Duch puszczy (Bird, 1912)/Oblężenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Duch puszczy |
Podtytuł | opowiadanie z borów amerykańskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wkrótce potem gorzał wesoły ogień na wpół rozwalonym kominie. Nie brakło drzewa do podsycenia go, bo szczątki zwalonej chaty dostarczyły materyału palnego.
Roland nalegał na Edytę i Telię, ażeby jak najprędzej udały się na spoczynek dla nabrania sił do dalszych trudów; cierpiał on niezmiernie nad tem, że nie może im dać posiłku, gdyż spodziewając się doścignąć prędko karawanę, nie zabrał nic z sobą.
W tej chwili Cezar, zatrudniony słaniem mchu poczuł pod ręką jakiś przedmiot twardy, w samym kącie izby pod posłaniem ukryty; sięgnął ręką i z wielkiem zdziwieniem Rolanda wydobył kociołek miedziany.
— Szukaj dalej, szukaj, mój poczciwy Cezarze — mówił kapitan, oglądając naczynie. — Czuć jeszcze z niego woń potraw, świeżo gotowanych, może i coś do jedzenia się znajdzie. Murzyn począł skrzętnie szukać i w istocie po chwili wyciągnął ćwiartkę jelenia, obwiniętą w liście sitowia.
— Patrz, moja Edyto, przewodnik nasz, chociaż wielki tchórz i niedołęga, zwietrzył wcale niezły nocleg. Powiedz, stary włóczęgo — mówił dalej Roland do wchodzącego Natana — czyś wiedział o zagrzebanych tu skarbach, czy też przypadkiem tylko natrafiłeś na tę siedzibę jakiegoś samotnika?
Na twarzy Natana ukazał się wyraz największego przerażenia, skoro ujrzał rzeczy, znalezione przez Cezara. Nie mógł od nich oderwać oczu. Jego pies, obiegłszy izbę dookoła, niemniej był zatrwożony, kręcił się, węszył, wyciągając nos do góry i co chwila ocierał się o nogi swego pana.
— O, zabij mię, zabij! — mówił kwakier w rozpaczy. — Zadając mi śmierć, na którą jak najoczywiściej zasłużyłem, wykonasz tylko akt sprawiedliwości. O, ja nieszczęśliwy, zaślepiony grzesznik, wprowadziłem tutaj te biedne kobiety do jaskini lwa, do kryjówki i gniazda morderców, którzy czyhają na ich życie!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Roland zatrwożony.
— Patrz, patrz! Mój pies aż zanadto wyraźnie ostrzega nas, że grozi jakieś blizkie niebezpieczeństwo, chociaż ja, grzeszny i ciemny człowiek, nie mogę odgadnąć, jakie i skąd nadejdzie. Zagaście natychmiast ogień i uciekajmy stąd, może puszcza udzieli nam bezpieczniejszego schronienia.
Słowa te wywarły niezmierny wpływ na Edytę. Zamierzała właśnie wziąć się do przygotowania wieczerzy, gdy uszu jej doszła mowa myśliwca. Wieść o blizkiem niebezpieczeństwie pozbawiła ją prawie zmysłów, a żywność z rąk wypadła na ziemię.
Cukierek kręcił się niespokojnie, biegając i węsząc po całej izbie i drapiąc co moment łapką Natana.
— Pst! pst! piesku!... Czy słyszysz? — rzekł półgłosem do Rolanda.
— Słyszę wrzask sowy i odpowiadanie jej towarzyszki.
— To hasła dzikich nawołujących się — szepnął Natan. — Weź kobiety za ręce i pospieszaj za mną
I posunął się pierwszy ku drzwiom, ale łoskot jakiś zatrzymał jego kroki... Obejrzawszy się ujrzał iż Edyta zemdlała.
— A więc trzeba unieść to biedne dziecię — zawołał kwakier — ty bierz drugą. — To rzekłszy, pochwycił Edytę na ręce i jakby niósł trzechletnie dziecię, bez najmniejszego wysilenia pobiegł ku drzwiom. Ale nowe zdarzenie wstrzymało go wpół drogi.
Z sieni dał się słyszeć przeraźliwy krzyk trwogi Cezara, a tuż po nim jakiś donośny, gardłowy, szyderski śmiech, pochodzący jak się zdawało, z podwórza.
Natan, złożywszy z szbkością błyskawicy Edytę na posłaniu mchowem, rzucił się do sieni, Roland pospieszył za nim.
Naprzeciw drzwi, prowadzących z podwórza do sieni, stał Indyanin ogromnego wzrostu, pomalowany na twarzy w jaskrawe kolory, co oznaczało wojownika, będącego na wyprawie wojennej. Trzymał on w ręku strzelbę, a ujrzawszy obu Europejczyków, wydał po raz drugi ów śmiech gardłowy, potem zaś zawołał z szyderstwem:
— Pantera wita swoich bladych braci, Pantera jest ich przyjacielem!
A jakby ukazanie się strasznego wroga nie było jeszcze dostatecznem do przerażenia grona wędrowców, z poza pleców dzikiego zaiskrzyły się oczy trzech lub czterech jego towarzyszy, wydających śmiech szyderskiego tryumfu.
— Do drzwi! — krzyknął Natan donośnym głosem, któryby można wziąć raczej za krzyk dowódcy, zachęcającego żołnierzy do ataku, aniżeli za słowa cichego i spokojnego kwakra. Widać przestrach śmiertelny wydobył z jego piersi ten głos przeraźliwy. Z ogromnem wysileniem rzucił się na Indyanina, zagradzającego mu przejście: znać z narażeniem życia chciał sobie utorować drogę do ucieczki. Kapitan poskoczył za nim, ażeby go wstrzymać, ale tymczasem już kwakier i Indyanin tarzali się po ziemi, a Roland, nie mogąc się wstrzymać w rozpędzie, upadł na obydwu. Upadek ten ocalił mu życie, albowiem w tejże samej chwili zagrzmiały strzelby pozostałych Indyan.
Zanim Roland zdołał się dźwignąć, podniosło się z ziemi jedno ciało i znikło we drzwiach izby. Roland, pewien, iż kwakier poległ a zwycięzca Indyanin biegnie do chaty dla pomordowania kobiet, poskoczył za nim. Lecz cicho, jak żbik za upatrzoną zdobyczą, sunął za nim jeden z Indyan. Już ostrze siekiery morderczej zabłysło nad głową kapitana, gdy wtem huknął strzał z izby i roztrzaskał wzniesioną rękę dzikiego, który opuściwszy broń, z wyciem wybiegł na dwór.
Na krzyk ranionego Indyanina odpowiedziały wrzaski trzydziestu najmniej jego towarzyszy.
Kilku z nich popędziło ku chacie, ale na drodze wstrzymały ich celne strzały Colbridge’a i Cezara, którzy, lubo przejęci śmiertelną trwogą, zdobyli się na obronę zagrożonego życia.
— Śmiało! Śmiało! Nie traćcie serca! Celujcie dobrze — zawołał Roland na obydwu dodając im odwagi.
Dzicy powstrzymani strzałami, wahali się przez chwilę, ale jeden z najodważniejszych rzucił się z wzniesionym toporem na Rolanda. Ten zdołał wprawdzie lufą strzelby odeprzeć cios siekiery, ale w tejże chwili uczuł się porwanym w żelazny uścisk Indyanina, który go cisnął do swej piersi olbrzymią siłą.
Oddech dzikiego palił twarz Rolanda, piana wściekłości toczyła się z ust Osaga, który, zgrzytając zębami, mówił zepsutą angielszczyzną:
— Biały brat zginie, nóż długi nie pomoże mu. Osaga nóż krótki, ale obetnie skalp bladej twarzy.
I pociągnął ubezwładnionego Forrestera, jakby go pragnął uprowadzić pomiędzy swoich i w obliczu ich krwawą zedrzeć czuprynę.
Roland, chociaż ściśnięty w kleszczach srogiego wroga, nie stracił jednak przytomności ani odwagi. Z nadludzkim wysiłkiem starał się wydrzeć z rąk Indyanina, a chociaż mu się to nie udało, jednak gwałtownem szarpnięciem porwał za sobą nieprzyjaciela, i obaj upadli na ziemię.
Na nieszczęście, Natan, czujący nieprzezwyciężony wstręt do wszelkiej innej broni (z wyjątkiem fuzyi, której do polowania używał), zaraz przy wejściu do zwalisk pistolety, wyjęte z olster konia Rolandowego, położył na boku w izbie, zamiast je oddać kapitanowi. W nagłości napadu kapitan nie miał czasu ich pochwycić. Strzelbę wydarł mu Indyanin i rzucił na bok, a Roland, chociażby ją widział, nie miałby czasu ani możności podnieść jej.
Pozostał mu wprawdzie nóż, zatknięty za pasem, ale jako żołnierz, a nie myśliwy, zupełnie o nim zapomniał i skoro tylko zerwał się z ziemi, sięgnął ręką do szabli, pewien, że jedno cięcie pałasza wystarczy do pokonania wroga.
Ale Indyanin, równie odważny i zręczny, a nierównie przebieglejszy i bardziej nawykły do ręcznych zapasów, już był swój nóż z zapasa wyciągnął i zanim kapitan zdołał wydobyć do połowy pałasz z pochwy, uczuł ściśniętą prawicę lewą ręką dzikiego, który tymczasem prawą rękę wzniósł w górę i śmiejąc się przeraźliwie gotował się nożem przerznąć gardło Rolanda.
Twarz jego, przez pół szkarłatnie, przez pół czarno pomalowana, wykrzywiona śmiechem dzikiej radości, wyglądała straszliwie w czerwonym odbłysku światła, padającego od ognia w chacie. Roland pochwycił wzniesione ramię dzikiego i wysilał się, aby powstrzymać cios śmiertelny. Kilka chwil nadludzkich zapasów zdawało się być wiekiem dla młodziana, niemającego najmniejszej nadziei odparcia noża, który już prawdę gardła dotykał.
Wtem ogień w chacie nagle zgasł i ciemności ogarnęły walczących. Roland uczuł, że uścisk zaczyna wolnieć i w tejże chwili gorący strumień krwi oblał mu twarz. Lecz nie jego była to krew, ale nieprzyjaciela, który, ugodzony niewidzialną ręką i bronią, jak dąb zwalony, legł u stóp kapitana, porywając go swym ciężarem na ziemię.
— Wstawaj! wstawaj! — poszepnął mu głos Natana, który mu dopomógł wydobyć się z pod trupa Indyanina. — Bijesz się jak lew albo niedźwiedź brunatny. Jakkolwiek brzydzę się krwi rozlewem, nie będę ci jednakże miał za złe, jeżeli z tuzin jeszcze tych poczwar wyprawisz do piekła. Oto twoja strzelba i pistolety: pal, ażeby myśleli, żeś otrzymał posiłki. Ja z mej strony, nie mogąc walczyć, przynajmniej będę naśladował głosy osadników, przybyłych ci niby na pomoc.
I poskoczywszy w zwaliska chaty, pogrążonej teraz w najgłębszej ciemności, począł przebiegać z miejsca na miejsce i wydawać okrzyki wojenne. Głos jego kilkakrotnie się zmieniał tak łudząco, że Colbridge nawet i Cezar uwierzyli, że zastęp kolonistów nadbiegł z odsieczą. Trzy strzały, dane przez Rolanda do uchodzących Indyan, powiększyły jeszcze złudzenie. Indyanie znikli w cieniach nocy, a waleczni Europejczycy odetchnęli nieco po gwałtownej bitwie.
Walka, którąśmy dopiero co opisali, odbyła się nadzwyczaj szybko. Roland nie umiał sobie nawet zdać sprawy z jej przebiegu pomyślnego, o którym świadczyły tylko cztery ciała zabitych Indyan, gdyż głucha cisza zaległa na nowo okolicę i niktby nie przypuścił, że przed kilku minutami życie gromadki wędrowców wisiało na włosku.
Skuteczny i bez wątpienia całkiem nieprzewidziany opór małego oddziału, tak nieszczęśliwie dla napastników zakończony, odebrał im przynajmniej chwilowo śmiałość do powtórnego ataku. Przestrach i zamieszanie ogarnęło Osagów.
W tej chwili osłupienia Indyan Natan przysunął się do Rolanda i zawołał ze wzruszeniem:
— O, bracie, przebacz mi, że przez moją nierozwagę o mało że nie utraciłeś swej ukochanej siostry.
— Ani słowa o tem, nie obwiniam ciebie bynajmniej — odrzekł Roland. — Powiedz mi jednak, czyś ty zabił dzikiego, który pierwszy wdarł się do chaty i czy twój nóż przeszył drugiego Indyanina, który mnie chciał zamordować?
— Czym ja go zabił? Czy mój nóż przeszył drugiego Indyanina!? Bracie! Cóżeś wyrzekł? Chcesz mnie, człowieka cichego, obwiniać o takie czyny wojenne? Jam szczęśliwy, że uszedłem śmierci, że mnie Pan wyzwolił z rąk tych oprawców.
— Ależ na Boga! — zawołał Roland, patrząc na niego ze zdziwieniem — jakimże cudem obadwaj utracili życie? Przecież sami nie pozabijali się?
— Któż to wie? — odrzekł Natan z westchnieniem. — Dziwne są drogi Opatrzności. Być może, że pierwszy, upadając, roztrzaskał sobie głowę o kamień, a drugi otrzymał cios od swoich, którzy go w ciemności wzięli za ciebie.
— Lecz ów dziki, który ścigał mnie z siekierą? Czyjaż kula strzaskała mu rękę?
— Kula Colbridge’a lub Cezara, obadwaj bowiem dali ognia ze strzelb swoich.
— Mów, co chcesz — odrzekł Roland — przecież jestem pewien, że nie zostali pokonani bez twojego współudziału. Lecz dajmy pokój sporom, spieszmy raczej dostać się do lasu, dopóki droga otwarta.
— Mylisz się, bracie. Dzicy cofnęli się tylko, ale nie wypuszczą tak łatwo z rąk swojej zdobyczy.
Jakby na potwierdzenie tych słów zagrzmiało kilkanaście strzałów i po nich nastąpił wojenny okrzyk Indyan, co okazywało, że ruiny chaty nieprzyjaciel otoczył dokoła.
— Więc starajmy się przeprawić przez rzekę, tamtej strony dzicy zapewne nie strzegą.
— Rzeka jest bystra i gwałtowna, a najdzielniejszy koń zaledwie zdoła się oprzeć; do brodu dalej stąd, niż dwieście sążni, a dzicy przecięli drogę. Czy słyszysz, jak spienione nurty rozbijają się o skały? Tem niebezpieczniej przebywać ją teraz, gdy wezbrała po rannej ulewie; o sto kroków poniżej jest wodospad, który nieostrożnego jeźdźca lub słabszego konia łatwo pochłonąć może.
— Cóż więc czynić? — zapytał Roland, obcierając czoło, perlistym potem okryte.
— Uzbroić się w odwagę i starać się wszelkimi sposobami zmniejszyć liczbę wrogów, skoro liczby przyjaciół zwiększyć nie możesz. Ot i teraz, jeżeli nie poczytasz tego sobie za grzech, mógłbyś zastrzelić tego nieboraka, który z taką ostrożnością czołga się ku chacie.
To powiedziawszy, Natan pociągnął Rolanda ku otworowi w ścianie i wskazał mu Indyanina, pełznącego jak wąż wśród trawy.
Ale oko Rolanda nie było przyzwyczajone do rozpoznawania przedmiotów w nocy, więc pomimo wskazówek Natana nie zdołał odkryć zbliżającego się nieprzyjaciela.
— Nic nie widzę — szepnął do Natana — strzel sam, skoro go tak dobrze rozróżniasz.
— Ja mam strzelić? — rzekł Natan ze wstrętem i trwogą. Czegóż to po mnie wymagasz? Ja nie mogę brać na swoje sumienie życia człowieka, chociażby nawet nikczemnego zbójcy, jak ten, który się ku nam skrada.
— A więc życie jego biorę na moje sumienie — poszepnął Roland — strzelaj!
— Nie, nie, ja mogę wymierzyć, skoro ty go nie widzisz, ale proszę cię, pociągnij sam za cyngiel.
I wziąwszy strzelbę Rolanda, wymierzył do dzikiego. Kapitan pociągnął za cyngiel, strzał wypadł i Roland teraz dopiero dostrzegł Indyanina, który, ugodzony kulą, rzucił się w górę i padł nieżywy. Ale w tejże samej chwili tuzin innych wojowników, czołgających się, podobnie jak tamten, porwało się na nogi i z okrzykiem zemsty rzuciło się ku chacie, rozpoczynając atak powtórny.
Szybkość niespodziewanego napadu napełniła Rolanda obawą. Wypalił do dzikich z pistoletów i wydobywszy szablę, zadawał olbrzymie ciosy na lewo i na prawo. Już jeden Indyanin pochwycił ręką złociste włosy Edyty i począł ją wlec za sobą, gdy Natan krzyknął:
— Niechaj krew twoja padnie na ciebie, poczwaro! — I zakręciwszy młynka strzelbą, którą uchwycił za lufę, kolbą roztrzaskał czaszkę dzikiego. Potem w mgnieniu oka, odwróciwszy wylot fuzyi do nieprzyjaciela, celnym strzałem położył trupem innego Indyanina.
Dwaj towarzysze Rolanda, pastor i negr, również skutecznie dali ognia do bandy rozbójników, którzy, strwożeni tak energicznym oporem i nową stratą kilku swoich, pierzchnęli w krzaki, wyjąwszy jednego. Indyanin ten zachęcał do ataku swych towarzyszy, a widząc że wołanie jego nie odnosi skutku, sam rzucił się na Rolanda.
Ale Natan jakby zupełnie zapomniał o swojem pokojowem usposobieniu, żądny krwi bardziej od młodego kapitana, rzucił się na Indyanina, pochwycił go lewą ręką za rękę, w której trzymał siekierę, a prawą przeorał mu gardziel nożem myśliwskim. Poczem, pochwyciwszy Rolanda za rękę, wciągnął go do chaty i zawołał:
— Patrz bracie, do czego mnie doprowadziłeś! Ja, człowiek cichy i spokojny, popełniłem aż trzy morderstwa. Lecz nie mogłem dozwolić, ażeby zbójcy okrutni zdarli ze skórą złociste włosy twojej biednej siostry. Cóż sobie teraz pomyślisz o mnie, widząc me ręce ludzką krwią zbroczone!
Roland z nieopisanem zdziwieniem przypatrywał się badawczo Natanowi. Pomiędzy kwakrem, teraz pochylonym i wątłym, a olbrzymem, który dopiero co z szybkością błyskawicy trzech najsilniejszych wrogów położył trupem, tak ogromna zachodziła różnica, iż Roland, lubo widział na własne oczy walczącego Natana, jeszcze sobie nie dowierzał, czy to nie obłęd zmysłów, czy w istocie ten trwożliwy i cichy człowiek, jak lew przed chwilą walczył w jego oczach.