<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII. Głębokie refleksye i niespodziane spotkanie.

W życiu i nawyknieniach Karkera zaszły znaczne zmiany. Można było podziwiać niezwykłą pilność w sprawach biura i tę czujność, z jaką traktował najmniejsze szczegóły operacyi handlowych znamienitej firmy. Wiecznie czynny i przezorny, podwoił zwyczajne swe skupienie, a jego rysie oczy na chwilę się nie zamykały. Nie tylko stał na wysokości interesów bieżących, zawierając układy z nowemi firmami, lecz śród gromadzących się coraz nowych trudów znajdował wolną chwilę do zlustrowania tuzina lat kupieckiej działalności firmy i własnego udziału w jej obrotach. Nieraz urzędnicy rozeszli się do domów, sale biurowe już się opróżniły, on zaś, zajęty anatomią złotego cielca, zamkniętego w żelaznym grobie, badał tajnie ksiąg i papierów z cierpliwą usilnością człowieka, rozcinającego najsubtelniejsze nerwy i ścięgna swego osobnika. Tyleż uwagi poświęcał i własnym sprawom. Nie był nigdy wspólnikiem handlowego domu, lecz pobierał procenty od niektórych czystych zysków i uczestniczył w niektórych przedsiębiorstwach, wzmagających wzrost kapitału. To też we wzburzonym oceanie pieniężnym drobne piskorze pośród trytonów złota uważały go za bogacza dużej ręki. Mówiono dość głośno: oho, Karker — to mądra sztuka; wie, gdzie raki zimują i umie pieniążki zgarniać do swej kieszeni. Chytra — bestya!
Wszystkie te sprawy nie przeszkadzały mu pilnować szefa i dbać o siebie. A jednakże zaszła w nim radykalna zmiana w stosunku do dawnych nawyknień. Mijając ulice i zaułki popadał w głęboką zadumę. Zwiesiwszy głowę i chyląc oczy ku ziemi, machinalnie unikał na swej drodze przeszkód i nie słyszał nic naokoło aż do samego domu.
— Tak raz jechał na swej białonóżce do biura Dombi i Syn i nie uważał, że śledzą go dwie pary kobiecych oczu z jednej strony, a para oczu Tokarza z drugiej. Biedne chłopczysko kłaniało się ze cztery razy — daremnie.
— Popatrz: oto jak sobie jedzie! — mówiła jedna z kobiet, plugawa baba do młodej, której twarz w mgnieniu oka wykrzywiła się wyrazem nienawiści i gniewu.
— Nie spodziewałam się go ujrzeć; tem lepiej, że go widzę; oto on, oto on! — Na włos się nie odmienił.
— Jeszcze by też! Dla czego ma się zmieniać? Czy to mu co dolega? Jam się za to zmieniła za dwudziestu ludzi. Czy tego nie dosyć?
— Ot, jak sobie jedzie! Piękny, rzeźki pan na dzielnym rumaku, a my tymczasem rzucamy się w błocie...
— Bośmy też i z błota rodem. Rumak jego może nas deptać podług woli.
W tej chwili wracał Tokarz, wiodąc białonóżkę swego pana. Stara wpiła się oczami w twarz chłopca. Skoro zrównał się z niemi, podbiegła i uderzyła go po ramieniu.
— A gdzieś się to zabawiał przez ten czas, mój wesoły Robie?
— O, dajże spokój biednemu słudze, pani Braun. Zdobył on uczciwy kawałek chleba i dobrze się zachowuje. Jak ci nie wstyd, pani Braun! Zaczepiasz mnie na drodze! Gdyby ci dać takiego konika, zarazbyś zeń wyprawiła ucztę dla psów i kotów. Gdziem się zabawiał? A na co ci to wiedzieć? Myślałem, że kości twoje dawno wybrały się w daleką podróż!
— Tak to rozmawiasz ze starymi przyjaciółmi? Jam go, bywało, miesiącami utrzymywała, kiedy łowił gołębie — masz wdzięczność za to!
— Odczep się pani ze swymi gołębiami. A jakże zdrowie twe, pani Braun? I czego sobie życzysz odemnie?
— Fi, fi, patrzcie, jak to zhardział! Bądź sobie hardy, sokole, a ot ja pomówię o tobie z pewnymi przyjaciółmi, z którymi razem kradłeś i oszukiwałeś...
— Czy pani zamilknie nareszcie? I co za ochota gubić biednego chłopca? Pomyśl pani o swym wieku, pani Braun!
— A służba twoja dobra, Robie? Jak ci się powodzi, moje dziecko, co?
— Już też będzie mi się dobrze wiodło, jeżeli zacznę widywać się z panią. Idźże pani w swoją drogę.
— Jakże to, łotrze jeden! Zapierasz się starych swych przyjaciół? Dobrze. Jutro napędzę ci całą ich zgraję, a zobaczymy, co powiesz. Chodźmy, Alicyo. Bierz go licho!
— Zaczekaj, pani Braun. Za co się gniewasz? Nie chciałem ciebie obrazić. O Boże! Oto muszę tu stać z pańskim koniem zamiast go wyczyścić i nakarmić. A on wszystko odgadnie! Chodźcież. Postawię konia przy żłobie, a potem wysączymy buteleczkę — dobrze, pani Braun?
W dziesięć minut szanowne towarzystwo skręciło ku szynkowi i kazało sobie podać na ławę kamienną u wrót szklanki i butelkę.
— Zatem za zdrowie twego pana Karkera — czy jak? — ozwała się stara. — No, niechaj żyje!
— Alboż ja powiedziałem, jak nazywa się mój pan? — zapytał Tokarz, wytrzeszczając oczy.
— My go znamy. Widziałyśmy go dziś rano na koniu. A cóż pan Karker — dobry pan?
— Przenikliwy — Boże zachowaj!
— Mieszka za miastem?
— Za miastem, ma własną willę, tylko że teraz nie mieszkamy u siebie.
— A gdzie?
— W najętem mieszkaniu, w pobliżu pana Dombi. Pamięta pani pewnie dom pana Dombi, częstośmy w nim rozmawiali.
Stara skinęła potakując.
— Otóż niedawno pan Dombi spadł z konia i potłukł się. Dla tego mój pan osiadł w mieście, żeby widywać się z panem Dombi i z panią Dombi.
— A oni się już zbliżyli, kochanku?
— Kto?
— Twój pan i pani Dombi?
— Nie wiem — może się i zbliżyli. Jaka to pani ciekawa. Lepiej trzymać język za zębami. Doprawdy.
— Robie — przymilała się stara — zawsze byłeś moim najmilszym chłopcem. Sam powiedz: tak czy nie?
— Tak.
— I mogłeś mnie porzucić! Uciekłeś, zginąłeś bez śladu, łotrzyku jeden. Żebyś kiedy zaszedł, dowiedział się — nie i nie, takeś zhardział, niecnoto!
— Trzeba spróbować żyć z takim panem, jak mój — bronił się Tokarz — widzi za siódmą górą, za siódmą rzeką i wie więcej od szatana.
— Czy już nigdy mnie nie odwiedzisz, Robie?
— Nie, owszem, przyjdę. Mówię, że przyjdę.
— Ot, to dobrze, mój sokole. Za to cię lubię. Prędko przyjdziesz?
— Prędko.
— A często będziesz mnie odwiedzał?
— Często, dalibóg.
— No, mój miły, jeśli nie kłamiesz, to nigdy do twego mieszkania nie zbłądzę, choć wiem, gdzie mieszkasz. Nigdy o tobie nie wspomnę.
To cokolwiek pocieszyło Tokarza. A gdy już obie odeszły, klął je potężnie, życząc obu rychłej śmierci. Nareszcie skierował swe kroki ku biurom Dombi i Syna w oczekiwaniu zleceń swego chlebodawcy.
Pan Karker jak zwykle wręczył mu ranną pocztę dla pana Dombi i list dla pani Dombi i kiwnął głową, zalecając ostrożność.
Potem pan Karker pracował gorliwie dzień cały i gdy załatwił wszystkie dzienne sprawy, pogrążył się w zadumę. Wówczas zjawił się w gabinecie brat z listami.
— Dziwna rzecz — zauważył dyrektor — bywasz tu codziennie, a nie dowiesz się o zdrowie pryncypała.
— Dziś rano w biurze mówiono, że ma się lepiej.
— Niby to w biurze interesują się sprawami lub zdrowiem pana Dombi? Możesz sobie, ile ci się podoba, nakładać maskę obłudy, widzę na wylot i ciebie i całą biurową zgraję. Niema tu ani jednego człowieka, coby choć odrobinę cenił pryncypała.
— Nie wiem, kto ci to powiedział. Ale to nie zgadza się z rzeczywistością. Ktoś ciebie mylnie informuje. To są twoje podejrzenia tylko.
— Nie podejrzenia — lecz pewność. U wszystkich jednaka piosenka. Wszyscyście pogardy godni, wstrętne psy, wyjecie jednym tonem i tak samo kręcicie ogonami. Znam ja was.
Jan Karker wyszedł bez słowa. Dyrektor przysunął fotel do kominka i grzebał w tlących się węglach.
— Kanalie, łotry, obłudniki! Udają pokorę. Gdyby mieli moc i władzę, na proch starliby tego Dombi i na wiatr rozsypaliby jego kości, jak ja rozgrzebuję ten popiół. A dla nich nie egzystuje w dodatku owa kobieta, jako świetna nagroda w perspektywie. Myśmy oboje przebijali się przez rogatki dumy i wyniosłości — nie zapominajmy o tem. Jakaż to była nasza znajomość? Tak! Szatan ma nas w swojej opiece!
Długo jeszcze siedział w zamyśleniu. Nareszcie wstał, zebrał się, dosiadł konia i popędził przez oświetlone ulice.
Zbliżywszy się do domu pana Dombi, spojrzał na górne okna, gdzie dawniej siadywała Florcia z Dyogenesem. Karker uśmiechnął się.
— Był czas — pomyślał — kiedym nie bez przyjemności śledził i ciebie, mała gwiazdko. Lecz oto na horyzoncie pojawił się lśniący planeta — i zatraciłaś się w jego blaskach.
Skręcił na rogu i szukał oczami okna po drugiej stronie domu. Inne myśli, inne wspomnienia obudziły się w duszy: jakaś wspaniała postać, ręka, pióra ze skrzydeł pięknego ptaka, białe łono, falujące pod suknią, jakby w przeczuciu nadciągającej burzy...
Stał przez chwilę, nareszcie pomknął w ciemne i puste ulice.
Fatalny zbieg okoliczności! Pyszna kobieta nienawidziła go z głębi duszy a musiała przywykać do niego — i oto on jedyny człowiek, który zdobył sobie prawo rozmawiania z nią o mężu. Znała go doskonale i on ją znał — więc nie było między nimi wzajemnej ufności a tymczasem codzień zbliżał się ku niej bardziej. I wizya tej kobiety stała przed jego wyobraźnią, gdy tak pędził nocą.
Jakto — nawet zgodna z prawdą? Tak. Duma jej, wstręt, nienawiść były dlań równie jasne, jak piękność. To odpychała go rozkazującym gestem, to rzucała się pod nogi rumaka i ginęła w prochu. Bądź co bądź jawiła mu się bez maski, bez przyozdoby — i widział ją taką na niebezpiecznej drodze, po której stąpała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.