Doróżkarz nr. 13/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doróżkarz nr. 13 |
Wydawca | Bernard Milski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Bernard Milski |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miał nawet już gotowy plan wykreślenia się tanim kosztem, z rzędu ludzi, wałęsających się niepotrzebnie po świecie.
Pewnego dnia, gdy leżał na łóżku rozmyślając nad swojem położeniem, zwrócił jego uwagę gwóźdź sterczący u pułapu. Niegdyś prawdopodobnie ktoś na tym gwoździu zawieszał lampę. Musiało to już być bardzo dawno, bo gwódź ów przy bieleniu zamalowano wapnem, że go prawie znać nie było. Otóż Hulatyńskiemu przyszło na myśl, że możeby nieźle było zamiast lampy, zawiesić siebie. Ta myśl kusiła go.
Wydawało mu się, że to najłatwiejszy sposób pozbycia się życia, a skłaniał go do tego wyboru ów sen o balonie, w którym miał śmierć tak lekką. Gdzieś, kiedyś słyszał, że wisielcy podobno rzeczywiście doznają w ostatnich chwilach takiego rozkosznego drażnienia, jakie czuł wtedy we śnie. A zachodu do tego potrzeba nie wiele. Kawałek sznurka, o co w domu praczki nie było trudno, stół i stołek, po którymby się można dostać w górę i zaczepić sznurek o gwóźdź, — i oto wszystko.
Zrobił nawet próbę, czy gwóźdź wytrzyma ciężar ciała i zawiesił się na nim ręką. Tkwił mocno w drzewie i nie drgnął. Dla większej pewności, gdy nikogo nie było w domu, przybił go jeszcze młotkiem. Potem uciął kawałek sznurka z tych, na których Tomaszowa wieszała bieliznę, posmarował go łojową świeczką, aby pętla łatwiej snuć się mogła, zrobił dwa węzły, bo słyszał, że to konieczne, schował sznur do kieszeni i spokojnie oczekiwał nocy.
Pragnął zamiar swój wykonać w nocy, po dwunastej, gdy wszyscy będą w najgłębszym śnie pogrążeni, aby mu nikt nie przeszkodził i nie nadbiegł niepotrzebnie z pomocą. Nie chcąc zaś poczciwych ludzi, u których znalazł przytułek, narażać z powodu swojej śmierci na krzywdzące podejrzenia, śledztwo etc., napisał zeznanie, że umiera dobrowolnie. Rozporządził sumką, którą miał w pugilaresie, na rzecz Tomaszostwa za to, że go trzymali u siebie — i dopełniwszy tych czynności, położył się w łóżko, czekając dwunastej.
Godzina nadeszła prędzej, niż się spodziewał. Pogrążony w myślach ani spostrzegł jak czas mu upłynął i wybiła ostatnia dla niego chwila.
Słyszał ją najprzód na wieży kościelnej, potem powtórzyła ją gwizdawka stróża na ulicy, potem odezwał się brzęczący głos zegaru ściennego, wiszący w drugiej izbie, w końcu zegar kościelny jeszcze raz wydzwonił godzinę.
Gdy ostatni ton przebrzmiał, wstał i zabrał się do wykonania zamiaru. Chciał to uczynić w ciemności, ponieważ jednak ciągle potrącał się o śprzęty, więc bojąc się hałasem obudzić śpiących, zapalił świecę i postawił ją na miednicy. Zrobił to z przezorności, aby gdy świeca się dopali, nie zajął się od niej stół i nie powstał pożar.
Następnie po cichu ostrożnie przeniósł stolik tuż pod gwóźdź, przystawił stołek i już oparł się nogą na nim, aby wstąpić na to zaimprowizowane rusztowanie, gdy drzwi od drugiej izby się otwarły i weszła, a raczej wsunęła się Tomaszowa, blada, wystraszona, otulona w derową chustkę.
Hulatyński wzdrygnął się, jakby zobaczył widmo.
— Czego tu chcecie? — spytał opryskliwie.
— Pan nie śpi? — odezwała się drzącym głosem.
— A was to co obchodzi?
— To może pan pójdzie spojrzeć na mojego i wymiarkuje, co mu jest. Wrócił jakiś nie zdrów do domu, narzekał na ból w nogach i w głowie, mało co jadł, a teraz leży rozpalony, gorący, coś mamrocze i rękami wymachuje. Możeby pan zobaczył...
Hulatyński schował do kieszeni postronek, który trzymał w ręku, wziął świecę i poszedł za Tomaszową do drugiej izby do łóżka, na którem leżał doróżkarz.
Hulatyński nie wie[...][1] jest radził jednak co prędzej posłać po doktora, domyślając się jakiejś ciężkiej choroby.
Domysły jego okazały się słusznemi, gdyż przybyły lekarz rozpoznał tyfus i kazał co prędzej chorego przenieść do szpitala.
Tomaszowa, szlochając, pobiegła po ludzi i nosze, polecając chorego i śpiące dzieci opiece Hulatyńskiego.
Nie był mu ten obowiązek ani przykry, ani uciążliwy. Owszem — uczuł pewne zadowolenie, że jest potrzebny, że na coś przydać się może. Spełniał powierzony mu dozór z przesadną skrupulatnością. Co chwila stawał i zbliżał się do chorego, kładł chłodną rękę na jego rozpalone czoło, i ucieszyło go, że stary znajdował w tem widoczną ulgę, bo się stawał spokojniejszym. Z kolei chodził do łóżek dzieci, poprawiał kołderki, nakrywał niemi śpiące, i z zajęciem przypatrywał się ich nadobnym twarzyczkom, zarumienionym od mocnego spania, ich rozchylonym, wiśniowym usteczkom, których oddech spokojny, równy cichy, zaledwo było można pochwycić uchem.
Nie znał on prawie dzieci, nie bywał nigdy w takich domach, gdzie dzieci kręcą się koło rodziców. Teraz dopiero w domu Tomasza zapoznawał się z niemi, a teraz poraz pierwszy widział je śpiące i widok ten dziwnie miłe zrobił na nim wrażenie. Ten sen niewinnych istotek miał w sobie tak coś spokojnego, anielskiego, że nie mógł oderwać oczu od uroczego widoku. Siedział, patrzył, rozmyślał nad tem, jak pięknym jest człowiek, póki go świat i namiętności nie zeszpecą i zepsują!
Wśród tych rozmyślań, mimowoli zagłębił rękę w kieszeni i namacał postronek.
Wstrząsnął się cały, jakby węża dotknął i rękę prędko wyjął. Zamiar samobójczy wydawał mu sie wstrętnym, zbrodniczym, wobec tego cichego snu dziatek, nad któremi powierzono mu opiekę. Dziś nie byłby wstanie spełnić takiej zbrodni, odłożył to na później.
Z powrotem Tomaszowej, za którą wnieśli tragarze lektykę, rozpoczęła się bolesna scena wynoszenia chorego. Nie obeszło się bez płaczu i lamentów nie tylko samej Tomaszowej, ale i sąsiadek, które złudzone niezwykłym o tej porze ruchem w domu, powychodziły na wpół odziane z łóżek na podwórzec, do sieni, wciskały się ciekawie, natrętnie do izby, i powiększały zamieszanie.
Niektóre z nich, mając zabobonny wstręt do szpitala, odradzały Tomaszowej posyłać tam męża, prorokując, że jej zamrze, jak dwa a dwa cztery. Inne znowu radziły szpital, utrzmując, że w domu nie miałby nigdy takiej opieki, jaką tam mieć będzie. Ze starcia się tych dwóch przeciwnych mniemań powstał taki hałas, taka walka na słowa, że dzieci się pobudziły, i ujrzawszy ludzi tyle, lektykę, którą właśnie tragarze wynosili z chorym, buchnęły także za kobietami głośnym płaczem.
Hulatyński zostawszy z niemi sam jeden po wyjściu ludzi, musiał je uspokajać i pocieszać, — szczególniej Marysię, która dygotała z przestrachu i trzęsła się, jak we febrze. Wziął ją na rękę, drzącą okrywał kołderką i tulił do siebie. Kazikowi zaś, który zaczął go się natrętnie dopytywać, co Tomaszowi się stało? dla czego zabrali go z domu? — musiał co chwilę odpowiadać na pytania.
Kosztowało go to niemało, bo nie umiał wcale rozmawiać z dziećmi, naginać się do ich pojęć i tłumaczyć im tak, aby go zrozumiały.
Gorzej jeszcze było, gdy nadszedł dzień i dzieciom trzeba było przygotować śniadanie, ubrać je, aby mogły na czas pójść do szkoły, a tu Tomaszowej widać nie było, Rad nie rad musiał ją zastąpić.
Z ubraniem jeszcze poszło jako tako, bo Kazik prawie się sam ubrał, a Maryni tyle tylko co pomógł sukienkę zapiąć z tyłu na haftki i włoski rozdzielić przy czesaniu. Ale gorzej szło ze śniadaniem: nie wiedział, jak się zabrać do tego.
Przypomniał sobie wprawdzie, że jego lokaj, gdy mu chciał zrobić kawę, brał jakąś machinkę ze szklanem przykryciem, sypał w środek kawę mieloną, lał wodę, potem zapalał spirytus i w kilkanaście minut kawa była gotowa, a woń jej rozchodziła się po pokoju. Ale tutaj takiego naczenia nie było, spiritusu także nie można było znaleść; więc pomimo jego najlepszych chęci, musiałyby głodne pójść do szkoły, gdyby Kazik nie był mu przyszedł z pomocą i nie objaśnił, że trzeba naprzód zapalić w piecu, potem odlać fusy, postawić na blasze, potem zemleć kawę na młynku, dodać do niej cykoryi i zasypać, gdy będzie wrzało w garnku.
We dwóch razem zabrali się do wykonania tej czynności, ale pokazało się, że łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Już samo zapalenie w piecu nastręczało niesłychane trudności. Hulatyński napsuł nie mało zapałek, a wszystko napróżno. Co zapalił, to dym gasił ogień, wracał na izbę, zamiast ciągnąć do komina, i gryzł go niesłychanie w oczy. Nie przypuszczał nigdy, że rzecz tak mała może być tak trudną, bo jemu się to niesłychanie łatwo wydawało, gdy patrzył nieraz z łóżka, jak to robił służący.
Nareszcie z pomocą papierów, których napakował sporo do pieca, złocisty płomień zaczął huczeć ku wielkiej uciesze wszystkich.
Hulatyński zabrał się z kolei do mielenia kawy. Szło mu również niezręcznie, bo nigdy tego nie robił. Kazik pobiegł tymczasem do przekupki naprzeciwko po bułki, a Marynia uklękła przed nieposłanem łóżkiem i zaczęła głośno odmawiać pacierz. Hulatyński jednostajnego brzęczenia małej słuchał z zdziwieniem i wzruszeniem, bo mu się przypomniało, jak on sam niegdyś, dawno, bardzo dawno wydzwaniał dziecinnym głosikiem słowa modlitwy Pańskiej, a matka poprawiała go i podpowiadała wyrazy, gdy niektóre zapomniał. Było to tak dawno, że zupełnie mu wyszło z pamięci.
Teraz pogrzebane wspomnienia wydobyły się na wierzch pamięci; blada, schorzała twarz matki zamajaczyła niewyraźnie przed jego oczyma, i zdawało mu się, że przy akompaniamencie tej muzyki, którą trwożył monotonnie wygłaszany pacierz, chód zegara i palących się drzewek w piecu, odzywa się łagodny głos matki, podpowiadający mu słowa modlitwy dawno zapomnianej.
Wprawiło to Hulatyńskiego w pewien rodzaj rozkosznego półsennego rozmarzenia, z którego zbudził go dopiero Kazik, wpadający do izby hałaśliwie z bułkami.
Po śniadaniu, które spożył z wielkim apetytem, choć kawa była mętna, wyprawił dzieci do szkoły. Sam ubrał małą Marynię, przyczesał włosy Kazikowi i wpakował mu bułkę do kieszeni. To zajmowanie się dziećmi sprawiało mu niesłychaną, nieznaną dotąd przyjemność. Nie miał przedtem nigdy wyobrażenia, że to tak miło zajmować się innymi. Dotąd myślał tylko o sobie i o własnych przyjemnościach. I to stanowiło główny cel jego życia. Teraz poznał, że o wiele więcej zadowolenia daje praca dla drugich.
Pomimo, że się zmęczył trochę, bo nie miał wprawy w chodzeniu około dzieci, jednakże nie czuł się wcale znużonym; owszem wstąpiła w niego jakaś dziwna energia, ochota do życia, do czynu, która przedewszystkiem objawiła się tem, że ponakrywał nieposłane łóżeczka dziecinne, schował szklanki i garnuszki do szafy, zmiótł okruszyny bułki ze stołu, a w końcu wynalazłszy jakiś kawał miotły pod piecem, zamiótł nią izbę zaśmieconą podczas wynoszenia Tomasza.
Bawiło go to zajęcie, jako ćwiczenie gimnastyczne, jako sposobność zabicia czasu, a ruch taki ożywił i rozweselił. Czas zeszedł mu tak prędko, że się zdziwił, spojrzawszy na zegar, i przekonawszy się, iż było blisko jedenastej. Niezadługo wrócą dzieci ze szkoły. Cieszył się na myśl przyjścia ich, wesołego szczebiotania i serdecznych śmiechów.
Wcześniej jednak, niż dzieci wróciła Tomaszowa, zapłakana, zafrasowana, bo jej powiedzieli w szpitalu, że choroba męża jest ciężka i niebezpieczna, że choćby z niej wyszedł, to długo będzie musiał poleżeć, nim przyjdzie do sił i zdrowia. Biednej kobiecinie widziało się, że waryacyi dostanie z wielkiej żałości. Szło jej zwłaszcza o konie, że będą po prożnicy stały tyle tygodni, że trzeba je będzie żywić, owies na przednówku opłacać, a pożytku nie będzie żadnego. Chodziła już pytać między doróżkarzami, czyby nie wiedzieli o jakim człowieku, coby umiał furmanić? — ale na razie takiego nie było.
Kazik, gdy się po powrocie dowiedział o tem strapieniu wujenki, oświadczył rezolutnie, że on umie doskonale powozić, bo nieraz z Tomaszem jeździł do rzeki myć powozik i pławić konie. Była to jednak przechwałka chłopięca. Umiał rzeczywiście chodzić koło koni, a nawet kierować niemi; ale wtedy, gdy Tomasz był przy nim, pomagał i pokazywał. Bez niego trudnoby było malcowi poradzić, bo miał za mało siły i wzrost za drobny do tego.
Pokazało się to zaraz pierwszego dnia, gdy nie opowiadając się nikomu, pobiegł w sekrecie do stajni, żeby zasypać koniom owsa i zrobić koło nich porządek. Konie wygłodzone rzuciły się do niego z taką gwałtownością, że rozsypały obrok, jego samego przewróciły i byłyby może potratowały, gdyby Hulatyński usłyszawszy krzyk chłopca, nie był przybył z pomocą i nie wyniósł go ze stajni, omdlałego z bólu i przestrachu.
Że jednak trzeba było koniecznie, aby ktoś koło koni chodził, więc Hulatyński, nie widząc innego sposobu, zdecydował się sam to zrobić.
Zajęcie takie nie było mu obcem. Był czas, kiedy jeszcze mieszkał na wsi, że bawił się w koniarza, ujeżdżał w czwórki, dobierał sobie po jarmarkach konie do maści, jeździł konno i większą część dnia przepędził w stajni. Wprawdzie wszystkie roboty koło koni wykonywała służba, ale on znał się dobrze na tem co i jak potrzeba zrobić. Łatwo teraz sobie to przypomniał.
Namęczył się i nasapał, bo nie miał sił, ani wprawy, ale chęć zrobienia przysługi biednej Tomaszowej dodawało mu odwagi i wytrwałości. Nakarmił konie, oczyścił i wymył powozik i wyczernił szory — rozumie się z pomocą Tomaszowej.
Biedna kobiecina nie miała słów na wyrażenie mu wdzięczności, co chwila całowała go po rękach, dziękowała i przepraszała, że taki pan musi się trudzić dla niej. To go jeszcze więcej zachęcało do roboty. Chciał jej pokazać, co umie, i całe południe pracował bez wytchnienia, trzepiąc poduszki, porządkując w stajni sprzęty, które były porozrzucane w nieładzie. Napocił się przytem i zmachał, co mu wywołało ogromny apetyt.
Jadł na wieczór tak, że mu się aż uszy trzęsły. Od lat kilkunastu nie pamiętał takiego apetytu, a choć potrawa była wcale nie wybredna, bo kasza jaglana z suszonemi śliwkami, jednak smakowała mu lepiej, niż dawniej delikatesy najwymyślniejsze. Spał potem doskonale, a choć nie długo, bo obudził się równo ze świtem, jednak sen ten pokrzepił go bardzo. Czuł się rzeźwiejszym i silniejszym.
Byłby chętnie jeszcze poleżał dłużej, ulegając dawnemu przyzwyczajeniu, ale ruszyła go z łóżka myśl, która nagle zabłysła mu w głowie:
„A gdyby też tak zaprzągł konie do powozu i wyjechał na miasto za Tomasza?“
Powozić umiał doskonale, a poznaćby go nikt nie poznał, bo sam przeglądając się wczoraj w lusterku po zdjęciu bandaży, nie mógł uwierzyć, że widzi siebie samego, tak zmienił się przez ten miesiąc.
Twarz z tej strony, gdzie była rana, zaklęsła; skóra ściągnięta blizną, podniosła w górę wierzchnią wargę i odsłoniła trochę zęby, co mu nadawało taki wyraz, jakby się krzywił lub uśmiechał ustawicznie. Do tego jeszcze broda, której nigdy przedtem nie nosił, a która teraz bujnie się puściła, robiła go o wiele starszym. Mógł więc śmiało i bez obawy pokazać się najbliższym nawet znajomym.
Nie mówiąc tedy nic nikomu, wysunął się po cichu do stajni, ubrał konie i zaprzągnął je do powozu, siebie ustroił w liberyą ze swiecącemi guzikami, usiadł na kozieł i wyjechał.
Tomaszowa właśnie szła do studni, gdy go zobaczyła, osłupiała z podziwu radości.
— Jakto? pan sam?..
Nie mogła dokończyć pytania, bo łzy zadławiły głos — łzy radości i szczęścia.
— Tylko nikomu nic nie mówcie: kto, co jak? rzekł Hulatyński.
— Słowa nie pisnę — rzekła, składając ręce jakby do modlitwy, jakby do przysięgi.
— Trzeba powiedzieć, że krewny Tomasza, brat albo jak się wam podoba. Rozumiecie.
Kobieta nie była wstanie jeszcze przemówić z zachwytu. tylko przytakiwała głową, a składając ręce, patrzyła za odjeżdżającym, powtarzając drżącym ze wzruszenia i rozmiękłym od łez głosem:
— O mój złoty panie! niechże ci Pan Jezus nagrodzi!...