<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII. Osamotnienie Florci i tajemniczość miczmana.

Florcia żyła sama w ogromnem posępnem domostwie. Dzień szedł za dniem, a ona wciąż żyła sama i puste ściany niby wężowe głowy Gorgony ścinały krew w jej żyłach martwiącym chłodem, który mógł w kamień zamienić młodość jej i piękność.
Żadne zamczysko zaczarowane w niedostępnej puszczy, śród młaków i przepaści nie wydawałoby się tak samotne, jak dom pana Dombi. Nocami, gdy jasne światła biły z okien sąsiednich domów, ten wznosił się ponurą, czarną plamą w ulicy; we dnie śród innych domów chmurzył się jak rycerz smutnego znaku, groźny i dziki w swej nieodgadnionej tajemniczości.
Wspaniałość paradnych komnat, napół rozjaśnionych wątpliwem światłem, przenikającem przez zasłony okienne, dobrze odpowiadała typowi zamków zaczarowanych Poczerniałe łapy złoconych lwów wyzierały z pod opon meblowych; marmurowe oblicza biustów na piedestałach strasznie wyglądały z pod wyblakłych całunów; nigdy nie nakręcane zegary milcząco stały w szafach; przypadkowe jęki potrącanych kandelabrów i zwierciadeł wzniecały lęk: wszystko to dopełniało obrazu mogilnego zaczarowania.
Były w tem domostwie wielkie schody, któremi syn gospodarza zstąpił do grobu. Teraz nikt po nich nie chodził prócz Florci. Były różne inne schody i galerye, na których tygodniami nikt nie stanął. Były zamknięte na zawsze komnaty, poświęcone pamięci zgasłych członków rodu. Krążyły wieści, że nocami snuje się po pustych komnatach jakaś blada i straszna postać, pokutnica z za grobu.
I żyła Florcia w tem domostwie samiuteńka. Dzień mijał za dniem, a ona wciąż żyła sama i puste ściany niby wężowe głowy Gorgony ścinały krew w jej żyłach martwiącym chłodem, który mógł w kamień zamienić młodość jej i urodę.
A jednak rozkwitła tu, jak przecudna królewna w uroczej baśni. Książki, muzyka, codzienni nauczyciele razem z Zuzanną i Dyogenesem byli jej wyłącznymi towarzyszami. Panna Nipper, ustawiczna słuchaczka jej lekcyi, prawie stała się sama uczoną i chwilami dzielnie debatowała o kwestyach oderwanych, podczas gdy Dyogenes, także znacznie ucywilizowany, kładł łeb swój na okno i badał rozgwar ulicy.
I nic nie trwożyło Florci w czasie pożycia w tym dzikim i strasznym domu. Teraz bez obawy odtrącenia nieraz schodziła do pokoju ojca, myślała o nim i z sercem kochającem patrzyła na jego portret. Bez trwogi spoglądała na przedmioty naokoło, śmiało siadała na jego fotelu, własnoręcznie uprzątała w gabinecie, układała bukiety na stole, zmieniała uwiędłe i prawie codzień zostawiała nieśmiało jakąś pamiątkę koło tego miejsca, gdzie siadywał ojciec. Dziś zjawiał się na stole jego ozdobny futeralik do zegarka, jutro zamieniał się czem innem własnej roboty. Czasami w noc bezsenną zdawało się jej, że ojciec wróci i z pogardą odrzuci jej dar; wówczas zrywała się i ledwie dysząc z bijącem sercem skradała się do gabinetu i brała przygotowany podarunek. Niekiedy zalewając się łzami, chyliła twarz na stół roboczy ojca i całowała go. Nikt nie znał tej tajemnicy cierpiącego serca, bo nikt nie wchodził do pokojów pana Dombi, a Florcia bywała tam o zmroku, rankami lub gdy służba jadała obiad.
W tych smutnych wędrówkach towarzyszyły Florci mary różne i zjawiska przeszłości: cienie ukochanej a jakby przez mgłę widzianej mateczki i cień niemniej ukochanego brata. Była w tej duszy potężna i niczem niestłumiona wiara, wspierająca ją w ciężkiej walce i nieszczęsnej rzeczywistości.
Wierzyła, że śmierć nie rozrywa więzów, łączących nas z istotą ukochaną. Wydawało się jej, że brat i matka z promienną aureolą patrzą z wyżyn niebieskich na sierotę; czuwają nad jej krokami, widzą jej myśli, współczują boleściom, ożywiają nadzieje serca i kierują każdem jej na ziemi postanowieniem. Wiara ta olśniła ją ostatniej nocy pożegnalnej i odtąd jej nie opuszczała. Stała się ona rozkoszą jej serca. Raz przyszło jej na myśl, że v ciągle bolejąc nad surowością ku niej ojca, może przeciw niemu uzbroić owe zmarłe duchy rodziny. Odtąd zmuszała się nie myśleć inaczej o ojcu, jak z nadzieją pozyskania miłości jego.
Dla czego nie? Ojciec — myślała — nie wie, jak ona go kocha.
Jest młoda i bez matki, nikt nie nauczył jej, jak ma okazywać miłość swą ojcu. Trzeba czekać. Z czasem pozna tę sztukę; zmądrzeje, — ojciec dowie się, jak kocha go. To stało się zadaniem jej życia. Zawsze i wszędzie — przy książce, muzyce, przy zeszytach, przy robótkach, na spacerach, przy modlitwach ta myśl i nadzieja towarzyszyły jej. Dziwny trud dla dziecka: badać drogę do srogiego serca ojcowskiego!
Razu jednego rankiem Florcia składała i pieczętowała jakiś list. Zuzanna stała obok i przyglądała się swej pani z uśmiechem, stąd widać było, że zna treść listu.
— Lepiej późno niż nigdy, panno Florciu, a nawet myślę, że wizyta do tych starych Skettlsów byłaby dla panienki z niejaką korzyścią.
— Pan Barnet i pani Skettls czynią mi niemały honor, ponawiając swe zaprośmy. Bardzom im wdzięczna.
— Wiedzą oni, gdzie raki zimują. O, niech tylko panienka wierzy tym Skettlsom!
— Przyznam się, że nie bardzo chcę tam jechać, ale odmówić byłoby już jakoś niezręcznie. Niema co robić, pojadę.
— Pewnie, że trzeba jechać.
— Niedobrze, że teraz wakacye i pewnie tam u nich zjazd młodzieży. Wolałabym na inny czas odłożyć tę wizytę.
— Ale trzeba jechać; panienka się trochę zabawi.
— Jak dawno nie mieliśmy żadnej wieści o Walterze, Zuzanno!
— Bardzo dawno, panienko. Percz wprawdzie przychodził tu po listy i bajdurzył... Ale nawet słuchać nie warto tego wałkonia!
Florcia bystro spojrzała i twarz jej okryła się rumieńcem. Zuzanna trochę się zmieszała lecz wnet energicznie ciągnęła:
— Gdybym ja miała tyle odwagi, co ten wałkoń, wolałabym do śmierci chodzić z włosami, zaczesanemi za uszy. Jam nie amazonka, alem też i nie tchórz, jak ten Percz, który byle czego rozpacza.
— Cóż teraz przywiodło go do rozpaczy?
— Ależ nic, doprawdy nic. Zawsze włóczy się jak zmokła kura, i jeśliby go kto przydusił albo łeb mu gdzie rozbił, nie byłoby wielkiej biedy.
— Co się stało, Zuzanno? Czy nie mówił, że okręt zatonął?
— Jeszczeby też! Gdyby to powiedział, takbym mu dała w kark, żeby swej rodziny nie poznał. Nie, panienko, nie mówił; tylko jęczy, że mu dotąd nie przysyłają z Indyi konfitur i imbiru, które — jak mówi — obiecał mu przysłać pan Walter. Pani Percz — mówi — czeka i czeka, a konfitur jak niema, tak niema.
— Czy nie mówił jeszcze czego, Zuzanno? Zdaje się, kryjesz coś przedemną.
— Jak panienka może nawet pomyśleć coś podobnego. Nie będę przecież powtarzała wszystkiego, co naopowiada pierwszy lepszy dureń. No — gadał, jeszcze, że o okręcie niema żadnej wieści, ze wczoraj przybiegała do biura dowiadywać się żona kapitana, lecz nikt nic nie wiedział. Wszystko to głupstwo wierutne.
— Muszę odwiedzić wuja Waltera, zanim wyjadę do Skettlsów. Muszę zaraz widzieć się z wujem Waltera. Chodźmy, Zuzanno.
Obie ubrały się naprędce i pobiegły do drewnianego miczmana. Florcię dręczył niepokój. Uważała się za niewinną sprawczynię wyjazdu i niebezpieczeństw Waltera. Chorągiewki na szczytach świątyń i na dachach, niby duchy złowieszcze, tajemniczo szeptały jej o groźnych burzach i z przerażeniem wyobrażała sobie rozbicie okrętu, krzyk i jęki tonących, uczepionych za deski i pochłanianych przez morskie wiry. Zdawało się jej, że przechodnie opowiadają sobie o katastrofie Syna i Następcy i o śmierci całej załogi. Może teraz właśnie szaleje na oceanie groźna burza, bo oto chmury mkną tak szybko po widnokręgu.
Nakoniec zbliżyły się do miczmana. Przystanęły zatrzymane tłumem ludzi i z niejakiem zdziwieniem ujrzały przy drzwiach pyzatego malca, gapiącego się na obłoki: dwa palce wetknął w usta i gwizdał przeraźliwie na stado gołębi, wysoko w górze się wijących.
— To starszy syn pani Ryczards — troska i zmartwienie jej życia. Florcia już słyszała od Polli o powrocie syna marnotrawnego na dobrą drogę i spodziewała się zastać go w domu wuja Waltera.
Zbliżyły się doń i Zuzanna poczęstowała gapia szturchańcem.
— Oto jak się sprawuje, rozbójnik — groźnie burczała Zuzanna, wchodząc do sklepu — a biedna matka po nocach nie sypia. Gdzie pan Hils?
— Pana Hilsa niema w domu.
— Idź, poszukaj go i powiedz, że go czeka panna Dombi.
— Ależ nie wiem, dokąd poszedł.
— Tak to się zachowujesz! Zaraz ci tu pokażę, zbóju!
— Jakże go znajdę, kiedy nie wiem, dokąd się udał. Czegóż się pani na mnie gniewa?
— Czy nie mówił, kiedy wróci?
— Mówił, że chce wrócić za dwie lub trzy godziny.
— Bardzo się niepokoi o swego bratanka?
— Bardzo. Kwadransu w domu nie wysiedzi. Biega jak kot z pęcherzem.
— Czy nie znasz przyjaciela pana Hilsa, niejakiego kapitana Kuttla?
— Znam. Był tu przed paru dniami.
— A dziś nie był?
Nie.
— Może — zauważyła Florcia — wuj Waltera sam poszedł do niego.
— Do kapitana Kuttla? Nie. Mam polecenie powiedzieć kapitanowi, gdyby nadszedł, żeby zaczekał na pana Hilsa.
Florcia pocichu zaczęła się naradzać z Zuzanną, a Kocioł, wierny rozkazom Karkera, usiłował każde słówko pochwycić.
Kazano mu sprowadzić dorożkę i obie pojechały do kapitana, poleciwszy oznajmić wujowi Sol, że z powrotem wstąpią do niego.
Na nieszczęście był to dzień porządków w domu pani Mac Stinger. W dniu takim gospodyni wstawała o trzeciej rano i rzadko kończyła pracę przed północą, cały dzień chodząc z góry na dół i z dołu na górę. Kiedy Florcia i Zuzanna znalazły się u wrót domu, szanowna, lecz groźna dama wyciągała właśnie za uszy z domu na dwór jedną ze swych pociech. Pociecha wiła się i w niebogłosy wrzeszczała, a policzki posiniały od wysiłku i bólu.
— Pozwoli pani, że spytam — odezwała się Florcia — czy to dom kapitana Kuttla?
— Nie.
— Wszakże to numer dziewiąty?
— A któż pani powiedział, że nie dziewiąty?
— Co pani chcesz przez to powiedzieć — wmieszała się Zuzanna — wiesz pani, do kogo mówisz?
Pani Mac Stinger przyjrzała się jej od stóp do głowy.
— A na co paniom kapitan Kuttl, śmiem spytać?
— Zanadtoś pani ciekawra. Szkoda, że nie możemy się jej wyspowiadać, na co nam potrzebny kapitan.
— Zuzanno, przestań — mitygowała Florcia. Może pani przynajmniej powie nam, gdzie mieszka kapitan, jeżeli nie w tym domu?
— A któż pani powiedział, że nie w tym domu? Mówiłam tylko, że dom nie jest kapitana — i nie jest i nie będzie jego domem, bo kapitan nie umie utrzymać domu i nie wart domu, a to jest mój dom. Jeżeli daję pierwsze piętro kapitanowi, to moja dobra wola i nikt nie może mi udzielać rozkazów.
Głos pani Mac Stinger rósł crescendo furioso i słowa jej doszły do górnych okien. Kapitan zawołał ze swego pokoju: „Ciszej, co za hałas?“
Florcia z Zuzanną udały się na górę.
Żadne pióro nie opisze zdumienia kapitana na widok Florci z Zuzanną. Oprzytomiawszy, ze czcią ucałował ręce Florci.
— Pan się dziwi, kapitanie, widząc nas tutaj — rzekła Florcia z uśmiechem.
Oczarowany kapitan podniósł do ust swój kikut i sam nie wiedząc, na co, powtórzył: „trzymaj się ostro! trzymaj się ostro!“ Lepszego komplementu nie mógł wymyśleć.
— Przyszłam poznać opinię pana co do Waltera, mego przybranego brata. Nie wiem, co się z nim dzieje i to mnie niepokoi. Czy nie mógłby pan teraz pojechać z nami, aby pocieszyć wuja jego? Nie szkodziłoby, żeby pan codzień odwiedzał staruszka, dopóki nie nadejdą wieści o jego krewnym. Czy nie ma pan jakich obaw co do Waltera?
— O, nie, mój skarbie! Nie boję się o Waltera. Walter przez ogień bez urazy przejdzie i z morskiej toni wypłynie suchym. Walter to taki zuch, że każdemu okrętowi przyniesie błogosławieństwo nieba. Dotąd zupełnie jestem o niego spokojny. Prawda, że w tych szerokościach pogoda fatalnie nie dopisywała, burze szalały i odrzuciły ich pewnie na koniec świata; ale wszystko to drobiazgi, panno Dombi. Okręt doskonały i chłopiec, jak złoto, — a jeśli Pan Bóg łaskaw, wszystko będzie dobrze. Słowem, dotychczas wcale a wcale nie niepokoiłem się.
— Dotychczas! — powtórzyła Florcia.
— Ani odrobiny! I zanim zacznę się niepokoić, Walter dwadzieścia razy zdąży napisać z jakiej wyspy lub portu. A co do starego Sola, zapowiadam pani, że go będę bronił do sądu ostatecznego, aż się niebiosa otworzą, aż wichry zadmą ze wszystkich końców ziemi... Zadmą? — no, zresztą to pani znajdzie w swoim katechizmie. A jeżeli pani życzy sobie poznać najpewniejsze zdanie o Synu i Następcy, to jest u mnie przyjaciel, wilk morski i wszystkie tajemnice morza zna na wylot, jak własnych pięć palców. Nazywa się Bensbi. Ja go przywiozę pod drewnianego miczmana i wtedy on wypowie swą opinię.
— Pokaż nam pan tego przyjaciela. Chcę go wysłuchać. Jedźmy razem. Mamy powóz.
Kapitan trzepnął się po głowie, na której tym razem nie było glansowanego kapelusza i spojrzał z rozpaczą na Florcię. W tej chwili stało się coś niezwykłego. Jakaś moc niewidzialna otworzyła drzwi, glansowany kapelusz wpadł do pokoju jak ptak i ułożył się u stóp kapitana. Potem drzwi znów się zawarły a zagadkowe zjawisko pozostało bez wyjaśnienia.
Kapitan podniósł kapelusz, wytarł go rękawem, obejrzał czule i milczał. Po chwili rzekł:
— Widzi pani, sprawa ma się tak. Wczoraj chciałem odwiedzić staruszka Sola i dziś też, lecz oto ona... ona ukryła mi kapelusz.
— Jakto ukryła? Kto? — pytała Zuzanna.
— Gospodyni. Trochę posprzeczaliśmy się w kwestyi mycia podłóg w tej kajucie, a ona... ona zamknęła mię w areszcie.
— O! chciałabym ja się posprzeczać z pańską gospodynią! Jabym ją zamknęła do karceru.
— Niepodobna, moja miła, niepodobna. Tu ciężka żegluga. Nigdy nie wymiarkujesz, skąd wieje wiatr. Raz leci z rozpiętymi żaglami w jedną stronę, aż tu ni stąd ni zowąd już przed tobą. U niej szatan we łbie, a kiedy się roziskrzy.... tu kapitan obtarł pot na czole i dokończył zdania przeciągiem gwizdnięciem.
W tej chwili Florcia powtórzyła swą prośbę i kapitan gotów był towarzyszyć. Wyszli i dotarli szczęśliwie bez przygody do powozu. Kapitan skoczył na kozioł i dorożka popędziła do portu, gdzie stała Ostrożna Klara, okręt Bensbi, wtłoczony między setkę innych okrętów, których linie zmieszane podobne były do olbrzymiej pajęczyny.
Kapitan pomógł Florci i Zuzannie wysiąść, i prosił, aby się z nim udały na pokład. Powiódł więc Florcię z dumą i ojcowską troskliwością po brudnych pokładach okrętowych do Ostrożnej Klary, dość odległej od brzegu. Kiedy podeszli, okazało się, że wejść trudno, bo drabinę odjęto a od najbliższego statku ze sześć stóp dzieliło.
— Klara — ehoo! zawołał kapitan.
— Ehoo! — odpowiedział majtek z Klary.
— Bensbi na pokładzie?
— Jest.
Majtek rzucił drabinę i wszyscy przeszli na okręt.
Za chwilę wysunęła się z kajuty ogromna ludzka głowa czerwona i jednooka. Gęste splątane włosy wiły się na głowie jak pakuły. Za głową wysunęła się pełna postać wróżbity Bensbi z rękami w bezdennych kieszeniach.
Głębokomyślny widok tego mędrca zdumiał nawet kapitana, który przemówił:
— Bensbi, przyjacielu, jak idą sprawy?
Surowy, gruby głos odpowiedział:
— Kuttl, przyjacielu, jak idą sprawy?
— Bensbi — ciągnął kapitan — oto stoisz tu, człek mądry i mający zdanie; a oto stoi młoda ledi, która pragnie usłyszeć zdanie mądrego człeka. Rzecz dotyczy Waltera. Pragnie słyszeć i inny mój przyjaciel, bardzo uczony. Bensbi, warto, żeby taki człowiek jak ty, poznajomił się z Salomonen.
Chcesz jechać z nami?
Bensbi nagle wpatrzył się w pokład i spytał:
— Towarzyszu, czego napiłyby się te damy?
Kuttl przeląkł się o Florcię i odprowadziwszy mędrca na bok, szeptał mu wyjaśnienia. Potem zeszli na dół i wychylili po kieliszku dżynu. Wkrótce pajawili się znowu i Kuttl poprowadził Florcię, a Bensbi ofiarował ramię Zuzannie do karety.
Salomon Hils już wrócił do domu i powitał gości u progu, zapraszając do swej małej bawialni, która nie była już tem, co dawniej. Wszędzie leżały mapy, na których zmartwiony gospodarz z kompasem w rękach śledził okręt płynący, obliczając jak daleko odpędziły go burze i jak prędko nadejdzie czas, że trzeba będzie pożegnać się z nadzieją.
Florcia od razu zauważyła, jak zmienił się nieszczęśliwy starzec od wyjazdu kuzyna. Prócz niepokoju i smutku, zwykłych uczuć w jego położeniu, na obliczu jego widać było jakąś zagadkową stanowczość, która nadzwyczaj niepokoiła Florcię. Wyrażał się jakoś zacięcie i bez rozmysłu. Kiedy Florcia wyraziła żal, że go rano nie zastała, odpowiedział, że był u niej, a potem jakby się chciał cofnąć z tem wyznaniem.
— Pan był u mnie? Dziś?
— Tak, moja droga panienko. Chciałem cię widzieć na własne oczy, słyszeć na własne uszy jeszcze raz, zanim....
— Zanim co? zanim co?
— Alboż powiedziałem: zanim? Myślałem chyba, że zanim nadejdą wieści od mego miłego Waltera.
— Pan nie jest zupełnie zdrów — nalegała tkliwie Florcia. — Ma pan tyle trosk i niepokojów. Jestem pewną, że pan nie jest zdrów.
— Jestem zdrów i tak silny, jak tylko może być człowiek w moim wieku. Proszę spojrzeć na tę rękę: nie drży. Czyż tedy jej właściciel nie może się okazać równie mężnym i stanowczym, jak młodzieniec w rozkwicie sił? Zobaczymy.
W ruchach, towarzyszących słowom, ujawniał się wyraźny rozstrój i Florcia, do głębi duszy poruszona, chciała podzielić się obawami swemi z Kuttlem, lecz ów w tej chwili szczegółowo wykładał sprawę, która miała iść pod sąd mędrca.
Bensbi usiłował rozpoznać jakiś niezwykły punkt między Londynem a Grewzendem, dwa czy trzy razy zaczepiał Zuzannę, a nareszcie potężnym głosem oznajmił:
— Nazywam się Jan Bensbi.
— Na chrzcie świętym otrzymał imię — Jana — z zachwytem wołał Kuttl — słuchajcie, słuchajcie!
— I co powiem, przy tem stoję! Dla tego — czemuż nie ma tak być? A jeżeli tak, to i cóż stąd? Kto inny powie inaczej? Nikt? Ot i koniec!
Potem przerwał i czekał. Słuchacze milczeli. Po minucie zaczął znowu.
— Czy sądzę, że Syn i następca zatonął? Może. Czy ja to mówię? Niech będzie. Sternik płynie ku kanałowi św. Jerzego. Co ma przed nosem? Gudwińskie mielizny. Może wpaść na nie, może i nie wpaść. Uważaj. Nikt cię w kark nie popędza. Ot — i koniec! Nie gap się, patrz przed siebie i szczęśliwej drogi!
To rzekłszy, wyszedł.
Uważni słuchacze z podziwieniem łowili orzeczenia mędrca, starając się wniknąć w zagadkową ich treść. Jeszcze mniej rozumiał Dobroczynny Tokarz, który przysłuchiwał się im ze stryszku. Kuttl utrzymywał, jakoby ze słów mędrca Bensbi wynikało oczywiście, że Syn i Następca zarzuca kotwicę nadziei, której jąć się powinno całe towarzystwo. Florcia usiłowała siebie przekonać, że kapitan ma racyę: lecz Zuzanna energicznie i stanowczo zadecydowała, że komendant Bensbi tak samo głupi, jak posłaniec Percz.
Wuj Sol po odejściu Bensbi wrócił do swego usposobienia i zaczął cyrklem wymierzać mapy. Wtedy Florcia szepnęła coś Kuttlowi i ten zaraz zbliżył się do starca.
— No i cóż, wuju Sol? Co nowego
— Nic. Tak sobie. Przyszło mi na myśl, że to właśnie dzień, w którym mój biedny chłopczyna wstąpił do biura Dombi i Syn. Późno wrócił do domu i usiadł tu, gdzie stoisz. Mówiliśmy wówczas o rozbiciu się okrętów i ledwiem go odwlókł od tego przedmiotu.
— Trzymaj się ostro, stary przyjacielu. A wiesz co? Odprowadzę teraz nasz skarb — tu ucałował rękę Florci — potem powrócę i zabiorę cię na cały dzień. Zjemy obiad u mnie lub w restauracyi.
— Nie, nie, Stanie się to tylko nie dziś. Dziś nie mogę.
— A dla czego?
— Ja...ja dziś jestem zajęty. Muszę obmyśleć i uporządkować... Naprawdę, dziś nie mogę. Muszę o wielu rzeczach pomyśleć... Pozostawcie mię samego.
— No, zatem jutro, Salomonie?
— Jutro prędzej. Tak, stanowczo jutro. To najlepiej. Pomyśl o mnie jutro, Kuttl.
— Pamiętaj więc Salomonie, jutro rano stawię się po ciebie.
— Dobrze, dobrze. A teraz żegnaj mi, mój przyjacielu, żegnaj. Niech cię Bóg błogosławi.
To mówiąc, ściskał rękę kapitana z zapałem. Potem ucałował obie rączki Florci i wyprowadził ją do powozu.
Odwiózłszy Florcię, kapitan zaniepokoił się i wrócił do drewnianego miczmana. Był już zmrok. Starzec Salomon siedział z piórem w ręku, która szybko kreśliła. Dobroczynny Tokarz sprzątał, zamknął drzwi i układał się do snu. Przekonany, że wszystko dobrze, udał się kapitan na plac Okrętowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.