Dombi i syn/XLVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Cóż czyni pan Dombi w zaczarowanym zamku, podczas gdy dni mijają? Czy myśli o swej córce i chce wiedzieć, dokąd odeszła? Albo może myśli, że Florcia wróciła i żyje jak zwykle?
Nikt nie może dać odpowiedzi za pana Dombi. Klucznica lęka się nawet wzmianki o przedmiocie, co do którego on sam uparcie milczy. Jedna tylko osoba ma odwagę pytać go, lecz gest nakazujący drętwi jej zuchwały język.
— Miły mój Pawle — woła pani Czykk po ucieczce Florci — ot, żona twoja, ach! Oto nieznośny pyszałek! I ktoby to mógł pomyśleć! Czyżby to była prawda? Ot i wdzięczność za twe dobrodziejstwa, za twą bezprzykładną życzliwość! Biedny Pawle! A tyś — pewna jestem — całą rodzinę poświęcał dla jej kaprysów! Drogi, biedny braciszku.
W czasie tej mowy, natchnionej żywem wspomnieniem niezaproszenia na obiad, pani Czykk podnosi do oczu batystową chusteczkę i rzuca się na szyję ukochanego braciszka. Ale pan Dombi opryskliwie odtrąca ją i sadza na krześle.
— Wdzięczny ci jestem, Luizo, za zajmowanie się memi sprawami, lecz życzę sobie mówić o czem innem. Jeżeli będę się skarżył na los swój lub czemkolwiek okażę potrzebę pocieszenia, wówczas możesz pocieszać, ile ci się podoba...
Pani Czykk podnosi do oczu chusteczkę, szlocha i spogląda raz wraz ku niebu.
— Drogi mój Pawle, znam dobrze twą wzniosłą duszę i dla tego słowa więcej nie powiem o tem strasznem zdarzeniu, które mię oburza, serce rozdziera, które mi szarpie wnętrzności... Ale pozwól spytać, przyjacielu... Ta nieszczęsna córka, Florentyna...
— Milcz, Luizo — zawołał brat surowo — Ani słówka o tym przedmiocie.
Znowu i znowu pani Czykk podnosi do oczu chusteczkę i z głębokiem przejęciem jęczy na wspomnienie istot nieszczęsnych, które los wskutek jakichś omyłek wynosi na stopień Dombi. Ale o ile Florcia brała udział w ucieczce Edyty, czy zbiegła z nią razem, czy sama się ukryła, czem zawiniła — o tem nie ma pani Czykk najsłabszego pojęcia.
Pan Dombi stale i nieodmiennie kryje we własnej duszy wszystkie myśli i uczucia i nie dzieli się z nikim. Nie szuka swych zbiegów. Może Florcia schroniła się do siostry, a może mieszka pod jednym z nim dachem. Może rozmyśla o niej ciągle, a może wcale o niej nie myśli. Żadnej troski nie okazuje, żadnych nie zadaje pytań. Ale bez wątpienia pan Dombi nie wyobraża sobie zgoła, że stracił córkę. Nie domyśla się prawdy. Zbyt długo żył opancerzony własną pychą, żeby pielęgnować jakiekolwiek obawy co do biednej męczennicy, która tak długo wytrwale szła po swej skromnej ścieżynie. Pociski losu podcięły go jednak wyraźnie, ale nie zrównały dotąd z ziemią.
Korzenie były rozłożyste, głębokie i z biegiem lat szeroko się rozpostarły bez przeszkód, biorąc żer od otoczenia. Pień podrąbany, lecz korzenie całe.
Choć czujnie tai wewnętrzny świat swej duszy przed światem, który podług niego chciwie śledzi ruchy i czyny jego, to przecież nie udaje mu się skryć śladów, dobywających się z głębi na powierzchnię w postaci wpadnię tych oczu, obwisłych policzków, posępnego czoła i wiecznie ponurego wyglądu. Tajemniczy jak zawsze — jednak jest inny; niedostępny i dumny jak zawsze, jednak upadł na duchu. W przeciwnym razie świat nie dostrzegłby owych śladów.
Świat! Co myśli o nim świat, jak nań spogląda, co w nim widzi i co mówi — oto przeklęty szatan jego duszy. Ściga go wszędy, dokąd zmierza, a co grosza — prześladuje go nawet tam, gdzie nie bywa. Szalbierczy demon kołysze się pośród jego czeladzi i złośliwym szeptem wita go i żegna; pędzi go ulicami, zabiega z nim do biur, śledzi go na giełdzie po przez ramiona bogaczy, wabi go skinieniem śród wzgardzonego motłochu ulicy i uprzedza go w różnych punktach, wtrącając się w interesa. O północy, gdy pan Dombi siedzi w swym gabinecie, wstrętny szatan podnosi wrzawę w domu, łomocze po bruku, taniec zawodzi po ścianach, parska i skacze w kominku, wykrzywia się na posążkach i ukazuje potworne maski z pod stołu.
A nie są to wcale wizye gorączkowej wyobraźni. Szatan naprawdę owładnął duszami wielu ludzi.
W tych czasach służba pana Dombi żyje bez dozoru i traci ochotę do pracy. Co wieczora raczy się gorącą kolacyą, ucztuje, pali i pije pełnymi kielichami. Około dziewiątej Taulinson stale pod dobrą datą. Całe to towarzystwo szepce plotki a konto panny Dombi i dziwi się, dokąd się skryła. Przypuszczają, że wie o tem pani Dombi, a pan Dombi nie wie. To sprowadza rozmowę na panią Dombi i kucharka wyraża myśl, że pani Dombi pyszna jak paw, ale tego już za wiele — niech ją tam! Wszyscy godzą się, że zbyt pyszna — i najmilsza przyjaciółka Taulinsona zastrzega się, że dość ma rozmowy o tych pyszałkach, którzy nadymają się i nosy podnoszą do góry, jakby nie mieli gruntu pod stopami.
Wszędzie i zawsze rozprawiają o zdarzeniach w domu państwa Dombi. Tylko on sam w swym gabinecie milczy i świat nie wie, co dzieje się w głębi jego duszy.
Stara baba Braun i córka jej Alicya naradzały się w swej norze. Było to pod koniec wiosny z nastaniem wieczoru. Matka i córka dość długo milczały. Twarz staruchy wyrażała jakby niepewność i oczekiwanie. Oblicze córki znamionowało cierpliwość, ale też pewną nieufność i obawę niepowodzenia. Stara czkała i żuła, wpatrując się w córkę i z uwagą nadsłuchając dolatujących szmerów.
Alicya Marwud przerwała przydługie milczenie.
— Uspokój się, matko, on nie przyjdzie.
— Przyjdzie, przyjdzie, upewniam cię.
— Zobaczymy.
— Pewnie, że go zobaczymy.
— Chyba na tamtym świecie.
— Uważasz mię, Alicyo, za głupią. Dziękuję. Ot, doczekałam się na starość uznania. Ale jeszcze nie straciłam rozumu do szczętu. Kiedym go w tych dniach chwyciła za poły... Uu! Spojrzał na mnie, jak na żabę, a, Panie Boże mocny, zobaczyłabyś, jak skurczyła mu się gęba, gdym nazwała ich po imieniu i powiedziała, że wiem, gdzie są.
— Co? Rozgniewał się?
— Rozgniewał się? Powiedz lepiej: oszalał ze złości! Rozgniewał się — cha, cha, cha! Nie, duszko! Kiedy ty na przykład mówisz o nich, nikt nie powie, że się tylko gniewasz.
I naprawdę Alicya w tej chwili wyglądała, jak tygrysica, czatująca na zdobycz.
— Tss — zasyczała stara. — Kroki! Tak nie chodzą nasi. Słyszysz, Alicyo?
— Słyszę. Nie myliłaś się. Otwórz drzwi.
To mówiąc, Alicya spiesznie narzuciła szal na ramiona i poprawiła włosy; stara tymczasem kulejąc i podskakując naprzemian, wpuściła pana Dombi, który próg przestąpiwszy, stanął i podejrzliwie rozglądał się dokoła.
— Co, panie? Ubogo tu dla jego wielmożności? Nic to, nikt pana nie ukąsi.
— To kto? — spytał Dombi, wskazując młodą kobietę.
— Córka moja, panie, pokorna córka. Niech się pan nie lęka, ona wie wszystko.
Ponury cień przebiegł po jego licu i od słów wyraźniej mówił: któż o tem nie wie? Młoda kobieta wpatrywała się weń buńczucznie. Cień jeszcze bardziej sposępniał, gdy się przyglądał młodej kobiecie z takim uporem, jak gdyby te śmiałe oczy budziły w nim jakieś wspomnienie.
— Kobieto — zwrócił się do starej — pozwoliłem sobie nazbyt się poniżyć, wchodząc do twego barłogu; ale wiesz, pocom przyszedł i pamiętasz, coś mi obiecała. Co masz mi powiedzieć i coś rozumiała, obiecując mi odkryć tajemnicę w tej norze, kiedym wyczerpał bezskutecznie całą swą władzę i środki dla odsłonięcia jej? Nie myślę, żebyś się ośmieliła zażartować ze mnie albo mnie oszukać; gdybyś jednak coś podobnego uknuła, radzę ci — strzeż się.
— Och, jakiż pan dumny! Niema co mówić — gorącą ma pan głowę. A zresztą sen mara — Pan Bóg wiara. Ujrzy pan na własne oczy, a jeżeli pan trafi na ich ślad, wiele nam pan zapłaci, drogi panie?
— Pieniądz, wiem to, czyni cuda. Za każdą wieść pożyteczną gotów jestem zapłacić. Ale trzeba, żeby doszła do mych uszu, bo jakże ocenię jej wartość?
— Czyżbyś pan myślał, że niema nic potężniejszego nad pieniądz? — spytała młoda kobieta.
— Nie tu w każdym razie.
— Nie tu? A dla czego? Znajdą się i tu, jak sądzę, walory mocniejsze od pańskich pieniędzy. Cobyś pan naprzyklad sądził o zemście kobiety?
— Sądzę, że masz pani język zuchwały.
— Napróżno się dąsasz — odparła Alicya spokojnie — mówię tak, bo chcę, byś nas dokładnie poznał i zaufał. Zemsta kobiety tyleż waży w ubogiej lepiance, co w złoconym pałacu. Ja oddawna pałam zemstą. Przyczyny gniewu mego są takież mocne, jak pańskiego, a źródłem gniewu — ten sam człowiek.
Pan Dombi odskoczył i spojrzał na nią z największym podziwem.
— Tak, panie. Przepaść nas dzieli, a jednak prawdę mówię. Jak się to stało, nie warto wspominać: to moja tajemnica i nie narzucam jej nikomu. Chcę postawić pana z nim oko w oko, bo go śmiertelnie nienawidzę. Matka moja skąpa, uboga i pochopna do sprzedania wieści za pieniądze. To jej przemysł. Może pan jej zapłacić, ile wola — a nawet im więcej, tem lepiej. Lecz ja zabiegam nie dla pieniędzy i jest mi to wszystko jedno, za ile kupisz ten sekret. Dosyć. Mój zuchwały język nic więcej nie powie, choćbyś pan stał tu do jutra.
— Mówcież, co wiecie.
— O, nie bądź pan tak niecierpliwy — ozwała się stara — oczekujemy na człowieka, którego najpierw trzeba skneblować, przydusić, nakręcić...
— Cóż to znaczy?
— Zaczekaj pan chwilę! Wiemy, gdzie raki zimują, a com powiedziała, to święte. Będziesz pan miał połów. Gdyby się tylko opierał, już my mu potrafimy rozwiązać język.
Pan Dombi śledził ją okiem, gdy dopadła drzwi i zwrócił się do córki. Ale Alicya milczała, nie zważając nań.
— Jak mam was rozumieć? Jak się zdaje, czekacie na kogoś?
— Właśnie.
— Na człowieka, od którego spodziewacie się wydobyć wieść pożądaną?
— Właśnie.
— Czy go nie znam?
— Tss — syknęła stara. Po co pytać? Człowiek znajomy, ale nie powinien pana widzieć. Chłopczysko płochliwe i nie bąknąłby ani słówka. Schowamy pana za temi drzwiami i będzie pan widział i słyszał. Nie domagamy się i nie prosimy, żeby pan nam wierzył na słowo. Żywi pan wątpliwość, co do tego pokoju za drzwiami? Proszę zajrzeć.
Poświeciła łojowym niedopałkiem i pan Dombi ujrzał w istocie pusty pokój. Skinął, aby wyniosła światło.
— Czy prędko nadejdzie ów człowiek?
— Wnet. Racz pan tu poczekać parę minut.
Nie odpowiadając, pan Dombi zaczął chodzić po pokoju tam i nazad. Stara znowu zajęła swe wyczekujące stanowisko. Za chwilę rozległo się przyciszone: „idzie“ i w pokoju zjawił się Tokarz, którego baba powitała gorąco, owijając się jak hyena około jego szyi.
— Oto mój kochanek! Nareszcie! Jakiś ty miły, synku mój Robbi.
— O, pani Braun! Dajże spokój. Czyż to nie można lubić chłopca bez drapania go w szyję. Oto mam w ręku klatkę z ptaszkiem, pani Braun.
— Klatka dlań droższa, aniżeli ja — jęczała stara. — Bądźże tu matką dla niego. Co to matką? Powinnabym ci być milszą od każdej matki, łobuzie jeden.
— Tak też jest, bardzo jestem pani wdzięczny, ale zanadto pani już zazdrosna. Przecież i ja ciebie lubię, a jednak nie duszę. Po co dusić? Że zaś mówię o klatce, to wie pani, czyja to klatka?
— Twego pana, kochanku?
— Otóż właśnie w tem sztuka. To nasza papuga.
— Papuga pana Karkera?
— Będzie pani trzymała język za zębami? Dlaczego pani wspomina nazwiska? Dalibóg, zwaryuję przez panią!
— Cóż to? Jeszcze myślisz sarkać na mnie, brzydalu?
— Ależ nie, nie. Przecież cię lubię, pani Braun.
— A naprawdę mnie lubisz, kurczątko ty moje.
To mówiąc, jeszcze raz ujęła go w objęcia, tak że musiał wyrywać się rękami i nogami, przyczem włosy mu się spiętrzyły.
— No — jęczał sapiąc, — od tej miłości lepsza katorga. Jakże zdrowie pani?
— I nie odwiedzić mnie przez cały tydzień, łotrzyku jeden!
— Jakto? Czyż nie obiecałem ci, że tego wieczora przyjdę? No, jakże interesa? Czy wszystko tak... tego... pojmujesz?
— Napij się winka, Robie. To ci nie zaszkodzi.
— Prawda, pani Braun, dziękuję. Za zdrowie twoje babuleńko, niech żyje i niech ci tam nawet w przyszłym życiu... i t. d. i t. d.
Nie można było wiedzieć, czego życzy Tokarz, ale w oczach migotały mu niezbyt dobre życzenia. Wnet atoli zwrócił się do Alicyi, siedzącej nieruchomo, która niby śledziła Roba, lecz w istocie wpatrywała się w twarz pana Dombi za drzwiami.
— I za pani zdrowie! Tysiąc lat życia! — amen.
Wypróżnił kielich i postawił na stole.
— Otóż sprawy są takie, pani Braun. Najpierw nie szkodziłoby ci cokolwiek zmądrzeć, a potem wybornie znasz się na ptakach i mówisz prawie po ptasiemu, o tem wiem na biedę swoją.
— Na biedę! — powtórzyła pani Braun.
— Na szczęście, babulko. Słuchaj dobrze. Co to chciałem rzec?
— Mam się znać na ptakach — podpowiedziała stara.
— Otóż to. Mam tedy papugę. Trochę pieniędzy, jakie mi się należały, dostałem, pewna służba stracona — i oto — co się zowie skóra ze mnie złazi. Więc też weź pod swoją opiekę tego ptaka na parę tygodni i daj mu stół i stancyę. Przecie i tak, niech licho porwie, muszę od czasu do czasu bywać u ciebie. Niechże przynajmniej wiem, po co przychodzę.
— Tak to! Zatem innego powodu bywania u mnie nie masz, oczajduszo jeden! krzyknęła stara.
— Cóż tak wrzeszczycie znowu, babciu Braun? Mówię, aby mieć powód częściej ciebie odwiedzać. Zawsze mi ciebie widzieć miło.
— Nie troszczysz się o mnie! Jakże chcesz, bym dbała o twego ptaka. Ale niech cię tam, łobuzie jeden, będę go doglądała!
— Dziękuję pani. Tylko proszę się z nim delikatnie obchodzić. Wszystko zrozumie, choć byś go ledwie pogłaskała.
— Niby to już taki sprytny.
— Ale tak, okpi i naciągnie samego szatana.
Stara chytrze podsunęła mu krzesło i rzekła:
— Więc jesteś bez służby?
— Nie to, nie to, tylko cicho.
— Albo co? Czy dużo ci zapłacił?
— Papużko moja, papużko! — udawał Tokarz.
Zajęty papugą na szczęście nie widział groźnych min i dzikiego spojrzenia starej.
— Czemu to nie zabrał ciebie ze sobą, Robie? — spytała z przymileniem, pod którem krył się wzbierający gniew. — Pan twój — mówię — dla czego ciebie ze sobą nie wziął?
Rob, zajęty papugą, nie odpowiadał.
— Powtarzam, dla czego też nie wziął ciebie pan twój ze sobą?
— Papużko! głupi ptaku!
Stara uczyniła ruch, jakby miała pazury swe wpić we wzburzone włosy Roba, lecz zmogła gniew swój i powtórzyła pytanie po raz czwarty.
— Odczep się, babko Braun.
A babka Braun w mgnieniu oka zapuściła pazury prawej ręki w jego grzywę, chwyciła lewą za krtań i zaczęła dusić swego ulubieńca z taką zaciekłością, że twarz mu krwią nabiegła.
— Puść, puśćże przez Boga! — jęczał Tokarz. — Co robisz, pani Braun? Aj, aj!
— Ratujcie!
Ale młoda kobieta pozostała neutralną, aż Rob z niezmiernym wysiłkiem uwolnił się z kleszczów swej przyjaciółki. Wlazł w kąt i dyszał, niby postrzelony zając; stara zaś zadyszana również tupała nogami i zbierała siły do nowego rozpaczliwego ataku. Wtedy Alicya ozwała się:
— Dobrze, matko, tylko dalej! Na sztuki go, psa!
— Jakże to? — więc i pani przeciwko mnie? Cóżem ci uczynił? Za cóż to mię w sztuki, radbym wiedzieć? Po co zwabiać i dusić chłopa, który nic wam złego nie sprawił? Otóż to kobiety! Gdzie wasza delikatność? Nic nie rozumiem!
— Psie cuchnący! — syczała stara — łachmaniarzu bezwstydny! bandyto!
— Czem obraziłem cię? Rozżarłaś się niby wilczyca, czort wie o co! A jeszcze się chwaliła, że mię lubi!
— Wykręcać się półsłówkami! Krzywić się na mnie! Ach, ty łotrze, za kogoż to mnie bierzesz? Chcę go cokolwiek wysondować co do jego pana i tej pani, a on umyślił ze mną w ciuciubabkę się zabawić! Dobrze szczeniaka, popamiętasz ty to! Precz teraz, nie jesteś mi potrzebny!
— A czyż dawałem do poznania, że chcę odejść, pani Braun? O, nie mów tak!
— Ja zupełnie zamilknę, szczeniaku parszywy. Ani słowa nie powiem. Przepędzić go. Naślę nań chłopców, to mu piękną zanucą piosenkę: przyczepią się niby pijawki i rzucą mu się do szyi, jak lisy. On ich zna. A jeżeli zapomniał, prędko mu się przypomną. Niech idzie — czart z nim. Zobaczymy, jak to ukryje pańskie sekrety przed tą zgrają oberwańców. A jeżeli nie, zobaczymy, to z pewnością usłyszymy. Cha, cha, cha! Pohula z nimi nie tak jak z nami. Alicyo, bierz go licho, niech się wynosi...
— Pani Braun, po co tak boleśnie ranić nieszczęsnego chłopca!
— Nie gadaj ze mną, szczeniaku!
— Pani Braun... nie myślałem... to jest... po prostu kładziesz głowę pod obuch! Przecież to mój zwyczaj milczeć, bo on zaraz wszystko odgadnie. Ale niech i tak będzie; jestem pewien, pani Braun, że nikt z tej izby nie wymiecie śmiecia. Cokolwiek, odrobinkę jam nie od tego. A niechże się pani tak nie kręci. Wstaw się pani za mną — zwrócił się do młodej kobiety.
— Uspokój się matko; słyszysz, co mówi? Pomacaj go jeszcze trochę, a jeśli się nie podda, możesz go skręcić.
Ulegając słowom córki, pani Braun zmiękła i znów przyjęła w objęcia Tokarza, który musiał się odwzajemnić. Zajął potem krzesło obok starej, ta go objęła za szyję, dając do zrozumienia, że zapomina uraz.
— No, cóż duszko, jaki teraz pan twój — zaczęła, gdy wypili na zgodę po szklaneczce.
— Tss. Ciszej, bój się Boga. Nic, tak sobie, zdrów chwała Bogu, dziękuję.
— Straciłeś służbę?
— Nie to, żebym stracił, nie to, żebym miał. Nie chwaląc się, powiem, że pensya mi wciąż się wypłaca.
— A za co to, Robie?
— A tak. Szczególnego zajęcia niema, ale zawsze kazano ostro czuwać.
— Pan zagranicą?
— Ale co ty sobie myślisz! Proszę cię, mówmy o czem innem.
Pani Braun zerwała się i przerażony Tokarz zaczął bąkać:
— Tak, pani Braun, tak; zdaje mi się, że on naprawdę zagranicą. W co ona tam się tak wpatruje? — dodał wskazując na córkę, której oczy wlepione były w twarz za drzwiami.
— Nie myśl o niej, gołąbku. To już jej nałóg. Mów ze mną. Widziałeś ty tę panią, gołąbku?
— Jaką panią?
— Niby też to nie wiesz, kochanku?
— Naprawdę nie wiem — jęczał błagalnie Tokarz.
— Panią, która przyjeżdżała do niego, pani Dombi, czy jak?
— A, tak, przypominam, widziałem ją raz.
— Kiedyż to? Tego wieczora, gdy z nim wyjechała? Aha, po oczach widzę, że właśnie tego wieczora.
— Niechże będzie i tak, skoro widzisz po oczach; niema co tedy wpijać kleszczów w biednego chłopca, by mu język rozwiązać.
— Dokądże wyjechali tej nocy, Robie? Jak wyjechali? Gdzieś ją widział? Śmiała się? Płakała? Mów wszystko, duszko — krzyczała stara, porwawszy go za ręce, a oczy jej biegały i skrzyły się niezwykłym blaskiem. — No — otwieraj gębę. Muszę wszystko wiedzieć. Naprzód! Wszak oddawna powierzamy sobie sekrety — czy nie tak? Nie zdradzimy się nawzajem. Najpierw — dokąd wyjechali, Robie?
Nieszczęsny Tokarz westchnął ciężko i milczał.
— Ogłuchłeś? czy co? — pytała gniewnie stara.
— Zaczekaj, pani Braun. — Wszak nie jestem tak szybki, jak błyskawica. A chciałbym stad się iskrą piorunu, żaby wpaść na niektórych ludzi, nazbyt łakomych cudzej sprawy.
— Co powiadasz?
— Powiadam, pani Braun, że nie szkodziłoby nam łyknąć po szklaneczce nalewki. Na sercu weselej się robi. Dokąd wyjechali — pytasz. To jest, dokąd wyjechali on i ona, czy nie tak?
— Tak właśnie, duszko.
— Prawdę mówiąc, nigdzie nie wyjechali, to jest — oboje nigdzie nie wyjechali.
Wiedźma chciała znowu wpić się w jego kudły i gardło, ale wstrzymała się w oczekiwaniu wyjaśnień.
— Tak to — sam czart ci nie powie, dokąd wyjechali, bo każde udało się inną drogą.
— Tak! Wyznaczyli sobie miejsce, gdzie się mieli zjechać.
— Wszakże gdyby się mieli zjechać, toby pozostali w domu, pani Braun, czy nie tak?
— Prawda, lubciu, prawda. No i co dalej? Opowiadaj.
— A czegóż ci to jeszcze trzeba? Mało tego? Czy śmiała się tej nocy? Pytałaś podobno, czy się śmiała?
— Albo płakała?
— Ani się śmiała, ani płakała. Ona była taka nieubłagana, kiedy... i ja... Słuchaj, babko — chcesz widać całej prawdy. Niechże będzie. Tylko przysięgnij uroczyście, że nikomu ani słóweczka...
Pani Braun od razu przysięgła i klęła się, żeby ją ziemia pochłonęła, gdyby choć słówko...
— Otóż wtedy, kiedy ona i ja udali się do Southampton, była jak granit. Taką była i rankiem. O świcie umieściła się w łodzi i odpłynęła, ja zaś stałem na brzegu, aby czuwać, czy wszystko w porządku. Nic a nic się nie zmieniła. Czyś zadowolona?
— Nie, duszko, niezupełnie.
— Ot przyczepiła się baba, mój ty mocny Boże — skarżył się nieucieszony Tokarz. — A czegóż ci więcej trzeba?
— Co się stało z panem? Gdzie się podział?
— No, co tego — to wcale nie wiem, pani Braun. Niech mi oczy wyłupią, jeżeli wiem, co wtedy robił, dokąd i po co jeździł. Pamiętam tylko, że mi na pożegnanie powiedział, żebym trzymał język za zębami, „a jeżeli choć słówko piśniesz — dodał — to cię na pierwszej osice powiesz“. I powiem ci, pani Braun, że jeżeli wygadasz się choć słówkiem o tem, cośmy tu mówili, to lepiej spal się razem z tą izdebką, bo on cię dogoni i złapie choćby w czeluści piekielnej. Ty i części tego nie wiesz, co ja, pani Braun. Niema przed nim ratunku, mówię ci.
— Czyżem ci nie przysięgła, gołąbku? Nie bój się, potrafię dotrzymać przysięgi.
— Pamiętaj. Przecież nie zechcesz gubić siebie ani mnie.
Rzucił na nią błagalne spojrzenie i potwierdził je ruchem głowy.
Stara tymczasem podniosła palec wskazujący, dając znak ukrytemu słuchaczowi, że teraz należy uważnie słuchać.
— Robie — zaczęła z przymileniem.
— No, a cóż tam jeszcze?
— Robie! Gdzie pan twój umówił zjechać się z tą panią?
Tokarz okręcił się parę razy na krześle, spojrzał na podłogę, na sufit, zagryzł paznogieć, policzył guziki kamizelki i rzekł:
— Jakże mogę o tem wiedzieć, pani Braun?
— Pomyśl, pomyśl, najdroższy. Chcę się o tem dowiedzieć i będę wiedziała.
— Ale sama osądź, nierozumna kobieto, jakże mogę wymawiać francuskie nazwy miast?
— Mogłeś słyszeć, jak je przy tobie wymawiano.
— Przy mnie wcale ich nie wymawiano.
— Toś widział, jak je pisano i teraz możesz je złożyć.
— Niech będzie, pani Braun, napiszę. Tylko więcej o nic już nie pytaj: nadaremnie. Czy długo będą jechali z osobna i co uczynią, gdy się zjadą, o tem wiem tyleż, ile i ty, to znaczy nic zgoła. Sama zrozumiesz, gdy powiem, jak wyszukałem to słowo. Powiedzieć?
— Powiedz.
— Stało się to tak. Pozostawiwszy ze mną tę panią, pan wsunął jej w rękę jakąś kartkę, mówiąc, że to na wypadek, gdyby zapomniała. Ale nie bała się zapomnieć, bo jak tylko się odwrócił, podarła papier na kawałeczki i wyrzuciła za okno karety. Na papierze był jeden wyraz dobrze to widziałem i odszukałem kawałeczek, na którym był napisany. Narysuję ci ten wyraz, ale pamiętaj o swej przysiędze.
Tu z trudem zaczął rysować na stole kredą.
— „D“ głośno wymówiła stara.
— A będziesz milczała? Nie składaj, bo przestanę pisać.
— Wypisuj więc dłuższe litery, moje oczy — wiesz — nie dobrze nawet druk rozróżniają.
Tokarz nachylił się nad rysunkiem Tymczasem pan z za drzwi wychylił się na krok za jego plecami i śledził ruchy rąk.
Alicya zaś poruszała wargami przy każdej literze, nie wygłaszając jej. W taki sposób ułożył się wyraz: DIJON.
— Masz tedy! — zawołał Tokarz i zaraz gorliwie i starannie wytarł rękawem ślad kredy. No, teraz pani Braun — mam nadzieję — jesteś rada.
Stara puściła jego rękę i pogładziła po karku, tokarz zmęczony, oparł ręce o stół, na rękach ułożył głowę i zasnął. Przekonawszy się ze pśi, stara zwróciła się do pana Dombi i wezwała go po cichu do wyjścia. Jeszcze i teraz rozpostarła się nad Robem, gotowa przydusić głowę jego do stołu, gdyby wzniósł ją, zanim ucichnie szelest tajemniczych kroków. Lecz oko jej, śledzące śpiącego, jeszcze uważnie czuwało nad panem i gdy pan Dombi, dotknąwszy jej dłoni swą ręką pomimo ostrożność, spowodował brzęk złota, oczy starej zaiskrzyły się, jak u kruka i chciwie wpiła się w otrzymany dar.
Posępne spojrzenie córki doskonale dostrzegło oblicza bladości szybkość ruchów, jak gdyby wszelkie opóźnienie było dlań nieznośnym przymusem. Kiedy się nareszcie drzwi przymknęły, obejrzała się ku matce. Stara wskazała jej złoto i ścisnąwszy je w dłoni, wyszeptała:
— Co on teraz zrobi, Alicyo?
— Nic dobrego.
— Zabije?
— Oszalał teraz w zranionej pysze i gotów na wszystko.