Dombi i syn/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Major jeszcze bardziej granatowy i wyłupiasty! niż zwykle, mrugał i kaszlał efektownie, krocząc naprzód i zwracając w obie strony głowę wielką, żeby każdy widział co to za personat. Zaledwie uszli parę kroków, major spotkał znajomego; za chwilę znowu to samo; lecz major zlekka kiwał głową, wciąż rozmawiając z panem Dombi.
Tak spacerując, ujrzeli w dali toczący się ku nim fotel na kółkach, w którym siedziała, kierując sterem ledi, podczas gdy z tyłu jakaś niewidzialna siła popychała ów ekwipaż. Ledi była wcale niemłoda, lecz pełne jej policzki kwitły jak róże a strój i figura okazywały nawyknienia pierwszej młodości. Koło fotelu stąpała jak paw druga ledi młodsza, przystojna, dumna i wyniosła, z przezroczystą parasolką w ręku, z pochyloną głową i zakrytemi powiekami. Jej chód i pełna pychy postawa jasno mówiły, że na ziemi i niebie niema dla niej przedmiotu godnego uwagi — chyba zwierciadło.
— Co za licho! — zawołał major, gdy zbliżyła się mała kawalkada — kogośmy to spotkali?
— Droga Edyto! — czule szepnęła leciwa pani — Major Bagstok!
Usłyszawszy głos ten, major w okamgnieniu wypuścił rękę pana Dombi, jak strzała podbiegł do fotelu, porwał rękawiczkę starej pani i podniósł ją do warg. Potem z niemniejszem ugrzecznieniem złożył obie ręce na piersi i nizki pokłon oddał młodszej damie. Gdy fotel przystanął, wystąpiła siła poruszająca go w postaci pazia wysokiego, chudego chłopca o mętnych oczach i długim nosie. Włosy miał rozwiane, kapelusz zmięty, bo w braku siły pchał głową grzbiet ekwipażu, jak to czynią słonie na Wschodzie.
— Józef Bagstok, łaskawe panie, ma się od tej chwili na resztę swego życia za dumnego i szczęśliwego.
— Obłudne stworzenie — zwolna przecedziła stara dama — nie znoszę pana. Skądże to?
— W takim razie, miledi, żeby względy pozyskać, pozwolę sobie zaprezentować mego szanownego przyjaciela. Pan Dombi, pani Skiuten.
Starsza pani topniała z rozkoszy. Major prędko ciągnął: pan Dombi, pani Grendżer. — Dama z ażurową parasolką ledwie zauważyła, że pan Dombi kłania jej się nizko. — Jestem. uszczęśliwiony tem niespodzianem spotkaniem.
— Pani Skiuten, Dombi, wznieca trwogę w sercu starego Józefa.
Pan Dombi dwuznacznie dodał, że nie dziwi się temu.
— Skończ pan, wiarołomna istoto! — zawołała stara dama. — Dawno pan tu jesteś, niegodziwcze?
— Dopiero dzień.
Stara pani ostrożnie wachlarzem poprawiła swe fałszywe kędziory i brwi fałszywe, a pokazując swe fałszywe zęby, dodała:
— Czy pan możesz, zły demonie, choć minutę zabawić w tym ogrodzie — jak się on nazywa?
— Zapewne Eden — pogardliwie odrzekła młodsza pani.
— Co robić, moja droga! Ani rusz nie pamiętam tych okropnych nazw. Możesz pan zatem choć przez chwilę zabawić w tym ogrodzie, nie zachwycając się pięknością natury, nie chłonąc słodkich tchnień, w całej istności stworzenia rozlanych?
Entuzyazm krasomówczy pani Skiuten dziwnie nie godził się z jej zwiędłymi wdziękami, ale większy był kontrast pomiędzy jej wiekiem a strojem: łat miała około siemdziesięciu, ubrana zaś była jak dwudziestoletnia piękność. Jej poza w fotelu wiecznie była taka sama, jaką wyobraził lat temu piędziesiąt pewien malarz na portrecie, podpisawszy imię Kleopatry: siedziała w powozie, a spółcześni krytycy w istocie znajdowali podobieństwo do królowej Egiptu. Pani Skiuten uchodziła wówczas za sławną piękność i modni dandysi, pijąc na cześć jej toasty, rzucali puhary ponad głowy ku sufitowi. Piękność znikła i powóz znikł, lecz ona przechowała dawną pozę i dlatego to kazała się wozić w fotelu na kółkach, boć mogła śmiało chodzić pieszo.
— Pan Dombi, spodziewam się, ubóstwia naturę — rzekła, poprawiając broszkę brylantową.
— Szanowny mój przyjaciel, rozumie się, po kryjomu oddaje hołdy pięknu przyrody, ale człowiek, który pozycyą swą wznosi się ponad innych w największem z miast świata...
— Wszystkim znane wielkie znaczenie pana Dombi — rzekła pani Skiuten. Pan Dombi uznał celność komplementu lekkiem pochyleniem głoy. Młoda dama podniosła nań oczy i spotkała wzrok jego.
— Pani tu mieszka? — zwrócił się Dombi do niej z zapytaniem.
— Nie. Bywałyśmy we wielu miastach. Wszędzie stawałyśmy na dni kilka. Mama lubi zmiany.
— A Edyta zapewne nie lubi zmian — uszczypliwie dodała stara dama.
— Nie myślę, żeby jazda po tych stronach oznaczała zamiłowanie zmian.
— Obmawiają mnie, moi panowie. Do jednej zmiany rwie się me serce, lecz niestety, okoliczności bronią rozkoszować się nią. Świat i ludzie ze swemi wymaganiami są natrętni. Ale samotność, ale przyroda — oto mój... jakże się to nazywa?
— Raj, chce mama powiedzieć.
— Ty wiesz, Edyto, że we wszystkich tych nazwach zależę od ciebie.
— Upewniam cię, panie Dombi, mam naturę arkadyjskiej pasterki, a ludzie rzucili mię w zamęt światowych próżności. Krowy — to moja słabość. O tak, żyć wśród pól i lasów dziewiczych albo uciec do Szwajcaryi, na jaki folwark, otoczyć się krówkami i chińską porcelaną — oto prawdziwe szczęście.
Panu Dombi przypomniał się ów wół z bajki, który w sklepie z porcelaną tyle bigosu nawarzył, lecz z powagą stwierdził, że przyroda istotnie dostarcza niemało rozkoszy.
— Ale czego mi brak — ciągnęła pani Skiuten, zlekka dotykając swej szyi — to serca.
Stara dama mimowoli wyrzekła okropną prawdę.
— Czego brak naszej sferze — to szczerości, prostoty, swobodnej wymiany myśli i uczuć. Bardzo jesteśmy sztuczni.
W istocie my jesteśmy sztuczni.
— Jednem słowem, trzeba mi natury: ona czarująca wszędzie i zawsze.
— Natura zaprasza cię, mamo, iść naprzód, jeżeliś gotowa — zauważyła niecierpliwie młoda dama.
Na tę wzmiankę wysoki paź, który gapił się z otwartą gębą na nowych znajomych, znikł nagle za grzbietem fotela, jakby się w ziemie zapadł.
— Czekaj Witers. Gdzie pan mieszkasz, potworze?
Major uwiadomił.
— Możesz pan nawiedzać nas wieczorami, tylko bez figlów. Jeżeli pan Dombi zaszczyci nas swemi odwiedzinami, będziemy mu bardzo rade. Ruszaj Witers!
Pan Dombi skłonił się. Major spieszył przycisnąć do sinych warg koniuszki palców, złożonych a la Kleopatra na poręczy fotelu.
Stara dama udarowała ich pełnym wdzięku uśmiechem i dziewiczym ruchem ręki, młoda dama zlekka i niedbale kiwnęła głową, o ile wymagała przyzwoitość.
Pomarszczona, tynkiem okryta twarz siedmdziesięcioletniej staruszki, rzucającej pełne przymilania się spojrzenia i dumna postawa młodej piękności, smukłej i prostej, jak lilia polna, budziły w majorze i panu Dombi tyle zaciekawienia, że mimowoli przystanęli, aby spojrzeć na odchodzące.
— Oto co, panie mój: gdyby Józef Bagstok był nieco młodszy, ta kobieta stałaby się panią Bagstok. Dalibóg, jabym ją przeniósł ponad wszystkie piękności na ziemi.
— Masz pan na myśli córkę
— Czy jestem rzepą, by myśleć o matce?
— Jednakże zalecałeś się matce.
— Dawne dzieje, o, dyablo dawne! Trzebaż się starej trochę przypochlebić.
— Jej zachowanie się okazuje damę wyższego towarzystwa.
— Jeszczeby też. Jaśnie wielmożna pani Skiuten, rodzona siostra zmarłego lorda Feniksa i ciotka dzisiejszego lorda tej rodziny. Ona bogatą nie jest, raczej ubogą, gdyż żyje ze swego posagu, ale krew, panie mój, krew błękitna.
A młodą damę, zdaje się, nazywałeś pan panią Grendżer?
— Edyta w ośmnastym roku życia wyszła za mąż za Grendżera. Był on wówczas pułko wnikiem naszego pułku, pięknym, czterdziestoletnim mężczyzną. Umarł półtora roku po ślubie.
— Dawno to było?
— Myślę, że piękność ta nie ma jeszcze lat trzydziestu. Tak to, panie — Edyta Grendżer to gwiazda pierwszej miary.
— Miała dzieci?
— Był syn...
Chmura zawisła na czole pana Dombi i oczy pochyliły się ku ziemi.
— I ten utonął w piątym roku życia.
— Naprawdę? — zawołał Dombi, podnosząc głowę.
— Niańka posadziła chłopca na brzeg łódki i wpadł w wodę.
Ale to historya skończona i zapomniana, a Edyta wdowa pierwszorzędna i stałaby się niezawodnie panią Bagstok, gdyby staruszek był młodszy i bogatszy.
— I gdyby z jej strony nie zaszły przeszkody — zimno zauważył pan Dombi.
Major Bagstok zaczął żywo mrugać wyłupiastemi oczami i zaśmiał się, jak Mefisto.
— Józef Bagstok nie przywykł do przeszkód w tym guście. Nie, Dombi, panu widocznie nie zrozumieć staruszka Józia. A i to trzeba dodać — Edyta mogłaby ze dwadzieścia razy wyjść za mąż, gdyby nie była tak pie kielnie pyszna. A zresztą pycha, to właściwość duszy wyniosłej, wiesz pan to lepiej niż ja. Jesteś pan sam piekielnie dumny, Dombi — i za to nawet ceni pana Józef Bagstok.
Nazajutrz pan Dombi i major spotkali się z jaśnie wielmożną panią Skiuten i jej córką w sali wód mineralnych, potem następnego dnia na spacerze. Tak po trzech czy czterech spotkaniach uprzejmość sama domagała się wizyty. Pan Dombi nie byłby się na to zdecydował, lecz na propozycyę majora z przyjemnością zgodził się towarzyszyć mu. Murzyna wysłano w południe z wyrazami szacunku i z uwiadomieniem, że mają zamiar wieczorem stawić się osobiście, jeżeli szanowne panie raczą ich przyjąć. Z powrotem przyniósł wonny bilecik pod adresem majora:
— Jesteś pan z gruba kuty, wstrętny niedźwiedź — i nie zasługujesz ani na łaskę ani na względy. Jednakże przebaczam panu pod warunkiem, że zaniechasz figlów. Możecie panowie przyjść. Edyta i ja ślemy pozdrowienia panu Dombi.
Jaśnie wielmożna pani Skiuten z córką zajmowały przyzwoite i drogie mieszkanie, lecz ciasne tak, że jaśnie wielmożna pani wypoczywając, składała nogi na oknie a głowę na kominku; pokojowa jaśnie wielmożnej pani mieściła się w komórce, do której wpełzała i wypełzała jak ładna żmijka; Witers zaś sypiał na dworze pod stryszkiem sąsiedniej mleczarni.
Pan Dombi i major zastali panią Skiuten w letnim stroju na sofie obłożoną poduszkami, zupełnie jak Kleopatra, nie szekspirowska wszakże, na tę bowiem czas burząco nie wpływa. Goście idąc po schodach, słyszeli dźwięki harfy, które umilkły, gdy weszli. Edyta była jeszcze piękniejsza i dumniejsza. Pani Grendżer wiedziała, że jest piękną, lecz w swej dumie gardziła, zdawało się, swą urodą. Może uważała za niegodną siebie daninę hołdu i uwielbienia, jaką piękność jej budziła, może skutkiem subtelnego wyrachowania chciała jeszcze wzmódz wpływ swój na tkliwe serca.
— Mam nadzieję — rzekł Dombi do czarodziejki — nie my przeszkodziliśmy pani grać na harfie?
— Panowie? Naturalnie — nie.
— Dla czegóż przestałaś, droga Edyto?
— Czy nie wolno mi mieć swych kaprysów?
Obojętność i wyniosły ton godziły się na swobodę, z jaką palce jej przebiegły po strunach. Wnet jednak usunęła się od towarzystwa.
— Wiesz pan, panie Dombi — ja się nieraz na Edytę gniewam za tę jej zimną ceremonialność w różnych drobiazgach.
— Ale, naprawdę nie gniewamy się, mamo.
— O naturalnie, moja droga! Fi, fi! Jakże można! Lecz dla czego nie jesteśmy prostsze? Ze wszystkimi porywami dusz naszych, które czynią nas tak czarującemi — dla czego nie jesteśmy naturalniejsze?
— Prawda — rzekł pan Dombi — niewątpliwa prawda.
— A mogłybyśmy przy dobrej woli być naturalnemi.
— Wolno mi nie zgodzić się z panią — rzekł major. — Co innego, gdyby świat był zaludniony takimi szczerymi dobroduchami, jak uniżony sługa pani — wówczas prostota miałaby racyę bytu.
— Milcz pan, niegodziwy!
— Kleopatra każe — odrzekł major, całując rękę jej z galanteryą — i Józef Bagstok słucha.
— Nie masz pan ani czułości ani sympatyi, bezwstydna istoto! A cóż za życie bez sympatycznego pociągu serc, bez magnetycznych porywów dusz, przeniknionych czcią wzajemną. Jak mroźną byłaby ziemia bez życiodajnych promieni słońca i jak martwem życie bez miłosnych uniesień. O, gdyby świat stał się jednem wielkiem sercem! Jakżebym go kochała. Słyszysz pan, chytry potworze?
Major zapewnił, że wówczas cały świat stałby się własnością Kleopatry, a to byłoby zbyt przykrem dla innych. Kleopatra oświadczyła, że nie cierpi pochlebstwa i jeśli nie umilknie, to go wypędzi do domu.
W tej chwili Witers zaczął roznosić herbatę. Pan Dombi zbliżył się do młodej damy.
— Tu, jak się zdaje, towarzystwo nieliczne?
— Tak dalece, że niema się z kim zaznajomić. Ludzi z towarzystwa wcale niema.
— Pani tu bywała dawniej?
— Bardzo często. Zresztą myśmy, zdaje się, wszędzie bywały.
— Okolica bardzo piękna.
— Podobno.
— Kuzyn twój Feniks, Edyto, zachwyca się tutejszym krajobrazem — wtrąciła matka, niedbale opierając się o poduszki.
Córka z wdziękiem wzruszyła głową i ściągnęła brwi, jak gdyby na dowód, że lord Feniks jest jej zupełnie obojętny. Poczem znów zwróciła się do pana Dombi.
— Wszystkie te miejsca mocno mi się znudziły.
— Nie dziw, jeżeli te śliczne krajobrazy są dziełem pędzla pani. Wszak pani przy tem gra i śpiewa?
— Tak.
Na pytania te dawała Edyta niechętne odpowiedzi. Panowała ona doskonale nad sobą i nie okazywała wcale zmieszania. Nie unikała też rozmowy, wciąż twarz mając zwróconą ku panu Dombi.
— Ma pani dużo środków przeciwko nudzie.
— Znasz je pan teraz wszystkie; więcej nie mam.
— Wyborne środki. Mogę im się przyjrzeć?
To mówiąc, zbliżył się pan Dombi do harfy i położył przed sobą jeden z rysunków.
— Bardzo proszę — rzekła Edyta i wyszła skromnie z pokoju.
Tymczasem major przysunął maleńki stolik do Kleopatry i zaczął z nią grać w pikietę. Pan Dombi czekał powrotu Edyty, dziwiąc się, dla czego wyszła.
— Chcesz pan posłuchać muzyki, panie Dombi?
— Pani Grendżer była tak dobra, że obiecała mi sprawić tę rozkosz.
— O, bardzo dobrze. Pan wychodzisz, majorze.
— Nie, jeszcześ pani nie zabiła.
— Więc bardzo pan lubisz muzykę, panie Dombi?
— Zachwycam się nią.
— Natura tedy obdarzyła pana nad miarę estetycznem czuciem. O, jak wiele tajemnic ma natura! Gdybym miała przerwać swe istnienie na ziemi, to jedynie dla tego, żeby posiąść zagadki, okryte wobec nas mrokiem wieczności. Pan wychodzisz, majorze.
Major rzucił kartę. Pan Dombi zaczął się niepokoić, czemu tak długo nie wraca piękna ledi. Nareszcie przyszła, siadła przy harfie i pan Dombi gotów był słuchać. Nie rozumiał muzyki i nie wiedział, co grała; ale dźwięki przypominały mu jakąś dawno zapomnianą melodyę, słodzącą ostatnie dni syna w walce z przedśmiertnym bólem.
Bystre oko Kleopatry śledziło milczącego słuchacza, stojącego obok czarującej artystki.
Skończywszy grać, wstała, zlekka podziękowała za komplementy panu Dombi i bez najmniejszej przerwy siadła do fortepianu.
Edyto Grendżer! Jaką chcesz, byle nie tę, na miłość Boską, nie tę!
Edyto Grendżer, jesteś piękna, głos twój wspaniały, gra świetna, ale nie tę pieśń, jaką córka odtrącona śpiewała konającemu bratu.
Lecz pan Dombi nie pozna tej melodyi, a choćby i poznał, jakiż śpiew córki mógłby wzruszyć zgrubiałe serce potwornego ojca!
Spij, samotna Florciu, śpij — i niech cię ukoją jasne sny! Widnokrąg się chmurzy, obłoki gęstnieją, gromadzą się — i burza wisi nad twą główką. —