<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV
Wielki przypływ.

Podczas nocy nie zdarzyło się nic godnego uwagi. Wyspiarze bez przerwy wygrywali chrapliwie na swych muszlach morskich, jednakże nie oddalali się od wybrzeża i nie atakowali okrętu.
Marynarze, którzy oczekiwali lada chwila nowego napadu, przebywali bez przerwy na pokładzie; żeby zaś dać znać o swej czujności dzikusom, wystrzelili kilkakrotnie z armatki i moździerzy, wywołując ogłuszające wrzaski ze strony nieprzyjaciół, obozujących po skałach i u stóp wielkich drzew na wyspie.
Gdy na niebie ukazał się świt, kapitan, który przez całą noc nie zmrużył oka, żeby być gotowym do odparcia wszelkich ataków, obaczył, że liczba nieprzyjaciół znacznie się zwiększyła. Na płaskoci zgromadziło się ich już co najmniej pięć do sześciu tysięcy, inni zaś nadciągali z wysp sąsiednich, jednakże żaden z nich nie kwapił się w stronę „Nowej Georgji“, która jakby przejmowała cały ten tłum zabobonną trwogą.
— Czyżby próbowali nowego ataku i gromadzili w tym celu jak najliczniejsze siły? — spytał kapitan Mac Bjorna, który z głęboką uwagą przyglądał się dzikusom.
— Nie — odpowiedział chudzielec. — Zanadto wielkiego strachu napędził tym drabom pański tygrys, by mieli szturm ponawiać. Oni tu liczą na jakąś burzę, któraby im pozwoliła nas zjeść.
— Jakto?
— Niewątpliwie sądzą, że wasz okręt nie zdoła już opuścić skały, i oczekują, że pierwsza lepsza burza go rozbije. Może też i boją się, że zamierzacie wysiąść z okrętu, i stoją wpogotowiu, by stawić wam opór i przeszkodzić wam dostać się do gęstych lasów pośrodku wyspy.
— Gdy ta burza, której oni oczekują, rozpęta się nad tutejszemi brzegami, my na szczęście będziemy już daleko. Jutro rozpocznie się wielki przypływ, więc jestem przekonany, że „Nowa Georgja“ bez trudu wydobędzie się z tej rewy.
— I ja też tak przypuszczam, panie kapitanie; przyglądałem się rewie i upewniłem się, że cypli skalistych już nie widać i że okręt opiera się jedynie dziobem o skałę.
— To prawda, Mac Bjorn. Jeżeliby wielki przypływ okazał się niewystarczający, zarzucimy dwie kotwice od strony rufy i zaprzęgniemy całą załogę do windy.
— A gdzie nas pan poprowadzi, gdy już będziemy wolni?
— Do Melbourne — odpowiedział kapitan. — Tam jest cel mej podróży.
— Do Australji! — wykrzyknął rozbitek, marszcząc czoło i wykrzywiając twarz.
— Nie podoba ci się? — spytał kapitan Hill, którego baczności nie uszedł ów gest niezadowolenia.
— Nie, panie kapitanie — odparł żywo Mac Bjorn.
— Jeżeliby ci jednak to nie dogadzało, możemy wysadzić cię na wyspie Norfolk, gdzie i tak musimy zatrzymać się na parę godzin — dodał kapitan, przyglądając się uważnie rozbitkowi.
Posłyszawszy nazwę tej wyspy strasznej, która była miejscem zesłania skazańców angielskich, Mac Bjorn wzdrygnął się, a blada jego twarz pokryła się sinością.
— Nie, nie! — zawołał. — Pobyt na tej wyspie jest zgoła niemiły. Wolałbym wylądować na wyspie, zamieszkanej przez dzikusów.
— A więc pojedziecie do Melbourne.
— W braku czegoś lepszego można jechać i do Australji. Może tam znajdę jakiś okręt, który mnie przewiezie do ojczyzny.
— Czy już dawno jej nie widziałeś?
— Sześć lat, panie kapitanie — odpowiedział rozbitek, a czoło mu się schmurzyło.
— Pewnie gorąco tęsknisz do jej widoku. Czy masz tam kogo? Może żonę?
Mac Bjorn spojrzał na kapitana, udającego spokój kamienny; w oczach jego zalśnił błysk krwawy.
— Żonę?! — zawołał głosem ochrypłym. — Nie, kapitanie, ona już dawno umarła.
— Biedak! — mruknął kapitan z lekką ironją, gdyż zrozumiał, z jakim rozmawia osobnikiem. — Idź, wypij kieliszek wódki i wybacz mi, jeżeli niebacznie wywołałem w tobie bolesne wspomnienia.
Mac Bjorn, który naraz sposępniał i przybrał dziki wyraz twarzy, oddalił się bez słowa, zataczając się, jakby był podchmielony.
— Do pioruna! — warknął kapitan — jakąż to zgraję rozbitków wziąłem na swój pokład? Ten człowiek niechybnie kogoś zamordował, może nawet swoją żonę… i teraz jestem przekonany, że mam na pokładzie nie ludzi nieszczęśliwych, lecz zbrodniarzy zbiegłych z wyspy Norfolk. Ale biada im, jeżeli odważą się przedsiębrać cokolwiek przeciwko mnie.
— Co tam mruczysz, ojczulku? — zapytała Anna, która w tej chwili ukazała się na pokładzie.
— Nic, Anno — odpowiedział kapitan, zmuszając się do uśmiechu — zrzędziłem na tych przeklętych dzikusów, którzy ponoś mają ochotę nas oblegać.
— Bill jeszcze raz wypuści tygrysa i zmusi dzikich do ucieczki, jeżeli ośmielą się stanąć ponownie na pokładzie „Nowej Georgji“.
— Bill! Bill!… — mruknął Amerykanin przez zaciśnięte zęby. — Tak, on wypuści tygrysy, Anno.
— Czemu mówisz to takim tonem? — spytała dzieweczka. — Zdaje się, że nie żywisz sympatji dla tego nieszczęśliwego rozbitka.
— Nie, Anno! bodaj on nigdy nie był postawił nogi na moim okręcie!
— Dlaczegóż to?
— Cicho, córuchno. W tej chwili nie mogę ci jeszcze tego wyjaśnić.
— I czemuż to, panie kapitanie? — zapytał jakiś głos.
Kapitan się obrócił i znalazł się oko w oko z Billem, który coraz to blednąc, wpijał w niego dwie płonące źrenice.
— Co tu robisz? — spytał Amerykanin, ściągając brew. — Może mnie szpiegujesz?
— Nie, kapitanie — odpowiedział Bill, starając się nadać sobie wyraz spokojny. — Zaszedłem w tę stronę, by lepiej przyjrzeć się ruchom dzikusów na wyspie, i mimowoli posłyszałem pańskie słowa, które sprawiły mi wielką przykrość. Czy pan miał choć raz powód do użalania się na tego rozbitka, począwszy od dnia, kiedy wyciągnęliście go napół żywego z rozhukanego oceanu?
— Nie… owszem, dwa razy powinienem był ci podziękować.
— Skądże więc słowa tak surowe?
— Nie mogę ci tego teraz tłumaczyć.
— Czegóż pan się obawia? Jeżeli ja i moi towarzysze przeszkadzamy panu na pokładzie tego okrętu, proszę wysadzić nas na brzeg pierwszej napotkanej wyspy.
— Pomyślę nad tem; wszystko będzie zależało od waszego sprawowania.
— Dobrze, panie kapitanie — odpowiedział Bill uspokojony.
Ukłonił się Annie i oddalił się w stronę rufy. Jednakże twarz jego była blada, a pięści zaciskały się silnie, jakgdyby chciał w nich zmiażdżyć coś lub kogoś.
— Zbyt jesteś srogi, ojczulku — ozwała się Anna z wyrzutem. — Nie wiem, co sobie upatrzyłeś do tego biedaka.
— Dowiesz się później; teraz nie chcę ryzykować strasznego sądu.
W nocy zdarzył się dwukrotny alarm, który postawił na pokładzie całą załogę, gdyż spostrzeżono kilka łodzi, odpływających od wyspy; dość było jednak jednego wystrzału armatniego, by zmusić je do odwrotu.
Nazajutrz sytuacja pozostała bez zmian: „Nowa Georgja“ wciąż była uwięziona, a ludożercy nie schodzili ze swych stanowisk na wybrzeżu. Atoli za kilka godzin miało już nadejść wyzwolenie z tej niebezpiecznej matni, gdyż koło południa wielki przypływ winien był dosięgnąć największej wysokości i pozwolić okrętowi wypłynąć na pełne morze. Kapitan, który wzdychał do chwili, kiedy będzie można opuścić tę niemiłą okolicę, wydał zawczasu konieczne zarządzenia, by wszystko było gotowe na godzinę wielkiego przypływu. Nakazał zmniejszyć balast na przodzie okrętu, przenosząc na rufę większe kotwice, łańcuchy, skrzynie marynarskie, beczki ze słodką wodą, znaczną część rej zapasowych, a wreszcie klatki z tygrysami, które zajmowały przednią część gaty. Następnie kazał spuścić na wodę łódź i zarzucić od strony rufy dwie dragi, których łańcuchy przymocowano do kabestanu, by wywołać silne ciągnienie wtył; nakoniec rozwinięto wszystkie żagle, by wyzyskać wiatr, który dmuchał lekko od strony galardy.
Ukończywszy te działania, kapitan ustawił większą część swoich ludzi wraz z rozbitkami dokoła kabestanu, do którego już przymocowano liny manewrowe.
Przypływ tymczasem podnosił się coraz wyżej. O godzinie jedenastej zakrył już niemal całą rewę, a poniżej dziobu okrętu dawały się słyszeć trzeszczenia, świadcząc niezbicie, że statek zaczyna się podnosić. W pół godziny później woda nad rewą była już głęboka na dwie stopy. Była to chwila odpowiednia do podjęcia pierwszego wysiłku.
— Wszyscy na miejsca! — zagrzmiał kapitan Hill. — Przypływ zaczyna dosięgać najwyższego poziomu.
Załoga pochyliła się nad bosakami i zjednoczonym wysiłkiem pchnęła je z energją niemal nadludzką. Łańcuchy dwóch kotwiczek, zarzuconych na rewę, wyprężyły się gwałtownie, lecz żelazne pazury trzymały się silnie.
— Nie traćmy nadziei! — mruknął kapitan. — Silniej, przyjaciele, silniej! bo inaczej nigdy nie opuścimy tej rewy.
Marynarze odbijali się od rewy niemal z zaciekłością, prężąc muskuły tak silnie, jakgdyby miały pęknąć za chwilę. Twarze ich były blade, a czoła zroszone zimnym potem. Biadaż, gdyby te wysiłki miały pójść na marne! Byłaby to już śmierć dla wszystkich, a nawet coś gorszego niż śmierć, boć każdemu było wiadomo, iż w takim razie czeka go rożen tych dzikich smakoszy mięsa ludzkiego.
Okręt wciąż trzeszczał pod silnem parciem tylu krzepkich ramion, jednakże ani myślał cofać się wtył. Zdawało się, jakgdyby został przygwożdżony do tej przeklętej rewy.
Kapitan Hill mimo swej odwagi pobladł mocno i uczuł, że serce bije mu silniej niż zazwyczaj. Poczęła go ogarniać wielka trwoga; raz po raz rzucał zrozpaczonym wzrokiem na Annę.
— Hej, rób! jeszcze raz, chłopcy! — wykrzyknął głosem zdławionym.
Asthor i czterej ludzie, stojący dotąd przy brasach, przybiegli na pomoc towarzyszom. Ten nowy wysiłek był decydujący.
Okręt drgnął nagle, ześlizgnął się z rewy najpierw zwolna, potem prędzej, aż wkońcu zakołysał się na morzu, zatrzymując się na kilka łokci od dwóch kotwiczek.
Ogromny krzyk radości powstał między załogą; odpowiedzią nań były wściekłe wycia i straszliwa wrzawa. Dzicy, widząc, że okręt opuszcza rewę, i rozumiejąc, że zdobycz wymyka im się z rąk, rzucili się tłumnie do łodzi i nadpływali ze wszystkich stron, by przypuścić szturm rozpaczliwy do okrętu.
— Baczność, dzicy! — huknął Asthor, skoczywszy na tył okrętu.
— Za późno, moi drodzy! — zawołał z triumfem kapitan Hill — do brasów! ster bakier! irować!
Cały ten manewr wykonano z nieprawdopodobną prędkością, tak dalece obawiano się pogoni. „Nowa Georgja“ okrążyła skały, zamykające rewę, i wypłynęła pełnemi żaglami na morze, kierując się ku zachodowi.
Długie łodzie Fidżjan nie zaniechały jednak pościgu.
Lotem ptaka przemknęły się nad rewą i goniły bez przerwy, pracując zawzięcie wiosłami. Jednakże, jak słusznie zauważył kapitan, zabiegi te były już spóźnione. Okręt mknął chyżo niby jaskółka morska, a niebawem tak był już daleko, iż okrutni mieszkańcy wysp Fidżi stracili wszelką nadzieję doścignięcia statku.
Kapitan Hill, straciwszy ich z oczu, westchnął z ulgą.
— Czy pojedziemy wprost do Australji, ojczulku? — spytała Anna.
— Prosto, bez zatrzymywania się, bo chciałbym pozbyć się jak najprędzej dwóch niebezpiecznych ładunków.
— Jakie ładunki masz na myśli?
— Tygrysy i rozbitków.
— Zawsze masz w podejrzeniu tych nieszczęśliwców.
— Powiedziałem ci, że mam do tego powody.
— Jeżeli są ci niemili, czemuż nie wysadzisz ich na jakiej wyspie?
— Uczynię to, gdy będę mógł.
— Czy wpobliżu niema jakiej wyspy, gdzieby oni byli wolni od niebezpieczeństw?
— Przed sobą mamy archipelag Nowych Hebrydów, a na południo-zachód Nową Kaledonję; i tu i tam mieszkają dzicy gorsi może od Fidżjan.
— Czyż niema tam wysp bezludnych?
— W swoim czasie było ich dużo, dziś zaludniły się niemal wszystkie. Ludność wzrasta ustawicznie pomimo wielkich spustoszeń, wywołanych przez wojny i zarazy, przeto pewnego dnia nigdzie nie będzie wolnego miejsca.
— Co powiadasz? Przecież są lądy z wielkiemi obszarami słabo zaludnionemi… Cała Afryka, Australja i dwie Ameryki.
— To prawda, lecz za dwa stulecia nie będzie już pustkowi lub obszarów słabo zaludnionych. Uczeni doszli do wniosku, że niezadługo ludność kuli ziemskiej nie będzie m iała poddostatkiem jedzenia i będzie musiała bądź dziesiątkować się w ciągłych wojnach, bądź… powrócić do ludożerstwa.
— To nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe, Anno. Zaraz ci lepiej wyjaśnię całą sprawę. Uczeni stwierdzili, że powierzchnia ziemi ma dwadzieścia osiem miljonów mil kw. ziemi urodzajnej, czternaście miljonów nieużytków i cztery miljony zajętych przez pustynie. Otóż obliczyli, że na ziemi urodzajnej może wyżywić się najwyżej dwieście siedem osób na milę, kw., na nieużytkach dziesięciu ludzi na milę kw., a na pustyniach tylko jedna na milę kw.; stąd wniosek, że kiedy ludność kuli ziemskiej dosięgnie cyfry 5994 miljonów, żaden kraj nie będzie w stanie wyżywić większej liczby ludzi. Czy ten rachunek nie wydaje ci się dokładnym?
— Więc to prawda — odpowiedziała Anna po chwili namysłu — ale ileż to lat upłynie do czasu, gdy liczba ludzi stanie się tak wielka?
— Ludność naszej kuli ziemskiej wzrasta co dziesięć lat o 8%. Stąd wynikałoby, że w niespełna dwieście lat będzie 5994 miljonów mieszkańców! Czem są dla ludzkości dwa wieki? Niczem.
— Ach, to rzecz straszna!
— Nie przeczę… Może jednak postępy wiedzy i przemysłu znajdą sposoby na użyźnienie ziemi, zużytkowanie pustyń i nieużytków. W każdym razie będzie to tylko półśrodek. Ludność będzie ciągłe wzrastać, ziemia przestanie jej wystarczać, a nasi prawnukowie nie będą mieli innego wyjścia jak mordować się wzajemnie w strasznych wojnach lub zjadać się nawzajem… chyba że znajdą jakiś sposób dostania się na księżyc lub na jakąś inną planetę… co jednak wydaje mi się rzeczą dość trudną. Na szczęście nas już wówczas nie będzie na świecie; będziemy, od Bóg wie ilu lat, spoczywali snem wiecznym bądź w głębinie morskiej, bądź pod warstwą ziemi. Ale teraz, Anno, dajmy spokój tym smutnym myślom i pójdźmy na śniadanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.