Dombi i syn/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Czas nie skruszył muru pomiędzy panem a panią Dombi. Pół roku minęło od wypadku, oni zaś nie zmienili wzajemnych stosunków. Co się tyczy Florci, znikła w jej duszy nadzieja lepszej doli. Jeszcze wprawdzie kochała ojca, lecz od niejakiego czasu miłość ta jakoś dziwnie się przeistoczyła. W myślach o ojcu, nie wyobrażała go sobie istotą z krwi i ciała, ale jakimś przeżytkiem wygasłego rodu, mającym dla niej cenę wskutek wspomnień o tym rodzie. Cichy smutek, jaki otaczał pamięć Pawełka lub matki, wkradał się w myśli o ojcu, czyniąc go przedmiotem rojeń, niezwiązanych z rzeczywistością żadną nicią.
Jakby go uważała za zmarłego. Zmiana ta nastąpiła bez jej współudziału, podobnie jak naprzykład z dziecka stała się kobietą w pełnym rozkwicie cudnej urody. Wszak oto miała 17 lat i w swych samotnych rozmyślaniach zaczęła rozpoznawać swój stosunek do otoczenia.
Często teraz bywała osamotniona, bo dawna jej czuła przyjaźń z matką także uległa zmianie. Edyta jej unikała. Florcia zmartwiona, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej oziębłości, raz wieczorem zjawiła się w jej pokoju.
— Mateczko, czem ja ci się naraziłam?
— Niczem, najdroższa.
— Dla czegóż zmieniłaś się względem mnie? Czemś zawiniłam. Powiedz, poprawię się, bo ja cię całem sercem kocham.
— I ja ciebie tak samo. Ach, Florciu, przysięgam ci — nigdy nie kochałam ciebie więcej, jak teraz.
— Czemuż stronisz odemnie? Czemu niekiedy patrzysz na mnie tak dziwnie?
— Florciu, moja najdroższa, nie mogę ci na to odpowiedzieć. Nie mnie ci to mówić i nie tobie słuchać. Bądź tylko pewna, że tak być musi. Czyżbym tak postępowała, gdyby nie musiało być?
— A zatem musimy sobie pozostać obcemi?
— Niezupełnie. A raczej tylko dla ludzkich oczu. Musimy się od tej chwili, ukochana, widywać jak najrzadziej: to konieczne, tego wymaga fatalny los. Przyjaźń naszą powinnyśmy hamować.
— Odkąd, droga mateczko, odkąd?
— Od tej chwili.
— Więc nazawsze?
— Nie mówię tego. Sama nie wiem. Przyjaźń nasza w innych warunkach mogłaby się stać świętym związkiem; ale co się z niej teraz stanie, nie wiadomo. Przyszłam tu takiemi drogami, po których ty nigdy stąpać nie będziesz, a droga moja stąd...nic nie widzę... Bóg wie...
— Mateczko — zawołała Florcia przerażona — jest w tobie jakaś przemiana okropna, której się lękam. Pozwól mi z tobą pozostać.
— Nie, kochanko. Lepiej mi samej. Nie pytaj, lecz uwierz i daruj. Daruj mi, że swą obecnością powiększyłam mrok waszego domu... Jam tu zbędna... Nie mówmy o tem więcej.
— Ale się przynajmniej nie rozstaniemy?
— Dla tego tak postępujemy, żeby się nie rozstać.
Ucałowały się i pożegnały. Odtąd nie bywały u siebie. W dzień spotykały się rzadko, tylko przy stole, gdy pan Dombi jadł obiad w domu.
Zbliżała się właśnie rocznica ślubu państwa Dombi i mąż postanowił święcić ją uroczyście, czego dawnemi laty nie czyniono. W przeddzień zebrali się przy obiadowym stole wszyscy i pan Karker.
Edyta była w bogatym stroju, gdyż tego wieczoru miała wyjechać z mężem na jakieś wielkie zebranie towarzyskie. Obiad podano późno. Przy stole prawie nie rozmawiano. Florcia siedziała z trwogą w sercu, modląc się o prędki koniec obiadu. Kiedy podano deser 1 służba się usunęła, pan Dombi zwrócił się do Edyty.
— Pani wiesz zapewne, że na jutrzejszy obiad zaproszeni goście i klucznicy oddano rozkazy, odpowiednie do okoliczności.
— Nie jem obiadu w domu — odrzekła Edyta.
— Gości niewiele. Dwanaście czy czternaście osób. Moja siostra, major Bagstok i kilka innych. Sami znajomi.
— Nie jem obiadu w domu — powtórzyła Edyta.
— Jakiekolwiek — choćby wątpliwej natury — przyczyny skłaniały mnie obchodzić uroczyście dzień ten — ciągnął Dombi udając, że nie słyszał słów żony — to jednak tu i wszędzie są pewne towarzyskie wymagania, których strzedz należy wobec tego świata. Jeżeli pani nie masz zgoła szacunku dla siebie samej...
— Nie mam go wcale, panie Dombi.
— Pani — zawołał Dombi, uderzając pięścią w stół — czy raczysz mnie wysłuchać? Mówię: jeżeli nie masz zgoła szacunku dla samej siebie...
— A ja odpowiadam: żadnego, panie Dombi!
— Karkerze — zwrócił się do poufnika — proszę cię, pouczyć panią, że jeżeli nie ma szacunku dla siebie, to ja go mam ku sobie i żądam, aby polecenia na jutro wydane — były ściśle wykonane.
— Powiedz pan, Karkerze, swemu władcy, że mam zamiar porozumieć się z nim później i bez świadków.
— Uwalniam Karkera od wykonania tych zleceń, bo znam powody, które panią skłaniają do oporu wobec mych rozporządzeń.
Mówiąc to spostrzegł Dombi, że oczy jego żony zwracały się ku Florci.
— Jest tu pańska córka — rzekła Edyta.
— Niechaj zostanie.
Florcia wstała, znowu siadła i drżąc cała zakryła twarz rękami.
— Ja chcę — powtarzam — rozmówić się z panem na osobności. Zwróć pan uwagę na to, jeżeliś zachował odrobinę przytomności.
— Mam pełną władzę mówić z panią, gdzie i kiedy mi się podoba. Zamiarem jest moim rozmówić się tu i w tej chwili.
Edyta wstała, jakby chciała wyjść z sali, jednakże usiadła znowu i z pozornym spokojem rzekła:
— Mów pan.
— Muszę zwrócić najpierw uwagę pani na to, że jej postawa przybiera cechę jakiejś groźby. To pani wcale nie przystoi.
Edyta zaśmiała się, a śmiech ten wstrząsnął jej głową, że brylanty zadrgały w jej włosach.
Karker słuchał z oczami spuszczonemi.
— Co do córki — to jej powinności względem mnie są tego rodzaju, że ma z góry wiedzieć, czego się wystrzegać. W tym względzie jesteś pani dla niej pouczającym przykładem: niechajże zeń korzysta. Nie zaszkodzi to wcale jej cnocie, że się dowie, jaką plamą bywa niekiedy pycha i jak tępić ją należy wszelkimi środkami, zwłaszcza gdy łączy się z nią niewdzięczność. Interes i żądza wywyższenia się odegrały chyba niemałą rolę u pani, gdyś miała zająć to miejsce. Gorżka to prawda. Trzeba tedy, abyś pani wytępiła w sobie ducha oporu i niesforności.
— Tak więc — mówiła Edyta — nie dość panu, że między nami nieporozumienia; nie dość, że pan w nie wciągasz swego sługę, nie dość, że córkę czynisz świadkiem piekielnej mojej męki, nie dość, że dzień ten wśród wszystkich pamiętny mi ową szatańską walką, od której za grób uciechym chciała. Wszystkiego tego masz za mało, dumny szaleńcze! Dodajesz jeszcze ostatnią nikczemność, wskazując jej odmęt, w jaki wpadłam, skoro wiesz, że dla jej to spokoju poświęciłam jedyne uczucie, które mnie z ziemią łączyło, że dla niej — gdybym mogła, ale nie mam siły — stałabym się nawet twoją niewolnicą.
Pan Dombi nie był przygotowany na to zwierzenie. Zatem córka odtrącona jeszcze raz kładzie się kamieniem na jego drodze.
Jakąż mocą nadludzką ujarzmiła tę nieuskromioną kobietę, która jemu z rąk się wymyka? Czy naprawdę dla tej kobiety ona jest wszystkiem, on zaś — potężny pan Dombi — niczem?
Zwrócił się do Florci i kazał jej wyjść z pokoju. Jej głośne łzy nie zmiękczyły twardego serca.
— Rozumiem, pani — rzekł siny ze wzburzenia — skutkiem czego jej tkliwe uczucia zwróciły się w tym kierunku; ale na szczęście uprzedzono już cię, pani Dombi, i teraz czułość pańska nie znajdzie sobie należytego odpływu.
— Tem gorzej dla ciebie! — sarknęła Edyta, nie zmieniając ani głosu ani postawy.
Pan Dombi drgnął kurczowo.
— Tak, co złe dla mnie, to dwadzieścia milionów razy gorsze dla ciebie. Zauważ to sobie, jeżeli wogóle co jesteś w stanie zauważyć.
— Pani Dombi, wynalazłaś pani zły środek na zdobycie mej życzliwości. Takiem zachowaniem się nie zmusisz mnie cofnąć mych nakazów...
— Takie zachowanie się słabo tłomaczy uczucia moje. Gdybym wiedziała, że zapewni mi ono twoją życzliwość, nie stosowałabym go za nie. Bądź pewny, nie uczynię tego, o co prosisz.
— Nie przywykłem prosić — ja rozkazuję.
— Ani jutro, ani pojutrze, ani za lat dwadzieścia nie mam zamiaru stosować się do wskazówek. Dla nikogo nie stanę się szyldem jak niewolnica, nabyta za tyle a tyle. Pamiętam doskonale dzień ślubu — haniebny, sromotny dzień! Mieć szacunek dla siebie? Po co? Uczyniłeś wszystko, aby zniweczyć w moich oczach wszelki szacunek.
— Karkerze, pani Dombi tak dalece się zapomina, że zmuszony jestem niezwłocznie zakończyć ten nienaturalny tok sprawy.
— Zerwij zatem kajdany, wiążące mnie z tobą. Pozwól mi odejść.
— Pani! — zawołał Dombi.
— Uwolnij mnie! Puść mnie! Powiedz mu pan — zwróciła się do Karkera — że żądam rozwodu. Z góry godzę się na wszystkie warunki i wymagam tylko, aby formalności jak najspieszniej załatwiono.
— Boże wielki! Skąd pani wnosisz, że mogę słuchać takiej mowy! Czy wiesz pani, jakie moje stanowisko? Słyszałeś kiedy o Dombi i Synu? Ludzie zaczną opowiadać, że Dombi, Dombi — rozwiódł się z żoną! Tłum zacznie roztrząsać sprawę Dombi. Czy na seryo wyobrażasz, że pozwolę poniewierać po rynkach i zaułkach swoje imię? Fi, pani! Jak ci nie wstyd? Wszak to niedorzeczność, taka niedorzeczność.. Nie, pani Dombi, niema co myśleć o rozwodzie. Radzę pozbyć się takich pomysłów i wrócić do obowiązków. Teraz z panem, Karkerze, słów parę.
— Przepraszam — ozwał się Karker, zwracając pałające oczy na Edytę — jeżeli pan starannie rozważy to, co powiedział, że pani Dombi swą obecnością w domu wywołuje sceny waśni a nawet naraża pannę Dombi na gniew pański, czy nie lepiejby uwolnić żonę od ciągłych zniewag i zabójczego przeświadczenia, że zatruwa szczęście innych.
— Karkerze — wtrącił Dombi — niewłaściwie oceniasz pan swe stanowisko, ośmielając się udzielać rad, jakich od pana nikt nie wymaga.
— To raczej pan nie zrozumiałeś swego stanowiska, obdarzając mnie pełnomocnictwem w układach...
Z temi słowy złożył nizki ukłon panu Dombi, wpił się oczami w Edytę, która w mgnieniu oka wzniosła rękę do brylantowego dyadem, lśniącego w jej włosach i zerwawszy go z taką siłą, że włosy rozsypały się na ramiona, rzuciła o ziemię; podobnie zerwała bransolety z brylantów i w szalonym gniewie zaczęła je deptać. Nareszcie, nie tłumiąc już ani złości ani szyderczego śmiechu, spojrzała z pogardą na pana Dombi i wyszła.
Z tego, co Florcia słyszała, nabyła przekonania, że Edyta nietylko ją kocha, lecz że dla niej to zdobyła się na ofiarę znoszenia cierpień. Pragnęła więc ją uściskać i zapewnić, że wszystko rozumie i odczuwa.
Ojciec tego wieczoru wyjechał sam i Florcia zaczęła błądzić po pokojach w nadziei spotkania Edyty, ale bez skutku.
Mijając galeryę nieoświetloną, ujrzała sylwetkę mężczyzny, ukradkiem schodzącego na dół. Poznała Karkera. Szedł sam, otworzył sobie drzwi dolne i wymknął się na ulicę.
Przejęta bezwiednym wstrętem do tego człowieka, drżąc od stóp do głów, bez tchu pobiegła do siebie i zamknęła się w swej sypialni. Czuła się tu bezpieczną, a jednak nie mogła się uwolnić od grozy, jak gdyby miecz wisiał nad jej głową, gotowy spaść i zadać jej cios. Przez całą noc dręczyły ją sny przerażające. Nazajutrz szukała Edyty, lecz ta cały dzień spędziła u siebie. Nad wieczorem dały się słyszeć kroki na schodach i Florcia była pewną, że to Edyta. Nareszcie ją spotkała, lecz jak opisać zdumienie Florci, gdy na jej widok Edyta krzyknęła i zaczęła się cofać.
— Nie zbliżaj się do mnie! Dalej, dalej odemnie! Precz z drogi!
— Mateczko, droga mateczko!
— Nie nazywaj mnie tak. Nie mów ze mną. Nie patrz na mnie!
Ale Florcia z płaczem chciała się ku niej rzucić.
— Ani kroku dalej! — groźnie zawołała Edyta. — Precz, mówię ci — precz z drogi!
Florcia w przerażeniu, jak przez sen widziała, jak Edyta ścisnęła dłońmi głowę, oparła się o schody i nagle jak kot szybko przebiegła koło niej, skacząc po schodach dopadła drzwi i znikła.
Florcia zemdlała. Oprzytomniała w swoim pokoju. Obok stała służba i pani Pipczyn.
— Gdzie matka? — było jej pierwsze pytanie.
— Wyjechała.
— A ojciec?
— W swoim gabinecie. Najlepiej panienka zrobi, jeżeli się położy spać.
Uwolniła służbę, została sama i postanowiła czekać na powrót matki.
Nastał wieczór, potem noc, nareszcie północ. Edyty niema.
Cały dom ucichł — prócz dwu lokai, oczekujących na powrót pani. Pierwsza. Spóźnione pojazdy zatrzymują się przed domami. Godzina druga. Edyty niema.
Florcia, strasznie znękana, znowu zaczęła błądzić po domu i po galeryi. Wpatrywała się w ciemną noc i słuchała kropel, bijących w szyby. Na niebie była trwoga, niepodobna do spokoju ziemi. Godzina trzecia. Edyty niema. Nie było jej ani o czwartej ani o piątej. Zaczął się słaby ruch w domu. Budzono panią Pipczyn, która wstała i poszła do pokoju ojca. Ojciec wyszedł z gabinetu w porannym stroju i zadrżał, gdy mu oznajmiono, że żona dotąd nie wróciła. Florcia widziała to wszystko. Wezwano stangreta, który panią odwoził. Zeznał, że odwiózł do starego domu, gdzie ją spotkał pan Karker, że odesłał go napowrót, oznajmiając, że pani karety już nie potrzeba, przyczem dał mu dwa szylingi i sześć pensów na piwo. Dobry pan! Florcia widziała, jak ojciec pobladł i drżącym głosem wezwał pokojową Edyty. Ta — blada, przerażona — zeznała, że pani kazała się ubrać i uwolniła ją aż do rana.
— Właśnie miałam iść do pani, ale...
— No, no, cóż takiego?
— Ale pokoje zamknięte i klucz wyjęty.
Pan Dombi porwał świecę i pobiegł na górę. Słyszała, jak wściekle rozbijał drzwi rękami i nogami. Jak w obłędzie rzuciła się do swego pokoju, chwytając się obu rękami za włosy.
Nareszcie drzwi uległy rozpaczliwym ciosom i pan Dombi wpadł do pokoju... Na podłodze lśniącymi stosami walały się suknie, kapelusze, wstążki, bransolety, drogie kamienie wszystko, co kupiła, otrzymała w darze, nosiła za czasu swego małżeństwa.
Własnoręcznie pan Dombi ułożył to w szafy i zamknął z taką zapamiętałością, że szyby drżały. Lustrując nienawistny buduar, ujrzał na stole kilka papierów. Były to: ślubny kontrakt i list. Pan Dombi czytał, że uciekła; czytał, że dom jego okrył się sromotą. Wypadł pędem z domu z myślą ujęcia jej na miejscu, skąd ją wziął.
Niebawem atoli wrócił. Nakazał służbie spełniać zwykłe czynności, sam schronił się do gabinetu i chodził ciężkimi krokami, że Florcia mogła niemal ruch każdy słyszeć.
Ulegając wyłącznie pociągowi serca Florcia, lękliwa zazwyczaj, ale odważna w tym okropnym dniu, spiesznie zeszła na dół. W tej straszliwej dobie nie pamiętała o dawnych urazach. Zaledwie przebyła próg sali, ojciec wyszedł ze swego gabinetu. Florcia z otwartemi ramionami rzuciła się ku niemu i z okrzykiem: tatusiu, drogi mój tatusiu, chciała go objąć za szyję.
Lecz ojciec w pasyi podniósł rękę i... i uderzył ją z taką siłą, że się zachwiała i ledwie nie padła na marmurową posadzkę. Zadając cios pan Dombi wyrzekł, czem była Edyta i kazał córce swej iść w jej ślady, bo zawsze razem spiskowały.
Nie padła mu do nóg, nie zasłoniła oczu rękami, lecz spojrzała nań i krzyk rozpaczy rozległ się z jej piersi, bo poznała, że do szczętu zniszczył nadzieję, jaką w duszy żywiła. Poznała srogość, pogardę i nienawiść, władającą jego uczuciami. Poznała, że nie ma już ojca na tym świecie i sierota odtrącona — wybiegła z domu pana Dombi...