<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI
Towarzysze Billa.

Okrzyk ów wyszedł z ust człowieka, który w tejże chwili podniósł się z zarośli i ruszył ku oddziałowi, zatrzymując się niekiedy i zawzięcie wytrzeszczając oczy, jakgdyby bał się, że go wzrok myli.
Cóż to był za człowiek! Wysoki, chudy, jakby od trzech tygodni nic nie miał w ustach, wynędzniały i posiniaczony. Ruda, zapuszczona broda obrosła mu dolną część twarzy, a długie włosy, kostropate jak kłąb kądzieli opadały mu na barki, które były tak wyschłe, że aż z nich przezierały kości.
Parę strzępów materjału, ledwie że podobnych z kształtu do kaftana i pary spodni, okrywało ten szkielet ludzki, oznaczony mnóstwem ran i sińców.
— To naprawdę ty, Billu? — powtórzył nieszczęśliwiec.
— Mac Bjorn! — zawołał rozbitek. — W jakimże znajduję cię stanie!
— Trochę schudłem, to prawda, ale jeszcze żyję, na pohybel tym łotrom ludożercom, którzy mnie chcieli uśmiercić. Ale… zdaje mi się, że nie jesteś sam…
— Podziękuj przedewszystkiem temu oto panu, kapitanowi Hill, dowódcy okrętu „Nowa Georgja“. On przybył tu umyślnie, by ocalić was wszystkich.
Chudzielec skłonił się, aż mu zachrzęściły w krzyżach wszystkie kości, i rzekł:
— Dziękuję panu w imieniu wszystkich towarzyszy, którzy — zaręczam panu — bardzo się ucieszą pańskim widokiem, jeżeli jeszcze odnajdziemy ich żywych.
— Czemubyśmy nie mieli znaleźć ich żywych? — zapytał kapitan, odwzajemniwszy się ukłonem.
— Jeżeli się nie pospieszycie, trzeba będzie ich szukać w dole, gdzie spoczną zwłoki króla. By God! Te dzikusy nie lubią w takich sprawach marudzić!
— Czy wzięto ich w niewolę? — spytał Bill.
— Co do jednego.
— A ty jakim sposobem zostałeś na wolności?
— He! he! — zaśmiał się tamten. — Powiązali mnie jak serdelek… ale jestem taki chudy, że udało mi się wyśliznąć z powrozów i dać drapaka.
— Ścigali cię? — spytał kapitan.
— A jakże!… ale mam nogi długie a ciało lekkie, więc zdołałem chybcikiem dostać się do lasu.
— Kiedy uciekłeś? — pytał Bill.
— Niedawno.
— A więc te krzyki, któreśmy słyszeli?…
— Były to krzyki wściekłości. Ludożercy spostrzegli moją ucieczkę, gdy już byłem daleko, i podnieśli alarm. Teraz jednak mogę już gwizdać na tych szubrawców… Ale… gdzie jest Sangor, że go tu nie widzę? Przecież wyjechałeś razem z Indjaninem.
— Nie żyje — odpowiedział Bill, poruszywszy się gniewnie. — A reszta… czy żyje?
— Tak… żyją wszyscy, ale stan ich godzien jest litości. Wychudli na patyk i tak osłabli, że nie mogą utrzymać się na nogach, gdyż od dwóch dni nic nie jedli. Zdaje się, że dzicy chcą ich na tamten świat wyprawić z próżnemi wnętrznościami i przy wielkim apetycie. I cóż chcesz? Taki to obyczaj tych ludojadów!
— Czy czujesz się na siłach doprowadzić nas aż do wsi? — spytał go kapitan.
— I owszem, jeżeli mi dacie przegryźć suchara i łyknąć nieco gorzałki.
Jeden z marynarzy ofiarował mu własną manierkę, drugi napełnił mu sucharami kieszenie podartego kubraka, inny wreszcie obdarzył go puszką konserwy rybnej.
Rozbitek pochwycił łapczywie manierkę i wypróżnił ją w trzech łykach.
— Słowo daję, wyborna whisky — ozwał się, mlasnąwszy językiem. — A teraz w drogę, żebyśmy się nie spóźnili… tylko wytrzeszczajcie dobrze ślepia i nie odzywać się ani słówkiem!
Prawą ręką ścisnął kordelas, wręczony mu przez jednego z marynarzy, lewą zaś ujął pistolet, podarowany mu przez drugiego, poczem podwinąwszy poły, ruszył w drogę, chrzęszcząc kośćmi za każdym krokiem. Tuż za nim szedł Bill, szepcąc mu w ucho jakieś słowa, których kapitan nie zdołał zrozumieć, choć znajdował się o trzy kroki ztyłu.
Czy pytał o wyjaśnienia, czy też chodziło o jakąś rzecz ważniejszą? Mac Bjorn, człowiek-szkielet, nie odpowiadał, lecz widać było, że potrząsał często głową jakgdyby potwierdzał coś, co mu tamten mówił lub o co go pytał. Ktoby mu się przyjrzał lepiej zprzodu, zauważyłby, że tych dwoje drobnych wpadłych oczu rzucało jakieś błyski niesamowite, a na wyschłych wargach ukazywał się niekiedy sarkastyczny uśmiech.
Mała drużyna, posuwając się ostrożnie naprzód z wzrokiem wytężonym wciąż przed siebie i nadsłuchując każdego szmeru, po upływie godziny dotarła do przestrzeni otwartej pomiędzy drzewami. Mac Bjorn skinieniem ręki zatrzymał idących za nim marynarzy.
Nachylił się ku ziemi, by lepiej posłyszeć nadchodzące głosy, ciągnął nozdrzami powietrze, jak pies węszący zwierzynę, poczem zwróciwszy się w stronę kapitana, który nie spuszczał go z oka ani na chwilę, rzekł:
— Znajdujemy się koło wsi. Minąwszy to zarośle, znajdziemy się za ostatniemi chatami.
— Gdzie znajdują się nasi towarzysze? — zapytał go Bill.
— W chacie, sąsiadującej z chatą królewską — odpowiedział Mac Bjom.
— Czy chaty tej strzeże wielu wojowników?
— Tak jest, około dwudziestu ludzi uzbrojonych w dzidy i ciężkie maczugi.
— Czy sądzisz, że gdybyśmy tej nocy wdarli się do wsi, zdołalibyśmy ich uratować? — zapytał kapitan.
— Nie przypuszczam, bo chata jest silnie obwarowana, a nasi towarzysze mocno powiązani; zanim dostalibyśmy się do nich, ludożercy zdołaliby ich już pozabijać. Lepiej oczekiwać chwili, w której rozpocznie się ceremonja pogrzebowa, ponieważ wtedy ludność będzie bezbronna. Nasz niespodziany napad wywoła ogólną panikę, kobiety i dzieci podniosą wielki harmider, my zaś skorzystamy z tego zamętu, by rozgromić tych łotrów i uwolnić jeńców. Za mną!
Mac Bjorn, który znał drogę lepiej niż Bill, stanął na czele oddziału i ruszył ku północy, zachowując na każdym kroku mnóstwo ostrożności: wystrzegał się nawet wywołania chrzęstu gałęzi, a niekiedy zatrzymywał się, nadsłuchując, czy w lesie panuje milczenie.
Po przejściu pięciuset kroków minął las bananów i zagłębił się w innym lesie o wiele gęstszym. Ów las składał się z potężnych drzew chlebowych, które wydają owoce mięsiste o grubej i pomarszczonej skórze, zawierającej miąższ galaretowaty, po przygotowaniu mogący służyć zamiast chleba; zresztą jądro tego owocu przypomina raczej karczochy niż mąkę.
Mac Bjorn minął i ten las, przemykając się pomiędzy lianami, wijącemi się wśród pni i tworzącemi sieć zwikłaną, aż zatrzymał się przed olbrzymią kępą gęstych zarośli.
— Spójrzcie tam wdół poprzez te gałęzie — odezwał się, zwracając się do kapitana.
Hill podniósł się, odsunął kilka gałązek, by lepiej widzieć, i w odległości około dwustu metrów ujrzał dwa rzędy chat, których kształty przypominały ule; były jednak obszerne i z niektórych stron osłonięte palisadą.
Wzdłuż wielkiej drogi, rozdzielającej te sadyby, płonęły liczne ogniska; przy ich blasku widać było gromadki dzikusów, biwakujących pod gołem niebem. Dzierżyli oni w dłoniach włócznie o grotach z żelaza lub kości, oraz ciężkie maczugi, noszące nader trafną nazwę „kruszycieli głów“.
Kapitan, wytężywszy wzrok, spostrzegł nieco na uboczu wielki szałas. Na jego wierzchołku powiewały strzępki materji i gałązki drzew, dokoła tłoczyła się gromada ludzi, przejęta pewnem ożywieniem.
— To szałas królewski — szepnął mu w ucho Mac Bjorn.
— Czy król nie żyje?
— Wczoraj rano był jeszcze żywy i nie wydawał mi się tak chorym, by miał się obawiać ruchłego końca. Założyłbym się, że gdyby go pozostawili przy życiu, dożyłby jeszcze ładnego wieku.
— Czy cieszył się z tego, że mają go pochować?
— Nie wydawał mi się zaniepokojonym, co więcej dodawał otuchy swojemu synowi, który rwał sobie włosy z rozpaczy.
— Czy to jego następca?
— Tak jest.
— A czemuż ten synalek nie przeszkodził pogrzebowi?
— Mówi, że lepiej być królem niż królewiczem i że ojciec jego żył już dość długo.
— Cóż to za wstrętne draby!
— Cóż robić? takie to obyczaje tych ludożerców — rzekł Mac Bjorn, nie okazując najmniejszego obrzydzenia. — Oho! już zaczyna świtać.
Istotnie na wschodzie zaczął się ukazywać nikły brzask, a gwiazdy coraz to bladły. Za kilka minut powinno było ukazać się słońce, ponieważ w tej szerokości geograficznej, rzec można, niema ani zmierzchu ani świtu. Ledwie słońce zajdzie za widnokrąg, zapada nagła noc; równie nagle zjawia się dzień.
Naraz wśród wioski dało się słyszeć granie na muszlach morskich, a z chat wysypali się mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy przystrojeni w nowiutkie spódniczki, naszyjniki z zębów morsów i kawałki fiszbinów. Dokoła chaty królewskiej podniosły się przeraźliwe krzyki, wśród których wyróżnić można było jakieś wycia rozdzierające uszy.
— To płaczą żony królewskie — wyjaśnił Mac Bjorn.
— Te jędze rozpaczają, że nie mogą być pochowane razem z królem, gdy tymczasem nasi towarzysze trzęsą się ze strachu na myśl, że mają temu pijakowi Wawanuho towarzyszyć w jego wielkiej podróży.
— Miejmy nadzieję, że ich ocalimy — rzekł kapitan. — Bądźcie wpogotowiu. Gdy dam rozkaz, strzelajcie w najgęstszą ciżbę, później zaatakujemy ich pistoletami i kordelasami.
Nastał już dzień; słońce, wzniósłszy się ponad szczyty gór, przerzynających wyspę, rzuciło ulewę złocistą na gaje i chaty wsi.
Tłum rósł z każdą minutą; nadbiegali ludzie z sąsiednich lasów, wśród których kryły się inne wsie, podbiegali od strony morza, od strony gór, i tłoczyli się koło siedziby królewskiej, gdzie drużyna trębaczy dęła zapamiętale w muszle morskie.
Nagle nastała wielka cisza; wojownicy uszykowali się pospiesznie, formując długą kolumnę, która odłączywszy się od wielkiego szałasu, ruszyła w stronę lasu, obsadzonego przez załogę „Nowej Georgji“. Za nimi ukazał się stary król, niesiony pod rodzajem baldachimu, trzymanego przez najdzielniejszych wojowników szczepu, obwieszonych mnóstwem naszyjników i utatuowanych na całem ciele.
Nieszczęsny władca ubrany był w strój paradny. Ręce i nogi miał okręcone długiemi pasmami tkaniny masi, pierś pomalowaną na czarno barwikiem aluazzi, głowę nakrytą zawojem z czerwonej chusty, nad którym wznosił się dziwaczny diadem z muszli, na szyi zaś zwieszały mu się pęki naszyjników z fiszbinu. Mógł mieć około sześćdziesiątki, jednakże nadużywanie alkoholu i jakaś przewlekła choroba nadały mu wygląd znacznie starszy. Choć wiedział, jaki los go czeka, miał jednak minę zadowoloną i uśmiechał się przyjaźnie do pierwszej żony, która chłodziła go wielkim wachlarzem z liści palmy kokosowej.
Mac Bjorn i Bill, wytężając wzrok, rozpoznali swoich towarzyszy, postępujących za starym królem, lecz otoczonych ciżbą ludzi. Byli mocno powiązani, obdarci, wychudli, przytłoczeni ciosami, które spadały im na plecy, ilekroć tylko się zatrzymywali. Tuż za nimi szło dziesięć dziewcząt odświętnie ubranych, również powiązanych a przeznaczonych na zabicie, by mogły towarzyszyć swemu władcy na tamtym świecie; nie miały jednak tego lęku i rozpaczy w twarzy, co nieszczęśni rozbitkowie, owszem, wydawały się wielce uszczęśliwione, że wybrano je do tak zaszczytnej posługi.
— Otóż i oni! — zawołał Bill, który pobladł, dostrzegłszy swoich towarzyszy.
— Widzę ich — odrzekł kapitan, nie mogąc się powstrzymać od gestu współczucia. W jakimże opłakanym stanie się znajdują! Ale zapłacą za to ci dzicy amatorowie mięsa ludzkiego!
Podniósł się i wycelował strzelbę, komenderując:
— Gotuj broń!… Cel!…
Marynarze przygotowali broń do strzału, mierząc w najgęstszą gromadę dzikusów.
— Ognia! — zagrzmiał kapitan.
Huknęło trzynaście strzałów, zlewając się w jeden grzmot potężny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.