Dom parowy/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom parowy |
Podtytuł | Podróż po Indyach północnych |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Drukarnia J. Czainskiego w Samborze |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pielgrzymki do Phalgu.
Behar stanowił niegdyś cesarstwo Magada. Za czasów Budystów był to rodzaj ziemi świętej, pełnej świątyń i monasterów. Ale od wielu już wieków bramini zajęli to miejsce kapłanów Budhy; zagarnęli „viharas'y” i wyzyskując wiarę swych wyznawców, żyją ich kosztem. Ze wszech stron ściągają tu wierni; bramini tutejsi współzawodniczą ze świętemi wodami Gangesu, z obrządkami Jaggernotu, z pielgrzymkami do Benarez, można śmiało powiedzieć, że są panami całej okolicy.
A piękny to i bogaty kraj ze swemi niezmierzonemi łanami ryżu szmaragdowej zieloności i wielkiemi plantacyami maku, z licznemi wioskami rozrzuconemi po kobiercach zieleni, kryjącemi się w cieniu palm, mangowców, daktyli, na które przyroda zarzuciła jakby nierozwikłaną sieć lianów. Nasz Stean-House przesuwał się w pośród zaciemnionych gai, zawsze świeżych, dzięki wilgoci gruntu. Kierując się według rozłożonej mapy, nie obawialiśmy się zabłądzenia. Świst naszego słonia mięszał się z ogłuszającym krzykiem skrzydlatego rodzaju, a dym jego otaczał gęstemi kłębami ogromne banany, których złotawy owoc przeświecał przez niego jak gwiazdy z po za lekkich chmurek.
Ale jakże straszny upał. Zaledwie odrobina wilgotnego powietrza przedziera się przez maty naszych okien. Gorące wiatry „hotwinds” nasycone cieplikiem skutkiem przesuwania się po rozległych równinach wschodu; palące swe tchnienie wyziewały na wioski. Czas już, aby musson czerwcowy złagodził atmosferę, ogniste słońce tak palące rzuca promienie, że uderzenie ich jest śmiertelne.
To też cała okolica przedstawia się jak pustynia, sami nawet „rajoci” jakkolwiek oswojeni z żarem słonecznym nie są w stanie pracować w polu. My mogliśmy odbywać podróż jedynie dzięki ocienionej drodze i bezpiecznemu schronieniu w naszym przenośnym bungalowie, ale palacz nasz Kalut, musiał być z platyny, bo nie platyna roztopiłaby się, ale chyba z czystego węgla, że nie roztopił się stojąc przed rozpaloną kratą swego kotła. Dzielny Indus mężnie opierał się działaniu ognia, widać wyrobił w sobie inną naturę, nadającą się do życia na platformie lokomotywy pędząc po relsach środkowych Indyi.
Termometr zawieszony na ścianie sali jadalnej wskazywał sto sześć stopni Fahrenheit'a (41 centygradów) dnia 19 maja, to też tego wieczora nie mogliśmy odbyć zwykłej naszej higienicznej przechadzki, zwanej tu, „hawakana”. Nazwa ta znaczy dosłownie „jeść powietrze”, czyli że po duszeniu się w ciągu dnia zwrotnikowym skwarem, idzie się oddychać ciepłem i czystem powietrzem wieczornem.
— Panie Maucler, rzekł do mnie sierżant Mac-Neil. czas ten przypomina mi ostatnie dni marca, kiedy to sir Hugo Rose z bateryą z dwóch jedynie dział złożoną, próbował zrobić wyłom w murach strzegących Jansi. Od szesnastu dni, jak przeszliśmy Betwę, konie nasze ani razu nie były rozsiodłane, biliśmy się w pośród olbrzymich murów granitowych jakby między gorejącemi ścianami hutniczego pieca. Pomiędzy szeregami naszymi chodzili „chitsis'owie” roznoszący wodę w skórzanych naczyniach i gdy myśmy nabijali broń i strzelali, oni lali nam wodę na głowę, inaczej padalibyśmy rażeni skwarem słonecznym. O! pamiętam to doskonale! siły mnie opuszczały, czaszka moja płonęła, upadałem... Spostrzegł to pułkokownik[1] Munro, i chwytając bakłak z rąk chitsis'a, wylał z niego wodę na moją głowę... a nie było jej już więcej ani kropli... O panie! takich rzeczy nigdy się nie zapomina.... toć za każdą kroplę tej wody, chętnie oddał bym kroplę krwi mojej, ale choćbym i życie poświęcił dla mego pułkownika, jeszcze pozostałbym mu dłużnym.
— Czy nie zwróciłeś na to uwagi sierżancie Mac-
Neil, że od czasu naszego wyjazdu, pułkownik Munro jest jeszcze smutniejszy i więcej zamyślony niż zwykle, zdawałoby się że...
— Tak, panie, odrzekł prędko przerywając mi, ale to rzecz naturalna; coraz więcej zbliżamy się do Lucknow'a i Kawnpor, gdzie Nana Sahib kazał tak okrutnie zamordować... A! nie mogę mówić o tem, zaraz krew uderza mi do głowy... Może lepiej było inne strony obrać za cel naszej podróży, nie zwracać się ku prowincyom tym, przez bunt spustoszonym. Zablisko tu jesteśmy miejsc będących widownią tak niedawno zaszłych okropności, aby się żywo nie nasuwały bolesne wspomnienia.
Możemy zmienić kierunek podróży, jeśli chcesz Mac-Neil, powiem to panu Banks i kapitanowi.
— Już zapóźno, odrzekł sierżant. Zdaje mi się zresztą że pułkownik chce koniecznie po raz ostatni może zwiedzić okolice, w których toczyła się ta straszna wojna, a szczególniej miejscowość, w której lady Munro tak okropną zginęła śmiercią.
— Jeżeli tak, nie można się sprzeciwiać pułkownikowi i nie ma co myśleć o zmianie planu podróży. Często wielką staje się nam pociechą i ulgą w cierpieniu, jeżeli możemy zapłakać na grobie ukochanych...
— Tak, na grobie! ale jestże to grób owa studnia w Kawnpor, w którą wrzucono zwłoki tylu ofiar? Czyż ona podobna do tych pomników z pobożną czcią utrzymywanych na naszych szkockich cmentarzach, zdobnych kwiatami i ocienionych drzewami, na których wyryte jest nazwisko ukochanej nam zmarłej istoty! Doprawdy, lękam się aby boleść mojego pułkownika w bezgraniczną nie przeszła rozpacz!... ale powtarzam, już zapóźno myśleć o zmianie kierunku podróży, zapewne teraz pułkownik nie zgodziłby się na to. Stało się, prośmy tylko Boga, aby nas ze swej świętej nie wypuszczał opieki.
Widocznie Mac-Neil znał zamiary pułkownika, i zapewne nie sama chęć zobaczenia jeszcze Kawnporu, skłoniła go do opuszczenia Kalkutty. Obecnie nie przeparty magnes pociągał go ku widowni przerażającego dramatu. Niepodobna było temu przeszkodzić.
Przyszło mi na myśl zapytać sierżanta Mac-Neil'a, czy on z swej strony wierzył że Nana Sahib nie żyje lub czy dotąd żywi chęć pomszczenia dokonanych przez niego okrucieństw.
— Nie wierzę iż Nana Sahib umarł, odpowiedział, bo choć nie mam żadnych danych, na których mógłbym oprzeć moje przekonania, nie przypuszczam, aby mógł umrzeć, nie poniosłszy jeszcze na tej ziemi sprawiedliwej kary za swoje zbrodnie... Nic nie wiem, nikt mi nic nie powiedział, ale jest to jakieś przeczucie niedające się stłumić... Ach, panie, nie jestże to piękny cel życia, starać się zostać narzędziem sprawiedliwej kary Bożej!... Oby tylko nie zawiodły mnie przeczucia, a kiedyś...
Ruchem znaczącym dokończył swej myśli, widocznie pan i sługa pojmowali się i dopełniali wzajemnie.
Powtórzyłem treść tej rozmowy Banks'owi i kapitanowi Hod i oba zgadzali się, że nie można zmieniać planu podróży. Zresztą nigdy nie mieliśmy zamiaru udania się do Kawnpor, lecz przebywszy Ganges w Benarez, zwrócić się wprost na północ, przez wschodnią część królestw; Udy i Rohilkhandu. Nie byliśmy pewni czy rzeczywiście pułkownik Munro będzie chciał zwiedzić Lucknow i Kawnpor, postanowiliśmy jednak nie sprzeciwiać mu się w niczem.
Co do Nana Sahib, był on tak głośnym iż gdyby zawiadomienie o jego ukazaniu się w prezydencyi Bombay zgadzało się z prawdą, bylibyśmy już zapewne coś słyszeli o nim, kiedy przeciwnie wszystko kazało wnosić, że rząd był w błąd wprowadzony, Jeżeli jednak było w tem coś prawdy i pułkownik Munro miał jakiś skryty zamiar, dziwnem mogło się zdawać że nie najzaufańszego swego przyjaciela, jakim był Banks, ale Mac-Neil'a wybrał za powiernika; powodem tego było zapewnie, iż wiedział naprzód, że Banks wszelkiemi siłami odwodzić go będzie od zgubnych a bezużytecznych poszukiwań kiedy przeciwnie sierżant jeszcze go do nich podniecał.
Dnia 19 maja, minąwszy miasteczko Chitra, znajdowaliśmy się o czterysta pięćdziesiąt kilometrów od Kalkutty. Nazajutrz, gdy już noc zapadała, Stalowy Olbrzym dowiózł nas w okolice Gagya, gdzie zatrzymaliśmy się na wybrzeżach świętej rzeki Phalgu (Falgu) dobrze znanej pielgrzymom. Przenośne nasze domki zajęły miejsce nad brzegami rzeki w pośród drzew zieleni, prawie o dwie mile od miasta. Zamierzaliśmy zatrzymać się tu trzydzieści sześć godzin, to jest dwie noce i dzień. Nazajutrz, 21 już o czwartej rano, aby uniknąć skwaru południowego, Banks, kapitan Hod i ja pożegnawszy się z pułkownikiem skierowaliśmy kroki nasze ku Gaya.
Zapewniają, że 150.000 pobożnych przybywa rok rocznie do tego ogniska braminizmu i rzeczywiście droga do miasta zapchana była tłumem mężczyzn, kobiet, starców i dzieci dążących do świętego miejsca. Nie zrażały ich trudy długiej pielgrzymki od spełnienia religijnego obowiązku.
Banks zwiedzał już dawniej krainę Behar; dla zbadania gruntu pod kolej żelazną, dotąd nie zbudowaną. Znał więc dobrze tę okolicę i niepodobnaby znaleść lepszego przewodnika. Z obawy aby kapitan Hod ulegając myśliwskiej namiętności, nie odłączył się od nas i nie zabłądził, Banks nakłonił go, że nie wziął z sobą żadnych przyrządów do polowania.
Gdy już dochodziliśmy do miasta, które należałoby nazwać świętym grobem, zatrzymaliśmy się przed świętem drzewem, w około którego gromadzili się pielgrzymi różnego wieku i płci w kornej, ubóstwienie zdradzającej postawie.
Drzewo to, był to „pipal” o olbrzymim pniu, lecz choć większa część gałęzi jego opadła już skutkiem starości, nie mogło liczyć więcej jak dwa lub trzy wieki życia, jak stwierdził pan Rousselet podczas swej podróży odbytej po Indyach Radżachów. Indyanie nadali religijną nazwę „drzewa Budhy” ostatniemu temu przedstawicielowi świętych pipalsów, przez długie wieki zacieniających to miejsce, a z których najpierwszy miał być zasadzony na pięćset lat przed erą chrześcijańską. Prawdopodobnie fanatycy bijący mu korne pokłony, przekonani byli, że sam Budha zasadził to drzewo. Rośnie ono obecnie na ruinach tarasu tuż obok świątyni wzniesionej z cegły, zdającej się sięgać odległej starożytności.
Obecność trzech Europejczyków w pośród tylu tysięcy Indusów niebardzo miłem przez nich widziana była okiem; nic nie mówili, ale niepodobna nam było dostać się na taras ani do ruin świątyni, tak przystęp do nich utrudniały zastępy tłoczących się pielgrzymów.
— Gdyby był tu jaki bramin, rzekł Banks, łatwiejsza byłaby sprawa i może moglibyśmy zwiedzić najgłębsze zakątki świątyni.
— Jakto! zapytałem, bramin miałby być mniej zagorzałym fanatykiem niż jego wierni?
— Cóż chcesz mój drogi, odpowiedział, surowość zagorzalców nie umie najczęściej oprzeć się chęci dostania kilku rupii — a potem przecież i ci bramini muszą z czegoś żyć.
— Obeszłoby się bez nich na świecie! zawołał kapitan Hod, który niekoniecznie słusznie nie podzielał tolerancyi swych współziomków dla Indusów, ich obyczai, przesądów, zwyczajów i przedmiotów ich czci. Obecnie w Indyach najwięcej obchodziło go polowanie i nad ludność wsi i miast wyżej cenił dzikie mięsożerne zwierzęta, kryjące się w lasach.
Gdyśmy opuścili święte drzewo, Banks przeprowadził nas drogą wiodącą do Gaya. W miarę zbliżania się do świętego grobu zwiększały się tłumy nieustannie. W krótce ukazała nam się Gaya na szczycie skały, którą opasywała jakby wieńcem, malowniczemi swemi budowlami.
Główną uwagę turystów zwraca tu świątynia Wisznu. Jest to gmach tegoczesny, odbudowany przez królową Holkaro. Największą osobliwością tej świątyni są ślady pozostawione przez Wisznu, gdy raczył osobiście zstąpić na ziemię, aby stoczyć bój ze złym duchem Maya. Walka między bożkiem a szatanem musiała skończyć się zwycięztwem pierwszego; zły duch został pokonany, a odłam kamienia, zachowany w Wisznu - Pad, na którym odcisnęły się ślady nóg jego przeciwnika, daje wymowne świadectwo o sile zwycięzcy.
Ale kamień ten sami tylko Indusi oglądać są godni — żaden Europejczyk nie może dostąpić tak wielkiego zaszczytu. Może, aby dostrzedz te cudowne ślady, trzeba patrzeć oczami ślepej wiary w ich istnienie i autentyczność — czego brakuje wędrowcom. Tym razem ofiarowane przez Banks'a rupie nic wskórać nie mogły — choć nie śmiałbym ręczyć czy większa ich liczba nie zmiękczyłaby surowego bramina.
Pomimo że nie mogliśmy ujrzeć cudownego głazu, nie żałowaliśmy jednak naszej wycieczki do świętego miasta i do Wisznu - Pad. Niepodobna opisać bezładnej mieszaniny świątyń, dziedzińców, wiharasów, jakie trzeba nam było okrążać i przechodzić aby się dostać do tej świątyni; sam Tezeusz, trzymający w ręku nitkę Ariadny, mógłby jeszcze zabłądzić w tym labiryncie.
Nareszcie zeszliśmy ze skały Gaya; Kapitan Hod nie posiadał się ze złości że bramin nie ustąpił i nie chciał nam dozwolić wejść do wnętrza Wisznu - Pad i chciał koniecznie wypłatać mu za to jakiegoś figla.
— Dajże pokój! zawołał Banks, czyż nie wiesz że Indusi nietylko uważają swych braminów za ludzi znakomitego rodu, ale nawet za istoty wyższe, mające jakąś wspólność z bóstwem.
Gdyśmy doszli do tej części Phalgu, która oblewa skałę Gaya, roztoczyły się przed nami niezliczone tłumy najróżnorodniejszych pielgrzymów. W tej nierozwikłanej mieszaninie ocierali się o siebie mężczyzni i kobiety, starcy i dzieci, mieszkańcy miast i wsi, bogaci nababowie i najbiedniejsi rajoci, Vajszyasi, kupcy i rolnicy, Kszatryasi, dzielni miejscowi wojownicy, Sudrasi, nędzni wyrobnicy, do różnych sekt należący, pariasi, biedacy, wyjęci z pod prawa, których spojrzenia kalają przedmiot na jaki się zwrócą — jednem słowem wszystkie klasy i wszystkie kasty istniejące w Indyach. Jedni przybyli w palankinach, inni w powozach ciągnionych przez wielkie woły z garbami. Jedni leżą przy swoich wielbłądach, drudzy przywędrowali pieszo, i nieustannie coraz nowe nadciągają jeszcze tłumy. Tu i owdzie powznoszono namioty, tam znowu szałasy z gałęzi, a nareszcie i wyprzężone wozy służą pielgrzymom za tymczasowe mieszkanie.
— Co za ciżba! rzekł Kapitan Hod.
— O zachodzie słońca woda Phalgu niesmaczną i wstrętną stanie się do picia, rzekł Banks.
— A to czemu? zapytałem.
— Bo są to święte wody i cały ten tłum podejrzanej czystości będzie się w niej kąpać, jak Gangesiści w wodach Gangesu.
— Czy obozowisko nasze leży w dole rzeki? zapytał kapitan.
— Przeciwnie, ale nie obawiaj się kapitanie.
— No, to dobrze, boć niepodobnaby poić naszego Stalowego Olbrzyma tak zanieczyszczoną wodą.
Przesuwaliśmy się pośród tysiącznych tłumów ściśniętych na niezbyt wielkiej przestrzeni. Niemile raził uszy przykry odgłos łańcuchów i dzwonków — wydawali go żebracy w ten sposób wzywający jałmużny. Tłoczyły się tu najrozmaitsze okazy żebraczej zgrai, wyzyskującej miłosierdzie udanemi ranami. Oprócz nich było tu pełno fanatyków okrytych rzeczywistemi ranami i dobrowolnie pokaleczonych. Niektórzy z tych fakirów postanowili sobie całą drogę, jaką przebyć mieli, własnem zmierzyć ciałem. Rzucali się na ziemię, podnosili i znów padali wyciągnięci jak dłudzy, stanowiąc z siebie jakby łańcuch pomiarowy i tym sposobem całe setki mil przebyli.
Tam znowu wierni, upojeni hangiem — płynem z opium pomięszanym z odwarem korzeni, byli zawieszeni na żelaznych hakach za ramiona do drzew i zostawali w tem położeniu dopokąd ciało nie oderwało się własnym ciężarem i nie wpadło w fale Phalgu. Tam inni znowu na cześć Siwy, poprzebijali sobie nogi, języki, i ciało na wskróś, a ciekącą krew z tych ran zlizywały węże. Widowiska takie tylko odrazą napawały widzów. Ileż to jeszcze rodzai męczarni dobrowolnych, okropniejszych jedna od drugiej, można tu było widzieć.
— Chodźmy! rzekłem zdjęty wstrętem.
— Czekajmy, odpowiedział Banks otóż i godzina modlitwy.
W tejże chwili bramin ukazał się wśród tłumu i wzniósł rękę prawą w kierunku słońca kryjącego się dotąd po za skałą Gaya.
Pierwszy ukazujący się promień słońca stał się hasłem dla pielgrzymów; tłumy zupełnie prawie nagie rzuciły się w tonie świętych wód. Z początku zanurzali się tylko, w krótce jednak swięte[2] te zanurzenia zmieniły się w pląsy zwykłe kąpielne w których trudno byłoby dopatrzeć się cechy jakiej religijnej. Nie wiem czy wtajemniczeni powtarząjąc ustępy dyktowane im przez braminów za umówioną cenę, myśleli o oczyszczeniu duszy czy ciała; widziałem tylko, że nabierali wodę w rękę wylewając następnie na cztery główne strony, poczem pryskali nią siebie w twarz, a nakoniec każdy wyrywał sobie choćby jeden włos za każdy grzech popełniony. Ilu też, pomyślałem sobie jest tu takich, którzyby powinni wyjść z wody z głową łysą jak kolano.
Czas było wracać do naszego obozowiska, gdzie wszyscy zasiedliśmy do przygotowanego śniadania; reszta dnia nadzwyczaj skwarnego przeszła spokojnie. Nad wieczorem kapitan wyszedł na polowanie i przyniósł kilka sztuk dobrej zwierzyny, a Stor, Kalut i Gum przysposobili zapas wody i paliwa, Równo ze świtem mieliśmy w dalszą ruszyć drogę.
O dziewiątej już każdy z nas był w swoim pokoju; zapadała noc spokojna ale ciemna. Gęste chmury zasłaniały gwiazdy, powietrze stawało się ciężkie; nawet po zachodzie słońca upał się nie zmniejszył.
Tak było duszno, że zasnąć nie mogłem. O północy jeszcze oka nie zamknąłem, a tak szczerze pragnąłem przespać się choć parę godzin przed jutrzejszą podróżą — ale sen nie przychodził, a rozkazać mu nie można. Mogła być pierwsza po północy, gdy zdawało mi się że słyszę jakiś szmer coraz wyraźniej dochodzący do wybrzeży Phalgu. Najpierw pomyślałem że zapewnie pod wpływem powietrza nasyconego elektrycznością, burzliwy wiatr zaczyna zrywać się od wschodu; będzie on zapewne gorący, ale przynajmniej poruszy warstwy powietrza, przez co stanie się ono łatwiejszem do oddychania.
Mylne to było przypuszczenie, gdyż gałęzie drzew otaczających nasze obozowisko ani zadrgały.
Wychyliłem głowę przez otwarte okno i zacząłem nadsłuchiwać; słyszałem ciągle jakiś szmer oddalony, ale nic dojrzeć nie mogłem. Zwierciadło wód Phalgu było gładkie zupełnie, nic nie poruszało spokojnej ciemnej jego powierzchni. Tak więc szmer ów nie pochodził ani z rzeki ani z powietrza.
Nie dostrzegłszy nie podejrzanego, położyłem się napowrót i znużony zacząłem nareszcie usypiać. Chwilami dochodził mnie jeszcze odgłos tego niewytłómaczonego szmeru, ale nareszcie zasnąłem na dobre.
We dwie godziny później, gdy już pierwsze blaski jutrzenki zaczęły świtać w ciemności, zostałem nagle przebudzony. Przywoływano inżyniera.
— Panie Banks!
— Co chcecie odemnie?
Poznałem głos maszynisty, który wszedł na korytarz. Zerwałem się prędko i przyodziawszy spiesznie wybiegłem z pokoju. Banks i Stor stali już na przedniej werandzie. Pułkownik Munro uprzedził mnie, a Hod nadszedł niebawem.
— Co się takiego stało? pytał inżynier.
— Patrz pan, odrzekł Stor.
Dzień się robił, można więc było widzieć wybrzeża Phalgu i część drogi daleko przed nami się roztaczającej. Jakież było zdziwienie nasze, gdyśmy dostrzegli setki Indusów gromadkami zalegających wybrzeża i drogę.
— To wczorajsi pielgrzymi, rzekł kapitan Hod.
— Ale cóż oni tu robią? zapytałem.
— Zapewne oczekują wschodu słońce, aby znów użyć kąpieli w świętej wodzie, odpowie kapitan.
— O nie! odrzekł Banks, kąpiel mogliby odbyć w Gaya, jeżeli tu przyszli to...
— To zapewne Stalowy nasz Olbrzym zwykłe swoje wywarł wrażenie! wykrzyknął kapitan Hod. Dowiedzieli się widać że olbrzymi słoń, kolos jakiego nigdy w życiu nie widzieli, znajduje się tak blizko i przyszli go zobaczyć i podziwiać.
— Gdybyż o to chodziło! odparł Banks trzęsąc głową.
— Czegoż się obawiasz Banks'ie zapytał pułkownik.
— Lękam się, aby ci fanatycy nie chcieli zagrodzić nam drogi i nie dozwolić przejechać.
— W takim razie trzeba nam być ostrożnymi, od tych dzikich fanatyków wszystkiego spodziewać się można.
— Masz zupełną słuszność pułkowniku, odpowiedział, poczem zwracając się do palacza dodał:
— Kalut, czy ognisko gotowe?
— Tak, panie.
— Więc rozpal pod kotłem.
— Pal, pal, Kalucie, zawołał kapitan, niech słoń nasz puści na nich swój dym i parę.
Było już w pół po czwartej, za pół godziny najdalej maszyna mogła być gotową do biegu. Rozpalono ognie, drzewo buchnęło płomieniem, czarny dym buchał z olbrzymiej trąby słonia, którą w części osłaniały gałęzie drzew.
W tejże chwili zbliżyło się kilka gromadek Indusów i ruch powstał w całym tłumie! Zaczęli coraz więcej zbliżać się do naszego pociągu. Pielgrzymi stojący w pierwszych rzędach podnosili ręce w górę, wyciągając je w kierunku naszego słonia, pochylali się, przyklękali, twarzami padając na ziemię. Były to objawy najwyższej admiracyi. My stojąc na werandzie oczekiwaliśmy zaniepokojeni do czego doprowadzi ten fanatyzm. Mac-Neil przyłączył się do nas i milcząc przyglądał się Indusom.
O czwartej kocioł wrzał już i syczał i głośne to syczenie Indusi brali widocznie za gniewny ryk nadprzyrodzonego słonia. Manometr wskazywał teraz ciśnienie pięciu atmosfer, a Stor wypuszczał parę klapami i mogło się zdawać, że wychodzi ona przez skórę olbrzymiego gruboskórca.
— Możemy ruszyć, rzekł maszynista.
— Dobrze, tylko jak najostrożniej, aby kogoś nie przejechać, odrzekł Banks.
Był już prawie zupełnie dzień; droga ciągnąca się nad wybrzeżem Phalgu całkiem prawie była zajęta przez tłumy pielgrzymów, nie myślących ustąpić nam z drogi. W takich warunkach trudno było posuwać się i nie zgnieść kogoś kołami lokomotywy. Z rozkazu Banks'a rozległ się trzykrotnie świst lokomotywy, odpowiedzieli nań przeraźliwem wyciem.
— Na bok! na bok! krzyknął inżynier, rozkazując maszyniście otworzyć nieco regulator.
Dał się słyszeć syk pary rzucającej się do celindrów, koło maszyny obróciło się do połowy, z trąby słonia buchnęły kłęby białego dymu.
Tłum na chwilę rozstąpił się nieco; regulator został otworzony do połowy. Wzmocnił się ryk olbrzymiego słonia i pociąg zaczął się posuwać w pośród ściśnionych szeregów Indusów, którzy jak się zdawało nie myśleli ustąpić z drogi.
— Ostrożnie, Banks'ie, zawołałem.
Albowiem wychyliwszy się po za werandę, widziałem iż kilkunastu tych fanatyków rzuciło się na drogę, chcąc wyraźnie zostać zgniecionymi przez koła ciężkiej maszyny.
— Baczność! wstańcie i odsuńcie się! wołał pułkownik Munro, dając im ręką znak, żeby powstali.
— A to niedołęgi! zawołał kapitan Hod, widocznie biorą naszą maszynę za wóz Jegernanta i chcą zostać zmiażdżeni pod stopami świętego słonia.
Na znak Banks'a maszynista zatrzymał parę. Widać fanatyczni pielgrzymi postanowili nie ruszyć się rozciągnięci na drodze, a zgromadzony tłum dzikiemi okrzykami zachęcał ich do wytrwania. Maszyna stała, Banks namyślał się co robić. Aż nagle przyszła mu myśl jakaś.
— Zobaczymy! zawołał.
Otworzył kurek do czyszczenia celindrów; przeraźliwy świst rozległ się w powietrzu, gęste strumienie pary spuściły się na ziemię.
— Wiwat! wiwat! krzyknął kapitan; nie żałuj im pary, przyjacielu Banks'ie, nie żałuj!
Pomysł był doskonały; dotknięci parzącemi strumieniami pary, fanatycy zerwali się jak „oparzeni”. Pragnęli być zmiażdżeni, ale nie spaleni. Tłum cofnął się tak, że droga była wolna.
— Naprzód! górą nasi! wołał kapitan śmiejąc się i klaszcząc w dłonie.
Olbrzym Stalowy sunął w prostym kierunku i znikł wkrótce z oczu osłupiałych tłumów jakby twór jaki fantastyczny w gęstych obłokach pary.