<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII. Jak pan Karker rządzi.

Dyrektor Karker siedzi za dużym stołem, pełnym papierów, przyzwoity i sztywny jak zwykle, otwiera listy, czyta, notuje uwagi i wysyła polecenia we wszystkie oddziały biura. Listów stosy i pan Karker ma niemało pracy. Rozdziela je na paczki, bierze jedne, odrzuca drugie, liczy, czyta, chmurzy brwi, zagryza wargi, zagłębia się w treść, usiłując wniknąć w sens każdego zdania, nawet wyrazu.
Słowem pan Karker bardzo podobny do gracza i ktokolwiek obserwuje go w tem zajęciu zrozumie to porównanie. Kieruje grą z rozmysłem i ostrożnie, dociekając słabych i silnych stron przeciwnika. Zna wszystkie posunięcia, przewiduje skutki, rozlicza przypadki, korzysta z błędów i sam nigdy się nie myli.
Listy w różnych językach, ale pan Karker wszystkie czyta. Gdyby w biurze Dombi i Syn znalazł się akt, którego nie mógłby odczytać, toby znaczyło, że w talii brak jednej karty. Pochłania rękopis oczami i szybko kalkuluje, jeden list objaśniając za pomocą drugiego, przechodząc do odległych wniosków od blizkich przesłanek, jak zręczny gracz, który z pierwszego ciągu gruntownie rozpoznał metodę swego przeciwnika. A sam w tej grze bierze udział, oblany słońcem, które rzuca nań ukośne promienie z okna w górze. Choć w instynkcie kotów i tygrysów nic nie odkryto, coby wskazywało na uzdolnienia gry w karty, z tem wszystkiem pan Karker od stóp do głowy podobny do kota. Włosy i bokobrody, zawsze bezbarwne, teraz miały dziwne podobieństwo do szerści tygrysiej; długie paznokcie, starannie przycięte i wygładzone, ostre zęby, chytre spojrzenie, wykrętne ruchy stanowczo mieściły go w rzędzie kotów. Przy wrodzonym wstręcie do najmniejszej plamki wpatrywał się chwilami w atomy oświetlone promieniami, strącał je z rękawa lub mankietów i cierpliwie wysiadując przy swem zajęciu, gotów był — zdawało się — lada chwila rzucić się na mysz, gdyby się w kącie pojawiła.
Nareszcie listy podzielone, prócz jednego bardzo ważnego, który odłożył na bok. Zamknąwszy sekretne papiery do szkatuły, pan Karker zadzwonił i na ten raz pojawił się brat jego.
— Czy cię wzywałem?
— Posłaniec wyszedł a w braku jego — na mnie kolej.
— Na ciebie kolej — mruczał pan Karker — bardzo mi przyjemnie, zwłaszcza teraz.
— Nie chciałbym cię niepokoić, Dżems — nieśmiało przemówił młodszy — lecz...
— Chcesz coś powiedzieć. Wiedziałem o tem. Więc? Czemu milczysz?
— Niepokoi mnie bardzo dola Henryki.
— Cóż to znowu? Nie znam żadnej Henryki.
— Biedactwo bardzo się zmieniła i zdrowie jej ucierpiało.
— Bardzo się już dawno zmieniła i niema powodu gadać mi o niej.
— Gdybyś raczył posłuchać mnie...
— Dla czego mam cię słuchać, bracie mój. Janie? Henryka Karker oddawna uczyniła wybór między braćmi i późno byłoby żałować....
— Ona nie żałuje. Nie chcesz mnie pojąć. Najmniejsza alluzya do czegoś w tym rodzaju byłaby z mej strony niewdzięcznością.
— Wierzaj mi — jej poświęcenie tyleż samo martwi mnie, ile ciebie.
— Ile i mnie?
— To znaczy, ja wyborem jej tyle samo się martwiłem, ileś ty się zań gniewał.
— Gniewałem się?
— Albo o ileś zeń niekontent. Znajdź sam właściwy wyraz. Rozumiesz myśl mą i wiesz, że nie chcę ciebie obrażać.
— Wszystkie twe postępki są obrazą dla mnie. Racz rozdać te papiery. Jestem zajęty.
Uprzejmy ton jeszcze silniej uwydatniał skrytą złość. Młodszy brat ze smutkiem wyszedł z pokoju, lecz w progu zatrzymał się.
— Gdy Henryka błagała cię za mną przy pierwszym wybuchu twego słusznego oburzenia, gdy opuściła ciebie, Dżems, żeby towarzyszyć swemu występnemu bratu, który nikogo prócz niej nie miał, była młodą i piękną. Gdybyś zechciał na nią teraz spojrzeć, wiem, żebyś jej pożałował.
Dyrektor wyszczerzył zęby, jakby chciał rzec: Tylko tyle, nie więcej?
— Wówczas obaj mniemaliśmy, że piękna i młoda znajdzie męża i szczęście. O, gdybyś wiedział, jak ofiarnie wyrzekła się tych nadziei, jak niezłomnie poszła drogą wybraną, nie oglądając się wstecz! Bracie, powiedz, że imię jej nie jest ci obojętne!
— Otóż to! Bardzo zabawne! Podziw we mnie budzisz!
— Czy pozwolisz mi skończyć?
— Swoje wyjście z tego pokoju? O, naturalnie, bardzo proszę!
Jan Karker westchnął i miał już wyjść, gdy ozwał się głos brata.
— Jeśli ona, jak mówisz, niezłomnie dąży w swoją drogę, powiedz jej, że ja tak samo w swoją idę. Powiedz jej, że jeśli postanowiła nieodwołalnie z tobą się nie rozłączać, to i moje postawienie jak granit twarde.
— Nie powiem jej tego. Nigdy nie mówimy o tobie. Raz w roku tylko w dniu twych urodzin Henryka wspomina o twem imieniu z życzeniem szczęścia. Nigdy więcej.
— W takim razie zwróć się z temi słowy do siebie i niech one będą dla ciebie wskazówką, że nie mam ochoty mówić z tobą o rzeczy, która mnie nie dotyczy. Zapamiętaj raz na zawsze: nie znam żadnej Henryki Karker. Takiej kobiety niema na świecie. Masz siostrę i możesz się nią rozkoszować podług woli. U mnie siostry nie było i niema.
To powiedziawszy, ukazał na drzwi i odwrócił się. Po wyjściu brata wziął list, złamał pieczątkę i z największą uwagą zaczął czytać.
Był to list od pana Dombi z Lemingtonu. Pan Karker szybko załatwiwszy całą korespondencyę, czytał teraz zwolna, przystawając za każdem słówkiem, ważąc każdy wyraz. Pan Dombi pisał:
„Podróż wywarła wpływ dobroczynny i na razie jeszcze nie przewiduję powrotu. Byłoby nieźle, panie Karkerze, gdybyś pan sam zechciał przybyć do Lemingtonu i poinformować o toku spraw. — Zapomniałem wydać zarządzenia o młodym Geyu. Jeżeli Syn i Następca dotąd nie wyruszył w drogę i stoi w przystani, wyznacz pan kogo innego a Geya zatrzymaj w biurach londyńskich. Jeszczem się nie zdecydował, co z nim począć. “
— Jaka szkoda! — mruknął pan Karker, szczerząc zęby i odczytując ponownie ustęp — Płynie teraz w dal kuzynek wuja Sol, płynie żaglami rozpiętymi, jak się wyraził mój przyjaciel Kuttl. Jaka szkoda.
Włożył list do koperty i obracał nią na wszystkie strony. Pan Dombi dał znaczną pracę jego rozmysłowi. W tej chwili z cicha wśliznął się posłaniec Percz, uniżenie podając swemu władcy kilka papierów.
— Każe pan oznajmić, że zajęty?
— Kto pyta o mnie?
— Dajmy na to, że nikt, tj. prawie nikt. Był stary Hils z ratą długu, lecz powiedziałem, że wielmożny pan bardzo zajęty.
— Był kto jeszcze?
— Nie, nikt więcej. Ten chłopak, co to przychodził wczoraj i zeszłego tygodnia, codziennie włóczy się i teraz koło domu, ale nie warto przecież wielmożnemu panu meldować byle włóczęgi. Jakiś bezdomny oczajdusza gwiżdże sobie i straszy wróble.
— Nie wiesz pan, czego potrzebuje?
— Powiada, wielmożny panie, że jest bez miejsca; czyby go wielmożny pan, powiada, nie przyjął do służby na doki? Ryby, powiada, umiem łapać; no, ale...
— Kto on taki?
— Bezdomny włóczęga, wielmożny panie. Bez kawałka chleba. Ale oto — uważa wielmożny pan — włóczęga ten powiada, że matka jego była piastunką naszego młodego dżentlmena. Otóż ma nadzieje, że niby to... może.... jakoś... Zwyczajnie naród nieociosany... Nie, to nie w naszym guście. Pani Percz wykarmiła dla pana Dombi córkę na schwał, a czy ja choć raz kiedy wspomniałem, że oto żona moja była piastunką...
— Jakże pan rozkaże? Możeby temu oberwańcowi zagrozić, że go sądowi wydadzą, jeżeli będzie dokuczał.
— Przyprowadź tu oberwańca. Chcę go poznać.
Percz wyszedł a Karker stanął jak zwykle koło kominka i wyszczerzywszy zęby, jak drapieżne zwierzę, czatujące na zdobycz, spoglądał na drzwi. Wkrótce dał się za niemi słyszeć stuk ciężkich butów i krzykliwy głos Percza, upominającego: ciszej, ciszej. W ślad za Perczem wszedł do pokoju duży chłop piętnastoletni z wystającemi kośćmi policzków, ze łbem gładkim, okrągłym, z okrągłemi czarnemi oczami a na domiar zaokrąglenia z okrągłym kapeluszem w ręku. Na znak Karkera Percz znikł. Zostawszy z nim sam na sam, Karker bez jakichkolwiek wyjaśnień schwycił go za gardziel i zaczął dusić i potrząsać.
Oszołomiony chłopak myślał, że nadeszła jego ostatnia godzina. Wytrzeszczył oczy na swego kata z białymi zębami i na ściany biura i starał się zrozumieć przed wydaniem ostatniego tchnienia, za co go tak srodze karzą. Zwolna oprzytomniał i wykrztusił ochrypłym głosem:
— Puść mnie pan! com panu zawinił?
— Ciebie puścić, łajdaku! Ja ci tu dam. Zaduszę cię, kanalio!
— Za co? Com komu zrobił? Duś takiego, jakiś sam, a nie mnie!
Lecz słowa uwięzły mu w ściśniętej krtani i chłopiec zalał się gorzkiemi łzami.
— Com panu zrobił? — jęczał Kocioł.
— Łotrze — zawołał pan Karker, zwolna uwalniając ofiarę ze swych pazurów. — Po co się tu włóczysz codziennie?
— Szukałem pracy, panie, nie miałem złego zamiaru. Nigdy tu nie wrócę, jeżeli nie wolno.
— Kłamiesz, łotrze, że pracy szukałeś. Czyś to nie główny włóczęga w całym Londynie? Nikczemny Kainie!
Na to oskarżenie Tudl nie odpowiedział. Ze zgrozą patrzał na srogiego pana, jak gdyby wzrok pana Karkera więził go.
— Czyżeś to nie złodziej?
— Nie, panie.
— Złodziej jesteś, mówię ci.
— Przysięgam, że nie. Niech mnie ziemia pochłonie, jeżelim co ukradł. Łowiłem ptaki, nic więcej, panie. Śpiewające ptaki, mówią, niewinne zajęcie — i oto do czego prowadzi.
Ptaki śpiewające przywiodły go do oberwanej kurtki, zatłuszczonej kamizelki, podartej chusty na szyję i dziurawego kapelusza.
— Przez dziesięć miesięcy nie byłem w domu nawet dwudziestu razy. Jakże się pokażę, gdy mię każdy palcem wytyka. Lepiej utopić się albo powiesić — jęczał w rozpaczy Kocioł.
— A tyś jak widzę nielada lampart, kochanku. Z pewnością dojrzewają gdzieś już konopie, z których skręci się sznur, na jakim cię powieszą.
— A niech tam prędzej dojrzeje. Oddawna mi już obrzydło życie. Wszystkie biedy zaczęły się odtąd, jak zacząłem chodzić za labę, a powiedz pan sam, czy mogłem nie chodzić?
— Co?
— Chodzić za labę, panie, ze szkoły.
— To znaczy mówiłeś, że idziesz do szkoły, a tymczasem nie szedłeś?
— Tak, panie, to znaczy chodzić za labę. Za mną na ulicach, jak za bydlęciem, gonili się, a tam codzień mię tłukli jak w stępie. Zacząłem uciekać.
— Mówisz, że nie masz roboty? — spytał Karker, znów pochwyciwszy go za gardziel. Czy tak?
— Tak, panie, byłbym panu całe życie wdzięczny...
Pan Karker pchnął go w kąt i zadzwonił. Kocioł bez oporu stał, jak wryty. Zjawił się posłaniec.
— Poprosić pana Hilsa.
Za chwilę zjawił się wuj Sol.
— Proszę siadać, panie Hils — jak się pan miewa?
— Dziękuje panu — rzekł wuj Sol, wręczając dyrektorowi kilka bankowych biletów.
— Ot zdrowie, zwyczajnie jak to u starych. — Tu jest dwadzieścia pięć funtów.
— Jesteś pan punktualny i dokładny jak jeden z pańskich chronometrów..
O Synie i następcy nic nie słychać? — pytał wuj Sol drżącym głosem.
— Jeszcze nic. Były silne burze, panie Hils — i zapewne go odpędziły wiatry w bok.
— Lecz Bóg łaskaw, może mu się nic nie stało.
— Bóg łaskaw, może się nic złego nie stało. A panu żal bardzo kuzyna? Wuj Sol machnął ręką i westchnął.
— Podług mego zdania, panie Hils, nie szkodziłoby panu nająć jakiego młodego człowieka do pomocy; mam nawet młodzieńca, któryby się panu nadał. Zrobiłbyś mi pan grzeczność, przyjmując go. Wiem, że u pana roboty mało. Lecz mógłby panu czyścić instrumenty, podmiatać sklep, nosić wodę. Oto ten młodzieniec.
Salomon włożył okulary i ujrzał w kącie młodego Tudla. Pierś mu się wznosiła wskutek silnego wzruszenia, pot lał się z brudnego czoła i oczy były utkwione w panu Karkerze.
— Czy mógłby pan zatem dać przytułek temu chłopcu?
Stary Sol nie miał powodu zachwycać się propozycyą, lecz uprzejmie zapewnił, że rad okazać drobną usługę panu Karkerowi i przyjmie chłopca pod dach drewnianego miczmana. Życzenie dyrektora biura Dombi i Syn było dlań rozkazem.
Przy tych zapewnieniach pan Karker pokazał nietylko zęby, lecz nawet i dziąsła, co wywołało dreszcz przerażenia w ciele Tudla. Poczem wstał i przyjaźnie uścisnął dłoń Hilsa.
— Bardzo panu jestem wdzięczny. Muszę jednak poznać młokosa tego i wymiarkować, co z niego będzie. Rodziców znam. Przezacni ludzie. Jadę do nich i rozpytam, a potem go panu odeślę. Nic nie czynię na chybitrafi. Troszcząc się o los tego młodzieńca, z góry proszę donosić mi szczegółowo, jak się będzie sprawował. Do widzenia się, panie Hils.
— No cóż — rzekł pan Karker do Tudla, — słyszałeś, co mówiłem?
— Słyszałem, panie.
— Rozumiesz, że ze mną trudna sprawa? Raczej utopić się, niż oszukiwać mnie?
Tudl rozumiał to dobrze.
— Uważaj więc. Jeżeliś mię okłamał idź precz, nie pokazuj mi się na oczy; jeżeli nie, czekaj na mnie z wieczora koło domu swej matki. O piątej będę jechał konno i ujrzysz mię. Gadaj, gdzie mieszka matka.
Stało się, jak zapowiedział. Spotkał się wieczorem z Tudlem i razem udali się do rodziny chłopca.
Tam pan Karker otrzymał od Polli pochlebne relacye o synu marnotrawnym, odegrał rolę wspaniałomyślnego dobroczyńczy i polecił nazajutrz stawić się w biurze.
— Jutro rano pokażą ci, gdzie mieszka dżentlmen, któremu masz służyć. Słyszałeś, com mu mówił?
— Słyszałem, panie.
— Ja się bardzo interesuję tym staruszkiem i gdy będziesz u niego, to jakbyś służył u mnie. Rozumiesz? Muszę znać o tym staruszku wszystkie szczegóły, będziesz mi więc donosił, co robi, z kim zna się, kto tam bywa. Zawsze pragnę mu być użytecznym. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie.
— Miło mi będzie dowiadywać się, że ma przyjaciół, którzy go nie opuszczają. Staruszek teraz samiuteńki. Może zobaczysz tam młodą ledi, która go czasami odwiedza. Donoś mi o niej wszystko, czego się dowiesz — to rzecz nader ważna. Ja się tą ledi bardzo interesuję. Pojmujesz?

— Pojmuję, panie.
Tuts zajął szczególne stanowisko, Diogenes również.
— Zatem odrazu zapamiętaj i to, że prócz mnie nikomu na świecie ani wzmianki o tych sprawach.

— Nikomu na świecie, panie.
— Nawet matce ani ojcu. Ja cię wyśledzę i dowiem się o wszystkiem doskonale, zapamiętaj to!
Po tej groźbie dyrektor dosiadł konia i odjechał.
Ciągle się uśmiechając, jechał stępa jak człowiek, który pomyślnie ukończył dzienne sprawy. Był rad. W tej chwili pan Karker podobny był do kota, grzejącego się u pieca. Zwinąwszy się w kłębek u nóg pani, gotów był skakać, mruczeć, wysuwać pazury lub łasić się według potrzeby. Pan Karker czatował na zdobycz. Jakież ptaszę w klatce obudziło jego apetyt?
„Młoda jeszcze — myślał. — Kiedym ją ostatni raz widział, była dzieckiem. Jak dziś pamiętam: krucze włosy, czarne oczy, poczciwy wyraz twarzy, bardzo poczciwy. A niebrzydka, niebrzydka“...
Przejęty od stóp do głowy rozkosznym zachwytem, pan Karker wjechał w cienistą ulicę, gdzie stał dom pana Dombi. Wśród marzeń prawie nie zauważył, dokąd zawiózł go dobry koń; wtem, rzuciwszy okiem na wysoką perspektywę domów, stanął i zdumiał się. Znajdował się o kilka kroków od opustoszałego pałacu Dombi i Syna.
Aby wyjaśnić zdumienie pana Karkera, należy nieco zboczyć z prostego toru opowieści.
Pan Tuts po opuszczeniu cieplarni doktora Blimbera rozpoczął trudną naukę życia i odrazu wszedł w posiadanie znacznej części dóbr, ocalałych od gospodarki opiekuńczej. Gorąco pragnął zabłysnąć na arenie życia, umeblował wspaniale długą amfiladę komnat, zawiesił w gabinecie fantastyczne kobierce a w innym pokoju portrety sławnych koni zwycięskich. W tych czarujących apartamentach oddał się nauce kunsztów, zdobiących i uszlachetniających żywot ludzki. Mistrzem i światłodawcą jego stał się dżentlmen, znany w restauracyi Czarnego Borsuka pod imieniem Bojowego Kogutka. Ten dzielny bokser tłukł pana Tutsa po łbie trzy razy co tygodnia, za każdym razem dostając dziesięć szylingów i sześć pensów.
Bojowy Kogutek polecił restauracyjnego markera dla gry bilardowej, rycerza z lejb-gwardyi do nauki szermierki, dojeżdżacza dla jazdy konnej, dżentlmena z Kornwalu do ćwiczeń w atletyce i dwóch nadto przyjaciół dla nauki sztuk pięknych. Pod tym kierunkiem talenty pana Tutsa wkrótce uzyskały wysoką miarę udoskonalenia.
Z tem wszystkiem życie ruchliwe nie zadowalało go i czuł się samotnym w swych świetnych komnatach. W chwilach znudzenia kierował kroki swe ku domowi pana Dombi i tam składał swe bilety wizytowe. Przechadzki te przekładał nawet nad sztuki piękne. Wystrojony zjawiał się w godzinach przyjęć w domu pana Dombi.
— Dzień dobry, mój łaskawco! — witał sługę. — Dla pana Dombi. Tu wręczał bilet. — Dla panny Dombi. — Lokaj brał drugi bilet. I udawał, że odchodzi, lecz lokaj już wiedział, że nie odejdzie.
— Ale, ale — mówił pan Tuts, jakby mu nagła myśl przyszła do głowy — młoda pani u siebie?
— Zdaje się, że jest, a zresztą nie wiem — zwykle odpowiadał lokaj i dzwonił na górę. Zjawiała się panna Nipper, lokaj znikał.
— Dzień dobry. Jak się panienka miewa? — pytał Tuts z uśmiechem.
— Doskonale. Dziękuję.
— A cóż Dyogenes?
— Nic. Wyborny pies. Panna Florentyna coraz więcej go lubi.
Pan Tuts śmiał się w głos i czekał dalszych nowin od Zuzanny.
— Panna Florcia zdrowa.
— A, to dobrze. Dziękuję — odpowiadał stale i zaraz potem wśród ukłonów znikał.

Było jasnem, że w duszy Tutsa taiła się pewna myśl: krętemi drogami dotarł do pytania, czyby nie można zdobyć ręki Florci? Wówczas bez wątpienia stałby się najszczęśliwszym z ludzi. Myśl ta nie opuszczała go ani na chwilę Serce Tutsa głęboką otrzymało ranę; zakochany był do szaleństwa. Raz uczynił rozpaczliwy wysiłek utworzenia akrostychu; całą noc przesiedział, gryząc pióro i burząc włosy, żeby wywołać natchnienie. Wśród tych wysiłków napisał:

Fortuną udręczony
Lubię.....

Na więcej się nie zdobył i dalsze wiersze otrzymały tylko początkowe litery. Czuł, że codzienne bilety wizytowe nie posuwają sprawy i umyślił zasięgnąć rady Bojowego Kogutka. Odpowiedź brzmiała: „nacieraj piersią, wal wręcz, łam, zdobywaj — i rzecz skończona!“
Tę radę allegoryczną pan Tuts tak zrozumiał, że nazajutrz musi pocałować pannę Nipper. Rzeczywiście, przybywszy do domu pana Dombi, po ukończeniu zwyczajnej wymiany słów z panną Nipper, Tuts zamiast wyjść — stanął i zaśmiał się.
— Może pan zechce wejść na górę? — spytała Zuzanna.
— Tak, myślę...
Lecz zamiast iść na górę odważny dżentlmen przymknął drzwi i niezgrabnie poskoczywszy, objął piękną pannę wpół i wycisnął głośny całus na jej policzku.
— Puść pan, bo ci oczy wydrapię! — zawołała Zuzanna.
— Jeszcze raz! — zawołał pan Tuts.
— Puść pan, mówię! I ten głuptas to samo! Każdy radby się umizgać! Jeszcze czego, puść pan!
Zuzanna nawet nie bardzo się gniewała. Lecz Dyogenes, czatujący na schodach, domyślając się walki, rzucił się na pomoc i wpił zęby w łydkę zuchwałego wroga. Zuzanna ze śmiechem pobiegła na górę a bohaterski Tuts potykając się, wytoczył się na ulicę z Dyogenesem, któremu trudno było rozstać się z łydką.
Końcowego epizodu mimowolnym świadkiem stał się Karker. Stanął i czekał, czem się wszystko zakończy.
Nareszcie Dyogenesa zawołano do domu i drzwi zamknięto. Tuts oparł się o ścianę i opatrywał drogą chustką jedwabną ranną nogę.
Karker z uśmiechem zwrócił się do zwyciężonego.
— Przepraszam pana — mocno pan raniony?
— O, nie, drobnostka. Dziękuję.
— Ale jeżeli psie zęby wgryzły się w ciało...
— Dziękuję panu. Wszystko dobrze. Drobnostka.
— Mam przyjemność znać pana Dombi.
— Nie może być? — zawołał Tuts, czerwieniejąc wyżej uszu.
— I w jego nieobecności pozwolisz pan, że go przeproszę i wyrażę żal z powodu tego, co się stało.
Tuts cieszył się z okazyi, która mu pozwoliła poznać przyjaciela pana Dombi, zamienił z Karkerem swój bilet wizytowy i rozstali się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.