<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV. Ciężkie troski miłującego serca.

Państwo Skettls mieszkali w Folgemie, malowniczem londyńskiem przedmieściu, na brzegu Tamizy. Willa ich była uroczą, zwłaszcza latem, gdy Tamiza pokrywała się łódkami, parowcami i jachtami odbywającymi świąteczne wycieczki; lecz do niewygód należały zalewy sąsiednich łąk tak, że woda czasem pojawiała się w ich wspaniałym salonie. Pan Skettls dostojeństwo swe popierał starą złotą tabakierką i dużą chustką jedwabną, którą uroczyście wyciągał z kieszeni niby bojowe znamię i obu rękami niósł do wielmożnego nosa. Jeden miał cel w życiu: rozszerzać koło swych znajomych i ludzi nawzajem zapoznawać. Ilekroć dobroczynny los nasyłał mu do willi jakiego nowicyusza, pan Skettls nazajutrz pytał go: „No, drogi panie, z kim chcesz się pan zaznajomić? Kogo chcesz pan widzieć? Może pan opowiesz o swej podróży? Albo może pan interesujesz się sztuką dramatyczną? Nie potrzeba panu motywu do obrazu? Do posągu? Bądź co bądź musisz pan zobaczyć i poznać ludzi. Z kim mam pana zaznajomić?“ Zdarzało się, że nowicyusz wymieniał osobę, którą Barnet znał tyleż, co cesarza chińskiego; to go nie mieszało. Bez namysłu zapewniał, że wymieniona osoba należy do jego serdecznych przyjaciół. Udawał się do nieznanej osoby i zostawiał bilet: „Panie, świetne stanowisko, jakie pan zajmujesz w społeczeństwie — niezwykły podróżnik, który zamieszkał w moim domu — ledi Skettls i ja bardzo się interesujemy — taki geniusz, jak pan, zapewne nie urazi się zaniechaniem pewnych form — mamy nadzieję, że pan nas raczy odwiedzić i t. d. Tak czy owak znajomość się zawierała i sprytny myśliwy upolowywał podwójną zwierzynę.
Uzbrojony starą tabakierką i nieodłącznym fularem pan Barnet Skettls wystosował zwykłe pytania do Florci zaraz na drugi dzień po jej przybyciu do willi. Florcia myślała o Walterze i serce jej boleśnie ścisnęło się, lecz podziękowała panu Barnet i odpowiedziała, że nikogo sobie widzieć nie życzy. Ale pan Barnet nie kapitulował.
— Czy pani dobrze pamięta, że czcigodny rodzic jej — proszę go w mojem i ledi Skettls imieniu pozdrowić w najbliższym liście — nie pragnie pani z nikim zapoznać?
Biedna dzieweczka przeraziła się i ledwie mogła wydobyć przeczącą odpowiedź.
Młody Skettls bawił w domu, uwolniony z cieplarni doktora Blimbera. Cierpiał wskutek wysokiego halsztuka i nieustannych upomnień matki, ażeby bawić Florcię. Męki jego zwiększyły się wskutek obecności zaproszonych państwa Blimber. Młody Barnet całe towarzystwo odsyłał do czarta i zapewniał, że wakacye chętniej spędziłby w Jerychonie.
— Nie życzysz pan sobie zawrzeć z kim znajomości za mojem pośrednictwem? — zwrócił się Barnet do doktora Blimbera.
— Bardzoś pan łaskaw. Dziękuję. Nie mam nikogo na myśli.
Pan Barnet musiał na ten raz ograniczyć się do niewielkiego koła znajomości.
Wkrótce po Florci przybyła do Skettlsów bardzo ładna dziewczynka o dwa lub trzy lata młodsza od Florci. Była sierotą bez ojca i matki. Ciotka jej, siwowłosa stara pani, polubiła Florcię odrazu i co wieczór siadała koło niej z macierzyńskiem uczuciem, gdy Florcia śpiewała lub grała na fortepianie. Razu pewnego z rana Florcia siedziała w ogrodowej altanie, przyglądając się gromadce bawiących się na łące dzieci. Nieopodal przechadzały się w alei ciotka i kuzynka, półgłosem rozmawiając o niej tak, że mogła słyszeć każde słowo.
— Czy Florcia taka sierotka, jak ja? — pytała dziewczynka.
— Nie, moja droga. Ona nie ma matki, lecz ojciec żyje.
— Więc nosi żałobę po swej mateczce?
— Nie, po swym bracie.
— A ma jeszcze brata lub siostrę?
— Nie.
— Biedna, jak mi jej żal! Florcię wszyscy tu lubią i zasługuje na to. Gdzie jej tatuś? Czy w Anglii?
— Myślę, że tak. Tak, nawet wiem to.
— Był on tu kiedy? A może przyjedzie odwiedzić ją?
— Nie sądzę.
— Alboż on chromy, ślepy lub chory, cioteczko?
— Kitti — odrzekła pani — powiem ci zresztą całą prawdę o Florci, jak szłyszałam, ale nie mów nikomu, bo mogą stąd powstać dla niej nieprzyjemności.
— Nikomu nie powiem.
— Wierzę ci i mogę ci zaufać. Otóż ojciec wcale się nie troszczy o Florcię, rzadko ją widuje, w życiu nie powiedział do niej życzliwego słowa i teraz prawie zupełnie ją opuścił. Pokochałaby go serdecznie, gdyby zechciał, ale nie chce, chociaż w niczem nie zawiniła ani jemu ani nikomu na świecie. Na miłość w pełni zasługuje i wszyscy nad nią boleją.
Florcia słuchała słów tych, a męka jej rosła. Kwiaty, które trzymała w rękach wypadły na ziemię, a te, które zostały, mokre były, lecz nie od rosy. Główka jej pochyliła się na ręce.
— Biedna Florcia! Miła, dobra Florcia! — wołało dziecko.
— Wiesz Kitti, dla czegom ci to powiedziała?
— Żebym ją z całej duszy ukochała i starała się jej podobać. Czy nie tak, ciotuniu?
— Tak, moje serce, ale niezupełnie.
Widzisz, że Florcia wesoła, dogadza nam, uśmiecha się, dzieli nasze rozrywki; czy myślisz, że jest szczęśliwa? Jak ci się zdaje?
— Zdaje mi się, że nie.
— Otóż to. Przed nią dziatwa z rodzicami, którzy kochają i dumni są z dzieci. Rozumiesz teraz, dla czego smuci się, patrząc na dzieci? Kitti, ze wszystkich dzieci w tem miejscu ty jedna możesz stać się jej naturalną i nie budzącą żalu przyjaciółką. Inne dzieci są od ciebie szczęśliwsze.
— Niema dzieci odemnie szczęśliwszych, cioteczko! — zawołała dziewczynka, tuląc się do ciotki.
— Ty nie możesz, jak inne, przypominać jej niedoli. Dla tego bardzobym pragnęła, żebyś stała się jej przyjaciółką. Bez matki i bez ojca, sieroty, złączone jednaką dolą, mogłybyście nawzajem kochać się głęboko.
Ale i po tej scenie Florcia nie zaniedbała swego celu. Ojciec nie wie, jak ona go kocha. Wcześnie czy późno — nastanie pora, że znajdzie drogę do jego serca, a tymczasem ani słowem, ani czynem, ani spojrzeniem nie da powodu do skarg na niego czy do przesądzania jego postępków. Nawet w rozmowach z Kitti nie wspominała o ojcu. Zdarzało się, że czytały książki, gdzie była mowa o srogim ojcu. Florcia stawała się wesołą i spokojną, jakby na dowód, że jej tatuś chwała Bogu zupełnie nie taki, jak bohater powieści. Takie same czyniła usiłowania, gdy na domowej scenie dzieci grały obraz, w którym były zastosowania do jej ojca. Znękana ciągłą walką nieraz porywała się do odjazdu, żeby wrócić do życia cichego pod ponurym dachem ojcowskiego domu. Któż na widok tej królowej balów dziecinnych mógłby odgadnąć, jakie brzemię cięży na tem rozdartem sercu!
Często czyniła ranne wycieczki dla spostrzeżeń nad dziatwą ubogich ludzi. Czasem widziała ubogiego robotnika, który co rano szedł do pracy z córką w jej wieku. Był to, zdaje się, mężczyzna bez zajęcia. Na brzegu rzeki szukał drzew i desek w mule, kopał grzędy w ogrodzie, naprawiał starą łódź. Ale dziewczynka nigdy nic nie robiła. Siadywała obok ojca obojętna, bez życia, bez radości i smutku.
Florcia nieraz pragnęła pomówić z tym człowiekiem. Aż gdy pewnego ranka spotkała go przy łodzi przewróconej dnem do góry, namyślającego się ze smolną garścią konopi w ręku — życzyła mu dnia dobrego.
— Dziś bardzo wcześnie zabrałeś się pan do pracy.
— Wziąłbym się i wcześniej, gdyby tylko praca była.
— Czyż trudno tak ją znaleźć?
— Niełatwo, panienko.
Dziewczę tymczasem siedziało obojętnie, złożywszy ręce na kolanach i nie okazując zaciekawienia.
— To pańska córka?
Spojrzał radośnie na córkę, kiwnął głową i rzekł:
— Tak, panienko, to moja córka.
Florcia przywitała ją. Dziewczynka coś mruknęła głucho i niemile.
— Czy nie miewa żadnego zajęcia?
— Nie, ja pracuję za nią i za siebie.
— Was dwoje tylko?
— Tylko dwoje. Matka zmarła przed dziesięciu laty. Marto, odezwij się do tej ślicznej miss.
Dziewczynka niecierpliwie ruszyła ramionami i odwróciła się. Jakaż uboga, brudna, wstrętna, obdarta! I ojciec ją kochał? O, tak!
Florcia doskonale podpatrzyła spojrzenie, pełne dobroci i miłości.
— Obawiam się, czy się jej dziś nie pogorszyło — niespokojnie ozwał się, rzucając robotę. Cała postać jego wyrażała głębokie współczucie.
— Alboż ona chora?
— Ja myślę — rzekł z westchnieniem — że moja biedna Marta pięciu dni w ciągu pięciu lat nie była zdrowa.
— Co mówicie w ciągu pięciu łat — wmieszał się sąsiad, zbliżywszy się do łodzi Czy tylko nie dłużej, wuju Janie?
— Jakże dłużej? A zresztą może i prawda. Całe życie kwęka.
Mimowoli zacznie kwękać, gdy ją tak pieścicie, jakby nie wiem kogo. A i co z tego? Ciężarem staje się sobie i innym.
— Tylko nie mnie — przeczył ojciec żywo — nie mnie, przyjacielu.
Prawdę mówił i Florcia to doskonale widziała.
— Któż ma się nią opiekować? Kto przytuli moją biedną córkę?
— Prawda, Janie, prawda! — ciągnął sąsiad. Ale wy świata za nią nie widzicie. Związała wam ręce i nogi, i nie wiem, czy pies jaki więcej od was pracuje. I co z tego? Czy choć rozumie wasze troski?
Ojciec zwrócił się do córki i gwizdnął. Marta skurczyła się i poruszyła ramionami. Ojciec rad był z tej odpowiedzi.
— Oto wszystko, panienko, za co on ją kocha.
— Chwała Bogu i za to. Dawniej dziecko moje nawet palcem nie ruszyło. Siedziała, jak martwa.
Florcia cichutko położyła w łodzi trochę pieniędzy i odeszła.
W czem tedy tajemnica rodzicielskiej miłości? Gdyby Florcia zasłabła i zaczęła z dnia na dzień więdnąć, jak Pawełek, czy wówczas nie dowiedziałby się pan Dombi, jak go kocha? Może stałaby się dlań milsza, zbliżyłby się do jej łóżeczka, spojrzałby na jej gasnący wzrok ze smutkiem, zapomniałby o minionych dniach. Może przebaczyłby wtedy córce, że nie potrafiła okazać mu przywiązania. A Florcia opowie, po co i jak to ona chodziła do jego pokoju, jak drżało jej serduszko, jak usiłowała posiąść sztukę zyskania rodzicielskiej miłości.
Gdyby jednak umarła? O, natenczas niezawodnie będzie żałował i martwił się. Florcia leży na łóżku, jak brat jej i jak on nie lęka się blizkiego zgonu. Oto pan Dombi, wzruszony do głębi, zbliża się i mówi:
„Żyj, droga Florciu, żyj dla mnie, będziemy się odtąd kochali, będziesz szczęśliwa, jak ci należało być oddawna szczęśliwą“. Na te słowa Florcia otacza rączkami szyję i mówi: „Za późno, ukochany tatusiu, i nadaremnie: jam tak szczęśliwa w tej chwili, że nie mogłabym być więcej. Za wszystko dostałam nagrodę“.
I kona z błogosławieństwem na ustach.
Tak roiło dziecko w chwili, gdy w pełni sił ojciec i matka w towarzystwie syna ukazali się jej oczom.
Pan Barnet grzecznie powitał dziewczynkę i zapraszał na spacer. Florcia chętnie zgodziła się. Młodzieniec podał jej ramię. Wtem koło nich przegalopował jakiś jeździec. Wstrzymał konia, zwrócił się ku nim i witał kapeluszem.
Dżentlmen przypatrywał się Florci. Ona zaś nie mogła sobie przypomnieć tej twarzy, a gdy się zbliżył, mimowoli cofnęła się.
— Proszę się nie lękać. Koń spokojny, upewniam.
Florcia nie konia się zlękła. W samym jeźdźcu było coś, co ją jakby ubodło i kazało się cofnąć.
— Wszak mam przyjemność mówić z panną Dombi?
Florcia się skłoniła.
— Nazywam się Karker. Więcej nie potrzebuję chyba dodawać, żeby się przedstawić pannie Dombi. Karker.
Dzień był gorący, lecz Florcia uczuła dziwny dreszcz, przejmujący jej istotę. Zaprezentowała pana Karkera towarzystwu.
— Proszę o przebaczenie. Jutro rano udaję się do pana Dombi do Lemingtonu i jeżeli mi pani da jakie zlecenia, spełnię je z ochotą. Pan Barnet sądził, że Florcia powinna napisać list, skrócił więc spacer i zaprosił Karkera do wilii. Karker był już proszony na obiad gdzie indziej, lecz jeżeli panna Dombi chce pisać list, zaczeka. Wyraziwszy to, nachylił się ku szyi konia i Florcia usłyszała a może odgadła z jego oczu trzy słowa: o okręcie ani słychu.
Biedna dziewczynka odskoczyła z trwogą i drżącym głosem zapewniła, że nie ma zamiaru pisać do ojca.
— Może raczy pani cokolwiek posłać?
— Nie, dziękuję, nie mam nic do posłania, chyba... chyba ukłony tatusiowi.
Pan Karker uśmiechnął się, skłonił nizko i obarczony komplementami państwa Skettls dla pana Dombi, pocwałował nazad, pozostawiwszy bardzo dobre wrażenie. Florcia zaś trzęsła się jak w febrze i pan Barnet, nie wolny od ludowych przesądów, wywnioskował, że zapewne w tej chwili przechodził kto po jej mogile.
Karker jeszcze raz obejrzał się, pokłonił i popędził w cwał... Może na przyszłą mogiłę Florci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.