Dombi i syn/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dyrektor Karker siedzi za dużym stołem, pełnym papierów, przyzwoity i sztywny jak zwykle, otwiera listy, czyta, notuje uwagi i wysyła polecenia we wszystkie oddziały biura. Listów stosy i pan Karker ma niemało pracy. Rozdziela je na paczki, bierze jedne, odrzuca drugie, liczy, czyta, chmurzy brwi, zagryza wargi, zagłębia się w treść, usiłując wniknąć w sens każdego zdania, nawet wyrazu.
Słowem pan Karker bardzo podobny do gracza i ktokolwiek obserwuje go w tem zajęciu zrozumie to porównanie. Kieruje grą z rozmysłem i ostrożnie, dociekając słabych i silnych stron przeciwnika. Zna wszystkie posunięcia, przewiduje skutki, rozlicza przypadki, korzysta z błędów i sam nigdy się nie myli.
Listy w różnych językach, ale pan Karker wszystkie czyta. Gdyby w biurze Dombi i Syn znalazł się akt, którego nie mógłby odczytać, toby znaczyło, że w talii brak jednej karty. Pochłania rękopis oczami i szybko kalkuluje, jeden list objaśniając za pomocą drugiego, przechodząc do odległych wniosków od blizkich przesłanek, jak zręczny gracz, który z pierwszego ciągu gruntownie rozpoznał metodę swego przeciwnika. A sam w tej grze bierze udział, oblany słońcem, które rzuca nań ukośne promienie z okna w górze. Choć w instynkcie kotów i tygrysów nic nie odkryto, coby wskazywało na uzdolnienia gry w karty, z tem wszystkiem pan Karker od stóp do głowy podobny do kota. Włosy i bokobrody, zawsze bezbarwne, teraz miały dziwne podobieństwo do szerści tygrysiej; długie paznokcie, starannie przycięte i wygładzone, ostre zęby, chytre spojrzenie, wykrętne ruchy stanowczo mieściły go w rzędzie kotów. Przy wrodzonym wstręcie do najmniejszej plamki wpatrywał się chwilami w atomy oświetlone promieniami, strącał je z rękawa lub mankietów i cierpliwie wysiadując przy swem zajęciu, gotów był — zdawało się — lada chwila rzucić się na mysz, gdyby się w kącie pojawiła.
Nareszcie listy podzielone, prócz jednego bardzo ważnego, który odłożył na bok. Zamknąwszy sekretne papiery do szkatuły, pan Karker zadzwonił i na ten raz pojawił się brat jego.
— Czy cię wzywałem?
— Posłaniec wyszedł a w braku jego — na mnie kolej.
— Na ciebie kolej — mruczał pan Karker — bardzo mi przyjemnie, zwłaszcza teraz.
— Nie chciałbym cię niepokoić, Dżems — nieśmiało przemówił młodszy — lecz...
— Chcesz coś powiedzieć. Wiedziałem o tem. Więc? Czemu milczysz?
— Niepokoi mnie bardzo dola Henryki.
— Cóż to znowu? Nie znam żadnej Henryki.
— Biedactwo bardzo się zmieniła i zdrowie jej ucierpiało.
— Bardzo się już dawno zmieniła i niema powodu gadać mi o niej.
— Gdybyś raczył posłuchać mnie...
— Dla czego mam cię słuchać, bracie mój. Janie? Henryka Karker oddawna uczyniła wybór między braćmi i późno byłoby żałować....
— Ona nie żałuje. Nie chcesz mnie pojąć. Najmniejsza alluzya do czegoś w tym rodzaju byłaby z mej strony niewdzięcznością.
— Wierzaj mi — jej poświęcenie tyleż samo martwi mnie, ile ciebie.
— Ile i mnie?
— To znaczy, ja wyborem jej tyle samo się martwiłem, ileś ty się zań gniewał.
— Gniewałem się?
— Albo o ileś zeń niekontent. Znajdź sam właściwy wyraz. Rozumiesz myśl mą i wiesz, że nie chcę ciebie obrażać.
— Wszystkie twe postępki są obrazą dla mnie. Racz rozdać te papiery. Jestem zajęty.
Uprzejmy ton jeszcze silniej uwydatniał skrytą złość. Młodszy brat ze smutkiem wyszedł z pokoju, lecz w progu zatrzymał się.
— Gdy Henryka błagała cię za mną przy pierwszym wybuchu twego słusznego oburzenia, gdy opuściła ciebie, Dżems, żeby towarzyszyć swemu występnemu bratu, który nikogo prócz niej nie miał, była młodą i piękną. Gdybyś zechciał na nią teraz spojrzeć, wiem, żebyś jej pożałował.
Dyrektor wyszczerzył zęby, jakby chciał rzec: Tylko tyle, nie więcej?
— Wówczas obaj mniemaliśmy, że piękna i młoda znajdzie męża i szczęście. O, gdybyś wiedział, jak ofiarnie wyrzekła się tych nadziei, jak niezłomnie poszła drogą wybraną, nie oglądając się wstecz! Bracie, powiedz, że imię jej nie jest ci obojętne!
— Otóż to! Bardzo zabawne! Podziw we mnie budzisz!
— Czy pozwolisz mi skończyć?
— Swoje wyjście z tego pokoju? O, naturalnie, bardzo proszę!
Jan Karker westchnął i miał już wyjść, gdy ozwał się głos brata.
— Jeśli ona, jak mówisz, niezłomnie dąży w swoją drogę, powiedz jej, że ja tak samo w swoją idę. Powiedz jej, że jeśli postanowiła nieodwołalnie z tobą się nie rozłączać, to i moje postawienie jak granit twarde.
— Nie powiem jej tego. Nigdy nie mówimy o tobie. Raz w roku tylko w dniu twych urodzin Henryka wspomina o twem imieniu z życzeniem szczęścia. Nigdy więcej.
— W takim razie zwróć się z temi słowy do siebie i niech one będą dla ciebie wskazówką, że nie mam ochoty mówić z tobą o rzeczy, która mnie nie dotyczy. Zapamiętaj raz na zawsze: nie znam żadnej Henryki Karker. Takiej kobiety niema na świecie. Masz siostrę i możesz się nią rozkoszować podług woli. U mnie siostry nie było i niema.
To powiedziawszy, ukazał na drzwi i odwrócił się. Po wyjściu brata wziął list, złamał pieczątkę i z największą uwagą zaczął czytać.
Był to list od pana Dombi z Lemingtonu. Pan Karker szybko załatwiwszy całą korespondencyę, czytał teraz zwolna, przystawając za każdem słówkiem, ważąc każdy wyraz. Pan Dombi pisał:
„Podróż wywarła wpływ dobroczynny i na razie jeszcze nie przewiduję powrotu. Byłoby nieźle, panie Karkerze, gdybyś pan sam zechciał przybyć do Lemingtonu i poinformować o toku spraw. — Zapomniałem wydać zarządzenia o młodym Geyu. Jeżeli Syn i Następca dotąd nie wyruszył w drogę i stoi w przystani, wyznacz pan kogo innego a Geya zatrzymaj w biurach londyńskich. Jeszczem się nie zdecydował, co z nim począć. “
— Jaka szkoda! — mruknął pan Karker, szczerząc zęby i odczytując ponownie ustęp — Płynie teraz w dal kuzynek wuja Sol, płynie żaglami rozpiętymi, jak się wyraził mój przyjaciel Kuttl. Jaka szkoda.
Włożył list do koperty i obracał nią na wszystkie strony. Pan Dombi dał znaczną pracę jego rozmysłowi. W tej chwili z cicha wśliznął się posłaniec Percz, uniżenie podając swemu władcy kilka papierów.
— Każe pan oznajmić, że zajęty?
— Kto pyta o mnie?
— Dajmy na to, że nikt, tj. prawie nikt. Był stary Hils z ratą długu, lecz powiedziałem, że wielmożny pan bardzo zajęty.
— Był kto jeszcze?
— Nie, nikt więcej. Ten chłopak, co to przychodził wczoraj i zeszłego tygodnia, codziennie włóczy się i teraz koło domu, ale nie warto przecież wielmożnemu panu meldować byle włóczęgi. Jakiś bezdomny oczajdusza gwiżdże sobie i straszy wróble.
— Nie wiesz pan, czego potrzebuje?
— Powiada, wielmożny panie, że jest bez miejsca; czyby go wielmożny pan, powiada, nie przyjął do służby na doki? Ryby, powiada, umiem łapać; no, ale...
— Kto on taki?
— Bezdomny włóczęga, wielmożny panie. Bez kawałka chleba. Ale oto — uważa wielmożny pan — włóczęga ten powiada, że matka jego była piastunką naszego młodego dżentlmena. Otóż ma nadzieje, że niby to... może.... jakoś... Zwyczajnie naród nieociosany... Nie, to nie w naszym guście. Pani Percz wykarmiła dla pana Dombi córkę na schwał, a czy ja choć raz kiedy wspomniałem, że oto żona moja była piastunką...
— Jakże pan rozkaże? Możeby temu oberwańcowi zagrozić, że go sądowi wydadzą, jeżeli będzie dokuczał.
— Przyprowadź tu oberwańca. Chcę go poznać.
Percz wyszedł a Karker stanął jak zwykle koło kominka i wyszczerzywszy zęby, jak drapieżne zwierzę, czatujące na zdobycz, spoglądał na drzwi. Wkrótce dał się za niemi słyszeć stuk ciężkich butów i krzykliwy głos Percza, upominającego: ciszej, ciszej. W ślad za Perczem wszedł do pokoju duży chłop piętnastoletni z wystającemi kośćmi policzków, ze łbem gładkim, okrągłym, z okrągłemi czarnemi oczami a na domiar zaokrąglenia z okrągłym kapeluszem w ręku. Na znak Karkera Percz znikł. Zostawszy z nim sam na sam, Karker bez jakichkolwiek wyjaśnień schwycił go za gardziel i zaczął dusić i potrząsać.
Oszołomiony chłopak myślał, że nadeszła jego ostatnia godzina. Wytrzeszczył oczy na swego kata z białymi zębami i na ściany biura i starał się zrozumieć przed wydaniem ostatniego tchnienia, za co go tak srodze karzą. Zwolna oprzytomniał i wykrztusił ochrypłym głosem:
— Puść mnie pan! com panu zawinił?
— Ciebie puścić, łajdaku! Ja ci tu dam. Zaduszę cię, kanalio!
— Za co? Com komu zrobił? Duś takiego, jakiś sam, a nie mnie!
Lecz słowa uwięzły mu w ściśniętej krtani i chłopiec zalał się gorzkiemi łzami.
— Com panu zrobił? — jęczał Kocioł.
— Łotrze — zawołał pan Karker, zwolna uwalniając ofiarę ze swych pazurów. — Po co się tu włóczysz codziennie?
— Szukałem pracy, panie, nie miałem złego zamiaru. Nigdy tu nie wrócę, jeżeli nie wolno.
— Kłamiesz, łotrze, że pracy szukałeś. Czyś to nie główny włóczęga w całym Londynie? Nikczemny Kainie!
Na to oskarżenie Tudl nie odpowiedział. Ze zgrozą patrzał na srogiego pana, jak gdyby wzrok pana Karkera więził go.
— Czyżeś to nie złodziej?
— Nie, panie.
— Złodziej jesteś, mówię ci.
— Przysięgam, że nie. Niech mnie ziemia pochłonie, jeżelim co ukradł. Łowiłem ptaki, nic więcej, panie. Śpiewające ptaki, mówią, niewinne zajęcie — i oto do czego prowadzi.
Ptaki śpiewające przywiodły go do oberwanej kurtki, zatłuszczonej kamizelki, podartej chusty na szyję i dziurawego kapelusza.
— Przez dziesięć miesięcy nie byłem w domu nawet dwudziestu razy. Jakże się pokażę, gdy mię każdy palcem wytyka. Lepiej utopić się albo powiesić — jęczał w rozpaczy Kocioł.
— A tyś jak widzę nielada lampart, kochanku. Z pewnością dojrzewają gdzieś już konopie, z których skręci się sznur, na jakim cię powieszą.
— A niech tam prędzej dojrzeje. Oddawna mi już obrzydło życie. Wszystkie biedy zaczęły się odtąd, jak zacząłem chodzić za labę, a powiedz pan sam, czy mogłem nie chodzić?
— Co?
— Chodzić za labę, panie, ze szkoły.
— To znaczy mówiłeś, że idziesz do szkoły, a tymczasem nie szedłeś?
— Tak, panie, to znaczy chodzić za labę. Za mną na ulicach, jak za bydlęciem, gonili się, a tam codzień mię tłukli jak w stępie. Zacząłem uciekać.
— Mówisz, że nie masz roboty? — spytał Karker, znów pochwyciwszy go za gardziel. Czy tak?
— Tak, panie, byłbym panu całe życie wdzięczny...
Pan Karker pchnął go w kąt i zadzwonił. Kocioł bez oporu stał, jak wryty. Zjawił się posłaniec.
— Poprosić pana Hilsa.
Za chwilę zjawił się wuj Sol.
— Proszę siadać, panie Hils — jak się pan miewa?
— Dziękuje panu — rzekł wuj Sol, wręczając dyrektorowi kilka bankowych biletów.
— Ot zdrowie, zwyczajnie jak to u starych. — Tu jest dwadzieścia pięć funtów.
— Jesteś pan punktualny i dokładny jak jeden z pańskich chronometrów..
— O Synie i następcy nic nie słychać? — pytał wuj Sol drżącym głosem.
— Jeszcze nic. Były silne burze, panie Hils — i zapewne go odpędziły wiatry w bok.
— Lecz Bóg łaskaw, może mu się nic nie stało.
— Bóg łaskaw, może się nic złego nie stało. A panu żal bardzo kuzyna? Wuj Sol machnął ręką i westchnął.
— Podług mego zdania, panie Hils, nie szkodziłoby panu nająć jakiego młodego człowieka do pomocy; mam nawet młodzieńca, któryby się panu nadał. Zrobiłbyś mi pan grzeczność, przyjmując go. Wiem, że u pana roboty mało. Lecz mógłby panu czyścić instrumenty, podmiatać sklep, nosić wodę. Oto ten młodzieniec.
Salomon włożył okulary i ujrzał w kącie młodego Tudla. Pierś mu się wznosiła wskutek silnego wzruszenia, pot lał się z brudnego czoła i oczy były utkwione w panu Karkerze.
— Czy mógłby pan zatem dać przytułek temu chłopcu?
Stary Sol nie miał powodu zachwycać się propozycyą, lecz uprzejmie zapewnił, że rad okazać drobną usługę panu Karkerowi i przyjmie chłopca pod dach drewnianego miczmana. Życzenie dyrektora biura Dombi i Syn było dlań rozkazem.
Przy tych zapewnieniach pan Karker pokazał nietylko zęby, lecz nawet i dziąsła, co wywołało dreszcz przerażenia w ciele Tudla. Poczem wstał i przyjaźnie uścisnął dłoń Hilsa.
— Bardzo panu jestem wdzięczny. Muszę jednak poznać młokosa tego i wymiarkować, co z niego będzie. Rodziców znam. Przezacni ludzie. Jadę do nich i rozpytam, a potem go panu odeślę. Nic nie czynię na chybitrafi.
Troszcząc się o los tego młodzieńca, z góry proszę donosić mi szczegółowo, jak się będzie sprawował. Do widzenia się, panie Hils.
— No cóż — rzekł pan Karker do Tudla, — słyszałeś, co mówiłem?
— Słyszałem, panie.
— Rozumiesz, że ze mną trudna sprawa? Raczej utopić się, niż oszukiwać mnie?
Tudl rozumiał to dobrze.
— Uważaj więc. Jeżeliś mię okłamał idź precz, nie pokazuj mi się na oczy; jeżeli nie, czekaj na mnie z wieczora koło domu swej matki. O piątej będę jechał konno i ujrzysz mię. Gadaj, gdzie mieszka matka.
Stało się, jak zapowiedział. Spotkał się wieczorem z Tudlem i razem udali się do rodziny chłopca.
Tam pan Karker otrzymał od Polli pochlebne relacye o synu marnotrawnym, odegrał rolę wspaniałomyślnego dobroczyńczy i polecił nazajutrz stawić się w biurze.
— Jutro rano pokażą ci, gdzie mieszka dżentlmen, któremu masz służyć. Słyszałeś, com mu mówił?
— Słyszałem, panie.
— Ja się bardzo interesuję tym staruszkiem i gdy będziesz u niego, to jakbyś służył u mnie. Rozumiesz? Muszę znać o tym staruszku wszystkie szczegóły, będziesz mi więc donosił, co robi, z kim zna się, kto tam bywa. Zawsze pragnę mu być użytecznym. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie.
— Miło mi będzie dowiadywać się, że ma przyjaciół, którzy go nie opuszczają. Staruszek teraz samiuteńki. Może zobaczysz tam młodą ledi, która go czasami odwiedza. Donoś mi o niej wszystko, czego się dowiesz — to rzecz nader ważna. Ja się tą ledi bardzo interesuję. Pojmujesz?
— Zatem odrazu zapamiętaj i to, że prócz mnie nikomu na świecie ani wzmianki o tych sprawach.
— Nikomu na świecie, panie.
— Nawet matce ani ojcu. Ja cię wyśledzę i dowiem się o wszystkiem doskonale, zapamiętaj to!
Po tej groźbie dyrektor dosiadł konia i odjechał.
Ciągle się uśmiechając, jechał stępa jak człowiek, który pomyślnie ukończył dzienne sprawy. Był rad. W tej chwili pan Karker podobny był do kota, grzejącego się u pieca. Zwinąwszy się w kłębek u nóg pani, gotów był skakać, mruczeć, wysuwać pazury lub łasić się według potrzeby. Pan Karker czatował na zdobycz. Jakież ptaszę w klatce obudziło jego apetyt?
„Młoda jeszcze — myślał. — Kiedym ją ostatni raz widział, była dzieckiem. Jak dziś pamiętam: krucze włosy, czarne oczy, poczciwy wyraz twarzy, bardzo poczciwy. A niebrzydka, niebrzydka“...
Przejęty od stóp do głowy rozkosznym zachwytem, pan Karker wjechał w cienistą ulicę, gdzie stał dom pana Dombi. Wśród marzeń prawie nie zauważył, dokąd zawiózł go dobry koń; wtem, rzuciwszy okiem na wysoką perspektywę domów, stanął i zdumiał się. Znajdował się o kilka kroków od opustoszałego pałacu Dombi i Syna.
Aby wyjaśnić zdumienie pana Karkera, należy nieco zboczyć z prostego toru opowieści.
Pan Tuts po opuszczeniu cieplarni doktora Blimbera rozpoczął trudną naukę życia i odrazu wszedł w posiadanie znacznej części dóbr, ocalałych od gospodarki opiekuńczej. Gorąco pragnął zabłysnąć na arenie życia, umeblował wspaniale długą amfiladę komnat, zawiesił w gabinecie fantastyczne kobierce a w innym pokoju portrety sławnych koni zwycięskich. W tych czarujących apartamentach oddał się nauce kunsztów, zdobiących i uszlachetniających żywot ludzki. Mistrzem i światłodawcą jego stał się dżentlmen, znany w restauracyi Czarnego Borsuka pod imieniem Bojowego Kogutka. Ten dzielny bokser tłukł pana Tutsa po łbie trzy razy co tygodnia, za każdym razem dostając dziesięć szylingów i sześć pensów.
Bojowy Kogutek polecił restauracyjnego markera dla gry bilardowej, rycerza z lejb-gwardyi do nauki szermierki, dojeżdżacza dla jazdy konnej, dżentlmena z Kornwalu do ćwiczeń w atletyce i dwóch nadto przyjaciół dla nauki sztuk pięknych. Pod tym kierunkiem talenty pana Tutsa wkrótce uzyskały wysoką miarę udoskonalenia.
Z tem wszystkiem życie ruchliwe nie zadowalało go i czuł się samotnym w swych świetnych komnatach. W chwilach znudzenia kierował kroki swe ku domowi pana Dombi i tam składał swe bilety wizytowe. Przechadzki te przekładał nawet nad sztuki piękne. Wystrojony zjawiał się w godzinach przyjęć w domu pana Dombi.
— Dzień dobry, mój łaskawco! — witał sługę. — Dla pana Dombi. Tu wręczał bilet. — Dla panny Dombi. — Lokaj brał drugi bilet. I udawał, że odchodzi, lecz lokaj już wiedział, że nie odejdzie.
— Ale, ale — mówił pan Tuts, jakby mu nagła myśl przyszła do głowy — młoda pani u siebie?
— Zdaje się, że jest, a zresztą nie wiem — zwykle odpowiadał lokaj i dzwonił na górę. Zjawiała się panna Nipper, lokaj znikał.
— Dzień dobry. Jak się panienka miewa? — pytał Tuts z uśmiechem.
— Doskonale. Dziękuję.
— A cóż Dyogenes?
— Nic. Wyborny pies. Panna Florentyna coraz więcej go lubi.
Pan Tuts śmiał się w głos i czekał dalszych nowin od Zuzanny.
— Panna Florcia zdrowa.
— A, to dobrze. Dziękuję — odpowiadał stale i zaraz potem wśród ukłonów znikał.
Fortuną udręczony
Lubię.....
Na więcej się nie zdobył i dalsze wiersze otrzymały tylko początkowe litery. Czuł, że codzienne bilety wizytowe nie posuwają sprawy i umyślił zasięgnąć rady Bojowego Kogutka. Odpowiedź brzmiała: „nacieraj piersią, wal wręcz, łam, zdobywaj — i rzecz skończona!“
Tę radę allegoryczną pan Tuts tak zrozumiał, że nazajutrz musi pocałować pannę Nipper. Rzeczywiście, przybywszy do domu pana Dombi, po ukończeniu zwyczajnej wymiany słów z panną Nipper, Tuts zamiast wyjść — stanął i zaśmiał się.
— Może pan zechce wejść na górę? — spytała Zuzanna.
— Tak, myślę...
Lecz zamiast iść na górę odważny dżentlmen przymknął drzwi i niezgrabnie poskoczywszy, objął piękną pannę wpół i wycisnął głośny całus na jej policzku.
— Puść pan, bo ci oczy wydrapię! — zawołała Zuzanna.
— Jeszcze raz! — zawołał pan Tuts.
— Puść pan, mówię! I ten głuptas to samo! Każdy radby się umizgać! Jeszcze czego, puść pan!
Zuzanna nawet nie bardzo się gniewała. Lecz Dyogenes, czatujący na schodach, domyślając się walki, rzucił się na pomoc i wpił zęby w łydkę zuchwałego wroga. Zuzanna ze śmiechem pobiegła na górę a bohaterski Tuts potykając się, wytoczył się na ulicę z Dyogenesem, któremu trudno było rozstać się z łydką.
Końcowego epizodu mimowolnym świadkiem stał się Karker. Stanął i czekał, czem się wszystko zakończy.
Nareszcie Dyogenesa zawołano do domu i drzwi zamknięto. Tuts oparł się o ścianę i opatrywał drogą chustką jedwabną ranną nogę.
Karker z uśmiechem zwrócił się do zwyciężonego.
— Przepraszam pana — mocno pan raniony?
— O, nie, drobnostka. Dziękuję.
— Ale jeżeli psie zęby wgryzły się w ciało...
— Dziękuję panu. Wszystko dobrze. Drobnostka.
— Mam przyjemność znać pana Dombi.
— Nie może być? — zawołał Tuts, czerwieniejąc wyżej uszu.
— I w jego nieobecności pozwolisz pan, że go przeproszę i wyrażę żal z powodu tego, co się stało.
Tuts cieszył się z okazyi, która mu pozwoliła poznać przyjaciela pana Dombi, zamienił z Karkerem swój bilet wizytowy i rozstali się.