Dombi i syn/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Miał drewniany miczman na górze pusty pokój, niegdyś sypialnię Waltera Geya. Rano młody człowiek zaproponował kapitanowi, aby tam ulokował Florcię, gdy się obudzi. Kapitan ostro wziął się do rzeczy — i w dwie godziny przeistoczył pokoik w lądową kajutę, zaopatrzywszy ją w najlepsze sprzęty z saloniku. Kiedy nareszcie wszystko załatwił, wrócił do Waltera, który stał na progu sklepu i w głębokiem zamyśleniu śledził znane oddawna przedmioty na ulicy.
— Czy przez cały ten czas nie dowiedzieliście się nic o wuju Solu?
— Nic zupełnie — odparł kapitan.
— Wyprawił się na poszukiwanie za mną, dobry staruszek — i jak ja w wodę wpadł. Jakże tedy? W liście mówi w istocie, że gdybyście nic o nim nie słyszeli do chwili otwarcia koperty, możecie go uważać za zmarłego. Boże, zlituj się! Wszakbyście niezawodnie słyszeli coś, gdyby zginął. Ktoś na jego prośbę niewątpliwie doniósłby o jego śmierci.
— Dobrześ powiedział, mój drogi, bardzo dobrze.
— Myślałem całą noc o tem i wyznaję — doszedłem do wniosku, że wuj Sol jeszcze żyje i wróci. Nie dziwi mnie jego nagły wyjazd, gdy myślę o głównym rysie tego charakteru — upodobaniu do niezwykłych przygód, a niemniej o wielkiem przywiązaniu do mnie. Któż może lepiej o tem wiedzieć odemnie; wszak zawsze miałem go za najlepszego ojca. Czyż to się raz zdarzyło, że krewni udawali się za tymi, którym groziło rozbicie okrętu — szli w ślad za nimi, poszukując ich śladów, zwiedzali przystanie, w których okręty zaopatrują się w żywność i węgiel. Jabym sam nie inaczej postąpił. Ale dla czego nie pisał albo jak mógł zginąć w obcej stronie, żeby się o tem zgoła nie dowiedziano — oto czego pojąć nie mogę.
Kapitan zauważył, że tego nie pojąłby nawet wszystkowiedzący Bensbi.
— Cóż ty, drogi Walterze, myślisz o tem?\
— Nie wiem, czyś pan pewien, kapitanie, że Salomon Hils rzeczywiście nigdy nie pisał? Czy to rzecz sprawdzona?
— Gdyby pisał, to gdzieżby podział się list?
— Mógł go powierzyć komuś obcemu i ten zapomniał, zagubił, zarzucił? To rzecz prawdopodobna. Słowem — nie chce mi się uwierzyć, żeby wuj Sol naprawdę bez wieści zaginął.
— Brawo! Zgadzam się najzupełniej na twoje zdanie.
— I jeszcze jedno. Wuj Sol, jak myślę, nie mógł wysłać listu zwykłą drogą — okrętową...
— Rzecz prosta.
— Pewnie tedy prześlepiliście list ten. Oto wszystkie moje domysły. Muszę jeszcze dodać, że za nic nie obejmę majątku wuja. Co zostawił — będzie i nadal pod dozorem wiernego przyjaciela i najlepszego z ludzi. A jeżeli na imię mu nie Kuttl — to on żadnego nie ma imienia. Teraz zaś parę słów co do panny Dombi.
Zanim mi panna Dombi przerwała wczoraj, gdym uczynił wzmiankę o ojcu — pamięta pan, jak mi przerwała?...
Kapitan doskonale pamiętał.
— Przypuszczałem, że czeka mnie trudne zadanie pośredniczenia pomiędzy nią i rodziną. Ale widzę, że to sprawa skończona. Nie myślę więcej o tem. Raczej zgodzę się na to, żeby mię rozszalała fala rzucała po wzburzonem morzu na złomku okrętowym, niżbym przyłożył ręki do powrotu panny Dombi do rodziny.
Ale też i tu sama być nie może — jak pan uważasz, kapitanie?
— Ja uważam — ozwał się kapitan po głębokim namyśle — że niedobrze jej być tu samej. Dla tego też, najmilszy, przenieś się tutaj, żeby wam obojgu było...
— Jakże możesz mówić coś podobnego, najlepszy mój kapitanie! — oburzył się Walter — panna Dombi w niewinnej prostocie serca uważa mnie za brata; ale czy ja według sumienia mógłbym pozwolić sobie na braterską z nią poufałość? Byłoby nikczemnością z mej strony zapomnieć o prawdziwym stosunku swym względem niej.
— To jakoś za mądre dla mnie — mruczał zakłopotany kapitan. — Podług mego zdania nie tylko bracia mogą sobie pozwolić na przyjacielski stosunek z młodemi dziewczętami.
— O, kapitanie, czyżbyś naprawdę życzył sobie, żebym na zawsze utracił szacunek jej, wyzyskując jej bezdomność, aby zuchwale stać się jej kochankiem! Jakto? Pan pierwszy powinienbyś całą siłą sprzeciwić się tej niedorzecznej i bezecnej myśli!
— Walterze — bronił się kapitan w rozpaczy — zapominasz, zdaje się, o księdze, którą wszyscy bogobojni ludzie znać powinni od deski do deski. Tam powiedziano: jeżeli niema przyczyn i przeszkód do połączenia młodych ludzi w jedną duszę i jedno ciało w domu niewoli... trzeba znaleźć tekst i założyć — to oznajmiam, że niema się o co kłopotać. Koniec końców — czyby nie można zmienić tytułu braciszka na inny?
Walter żywo zaprzeczył.
— Teraz o to chodzi. Wartoby postarać się o wyszukanie dla panny Dombi przyzwoitej towarzyszki na czas pobytu jej u nas. O kuzynkach niema co myśleć. Rzecz jasna, panna Dombi wie, jak one ulegają ojcu. Gdzie się podziała Zuzanna?
— Ta młoda kobieta? Zapewne wydalono ją wbrew woli panienki. Wspomniałem o niej, lecz powiedziano mi, że dawno jej już niema w domu. Panna Dombi bardzo ją ceni.
— W takim razie spytaj pan panny Dombi, dokąd się udała, to ją wynajdziemy.
Idź pan na górę, ja tu zostanę.
Oszołomiony kapitan westchnął głębok i poszedł spełnić polecenie.
Florcia zachwycała się nowym pokojem, pragnęła widzieć się z Walterem i z radością przyjęła propozycyę odnalezienia Zuzanny. Miała się ona udać do Essex, a odwiózł ją Tuts.
Na szczęście Tuts niebawem zjawił się w sklepie drewnianego miczmana, a dowiedziawszy się o zmianach, jakie zaszły w życiu drogich mu osób, z rozkoszą podjął się swej roli i czuł się dumnym, że odda przysługę władczyni swego serca. Florcia dziękowała mu serdecznie. Tuts postanowił działać natychmiast.
— Panno Dombi — wołał, gorąco całując jej rękę — do widzenia się. Ośmielę się powiedzieć, że nieszczęścia twe ciężkiem brzemieniem legły mi na duszy. Możesz mi pani zaufać, jak kapitanowi Hilsowi. Doskonale znam swe ułomności — są one wielkie, dziękuję pani uniżenie — ale możesz mi pani zaufać, przysięgam na honor, panno Dombi! Kapitanie Hils — bardzoś pan dobry. Pańska opinia sprawia mi prawdziwą radość. Mam jedną prośbę do pana, kapitanie Hils. Mam nadzieję, że przy pańskiej pomocy zaznajomimy się i zaprzyjaźnimy z porucznikiem Walterem. Jak panu wiadomo, objąłem na mocy spadku duży majątek i nie wiem, co z nim robić. Gdybym mógł być panu pożytecznym pod względem finansowym, pojmujesz pan, zeszedłbym do grobu spokojnie a nawet z niejaką pociechą.
To rzekłszy, wypadł na ulicę i zamknął drzwi, nie słuchając odpowiedzi kapitana.
Nie było go kilka dni z rzędu. Cały ten czas Florcia bez troski żyła w pokoiku na górze jak ptaszek w klatce. Ale z dnia na dzień częściej pochylała się w zadumie jej główka; smutne myśli o zmarłym braciszku napastowały ją, a obraz jego przedśmiertny pojawiał się przed nią. Samotna przy oknie pokoiku — bezwiednie wypatrywała załzawione oczy w przestwory nieba, jakby szukając jasnego anioła, o którym wspominał na swem śmiertelnem łożu.
Była ona wprawdzie wątła i delikatna i przebyte wrażenia musiały oddziałać na jej organizm. Lecz nie fizyczna niemoc dręczyła ją teraz. Dusza jej cierpiała, przyczyną zaś cierpień był Walter.
Szczery i ochoczy, jak zawsze, gotów z dumą ofiarować wszystkie chwile swego życia na jej usługi, unikał jej jednak — i Florcia doskonale to widziała. W dzień rzadko, nazbyt rzadko zbliżał się do jej pokoju. Gdy go wołała, przybiegał gorliwy i uczynny jak wówczas, kiedy znalazł ją dzieckiem śród ulicy. Ale wnet uwydatniał się w nim jakiś przymus, stawał się nieuważny, niezręczny i wkrótce znikał. Niewołany nigdy nie przychodził. Pod wieczór zjawiał się — i to bywały najszczęśliwsze chwile, dające jej nową wiarę, że dawny Walter lat dziecinnych nie zmienił się. Ale wtedy jakieś słowo, spojrzenie, pełen wymuszenia ruch wskazywały, że ich coś dzieliło, czego odgadnąć nie mogła.
Postanowiła wreszcie pomówić z Walterem. Łudziła się, że zna istotny powód zobojętnienia. Ulży to jej sercu i jemu będzie z tem lepiej, gdy wyjaśni, jak pojmuje obecne położenie, jak godzi się ze swym losem i nie ma wcale żalu do młodego człowieka.
Była niedziela, godzina przedobiednia. Wierny kapitan w nakrochmalonym kołnierzyku, sięgającym uszu, asystował w jej pokoju i uważnie w głos odczytywał pismo św., poprawiając ogromne okulary, kryjące jastrzębie jego oczy. Zresztą było cicho, gdy wtem Florcia ozwała się:
— Nie wie pan, kapitanie, gdzie Walter?
— Myślę, że na dole.
— Chciałabym z nim pomówić — rzekła wstając, aby iść na dół.
— Proszę się nie trudzić, w lot go tu przyślę.
To mówiąc kapitan, wesoło dźwignął na ramię wielką księgę i wyszedł. Wkrótce zjawił się Watter.
— Mówił mi kapitan Kuttl, że pani...
Przerwał, rzuciwszy okiem na Florcię.
— Pani ma się niedobrze, panno Dombi? Taka jesteś smutna. Pani płakała?
Głos mu drżał a na jej powiekach zabłysły łzy.
— Zgadłeś, Walterze. Niedobrze mi i płakałam. Muszę się z panem rozmówić.
Usiadł naprzeciw niej i wpatrywał się w jej śliczną twarzyczkę. Był blady i nie mógł opanować silnego wzruszenia.
Znowu wydała mu się dzieckiem, jakie znał przed laty. Panna Dombi w tej chwili wcale nie była kobietą, do stóp której radby złożył wszystkie skarby świata.
— Pamięta pan, Walterze, nasze pożegnanie przed odjazdem?
Sięgnął ręką ku sercu i wydobył mały woreczek.
— Zawszem go nosił tutaj — ukazał na serce. Gdyby mi los przeznaczył nie oglądać świata, poszedłby ze mną na dno morza.
— I znów nosić go będziesz, drogi Walterze — dla mnie... dla naszej dawnej znajomości?
— Tak, do śmierci.
Podała mu rękę z taką niewinną prostotą, jak gdyby chwila zaledwie minęła od czasu, gdy otrzymał od niej ten dar pożegnalny.
— Serdeczniem temu rada. Pamięta pan, myśl o tej zmianie mogła przyjść nam do głowy tego wieczora, gdyśmy rozmawiali?
— Nie — odrzekł zdziwiony młodzian.
— Tak, Walterze. Stałam się wtedy narzędziem zburzenia pańskich widoków i planów. Lękałam się nawet tej myśli, teraz wiem to napewno. Byłeś pan wówczas zdolny utaić to przedemną, ale nie możesz teraz, choć usiłujesz wspaniałomyślnie dokonać tego. Dzięki ci za to, Walterze.
Ale wysiiek twój stanie się bezowocnym Zbyt wiele sam wycierpiałeś, abyś miał nie zważać na mimowolną sprawczynię tylu klęsk i goryczy doznanych. Nie możesz zapomnieć o mej roli w tem wszystkiem — i nie możemy też być nadal bratem i siostrą. Ale, na miłość Boską, nie sądź Walterze, że mam żal za to do ciebie. Powinnam się była tego domyśleć, lecz nagła radość zaćmiła moją pamięć. Walterze, myśl o mnie bez żalu. O jedno proszę, w imię tej dziewczynki, niegdyś twej siostry, nie krępuj swych uczuć, nie męcz się daremnym wysiłkiem teraz, skoro wiesz, że wszystko rozumiem.
W ciągu tej mowy Walter patrzył na nią z takim podziwem, że słowa nie był w stanie wyrzec. Nareszcie wyciągnął ku niej ręce błagalnym ruchem i wzruszony do głębi rzekł:
— Panno Dombi, czy podobna, abym sam cierpiąc tak dotkliwie w poczuciu mych obowiązków względem ciebie, nakładał i na ciebie brzemię niedoli, o której mówisz! Dla mnie byłaś zawsze aniołem niewinności, który rozjaśniał lata me dziecinne i młodzieńcze. Wszystkie chwile zbliżenia twego życia z mojem pozostaną mi świętem wspomnieniem do grobu. Widzieć twe oczy, słyszeć dźwięk twego głosu to dla mnie takie szczęście, na wyrażenie którego niema słów ludzka mowa. Miłość twoja siostrzana i wiara we mnie — to dar niebieski, który napełnia mnie uszczęśliwieniem i dumą.
— Walterze — mówiła Florcia, pilnie patrząc nań i stopniowo zmieniając się na twarzy — cóż to za obowiązki względem mnie, które wymagają takich ofiar z twojej i mojej strony?
— Cześć ku tobie, panno Dombi. Szacunek.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę i nieśmiało odjęła mu swą rączkę. Oczy jej wpatrywały się weń uparcie.
— Dla mnie nie istnieją przywileje brata. Zostawiłem dziewczynkę — a spotykam kobietę.
Rumieniec ciemną falą okrył całą jej twarz i szyję. Zasłoniła się rączkami, błagając, aby więcej nic nie mówił.
Oboje milczeli. Łzy zalśniły w jej oczach.
— Moja powinność — przemocą oderwać się od tego serca, tak czystego, niewinnego i dobrego... Jakże ośmielę się mówić, że to serce mej siostry? Gdybyś pani była szczęśliwą, otoczoną przyjaznem gronem kochających przyjaciół, i gdybyś wówczas nazwała mię bratem, zwracając oczy w przeszłość z dobrocią, ozwałbym się z mego oddalenia na to imię, nie obawiając się urazić niewinnych uczuć pani! Ale tutaj... i teraz!...
— O, dzięki ci, dzięki, Walterze! Daruj mi moją niesprawiedliwość. Nie miałam się kogo poradzić. Jam sama jedna.
— Panno Florciu, może zbyt pospiesznie wypowiedziałem swe obawy, ale za kilka chwil nicby ich nie mogło wyrwać z głębi mej duszy. Gdybym był sławny i bogaty, gdybym przynajmniej miał możność wzniesienia się z czasem do wyżyny, na której jesteś, rzekłym: Florciu, jest jedna nazwa ponad wszelkie tytuły, jakiebym mógł przyjąć, aby ci stać się obrońcą i opiekunem — i godzienem tej nazwy, bo miłość ma ku tobie nie ma granic i wszystkie duszy mej władze dawno do ciebie należą. Rzekłbym, że z tą nazwą łączy się prawo kochania cię i opiekowania się tobą, a przywilej ten miałbym za zakład drogocenny, wobec którego niczem cena mego życia.
Pierś jej wznosiła się a twarz wciąż kryły ręce.
— Florciu, droga Florciu! O, jak często nazywałem cię tem imieniem, zanim mogłem pomyśleć, jakie to zuchwałe i nierozsądne! Pozwól się jeszcze raz ostatni tak nazwać i dotknąć rączki na dowód, że jak siostra zapomnisz, co mówił dawny brat.
Podniosła główkę i przemówiła tonem poważnym, ze spokojnym, jasnym uśmiechem i z takiem drżeniem głosu, że słychać w niem było wszystkie poruszenia strun jej duszy, a oczy jego mgła powlekła, dopóki słuchał.
— Nie, Walterze, nie mogę zapomnieć. Nie chcę zapomnieć za żadne skarby świata. Pan — Walterze, miły Walterze.., jesteś bardzo ubogi?
— Jam nie więcej, jak podróżnik, który ma przed sobą olbrzymie przestworza morskie. To moje obecne przeznaczenie.
— Prędko odjeżdżasz, Walterze?
— Bardzo prędko.
Przez chwilę siedziała cicho, wnet nieśmiało ujęła drżącą jego dłoń.
— Jeżeli mię weźmiesz za żonę, Walterze, pojadę na kraj świata bez żalu i obawy. Nie mam ci kogo poświęcać, nie mam kogo opuszczać. Całą miłość i całe życie poświęcę tobie i w ostatniem tchnieniu przekażę imię twe Bogu, jeśli czuć będę i pamięć mnie nie zawiedzie.
On ją do serca przytulił, ustami dotknął ust jej i oto już nie odtrącona, płakała długo, słodko na piersi swego miłego.
Kapitan siedział do nocy w saloniku. Siadł na krześle, na którem przed nim siedział Walter i spoglądał przez okno, aż zwolna blask dnia zaczął przygasać i gwiazdy zaiskrzyły się na niebie. Zapalił świecę, nałożył fajkę, potem drugą i dziwił się, co tam się dzieje na górze i czemu tak długo nie wołają go na herbatę?
Kiedy wreszcie podziwienie dosięgło ostatnich granic, stanęła przed nim Florcia.
— Tyś to, moja pociecho! Rozmowa z Walterem trwała długo, nawet rzecby można — bardzo długo!
Florcia porwała rączką za jeden z wielkich guzików jego kaftana i patrząc mu pilnie w oczy, rzekła:
— Drogi kapitanie, mam ci coś powiedzieć, jeżeli pozwolisz.
Kapitan z brawurą podniósł głowę, gracko odsunął krzesło, odstąpił na krok, żeby dokładniej widzieć twarz Florci i zawołał:
— Jak to? Rozkoszy serca mego! Czyżby naprawdę?
— Tak! rzekła Florcia.
— Wal! Mężem twoim! Czy tak? — ryknął kapitan, rzucając swój kapelusz do sufitu.
— Tak! — mówiła z uśmiechem i łzami Florcia.
Kapitan ją ucałował, wziął za rękę i powiódł na górę. Twarz mu pałała jak ogień.
— A co, mój miły Walu, a co? Nie chciało się być braciszkiem, kochaneczku! Tak to! Niema co mówić — mamy rozumek nielada!
Takie i tym podobne żarty powtórzyły się przy herbacie chyba ze czterdzieści razy. Były jednak i chwile poważnego nastroju duszy u kapitana, kiedy zwracając się do swej osoby, perorował:
— Kim ty jesteś, Edwardku, żeglarzu angielski!
Nic też nie mogłeś lepszego dla siebie wymyśleć, jak swe skarby ofiarować — im obojgu!