Dramat na Oceanie Spokojnym/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludożercy odnieśli całkowite zwycięstwo. Ów atak zaciekły i nieprzemożony, ich włócznie, ciężkie maczugi i przewaga liczebna, co najmniej kilkunastokrotna — wszystko to odniosło triumf nad męstwem i bronią ognistą białych ludzi.
Marynarze, dokazawszy cudów waleczności i straciwszy sześciu towarzyszy w zamęcie walki, niezdolni zatamować rozszalałego naporu zastępów nieprzyjacielskich, gdy już lada chwila mogli zostać osaczeni i rozbici, na rozkaz, rzucony przez Billa, pospieszyli szukać schronienia na masztach, skąd o wiele łatwiej było się bronić. Jednocześnie kapitan Hill, utorowawszy sobie kordelasem drogę wśród napastników, cofnął się pospiesznie do kajuty Anny, zamykając i zaryglowując lukę, by udaremnić, a przynajmniej opóźnić wdarcie się ludożerców do kwatery rufnej.
Zwycięzcy, choć uszczupleni o dwie trzecie swych zastępów, ponieważ znaczna ich liczba tarzała się w strugach krwi na pokładzie, a sporo innych pływało dokoła łodzi, uświetnili swój triumf trzykrotnym donośnym wrzaskiem, na który z radością odpowiedzieli wojownicy zebrani na wybrzeżu. Była to zapowiedź, że okręt zdobyty i pieczeń z mięsa ludzkiego jest już zapewniona!
Jednakże pieczeń ta nie była tak bliska, jakby się im zdawało, ponieważ marynarze, przyczajeni na rejach, marsach i szlągach, mieli jeszcze broń w ręku, a na krzyki zwycięstwa odpowiedzieli dwiema morderczemi salwami, które niejednego z napastników obaliły na ziemię.
Ludożercy nie zlękli się i przypuścili zaciekły szturm do masztów, starając się wdrapać na wanty i sztaki, jednakże szanse nie były równe, więc czekał ich znaczny rozlew krwi, zanimby im się udało wyprzeć obrońców ze stanowisk. Ktokolwiek z krajowców usiłował tego dokazać, ugodzony kulą, staczał się na pokład, a spadając łamał sobie ręce i nogi lub rozbijał czaszkę. Dzicy, zrozumiawszy, że nigdy im się nie uda dosięgnąć obrońców, póki tym starczy kul i prochu, zmienili taktykę i jęli dobierać się do masztów toporami, znalezionemi na pokładzie. Zamierzali podciąć maszty, a tem samem strącić marynarzy na dół, co było kwestją kilku minut, a najwyżej kwadransa.
Już marynarze uważali się za zgubionych, gdy posłyszano ponownie głos Billa z czarnej głębi dna okrętu:
— Wgórę! wgórę, tygrysico! — wołał, śmiejąc się na całe gardło. — Naprzód, moja owieczko! Tam na górze znajdziesz żer obfity!
W chwilę później ogromna tygrysica, największa z dwunastu uwięzionych w klatkach, wyskoczyła z wyzioru gaty, rzucając się w środek przerażonych dzikusów.
Początkowo była jakby zdumiona, iż znalazła się w tak licznem towarzystwie, następnie rozjuszona zapachem krwi, która obluzgała pokład okrętu, ulegając wrodzonym instynktom, wpadła na dzikich z rykiem potężnym. Dwoma ciosami pazurów zwaliła na ziemię dwóch ludzi, poczem rzuciła się ku innym, skacząc na piętnaście stóp.
Krajowców na widok bestji tak dzikiej i wielkiej, jakiej nie widzieli nigdy w życiu, opanował strach zabobonny, który jeszcze się wzmógł, gdy spostrzegli, że potwór ten rozdziera każdego, kogo tylko napotka na drodze.
Rozpoczęła się paniczna ucieczka. Dzicy, uniesieni szaloną trwogą, rzucali się z burtów w morze, wskakując na karki kamratom, znajdującym się w łodziach, i rzucając broń. Wioślarze, również ogarnięci paniką, wzięli się do wioseł i jęli umykać rozpaczliwie ku wybrzeżu, nie zatrzymując się nawet, aby pozbierać płynących ziomków, którzy wrzeszczeli wniebogłosy, wyobrażając sobie, że ów dziki zwierz rzuci się niebawem w morze, by rozszarpać ich na sztuki.
W kilka chwil potem na pokładzie „Nowej Georgji“ nie było już ani jednego krajowca. Tygrysica zajęła się zkolei zagryzaniem rannych i brodziła w krwi poległych, racząc się dowoli mięsem ludzkiem.
— Hurra! Hurra! — jęli krzyczeć z wysokości masztów marynarze. — Niech żyje Bill!
W tejże chwili otwarła się luka galardy i ukazał się w niej Bill, trzymając w ręce kordelas. Widząc pokład opróżniony, bez obawy zbliżył się ku tygrysicy, która właśnie w potężnych szczękach miażdżyła członki jednego z dzikusów.
— Billu! Billu!… — poczęli wołać marynarze. — Uważaj, żeby tygrys ciebie nie pożarł!
Rozbitek ruszył ramionami ze wzgardą, i podchodził coraz bliżej ku zwierzęciu, które podniósłszy głowę, jęło wydawać głuche pomruki.
— Wynocha! — ozwał się Bill, wskazując energicznym ruchem lukę gaty.
Tygrys nie ruszał się z miejsca, wpijając w niego dwoje skrzących oczu. Kto inny cofnąłby się czem prędzej przed tem wrażem spojrzeniem, Bill jednak w dalszym ciągu podążał drogą.
Zdało się, jakoby w tym człowieku zaszła jakaś gruntowna przemiana. Rysy jego twarzy okazywały w tej chwili niezmierną energję i niezachwianą siłę woli, a z oczu jego tryskały jakby błyskawice.
Zatrzymał się o trzy kroki od tygrysicy, która ani na chwilę nie przestawała mruczeć i, wskazując jej ponownie lukę gaty, powtórzył głosem, który miał dziwne jakieś brzmienie:
— Wynocha!
Marynarze, którzy z wysokości masztów przyglądali się ze zdumieniem całej tej scenie, ujrzeli, że zwierz począł cofać się zwolna, wygiął z pokorą potężny grzbiet, pochylił głowę, jakgdyby nie mógł zdzierżeć przemożnego i czarującego wzroku tego człowieka, ruszył w stronę luki i zszedł w głąb gaty.
Bill odprowadził go ręką, wciąż wyciągniętą przed siebie, i zszedł za nim do wnętrza gaty. Posłyszano łomotanie się rozjuszonych zwierząt, w chwilę zaś później ujrzano Billa, wstępującego zpowrotem na pokład.
— Możecie zejść — zwrócił się do osłupiałej jeszcze załogi. — Tygrysica już powróciła do klatki.
Udał się na rufę, odsunął lukę i przywołał kapitana Hilla, który niezwłocznie w towarzystwie Anny pospieszył na pokład.
— A gdzie dzicy? — zapytał Amerykanin, widząc, że pokład jest pusty.
— Uciekli! — odpowiedział Bill spokojnie.
— Wypuściłeś tygrysy?
— Jeden wystarczył, by wypłoszyć ludożerców.
— Dziękuję ci, Billu, za wszystko coś uczynił. Gdyby nie ty, okręt mój byłby już w tej chwili zgubiony, a my wszyscy bylibyśmy więźniami.
— Wyście mnie ocalili, a ja was — odpowiedział głucho rozbitek. — Teraz ani ja nie jestem wam nic winien ani wy mnie. Skwitowaliśmy się!
Kapitan Hill przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
— Nacóż te słowa, Billu? — spytał go głosem karcącym.
— Nie lubię być niczyim dłużnikiem — odpowiedział Bill dobitnie.
— Harda z ciebie sztuka, Billu.
Rozbitek potrząsnął głową i zmarszczył czoło.
— Nie — ozwał się. — Przyjdzie czas, że pan dowie się o przyczynie.
Wykręcił się na pięcie, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie w stronę Anny, i oddalił się z sardonicznym uśmiechem na wargach i z posępnym marsem na czole.
— Cóż to za dziwak!… — zauważyła miss Anna.
— Nigdy nie zdołam go zrozumieć, Anno — rzekł kapitan Hill. — W każdym razie jego słowa wywarły na mnie przykre wrażenie… Ale nie myślmy już o tem.
Machnął ręką, jakby chciał odegnać jakąś myśl niemiłą, i zbliżył się ku marynarzom, schodzącym właśnie z masztów.
— Ilu straciliśmy ludzi? — zagadnął Asthora.
— Sześciu, i to najdzielniejszych, panie kapitanie.
— Wszyscy z naszej załogi? — zapytał kapitan z westchnieniem.
— Tak jest, na nasze nieszczęście, panie kapitanie. Los jakby wyraźnie sprzyjał rozbitkom, gdyż żaden z nich nie odniósł nawet najlżejszej rany. Mówiąc nawiasem, jakie też pan ma zdanie o tych ludziach?
— Mam ich za ludzi uczciwych i biedaków — odrzekł kapitan. — Ale…
— Czy ma pan jakie podejrzenia?
— Na ich rękach i nogach zauważyłem sine Pręgi, które mi dają dużo do myślenia, mój stary druhu. Być może, że pochodzą one od pęt niedawnych, lecz może…
— Rozumiem — odpowiedział sternik, a przy tem słowie twarz mu się zachmurzyła. — Nieboszczyk pan Collin zauważył te same pręgi na przegubach Billa. Na miły Bóg! Czyżbyśmy tyle krwi wylali dla uratowania ludzi tego pokroju… ot, poprostu zesłańców z tej osławionej wyspy Norfolk?
— Może się mylimy, Asthor, a zresztą…
Przerwał, a na jego twarzy odbiło się zdumienie. Przyszły mu na myśl dziwne słowa, wypowiedziane niedawno przez Billa.
— Asthor, czuję jakiś lęk nieokreślony!
— Pan się lęka?
— Narazie jeszcze nie mam powodu… ale miejmy się na baczności.
— Roztoczę nad nimi czujny nadzór, panie kapitanie, a biada im, gdyby ośmielili się knuć coś niedobrego. Stary Asthor jest jeszcze dość silny i w razie potrzeby potrafi ukręcić kark śmiałkowi, któryby podniósł rękę przeciwko panu lub przeciw miss Annie.
— Uspokój się, stary wilku morski. Czas nam pomyśleć o umarłych.
Kazał odejść Annie, nie chcąc, by była świadkiem przykrej sceny; poczem marynarze jęli na jego rozkaz rzucać w morze trupy napastników, zalegające pokład. Zwara, która właśnie poczęła bić silnie, poniosła parę trupów aż do brzegów wyspy. Wówczas ujrzano rzecz straszną: okrutni ludożercy łapczywie wyłowili zwłoki swoich rodaków i zanieśli je na skraj lasu, nie poto by sprawić im przyzwoity pogrzeb, ale by sporządzić sobie obiad z ich mięsa… bo jak wspomnieliśmy, te wstrętne istoty nie uważają sobie za rzecz zdrożną żywić się mięsem nawet rodzonych sióstr i braci, gdy ich pobudzi głód lub żarłoczność.
Wieczorem wywieszono banderę amerykańską, opuszczoną do połowy masztu na znak żałoby, a po modlitwie za umarłych, odczytanej przez kapitana wespół z całą załogą, wrzucono w morze zwłoki sześciu marynarzy poległych w bitwie, które jednak owinięto szczelnie w grube płótno żaglowe i obciążono sporą kulą żelazną, by poszły odrazu na dno i uniknęły zębów potwornych obywateli archipelagu Fidżi.