Druga ojczyzna (Verne, 1901)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga ojczyzna |
Wydawca | „Ziarno” (tygodnik) |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena S. |
Tytuł orygin. | Seconde Patrie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Nazajutrz około godziny szóstej przy nizkim stanie rzeki, ukazało się kilka sterczących skał podwodnych, których w przeddzień nie było. Przekonano się wreszcie, że nawet przy odpływie, przesmyki pozostawały szerokie na czterdzieści, do piędziesięciu sążni. Więc rzeka Montrose była zdatną do żeglugi w każdej chwili przypływów i odpływów morza. A taka była głębia w miejscu, gdzie przy skałach stała na kotwicy Elisabetha, iż miała pod sobą pięć do sześciu stóp wody po nad dnem piaszczystem.
Około siódmej godziny, pluskanie, przepowiednia przypływu dała się słyszeć wzdłuż wybrzeża skalistego. Pan Wolston i Ernest, którzy wysiedli na ląd o świcie, powracali właśnie w tej chwili, na pokład. Brakowało tylko Jacka, który z dwoma psami poszedł na polowanie. Niedługo i on się zjawił, z torbą wypchaną dwoma parami kuropatw i pół tuzinem kaczek.
— Nie straciłem czasu, ani prochu napróżno — rzekł, ciskając zwierzynę na pomost.
— Winszujemy — odpowiedział ojciec — a teraz i my nie traćmy czasu i korzystajmy z przypływu...
Po półgodzinnej żegludze dosyć szybkiej, Elisabetha dosięgła pierwszego zakrętu Montrose, która skręcała na południowy-zachód. Od tego zakrętu wysokość brzegów nie przechodziła stóp dwunastu. Szalupa mknęła z szybkością blizko czterech mil na godzinę, co pozwalało jej przebiedz ośm mil podczas trwania przpływu.
Ernest, który zwrócił uwagę na tę szybkość, odezwał się:
— Byłaby to prawie odległość, na jakiej wydaje nam się, iż wznoszą się góry Południowe.
— Słuszna uwaga — odpowiedział pan Wolston, a jeżeli rzeka płynie koło stóp tego łańcucha gór, z łatwością moglibyśmy się do nich dostać. W takim razie nie potrzebowalibyśmy odkładać na trzy miesiące projektowanej wycieczki...
— Zawsze zabrałoby to więcej czasu, niż obecnie go mamy — odpowiedział pan Zermatt. Nawet przypuszczając, iż rzeka zaprowadzi nas do stóp gór, trzebaby jeszcze wdrapywać się na nią, co prawdopodobnie nie przyszłoby bez dużych wysiłków.
— W dodatku — dodał Ernest — druga rzecz, czy na rzece nie znajdują się przeszkody nie do przebycia.
— Zobaczymy — podjął pan Zermatt. Płyńmy dotąd, dopóki fala nas popycha, a za kilka godzin poweźmiemy decyzye.
Już było trochę po jedenastej godzinie, kiedy Elisabetha dopłynęła drugiego kolana rzeki, które załamywało się więcej na zachód, jak to sprawdził Ernest.
— Szkoda rzekł Ernest, — że przypływ zbliża się do końca i że nie możemy płynąć dalej...
— Szkoda rzeczywiście, odparł pan Zermatt. Lecz jesteśmy w epoce wysokich wód i napewno fala nie przejdzie po za bokami Montrose.
Nic pewniejszego, potwierdził pan Wolston. Pozostaje tylko postanowić, czy w tem miejscu zarzucimy kotwicę, lub korzystając z odpływu, powrócimy do przystani, gdzie moglibyśmy dopłynąć w dwie godziny.
Miejsce było zachwycające i każdy z osobna miał wielką chęć pozostać tu na dzień cały. Lewe wybrzeże tworzyło zagłębienie, w które wpadał mały strumień wody świeżej i chłodnej. Po nad niem pochylały się wielkie drzewa o gęstych liściach, pełnych szczebiotu ptaków.
— Na prawdę — rzekła pani Zermatt — prześliczny kącik, przeznaczony, żeby w nim willa stanęła! Szkoda, że tak daleko od Felsenheim...
— Tak... zadaleko, moja droga — odpowiedział pan Zermatt. Lecz miejsce to nie będzie stracone, wierz mi, a nie trzeba wszystkiego brać dla siebie... Czy nie chcesz nic zostawić naszym przyszłym współobywatelom...
— A tymczasem – rzekł Jack, proponuję obozowanie tu do wieczora a nawet aż do rana...
— Co o tem myślisz, Anno?.. zapytał Ernest.
— Niech twój ojciec decyduje, odpowiedziała młoda dziewczyna, lecz przyznaję, że miejsce jest przyjemne i zasługuje, żeby zostać do wieczora.
— Wreszcie, podjął Ernest, chciałbym jeszcze zebrać kilka wskazówek...
— A my zjeść cokolwiek — zawołał Jack. Śniadanie, na miłość boską, śniadanie!
Zatrzymano szalupę pod drzewem i zabrano się do posiłku.
Po śniadaniu, pani Zermatt, pani Wolston i Anna zgodziły się pozostać na miejscu, podczas gdy panowie zwiedzą okolicę. Musiały tylko przyrzec, że w potrzebie przywołają ich strzałem z pistoletu, pozostawionego na ten cel. W dodatku pan Zermatt z synem nie mieli oddalać się od tego zakrętu Montrose.
Łódka z panem Wolston i Ernestem ruszyła w kierunku przeciwnym w górę rzeki, podczas gdy pan Zermatt i Jack poszli brzegiem krętego strumyka, biegnącego na północ. Pomimo szalonego upału, pan Wolston i Ernest wiosłowali zawzięcie.
— Moglibyśmy zdaje się, rzekł pan Wolston, dotrzeć do stóp łańcucha gór, z którego Montrose bierze napewno początek.
— Panu ciągle o to chodzi, panie Wolston? — odpowiedział Ernest, kręcąc głową.
— Pragnąłbym, żeby tak było, moje drogie dziecko. Nie poznacie prawdziwie waszej wyspy, aż po zobaczeniu jej w całej rozciągłości, ze szczytów tych gór, które wreszcie nie wydają się bardzo wysokie.
— Oceniam ich wysokość na tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset stóp, panie Wolston, a z ich szczytów, myślę tak samo jak pan, będzie można objąć okiem całą Nową Szwajcaryę, chyba, że jest większa, niż przypuszczamy. Jeżeli nie wiemy jeszcze, co jest po za temi górami, to dla tego, że nigdy nam ciasno nie było w Ziemi Obiecanej...
— Zgadzam się, kochany Erneście, odpowiedział p. Wolston; lecz teraz trzeba koniecznie mieć stałe pojęcie o wartości wyspy, przeznaczonej na przyjęcie osadników...
— Zrobi się to, panie Wolston, za drugim powrotem lata, i nie wątpię, że przed przybyciem Licorne.
— A jednak gdybyśmy chcieli, Erneście, moglibyśmy może dotrzeć do gór... wejść na wierzchołki...
— Stanowczo lepiejby pan zrobił, zabrawszy Jacka na moje miejsce, onby się nie sprzeciwiał... zachęcał nawet... choćbyście mieli powrócić aż jutro, albo pojutrze... a jaki niepokój panowałby w rodzinie!
— Masz racyę, kochany Erneście, obiecaliśmy, więc trzeba dotrzymać obietnicy. Jeszcze godzina żeglugi a potem nasza łódka powróci bez pomocy wioseł, niesiona brzegiem rzeki... Nie będę miał spokoju, aż zatkniemy flagę starej Anglii na najwyższym szczycie Nowej Szwajcaryi!
Była już czwarta godzina po południu. Łódka znajdowała się prawie o półtrzeciej mili od obozowiska, kiedy szum głośny dał się słyszeć w górze rzeki. Czy to potok spadający w łożysko Montrose?... Czy rzeka sama miała takie wiry?.. Czy progi skaliste czyniły ją niemożliwą dla żeglugi?
— Można się obawiać, odpowiedział Ernest, że łódką nie dostaniemy się do stóp górskich...
Dobyli obydwaj wszystkich sił, jakie im pozostały po czterogodzinnem wiosłowaniu pod skwarnem niebem południa. Rzeka zwracała się na południo-zachód, i taki musiał być kierunek jej w ogóle. Niebawem ujrzeli bieg jej zaparty nagromadzeniem skał, pomiędzy któremi były wązkie szczeliny, a wody przelewały się w głośnych kaskadach...
— Oto, coby nas powstrzymało, rzekł Ernest, gdybyśmy mieli zamiar płynąć dalej...
— Może moglibyśmy przeciągnąć łódkę po za tę zaporę, rzekł pan Wolston.
— Jeżeli to jest tylko zapora, panie Wolston...
— Dowiemy się, kochany Erneście, gdyż należy wiedzieć to koniecznie... Wysiądźmy...
Pan Wolston rzucił linę z hakiem na ląd, następnie Ernest i on wysiedli na brzeg i udali się ku skałom, zagradzającym rzekę.
Skoro przybyli na wysokość zapory, zobaczyli, że nie była możebna dla żeglugi, co najmniej przez pół mili. Łożysko jej pełne było skał, pomiędzy któremi kipiały fale. Nie pozostawało nic innego, jak wracać z żalem, że Montrose dalej nie puszczała. Po drodze, idąc wąwozem, Ernest podniósł z ziemi kilka krzemieni brunatnych, cięższych, niż pozwalała przypuszczać ich objętość. To też włożył je do kieszeni, obiecując sobie zbadać za powrotem do Felsenheim.
O szóstej godzinie zebrali się wszyscy w cieniu zielonych dębów. Pan Zermatt i Jack zadowoleni z polowania, przynieśli bowiem antylopę, parę królików, i dużo różnego ptactwa. Co do strumienia krętego, którego brzegiem szli ciągle, ten płynął przez żyzne pola i łąki, to znów przez lasy gęste, pełne zwierzyny.
Po opowiadaniu pana Zermatt, mówił pan Wolston. Ten ostatni w krótkich słowach opowiedział żeglugę w górę rzeki i co tam widzieli.
Dobry obiad, przygotowany przez Betsie, Merry i Annę oczekiwał na panów. Podano go pod cieniem drzew, nad strumieniem, którego jasne wody płynęły po dnie piaszczystem i roślinach wodnych.
Po obiedzie, o dziewiątej wieczorem udali się wszyscy na pokład Elisabethy, a niedługo, od strony mężczyzn rozległ się koncert chrapania głośnego, rywalizujący z wyciem szakali. Postanowiono, że szalupa wyruszy o pierwszej godzinie po północy, ażeby korzystać z odpływu. Pomimo nalegań pana Wolston i synów, pan Zermatt chciał koniecznie zostać na pomoście, obowiązując się obudzić wszystkich w oznaczonej godzinie.
O pierwszej pan Zermatt zawołał pana Wolston, Jacka i Ernesta. Jednocześnie dało się słyszeć pierwsze chlupotanie odpływu. Lekki wiatr szedł od lądu. Rozwinięto żagle i szalupa popłynęła z biegiem wody i wiatrem. Nic nie zakłóciło żeglugi nocnej, chociaż mruczenie hipopotamów dawało się słyszeć.
Ponieważ pogoda była wspaniała, morze spokojne, pan Zermatt zauważył nie bez pewnego zadowolenia, iż można być z powrotem w Felsenheim w przeciągu piętnastu godzin, to jest przed nocą. Ażeby skierować się prosto na przylądek wschodni, Elisabetha oddaliła się od lądu przeszło o pół mili. Podróżni widzieli ztąd w całości wybrzeże, które ciągnęło się, blizko cztery mile w kierunku południowym. Lecz w tej chwili pan Wolston, który stał na przodzie statku i podniósł lunetę do oczu, patrzył z największą uwagą w jeden punkt. Podnosił to znów spuszczał lunetę, wszyscy więc zwrócili na to uwagę.
Pan Zermatt oddał ster w ręce Jacka i zbliżył się z zamiarem zapytania pana Wolston, gdy tenże rzekł opuszczając lunetę:
— Nie... omyliłem się widocznie.
— W czem się omyliłeś, kochany Wolston?.. zapytał pan Zermatt — i co ci się zdawało, żeś widział w tym kierunku?
— Dym...
— Dym?... powtórzył Ernest, który się zbliżył zaniepokojony odpowiedzią. Rzeczywiście, ten dym mógł tylko dowodzić, że w tej części wyspy jest jakieś koczowisko, ztąd wnioski niepokojące: czy wyspa jest zamieszkałą przez krajowców... lub dzikich, przybyłych z wybrzeża australijskiego na pirogach. Na jakież niebezpieczeństwa byliby narażeni właściciele Felsenheimu, gdyby ci krajowcy przedarli się kiedykolwiek do Ziemi Obiecanej...
— W którem miejscu ujrzałeś ten dym?... zapytał pan Zermatt.
— Tam... po nad ostatnim cyplem wystającym na lądzie z tej strony. Pan Wolston wskazywał ostatnią granicę ziemi o trzy mile prawie.
Pan Zermatt i Ernest patrzyli kolejno na miejsce wskazane.
— Nic nie widzę... rzekł pan Zermatt.
— Nic... dodał Ernest.
Pan Wolston przypatrywał się jeszcze kilka chwil z wielka uwaga...
— Nie... nie widzę już dymu — rzekł. Musiała to być mgła szara... lub mały obłok bardzo nizko, który się rozwiał...
Odpowiedź ta powróciła spokój. Jednak dopóki ten cypel był na widoku, pan Zermatt i jego towarzysze nie spuszczali go z oczu, lecz nie zobaczyli nic, coby ich mogło zatrwożyć.
Elisabetha z rozpuszczonemi żaglami pędziła po morzu spokojnem. O pierwszej godzinie po południu, mijała zatokę Licorne a że przypływ morza unosił ją na zachód od zatoki Zbawienia, puściła się zatem w stronę strumienia Szakali i w trzydzieści minut potem pasażerowie jej wylądowali na płaszczyznę przy Felsenheim.