<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV. Ucieczka Florci.

Gnana wstydem i żalem biegła ulicą, zalewając się łzami i ręce łamiąc, utraciwszy od razu wszystko, co kochała.
Wesołe życie ulicy, zalanej rannem słońcem, chłodzący wietrzyk poranku — nic nie koiło jej udręki. Dokądkolwiek, byleby ukryć głowę swą bezdomną! Byleby nie widzieć pałacu, z którego zbiegła. Dokąd iść? Dokąd los zapędzi? Naprzód, do domu wuja Waltera!
Stłumiwszy płacz, Florcia zwolna się uspokoiła. Szła zaułkami, nie zwracając uwagi na tłum, gdy nagle ujrzała znajomy mały cień na słonecznym bruku: cień krąży, staje, zbliża się, kręci się — i oto Dyogenes, sapiąc z biegu, z otwartym pyskiem i wyciągniętym ozorem skacze ku niej, szczekając radośnie.
— O, Dyogenesie — wierny mój psie! Jak trafiłeś? Jakżem cię mogła zostawić, ciebie, któryś mnie nigdy nie opuścił!
Z tym wiernym towarzyszem Florcia szła śmielej do City.
Oto nareszcie sklep małego miczmana. Florcia przebiegła ulicę i stanęła na progu jadalni.
Kapitan stał przed kominkiem i gotował kakao. Słysząc kroki, odwrócił się. Florcia uczyniła ruch ręką i padła na podłogę.
Zbladłszy więcej niż Florcia, kapitan podniósł dziewczynkę jak dziecko i ułożył na sofie; porwał karafkę i sprysnął twarz wodą. Brwi omdlałej drgnęły, wargi się poruszyły i przytomność wróciła.
— Kapitan Kuttl — były jej pierwsze słowa.
— Tak, moja pociecho, to ja, kapitan Kuttl, żeglarz. Niechaj będzie błogosławiony Bóg ojców naszych teraz, zawsze i na wieki wieków.
— Czy tu wuj Waltera?
— Tu, moja pociecho... To jest, jego już dawno, oj, jak dawno niema.
— Więc pan tu mieszka?
— Właśnie.
— O, kapitanie Kuttl — ratuj mnie. Ukryj mnie pan tu i niech nikt nie wie, gdzie jestem. Później panu opowiem, co się stało. Nie mam do kogo się schronić. O, nie wypędzaj mnie pan, kapitanie.
— Wypędzić panią, pociechę serca mego? Nie, wuju Kuttl, przecz mi z drogi! Zamkniemy drzwi na podwójny zamek.
To mówiąc, czynił równocześnie odpowiednie zabiegi: wyjął z kąta sztabę, zaparł drzwi i wrócił do Florci.
— Nie mów pani Edwardowi Kuttl ani słowa, dopóki droga twa nie wyrówna się i nie wygładzi. A to nastąpi nie dziś, to jutro. Co zaś do tego, żeby cię zdradzić, niech zapomnę o prawicy mojej i błogosławieni bądźcie, gdy rzekną słowo...proszę znaleźć tekst w katechiźmie i założyć...
Florcia dziękowała. Kapitan prosił, aby się położyła na sofie.
— Teraz trzeba pośniadać. Potem uda się pani do pokoju Salomona i tam wypocznie.
Przyrządziwszy posiłek, kapitan zmusił Florcię do jedzenia, sam zaś udał się na górę, aby przygotować pokój.
Za chwilę sypialnia Salomona zamieniła się w piękny przybytek.
Kapitan, jako człowiek zamiłowany w porządku, wszystko urządzał na wojenną stopę. Łóżko Salomona przeistoczyło się w wieszak okrętowy, zasłany białem jak śnieg prześcieradłem. Mały stolik ozdobił się symetrycznie ułożonymi drobiazgami: tu leżały szczypczyki srebrne do cukru, dwie łyżeczki do kawy, doniczka kwiatów, teleskop, srebrny zegarek, grzebyki, śpiewnik, różne inne skarby tego rodzaju. Nareszcie zasłonił okno, rozesłał na podłodze dywan, obejrzał to wszystko z zachwytem i wrócił na dół. Do tej ustroni odprowadził Florcię z Dyogenesem i prosząc ją, aby się położyła — wycofał się na palcach z pokoju.
Tego dnia kapitan raz tylko wychodził z domu. Nie bawił długo, ale wrócił wzburzony i blady jak płótno. Na oczach widniały wyraźne ślady łez. Stracił — zdawało się — zdolność mówienia — i dopóty milczał, aż się pokrzepił tęgim haustem rumu, dobytego z szafy. Siadł za stołem, oparł głowę na ręce i pogrążył się w głębokie rozmyślania.
Dopiero wieczorem udał się na górę. Florcia cały dzień przespała. Słońce już zapadło za rzekę, kiedy otworzyła oczy — i wszystko przypomniała.
— Cóż, moja pociecho — jak się pani czuje?
— Mój przyjacielu, czy to pan? — zawołała Florcia. Spałam zdaje się, bardzo długo Kiedym tu przyszła? Wczoraj?
— Dziś — i niech błogosławiony będzie dzień ten na wieki.
— Czy nie było nocy? Czy wciąż jeszcze dzień?
— Wieczór — i cudowny! Proszę spojrzeć. Ja zejdę na dół i przygotuję posiłek. Przyjdzie pani sama?
Florcia zapewniła, że ma dość siły. Kapitan znalazł się już w jadalni i zajął się pieczeniem pulardy dawno przygotowanej. Gdy Florcia nadeszła, usadził ją na kanapie, nakrył stół białym obrusem i zastawił pulardę, jakiś sos jajeczny, kartofle, szparagi i sałatę.
Florcia dla dogodzenia poczciwemu gospodarzowi — jadła. Gdy się nasyciła, zaczęła się krzątać około porządku ku nieopisanemu zachwytowi kapitana. Ale kiedy w poczuciu gospodarskich starań zdjęła z kominka jego fajkę i prosiła go, żeby palił, dobry kapitan tak był zdumiony tą jej troskliwością, że przez chwilę trzymał cybuch tak, jak gdyby ta osobliwość po raz pierwszy znalazła się w jego rękach. Potem zaś, kiedy wyjęła z kredensu rum i sporządziła doskonały grog, kapitan, zachwycony, mało się nie rozpłakał. Nareszcie usiadła i zaczęli rozmawiać.
Zawsze jednak było coś tajemniczego w jego minie. Na kominku trzaskał ogień, cienie biegały po ścianach, błyski jakieś latały po filiżankach i łyżeczkach. Kapitan zdobył się w końcu na odwagę.
— Nigdy pani nie była na morzu?
— Nie.
— Tak, potężny to żywioł. Tam to cuda! Pomyśleć tylko, gdy szaleją wichry i ryczą fale, gdy burzliwa noc staje się jak smoła czarną i nie widzisz przed sobą własnej ręki — a jakaś moc nieznana pędzi cię przez mgły i burze naprzód i naprzód bez kresu i końca na wieki wieków amen. Znaleźć w księdze Joba — i założyć.
— Pan widział kiedy taką straszliwą burzę?
— Tak, pociecho moja, wiele strasznych burz przeżyłem. Ale nie o to chodzi. Myślę teraz o naszym drogim chłopcu. Jak pani sądzi, mój skarbie, wszak utonął nasz biedny Walter?
Kapitan mówił głosem tak wzruszonym i patrzył na Florcię taki blady, że chwyciła go za rękę w przestrachu.
— Co panu, drogi przyjacielu? Zupełnie się pan zmienił. Kapitanie, nie mogę patrzeć na pana.
— Nic, nic. Proszę się nie lękać i ostro głowę przeciwstawić wiatrom. Wszystko dobrze, skarbie mój najdroższy. Otóż zacząłem mówić o Walterze... wszak on, to jest — chcę powiedzieć — wszak on utonął? Tak, czy nie?
Florcia zaczęła się weń pilnie wpatrywać. Policzki jej to bladły, to płonęły i dłoń swą położyła na piersi.
— Wiele biedy i niebezpieczeństwa na szerokiem morzu i tylko Bogu wiadomo, ile okrętów i dzielnych żeglarzy zapadło w głębiny. Ale bywają wypadki, że czasem jeden na dwudziestu dzięki łasce Bożej uratuje się i znów pojawia się na ziemi, choć go już opłakano i modlono się jak za straconego. Oto ja... ja znam pewną historyę w tym rodzaju, to jest opowiadano mi jedną taką historyę, a skoro już zgadało się o tem, może pani przyjemnie będzie usłyszeć tę historyjkę. Opowiedzieć?
Florcia drżała ze wzruszenia, którego niemogła pokonać i mimowoli oczy jej zwracały się ku sklepowi, gdzie płonęła lampa. W tej chwili kapitan zerwał się i przymknął drzwi.
— Nic tam niema, proszę tam nie patrzeć.
Kapitan mruknął coś niewyraźnie i wrócił na miejsce.
— Otóż, uważa pani, pewien okręt odbił niedawno od londyńskiej przystani za granicę. Co się z panią dzieje? Opowiadać, czy nie?
— Tak, tak, proszę opowiadać.
— I nieszczęsny okręt spotkała straszliwa burza, jaka się trafia chyba raz na lat dwadzieścia. Na lądzie huragan drzewa rwał z korzeniami, miasta zmiatał, a na morzu żaden okręt nie oparłby się wichurze. Przez dwie doby nieszczęsny okręt tęgo pełnił swą pracę, ale ster i maszty połamały się, majtków wyrzucił wicher w morze: cała załoga zginęła, okręt potrzaskał się w drzazgi i nigdy już darń nie okryje mogił ludzi, zapadłych w topiel.
— Nie wszyscy zginęli! — zawołała Florcia — ktoś ocalał! Któż to?
— Na pokładzie okrętu — ciągnął kapitan, powstawszy i energicznie gestykulując — był młodzian, piękny młodzian, który od dzieciństwa lubił czytać i rozmawiać o bohaterskich czynach podróżników. Przypomniał sobie w chwili katastrofy te czyny i podczas gdy wilki morskie potraciły nadzieję i przytomność, on pozostał spokojny i pewny siebie.
— I on ocalał! — zawołała Florcia. — Ocalał? Mów pan, mówże!
— Ten dzielny młodzian... Ale patrz pani na mnie! Nie zaglądaj tam. Długo młodzian ów pracował na równi z innymi; wszyscy słuchali go niby admirała, bo sam jeden nie bał się i nie skarżył. Wreszcie nastała chwila, że nie było można pracować i oto oni — to znaczy młodzian, pomocnik kapitana i jeszcze jeden majtek — zostali przy życiu z całej załogi, przywiązali się do złomku okrętowego i oddali się na wolę fali...
— Ocaleli! — zawołała Florcia.
— Dni i noce miotały ich wody bezkresne, nakoniec... ach, nie spoglądajże tam, mój skarbie, bo tam nic niema — nakoniec jeden zmarł, dwaj jeszcze oddychali.
— Który umarł?
— Nie ten piękny młodzieniec.
— O, chwała Bogu, chwała Bogu!
— Amen! — dodał kapitan. Nie trać odwagi — mój skarbie — trzymaj się ostro. Jeszcze chwilę. Na spotkanym okręcie długą odbyli podróż, w czasie której majtek umarł, a ten młody człowiek wyzdrowiał i wrócił do ojczyzny, wysiadł na ląd i rano podkradł się do domu swego, aby zobaczyć przyjaciół, którzy go mieli za straconego, gdy wtem... nagle zaszczekał pies... Nie oglądaj się, moja pociecho, patrz na tę oto ścianę...
Na ścianie koło Florci zarysował się cień ludzki. Florcia odskoczyła, obejrzała się i wydała przejmujący okrzyk: za nią stał Walter Gey.
Jej brat z za grobu! Jej brat ocalał i stanął przed siostrą! Florcia rzuciła się w ramiona Waltera. W nim skupiły się jej nadzieje, on był jej naturalnym opiekunem. „Pamiętaj o Walterze, drogi tatusiu, jam kochał Waltera!“ Wspomnienie miłego błagalnego głosu zabrzmiało w jej duszy, jak muzyka wśród pustkowia. „O, niech błogosławiony będzie twój powrót, miły Walterze, dla tej ciosami porażonej istoty!“ Czuła te słowa, choć ich nie wymówiła.
Kapitan wyszedł, za chwilę wrócił i uroczystym ozwał się tonem:
— Najdroższy Walterze, tu twoja własność, którą ci mam doręczyć.
Zaczęli rozmawiać o starym Solu, przypominać jego zniknięcie, biedy Florci, kapitan zwracał się to do jednego, to do drugiej — i dziękował Bogu, że oto nakoniec Bóg łączy tę piękną parę.
Tak przesiedzieli do późnej nocy. Walter wstał i zaczął się żegnać.
— Idziesz, Walterze — rzekła Florcia — a dokąd?
— On zawiesza teraz swe łóżko niedaleko stąd. Wystarczy gwizdnąć, a usłyszy.
— Czyż ja jestem przyczyną twej ucieczki, drogi Walterze? Bezdomna siostra zajmuje twe miejsce.
— Droga panno Dombi — rzekł Walter — jeśli to nie jest zuchwałością tak się do ciebie odzywać...
— Walterze!
— Widziałem panią, miałem szczęście z nią mówić: cóż teraz może mnie jeszcze więcej uszczęśliwić, niż myśl o możności jakiejś dla ciebie przysługi? Wszędzie pójdę, wszystko gotów jestem zrobić dla ciebie, panno Dombi.
Uśmiechnęła się i nazwała go bratem.
— Tak się pani zmieniłaś!
— Jam się zmieniła?
— Dla mnie... zmieniłaś się dla mnie. Zostawiłem cię dzieckiem, a teraz... O, teraz pani...
— Teraz, jak wtedy, twoja siostra, Walterze. Czyś zapomniał, jakie nawzajem czyniliśmy obietnice przed pożegnaniem?
— Jabym miał zapomnieć?!
Więcej nie mógł mówić.
— Odchodzisz, Walterze — dokąd odchodzisz? Nawet gdybyś w istocie zapomniał, gdyby niedole i niebezpieczeństwa wyrugowały ci je z duszy, musiałbyś je sobie teraz przypomnieć, gdy spotykasz mnie ubogą, odtrąconą, bezdomną, bez przyjaciół na świecie prócz tych, z którymi mówię.
— O, pamiętam, Bóg widzi, jak każde słowo pamiętam.
— Walterze — błagała Florcia ze łzami — miły bracie! Znajdź dla mnie na tej ziemi jakąś ścieżkę, po której sama mogłabym iść i pracować i czasem pomyśleć o tobie, jak o jedynym człowieku, który mnie broni i opiekuje się mną, jak siostrą! O, pomóż mi, drogi Walterze, tak mi twej pomocy potrzeba!
— Panno Dombi! Florciu! Umrzećbym rad, żeby ci dopomódz! Ale rodzina twa dumna i bogata. Ojciec pani...
— Nie, nie, Walterze! Nie wymawiaj tego słowa... nigdy! nigdy!
To mówiąc, objęła głowę swą rękami z takim wyrazem przerażenia, że młody człowiek zdrętwiał. Zawsze pamiętał ten głos i oczy, które go wstrzymały, gdy mówił o ojcu...
Florcia opowiedziała jemu i kapitanowi, jak i dla czego uciekła z domu ojca. „Gdyby każda łza goryczy — myślał Walter — wylana przy tej opowieści, padła na tego, kogo nie nazwała po imieniu, lepiej by dlań było, niźli utracić taką potężną miłość“. Kapitan zaś, oszołomiony ostatecznie, wyraził swe zdumienie w ten sposób, że rozdziawił usta i zmiął zgoła niedelikatnie swój glansowany kapelusz.
— Na lewo zwrot, dzieci! — ozwał się nareszcie. — Basta! Idź sobie, Walterze, do swej kajuty, a panią zostaw mej opiece.
Walter ujął w obie dłonie rączkę, podniósł ją do ust i ucałował. Wiedział teraz, że była naprawdę bezdomną sierotą; ale miliony nie uczyniłyby jej dostojniejszą w jego oczach. Z tem wszystkiem panna Florentyna Dombi na wyżynie dawnego bogactwa wydawała mu się dostojniejszą, niźli teraz w obecnem położeniu.
Kapitan zaś, nie napastowany podobnemi myślami, odprowadził Florcię do jej pokoju i czatował u drzwi, dopóki się nie położyła, potem zaś nie mógł się oprzeć pokusie, żeby w szczelinę zamku nie zawołać: „Utonął Walter, nieprawdaż, utonął?“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.