnął gwałtem do sąsiedniego pokoju. Bezprzytomny z gniewu i przestrachu, nie opatrzył się, że go wprowadził z sobą do sali, w któréj leżały zwłoki umarłéj; aż gdy stanęli w pośrodku i ujrzeli ciało martwe, około którego sługi się krzątały zajęte ubraniem, kasztelan wylękły cofnął się, puściwszy Adama.
Ale zaraz w progu oprzytomniał, pochwycił znowu zbiega i pociągnął do drugich drzwi. Odbyło się to w mgnieniu oka. Poczciwy Jermaszka na krok nie odstępował pana. Popychano go, starano się ich rozdzielić, on oddawał sturchańce heroicznie, nie patrząc komu się dostawały, i cisnął się bojąc, aby pan jego nie pozostał na łasce nieprzyjaciół.
Drugi ten pokój, do którego weszli, pełen był jeszcze lekarstw, zapachu kadzideł, spirytusów i przyborów, jakie ciężka choroba wiedzie za sobą. Jedna świeca jarzęca żółta, z fizyognomią grobową, paliła się na stole, zarzuconym szarpiami, flaszkami i słoikami.
— No! dawaj! naszyjnik i solitera! zakrzyknął kasztelan, znów tupiąc nogami.
Pan Adam dobył pudełko z zanadrza, rzucił je na stół, ale popatrzał ostro na zbliżających się, grożąc tym, coby przystąpić śmieli.
— Klnę się — rzekł — uczciwém słowem szlacheckiém, że nie wiem co się tam znajduje; przysięgam na to... A teraz (nacisnął sprężynę, i wieko odskoczyło) patrzajmy.
Najprzód wypadł papier złożony we czworo, potoczył się po stole, i kasztelan pochwycił go chciwie. Chudy stanął za nim czytać.
Była to poświadczona kopia ostatniéj woli nieboszczki Julii Z... O..., sporządzonéj tajemnie, ale przy wiarogodnych świadkach, ktoréj oryginał złożony był w rękach duchownego... Rozporządzała w niéj całą swą własnością osobistą na rzecz wychowańca Adama O.., legując mu wszystko aż do najdrobniejszych ruchomości, klejnoty, precyoza i t. p. Kasztelan pobladł i począł bełkotać.
— To nieważne! nieważne! subrective, dolose zrobione! Tak? spojrzał na suchego.
Suchy miał minę chłodną i milczał, ale kwaśny był jakoś.
W pudełku, które przed sobą trzymał spadkobierca, widać było istotnie klejnoty, a pod spodem papiery, ale gospodarz obawiający się procesu tknąć ich nie śmiał mimo chciwości, jaka w jego oczach błyskała. Poczuł, że nie miał słuszności, że napastował i zelżył człowieka, który jeśli niedelikatnie, to prawnie swą własność odbierał.
— Gdy ś. p. nieboszczka pisała to — wybełkotał, — nie była przytomna... w chorobie, wiadomo wszystkim, zwaryowała, było delirium...
— Testament — szepnął suchy — jest na miesiąc przed chorobą sporządzony, ale może być antidatowany.
— Tak! oczywiście! antidatowany!
— Tylko że są świadkowie — dodał doradca, chcąc kasztelana wycofać i trącając go łokciem.
Kasztelan rzucił o stół papierem ze złością.
— Testament jest ważny! zakrzyczał burząc się z gniewu pan Adam; jest ważny i święty!... Pójdziemy z nim przed sądy, a gdy go sądy uznają, bo muszą, naówczas ja go sam zedrę, bo nic od was nie chcę, prócz żebym ztąd wyszedł czysty... Nie przyjmę daru żadnego i nie potrzebuję.
To mówiąc wyrzucił na stół naszyjnik brylantowy, spinkę z soliterem jak orzech laskowy i inne kosztowności, wytrząsł pudełko, w którém zostały tylko papiery, zamknął je, odebrał testament i dodał:
— Temi precyozami, panie kasztelanie, rzucając o stół, rzuciłem ci w twarz — policzkuję cię niemi! Słyszysz?
Wszyscy umilkli, rozstąpili się, a Adam z Jermaszką powoli, z powagą, jakiéj nigdy nie miał w dobréj doli, wyszedł z pokoju... Po drodze spoglądający nań ludzie nie śmieli się już, ale truchleli...
— Niech go tam dyabli wezmą tego chłystka! odezwał się z płaczem zdzieciniały kasztelan — ja nic nie chcę! oddajcie mu to, zanieście za nim! To impertynent, grubianin, on mnie będzie prześladował i nękał. Gońcie za nim!
Ale nikt się tego podjąć nie chciał, i gospodarz zapłakany wysunął się do swych pokojów, wyrzucając suchemu doradcy, że go w taką biedę wprowadził i na wstyd naraził.
Chociaż z honorem wyszedł z tego p. Adam, scena wszakże różnie bardzo opowiadana i tłómaczona rozeszła się po mieście, a nieprzyjaciele Adama starali się mu zaszkodzić opisem wypadku... Większa część łatwowiernych utrzymywała, że klejnoty, które potajemnie zabrał i unosił po śmierci Julii, siłą mu odebrano.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.